Harry Hole. Krwawy Księżyc - Jo Nesbø - ebook + audiobook

Harry Hole. Krwawy Księżyc ebook

Jo Nesbo

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Życie Harry’ego Hole się rozpadło. W akcie rozpaczy ekspolicjant leci do Los Angeles, by tam zapić się na śmierć. Nieubłaganie stacza się na dno, przesiadując w barze. Tutaj poznaje podstarzałą aktorkę Lucille. Kobieta jest zadłużona na niemal milion dolarów, co może mieć śmiertelne konsekwencje. Harry wyrywa się z alkoholowego ciągu, żeby ratować nową znajomą z rąk kartelu narkotykowego.

W tym czasie w Oslo zostają zamordowane dwie dziewczyny. Główny podejrzany – potentat na rynku nieruchomości – wynajmuje Harry’ego, by udowodnił jego niewinność. Jeśli w ciągu dziesięciu dni uda się doprowadzić do wykrycia zabójcy, detektyw zdobędzie pieniądze, którymi spłaci dług Lucille.

Hole tworzy zespół złożony z taksówkarza handlującego narkotykami, skorumpowanego policjanta i chorego na raka psychologa. Zegar tyka bezlitośnie, Harry popełnia błędy, morderca bawi się ze wszystkimi w kotka i myszkę. A nad Oslo niebawem wzejdzie Krwawy Księżyc…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 675

Oceny
4,6 (2246 ocen)
1598
485
123
32
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Amadomek

Dobrze spędzony czas

Uwielbiam Harrego, nie zawiódł. Autor kilka razy zmylił moje typy, ale końcówka rozegrała się zgodnie z tym, co przewidziałam. Warto wygospodarować trochę więcej czasu i spokoju, bo akcja jest wartka i łatwo się zgubić, jeśli dłużej pauzje się z lekturą. Czekam na kontynuację, bo jak zwykle, Harry może jeszcze namieszać. Autor zamknął mu drzwi, ale uchylił okno...
70
Natares

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, polecam. Warta każdej poświęconej chwili.
30
karock

Nie oderwiesz się od lektury

Cieszę się, że Hary Hole powrócił.
30
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Harry Hole, najlepszy z najlepszych, wrócił!
20
Wajder

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze napisana, wątki powiązane, dobrze się czyta.
20

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­na­łuBlod­måne
Pro­jekt okład­ki MA­RIUSZ BA­NA­CHO­WICZ
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tuKON­RAD ZA­TYL­NY
Re­dak­cjaIWO­NA GAW­RYŚ
Ko­rek­taBO­GU­SŁA­WA OTFI­NOW­SKA
Re­dak­cja tech­nicz­naLO­REM IP­SUM – Ra­do­sław Fie­do­si­chin
Co­py­ri­ght © Jo Nes­bø 2022 Pu­bli­shed by agre­ement with Sa­lo­mons­son Agen­cy Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6361-5
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­ce@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

PO­WIE­ŚCI Z HAR­RYM HOLE

CZŁO­WIEK NIE­TO­PERZ

KA­RA­LU­CHY

CZER­WO­NE GAR­DŁO

TRZE­CI KLUCZ

PEN­TA­GRAM

WY­BA­WI­CIEL

PIERW­SZY ŚNIEG

PAN­CER­NE SER­CE

UPIO­RY

PO­LI­CJA

PRA­GNIE­NIE

NÓŻ

KRWA­WY KSI­ĘŻYC

INNE KSI­ĄŻKI

ŁOW­CY GŁÓW

KREW NA ŚNIE­GU

WI­ĘCEJ KRWI

SYN

MAC­BETH

KRÓ­LE­STWO

ZA­ZDRO­ŚĆ

ZE­MSTA

jo­nes­bo.pl

Sło­ńce zmie­ni się w ciem­no­ść,

a ksi­ężyc w krew,

gdy przyj­dzie dzień Pa­ński,

dzień wiel­ki i strasz­ny.

Ksi­ęga Jo­ela, 3,4

PRO­LOG

– Oslo – po­wie­dział mężczy­zna, pod­no­sząc do ust szklan­kę z whi­sky.

– To jest miej­sce, któ­re ko­chasz naj­bar­dziej? – spy­ta­ła Lu­cil­le.

Za­pa­trzył się przed sie­bie, jak­by mu­siał prze­my­śleć od­po­wie­dź, za­nim kiw­nął gło­wą. Ob­ser­wo­wa­ła go, pod­czas gdy pił. Był wy­so­ki, gó­ro­wał nad nią, na­wet kie­dy sie­dział obok niej przy ba­rze. Mu­siał mieć co naj­mniej dzie­si­ęć albo na­wet dwa­dzie­ścia lat mniej niż ona, sie­dem­dzie­si­ęcio­dwu­lat­ka, cho­ciaż u al­ko­ho­li­ków trud­no okre­ślić wiek. Twarz i cia­ło miał jak­by wy­rze­źbio­ne w drew­nie, chu­de, pro­por­cjo­nal­ne i sil­ne, skó­rę bla­dą, a na no­sie ry­so­wa­ła się de­li­kat­na sia­tecz­ka nie­bie­skich ży­łek, co wraz z prze­krwio­ny­mi ocza­mi o tęczów­kach w ko­lo­rze spra­ne­go dżin­su świad­czy­ło o tym, że żył moc­no. Pił moc­no. Upa­dał moc­no. I może rów­nie moc­no ko­chał, bo w ci­ągu tego mie­si­ąca, kie­dy stał się no­wym sta­łym go­ściem w Cre­atu­res, chwi­la­mi do­strze­ga­ła ból w jego spoj­rze­niu. Był ni­czym zbi­ty pies, wy­ko­pa­ny ze sta­da, za­wsze sam, na ko­ńcu baru. Obok Bron­co, me­cha­nicz­ne­go byka, któ­re­go Ben, wła­ści­ciel baru, zwi­nął z pla­nu fil­mu Miej­ski kow­boj, gdzie wcze­śniej pra­co­wał jako re­kwi­zy­tor. Film oka­zał się gi­gan­tycz­ną kla­pą, a byk przy­po­mi­nał, że Los An­ge­les nie jest zbu­do­wa­ne na suk­ce­sach fil­mo­wych, lecz na śmiet­ni­sku, na któ­re tra­fia­ją fi­nan­so­we i ludz­kie plaj­ty. Po­nad osiem­dzie­si­ąt pro­cent fil­mów kom­plet­nie nie wy­pa­la­ło i przy­no­si­ło tyl­ko stra­ty, a mia­sto mia­ło naj­wi­ęk­szą licz­bę bez­dom­nych w ca­łych Sta­nach, i to w ta­kim za­gęsz­cze­niu, że aby zna­le­źć po­dob­ne, trze­ba by je­chać do ta­kich me­tro­po­lii jak Bom­baj. Du­sił je rów­nież ruch sa­mo­cho­do­wy; po­zo­sta­wa­ło je­dy­nie py­ta­nie, czy prze­stęp­czo­ść, prze­moc i nar­ko­ty­ki nie uprze­dzą przy­pad­kiem spa­lin. Ale sło­ńce świe­ci­ło. Tak, prze­klęta ka­li­for­nij­ska lam­pa, roz­ja­rzo­na jak ta nad fo­te­lem den­ty­stycz­nym, ni­g­dy nie ga­sła, tyl­ko świe­ci­ła bez­li­to­śnie, a w jej bla­sku cała sztucz­na bi­żu­te­ria w tym pod­ra­bia­nym mie­ście lśni­ła ni­czym praw­dzi­we dia­men­ty, ni­czym rze­czy­wi­ste hi­sto­rie o suk­ce­sie. Gdy­by lu­dzie wie­dzie­li. Tak jak wie­dzia­ła ona, Lu­cil­le, któ­ra była na ekra­nie. I poza ekra­nem.

Mężczy­zna sie­dzący obok niej zde­cy­do­wa­nie ni­g­dy nie był na ekra­nie, bo ta­kich roz­po­zna­wa­ła na­tych­miast. Ale nie wy­glądał też na jed­ne­go z tych, któ­rzy ga­pią się na ekran z po­dzi­wem, na­dzie­ją lub za­zdro­ścią. Wy­glądał ra­czej na ta­kie­go, któ­ry wszyst­ko ole­wa. Ma wła­sne spra­wy. Może mu­zyk? Ktoś w ty­pie Fran­ka Zap­py, kto gdzieś tu, w Lau­rel Ca­ny­on, two­rzy w piw­ni­cy nie­do­stęp­ne dla pu­blicz­no­ści dzie­ła i ni­g­dy nie zo­stał – ani nie zo­sta­nie – od­kry­ty?

Po pew­nym cza­sie, od­kąd ten nowy się tu po­ja­wił, za­częli z Lu­cil­le wy­mie­niać ski­nie­nia gło­wą i krót­kie po­wi­ta­nia, tak jak to ro­bią przed­po­łu­dnio­wi go­ście w ba­rze dla za­awan­so­wa­nych pi­ja­ków, ale dziś po raz pierw­szy przy­sia­dła się do nie­go i po­sta­wi­ła mu drin­ka. To zna­czy za­pła­ci­ła za drin­ka, któ­re­go już zdążył za­mó­wić, gdy zo­ba­czy­ła, że Ben od­da­je mu kar­tę kre­dy­to­wą z miną mó­wi­ącą ja­sno, że kon­to jest pu­ste.

– Ale czy Oslo ko­cha cię z wza­jem­no­ścią? – rzu­ci­ła. – Oto jest py­ta­nie.

– Ra­czej nie – od­pa­rł.

Kie­dy prze­su­nął dło­nią po szczot­ce krót­kich wło­sów bar­wy si­wie­jące­go brud­ne­go blon­du, za­uwa­ży­ła, że za­miast środ­ko­we­go pal­ca ma me­ta­lo­wą pro­te­zę. Nie był pi­ęk­nym mężczy­zną, a bli­zna ko­lo­ru wątro­by, ci­ągnąca się w kszta­łcie li­te­ry J od kąci­ka ust w stro­nę ucha, jak­by był rybą zła­pa­ną na ha­czyk, w ni­czym nie po­lep­sza­ła spra­wy. Ale miał coś w so­bie, coś brzyd­ko-ład­ne­go i tro­chę nie­bez­piecz­ne­go, coś ta­kie­go, co mie­li jej ko­le­dzy po fa­chu z tego mia­sta. Chri­sto­pher Wal­ken. Nick Nol­te. No i te sze­ro­kie bary. Cho­ciaż może tak się tyl­ko wy­da­wa­ło, bo był taki chu­dy.

– No wła­śnie, a nam aku­rat na nich naj­bar­dziej za­le­ży – stwier­dzi­ła Lu­cil­le. – Na tych, któ­rzy nie od­wza­jem­nia­ją na­szej mi­ło­ści. Wy­da­je nam się, że nas po­ko­cha­ją, je­śli tyl­ko trosz­kę bar­dziej się wy­si­li­my.

– Czym się zaj­mu­jesz? – spy­tał.

– Pi­ciem. – Wska­za­ła na wła­sną szklan­kę whi­sky. – I kar­mie­niem ko­tów.

– Mhm.

– Ale ra­czej chcia­łeś spy­tać o to, kim je­stem. A je­stem... – Wy­pi­ła łyk, za­sta­na­wia­jąc się, któ­rą wer­sję mu przed­sta­wić: tę na uży­tek to­wa­rzy­ski czy tę praw­dzi­wą. Od­sta­wi­ła szklan­kę i zde­cy­do­wa­ła się na to ostat­nie. Niech to szlag. – ...ak­tor­ką, któ­ra za­gra­ła jed­ną dużą rolę: Ju­lii. W ci­ągle naj­lep­szej fil­mo­wej wer­sji Ro­mea i Ju­lii, któ­rej nie­ste­ty już nikt nie pa­mi­ęta. Może jed­na duża rola nie brzmi zbyt im­po­nu­jąco, ale to i tak wi­ęcej niż to, na co może li­czyć wi­ęk­szo­ść ak­to­rek w tym mie­ście. Mia­łam trzech mężów, dwóch było bo­ga­ty­mi pro­du­cen­ta­mi fil­mo­wy­mi, a roz­sta­łam się z nimi po wy­ne­go­cjo­wa­niu ko­rzyst­nych wa­run­ków roz­wo­du, czy­li rów­nież osi­ągnęłam wi­ęcej niż to, na co może li­czyć wi­ęk­szo­ść ak­to­rek. Trze­cie­go, jako je­dy­ne­go z nich, ko­cha­łam. Ak­tor, ado­nis bez gro­sza przy du­szy, bez dys­cy­pli­ny i bez su­mie­nia. Wy­dał wszyst­kie moje pie­ni­ądze, a po­tem mnie zo­sta­wił. Na­dal go ko­cham, oby się sma­żył w pie­kle.

Do­pi­ła resz­tę drin­ka, od­sta­wi­ła szklan­kę na bar i za­sy­gna­li­zo­wa­ła Be­no­wi, że chce jesz­cze jed­ne­go.

– No a po­nie­waż za­wsze tra­cę gło­wę dla tego, cze­go nie mogę do­stać, to po­sta­wi­łam pie­ni­ądze, któ­rych nie mam, na pro­jekt fil­mo­wy, ku­szący wiel­ką rolą dla star­szej pani. Pro­jekt z in­te­li­gent­nym sce­na­riu­szem, ak­to­ra­mi, któ­rzy na­praw­dę po­tra­fią grać, i re­ży­se­rem, któ­ry chce dać wi­dzom coś do re­flek­sji. Krót­ko mó­wi­ąc, na pro­jekt z góry ska­za­ny na nie­po­wo­dze­nie, co ro­zu­mie­ją wszy­scy roz­sąd­ni lu­dzie. Taka więc je­stem, prze­gra­na ma­rzy­ciel­ka, ty­po­wa An­ge­le­no.

Mężczy­zna z bli­zną w kszta­łcie li­te­ry J lek­ko się uśmiech­nął.

– Okej, na tym moja au­to­iro­nia się wy­czer­pa­ła – po­wie­dzia­ła Lu­cil­le. – Jak ci na imię?

– Har­ry.

– Mało mó­wisz, Har­ry.

– Mhm.

– Szwed?

– Nor­weg.

– Ucie­kasz przed czy­mś?

– A tak wy­glądam?

– Ow­szem. Wi­dzę, że no­sisz ob­rącz­kę. Je­steś żo­na­ty?

– Żona nie żyje.

– Aha. Ucie­kasz od ża­ło­by. – Lu­cil­le unio­sła szklan­kę do to­a­stu. – A chcesz wie­dzieć, któ­re miej­sce ja ko­cham naj­moc­niej? Wła­śnie to, Lau­rel Ca­ny­on, ale nie z cza­sów obec­nych, tyl­ko z ko­ńców­ki lat sze­śćdzie­si­ątych. Szko­da, że cię tu wte­dy nie było, Har­ry. Je­śli już się uro­dzi­łeś.

– Tak, tyle zro­zu­mia­łem.

Wska­za­ła na opra­wio­ne w ram­ki fo­to­gra­fie na ścia­nie za ple­ca­mi Bena.

– Wszy­scy ci mu­zy­cy, któ­rzy się tu wte­dy kręci­li: Cros­by, Stills, Nash i... Jak się na­zy­wał ten ostat­ni?

Har­ry znów się uśmiech­nął.

– The Ma­mas and the Pa­pas – ci­ągnęła. – Ca­ro­le King. Ja­mes Tay­lor. Joni Mit­chell. – Skrzy­wi­ła się. – Wy­gląda­ła i śpie­wa­ła jak dziew­czyn­ka ze szkó­łki nie­dziel­nej, ale za­da­wa­ła się z wi­ęk­szo­ścią tych, któ­rych wy­mie­ni­łam. Na­wet Le­onar­da zła­pa­ła w swo­je szpo­ny. Miesz­kał tu z nią przez ja­kiś mie­si­ąc. Wy­po­ży­czy­ła mi go na jed­ną noc.

– Le­onar­da Co­he­na?

– We wła­snej oso­bie. Świet­ny, ko­cha­ny fa­cet. Na­uczył mnie cze­goś o pi­sa­niu ry­mo­wa­nych stro­fek. Mó­wił, że wi­ęk­szo­ść lu­dzi robi głu­pio, za­czy­na­jąc od jed­ne­go do­bre­go zda­nia, a w na­stęp­nym do­pi­su­jąc coś śred­nie­go z awa­ryj­nym ry­mem. Tym­cza­sem cała sztu­ka po­le­ga na umiesz­cze­niu rymu awa­ryj­ne­go wła­śnie w pierw­szym zda­niu, bo wte­dy nikt nie zwró­ci na to uwa­gi. Je­śli wpad­nie ci do gło­wy ta­kie pi­ęk­ne zda­nie: Your hair on the pil­low like a sle­epy gol­den storm, a po­tem – żeby się ry­mo­wa­ło – do­pi­su­jesz ba­nal­ne: We made love in the mor­ning, our kis­ses deep and warm, to wszyst­ko po­psu­łeś. Ale je­śli zmie­nisz ko­lej­no­ść i na­pi­szesz: We made love in the mor­ning, our kis­ses deep and warm, your hair on the pil­low like a sle­epy gol­den storm, to wte­dy oba te zda­nia zy­sku­ją na­tu­ral­ną ele­gan­cję. Tak to sły­szy­my, bo wy­da­je nam się, że au­tor my­śli w tej sa­mej ko­lej­no­ści, co pi­sze. Nic dziw­ne­go, bo jako lu­dzie je­ste­śmy prze­cież prze­ko­na­ni, że to, co się dzie­je, jest kon­se­kwen­cją tego, co wy­da­rzy­ło się wcze­śniej, a nie od­wrot­nie.

– Mhm. Czy­li że to, co się dzie­je, jest kon­se­kwen­cją tego, co do­pie­ro się wy­da­rzy.

– No wła­śnie, Har­ry! Ro­zu­miesz?

– Nie je­stem pe­wien. Masz ja­kieś przy­kła­dy?

– Ja­sne. – Do­pi­ła drin­ka.

Mu­siał wy­chwy­cić coś w jej to­nie, bo za­uwa­ży­ła, że unió­sł brew i szyb­ko prze­ska­no­wał wzro­kiem lo­kal.

– Te­raz, w tej chwi­li, mó­wię ci, że za­dłu­ży­łam się na pro­jekt fil­mo­wy – po­wie­dzia­ła, spo­gląda­jąc na za­ku­rzo­ny par­king przed ba­rem, wi­docz­ny przez brud­ne okno z opusz­czo­ny­mi do po­ło­wy ro­le­ta­mi. – To nie przy­pa­dek, tyl­ko kon­se­kwen­cja tego, co się wy­da­rzy. Bo obok mo­je­go sa­mo­cho­du stoi za­par­ko­wa­ny bia­ły ca­ma­ro.

– Z dwo­ma fa­ce­ta­mi w środ­ku – uzu­pe­łnił Har­ry. – Stoi tak już od dwu­dzie­stu mi­nut.

Po­ki­wa­ła gło­wą. Wła­śnie po­twier­dził, że nie po­my­li­ła się co do jego pro­fe­sji.

– Dziś rano za­uwa­ży­łam ten wóz przed swo­im do­mem na gó­rze w Ca­ny­on. To nie był ża­den szok. Już mnie ostrze­ga­li, za­po­wie­dzie­li, że wy­ślą win­dy­ka­to­rów. Oczy­wi­ście nie ta­kich z cer­ty­fi­ka­tem. Bo ta po­życz­ka nie zo­sta­ła wzi­ęta w ban­ku, że się tak wy­ra­żę. Kie­dy te­raz wyj­dę do sa­mo­cho­du, któ­ryś z nich praw­do­po­dob­nie będzie miał mi coś do po­wie­dze­nia. Przy­pusz­czam, że na tym po­prze­sta­ną. To zna­czy na ostrze­że­niach i gro­źbach.

– Mhm. Dla­cze­go mi o tym mó­wisz?

– Bo je­steś po­li­cjan­tem.

Znów ta unie­sio­na brew.

– Tak?

– Mój oj­ciec był po­li­cjan­tem, a was naj­wy­ra­źniej da się roz­po­znać na ca­łym świe­cie. Cho­dzi o to, że chcę cię pro­sić, że­byś mnie stąd ob­ser­wo­wał. A gdy­by ten gość za­czął krzy­czeć i gro­zić, to chcę, że­byś wy­sze­dł na ze­wnątrz i... no wła­śnie, wy­glądał jak po­li­cjant, wte­dy się od­cze­pią. Cho­ciaż je­stem prze­ko­na­na, że do ni­cze­go nie doj­dzie, to jed­nak po­czu­ję się tro­chę bez­piecz­niej, je­śli będziesz miał na mnie oko.

Har­ry ob­rzu­cił ją ba­daw­czym spoj­rze­niem.

– Okej – po­wie­dział po pro­stu.

Lu­cil­le była za­sko­czo­na. Czy nie za ła­two dał się prze­ko­nać? Przy tym miał jed­nak w oczach coś so­lid­ne­go, co spra­wia­ło, że mu ufa­ła. No ale z dru­giej stro­ny za­ufa­ła też ado­ni­so­wi. Jak rów­nież re­ży­se­ro­wi i pro­du­cen­to­wi. No i w ogó­le.

– Wo­bec tego idę – oświad­czy­ła.

***

Har­ry Hole trzy­mał szklan­kę w ręku. Wsłu­chi­wał się w le­d­wie sły­szal­ny syk top­nie­jących ko­stek lodu. Nie pił. Był spłu­ka­ny, do­ta­rł do kre­su dro­gi i za­mie­rzał dłu­go cie­szyć się tym drin­kiem. Za­wie­sił wzrok na zdjęciu za ba­rem. Przed­sta­wia­ło Char­le­sa Bu­kow­skie­go, jed­ne­go z jego ulu­bio­nych pi­sa­rzy z lat mło­dzie­ńczych, na pla­cy­ku przed Cre­atu­res. Ben mó­wił, że fo­to­gra­fię zro­bio­no w la­tach sie­dem­dzie­si­ątych. Bu­kow­ski stał, obej­mu­jąc kum­pla ra­mie­niem, chy­ba o wscho­dzie sło­ńca; obaj mie­li ha­waj­skie ko­szu­le, roz­my­te spoj­rze­nia, źre­ni­ce jak punk­ci­ki i trium­fal­ne uśmie­chy, jak­by wła­śnie do­tar­li do bie­gu­na pó­łnoc­ne­go po wy­jąt­ko­wo męczącej prze­pra­wie.

Har­ry opu­ścił oczy na kar­tę kre­dy­to­wą, któ­rą Ben rzu­cił przed nim na kon­tu­ar.

Pu­sta. Opró­żnio­na. Nic wi­ęcej nie zo­sta­ło. Mis­sion ac­com­pli­shed. A mi­sja po­le­ga­ła wła­śnie na tym, na pi­ciu do cza­su, aż nie zo­sta­nie już nic wi­ęcej. Nie będzie żad­nych pie­ni­ędzy, żad­nych dni, żad­nej przy­szło­ści. Po­zo­sta­wa­ło je­dy­nie spraw­dzić, czy jest dość od­wa­żny – albo dość tchórz­li­wy – aże­by to wszyst­ko za­ko­ńczyć. W jego po­ko­ju w pen­sjo­na­cie le­żał pod ma­te­ra­cem sta­ry pi­sto­let Be­ret­ta. Ku­pił go za dwa­dzie­ścia pięć do­la­rów od bez­dom­nych miesz­ka­jących w nie­bie­skich na­mio­tach w dziel­ni­cy Skid Row. W środ­ku były trzy kule. Uło­żył kar­tę pła­sko w dło­ni i za­gi­ął wo­kół niej pal­ce. Od­wró­cił się i wyj­rzał przez okno. Pa­trzył na star­szą pa­nią, gdy wy­szła na par­king. Była taka drob­na. De­li­kat­na, kru­cha i sil­na jak wró­bel. W be­żo­wych spodniach i pa­su­jącym do nich ko­lo­rem krót­kim ża­kie­cie. Jej ar­cha­icz­ny, ale gu­stow­ny styl miał w so­bie coś z lat osiem­dzie­si­ątych. Tak ubra­na wpa­da­ła do baru co­dzien­nie przed po­łud­niem. Ro­bi­ła en­tré. Przed pu­blicz­no­ścią li­czącą od dwóch do ośmiu osób.

„Lu­cil­le is here!” – ob­wiesz­czał zwy­kle Ben i nie­pro­szo­ny za­czy­nał szy­ko­wać jej sta­łą tru­ci­znę, whi­sky sour.

Ale to nie spo­sób, w jaki Lu­cil­le sztur­mem zdo­by­wa­ła prze­strzeń, ko­ja­rzył się Har­ry’emu z mat­ką, któ­ra zma­rła w Szpi­ta­lu Ra­do­wym, gdy miał pi­ęt­na­ście lat, po­zo­sta­wia­jąc w jego ser­cu pierw­szą dziu­rę po kuli. Z mat­ką ko­ja­rzy­ło mu się ła­god­ne, śmie­jące się, a jed­no­cze­śnie smut­ne spoj­rze­nie Lu­cil­le, ta­kie jak u do­brej, ale zre­zy­gno­wa­nej du­szy. Tro­ska oka­zy­wa­na in­nym, gdy py­ta­ła o najświe­ższe wie­ści do­ty­czące do­le­gli­wo­ści zdro­wot­nych, ży­cia uczu­cio­we­go i naj­bli­ższych. A ta­kże to, że po­zwo­li­ła Har­ry’emu w spo­ko­ju sie­dzieć przy ba­rze w dru­gim ko­ńcu lo­ka­lu. Wła­śnie to ko­ja­rzy­ło mu się z mat­ką, ma­ło­mów­ną ko­bie­tą będącą wie­żą kon­tro­l­ną ro­dzi­ny, jej ośrod­kiem ner­wo­wym, po­ci­ąga­jącą za sznur­ki tak dys­kret­nie, że ła­two było uwie­rzyć, iż to oj­ciec o wszyst­kim de­cy­du­je. Z mat­ką, któ­ra mia­ła ta­kie bez­piecz­ne ob­jęcia, któ­ra za­wsze ro­zu­mia­ła, któ­rą za­wsze ko­chał po­nad wszyst­ko, przez co sta­ła się rów­nież jego sła­bo­ścią. Tak jak wte­dy, w dru­giej kla­sie, kie­dy roz­le­gło się ostro­żne pu­ka­nie do drzwi i w pro­gu sta­nęła mat­ka z dru­gim śnia­da­niem, któ­re Har­ry za­po­mniał za­brać z domu. Od­ru­cho­wo roz­pro­mie­nił się na jej wi­dok, ale za­raz usły­szał śmie­chy ko­le­gów, wy­ma­sze­ro­wał więc do niej na ko­ry­tarz i z wście­kło­ścią oznaj­mił, że przy­no­si mu wstyd i żeby za­raz stąd szła, a on nie musi jeść. Po­sła­ła mu tyl­ko smut­ny uśmiech, wręczy­ła ka­nap­ki, po­gła­dzi­ła go po po­licz­ku i ode­szła. Pó­źniej już ni­g­dy do tego nie wra­ca­ła. Oczy­wi­ście zro­zu­mia­ła, tak jak za­wsze. A on, kie­dy po­ło­żył się wie­czo­rem, ta­kże zro­zu­miał. Że to nie przez nią czuł się nie­przy­jem­nie, tyl­ko dla­te­go, że wszy­scy to wi­dzie­li. Jego mi­ło­ść. Jego wra­żli­wo­ść. W na­stęp­nych la­tach wie­le razy chciał ją za to prze­pro­sić, ale chy­ba wy­szło­by głu­pio.

Na wy­sy­pa­nym żwi­rem pla­cy­ku pod­nio­sła się chmu­ra ku­rzu, któ­ra na mo­ment oto­czy­ła Lu­cil­le przy­trzy­mu­jącą oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne. Drzwicz­ki po stro­nie pa­sa­że­ra się otwo­rzy­ły, z bia­łe­go ca­ma­ro wy­sia­dł mężczy­zna w ciem­nych oku­la­rach i czer­wo­nej ko­szul­ce polo. Sta­nął przed sa­mo­cho­dem, za­gra­dza­jąc Lu­cil­le dro­gę do jej auta.

Har­ry spo­dzie­wał się, że będzie ob­ser­wo­wał roz­mo­wę tych dwoj­ga. Mężczy­zna jed­nak zro­bił krok do przo­du, chwy­cił Lu­cil­le za ra­mię i za­czął ją ci­ągnąć w stro­nę ca­ma­ro. Har­ry zo­ba­czył, że pi­ęty bu­tów Lu­cil­le za­pa­da­ją się w żwir. A te­raz za­uwa­żył też, że ta­bli­ce re­je­stra­cyj­ne ca­ma­ro nie są ame­ry­ka­ńskie. W jed­nej chwi­li po­de­rwał się ze sto­łka. Pod­bie­gł do drzwi, otwo­rzył je łok­ciem i ośle­pio­ny bla­skiem sło­ńca o mało nie spa­dł z dwóch stop­ni. Uświa­do­mił so­bie, że da­le­ko mu do trze­źwo­ści. Ob­ró­cił się w stro­nę tam­tych sa­mo­cho­dów. Oczy stop­nio­wo przy­wy­ka­ły do świa­tła. Za par­kin­giem, po dru­giej stro­nie dro­gi wi­jącej się przez zie­lo­ne zbo­cze wzgó­rza, znaj­do­wał się sen­ny pod­miej­ski sklep, Har­ry nie do­strze­gł jed­nak ni­ko­go oprócz tego mężczy­zny i ci­ągni­ętej w stro­nę ca­ma­ro Lu­cil­le.

– Po­li­ce! – za­wo­łał. – Let her go!

– Ple­ase stay out of this, sir! – od­krzyk­nął mężczy­zna.

Har­ry do­sze­dł do wnio­sku, że ten czło­wiek musi mieć taką samą prze­szło­ść jak on, bo je­dy­nie po­li­cjan­ci w po­dob­nych sy­tu­acjach wy­ra­ża­ją się rów­nie uprzej­mie. Wie­dział ta­kże, że fi­zycz­na in­ter­wen­cja jest nie­unik­nio­na, a w wy­pad­ku wal­ki wręcz re­gu­ła nu­mer je­den jest pro­sta: „Nie cze­kaj. Ten, kto ata­ku­je jako pierw­szy i z mak­sy­mal­ną agre­sją, wy­gry­wa”. Dla­te­go się nie za­trzy­mał, a tam­ten dru­gi mu­siał po­jąć jego za­mia­ry, bo pu­ścił Lu­cil­le, jed­no­cze­śnie si­ęga­jąc za ple­cy. Kie­dy znów wy­su­nął rękę, za­ci­skał dłoń na błysz­czącym pi­sto­le­cie, któ­ry Har­ry na­tych­miast roz­po­znał. Glock 17. Wy­ce­lo­wa­ny te­raz pro­sto w nie­go.

Har­ry zwol­nił, ale da­lej sze­dł w kie­run­ku mężczy­zny. Zza pi­sto­le­tu wi­dział jego ce­lu­jące oko, a mimo war­ko­tu prze­je­żdża­jące­go dro­gą pick-upa usły­szał sło­wa:

– Niech pan wra­ca tam, skąd pan przy­sze­dł. Na­tych­miast!

Ale Har­ry wci­ąż kie­ro­wał się w jego stro­nę. Zo­rien­to­wał się, że w pra­wej ręce ci­ągle trzy­ma kar­tę kre­dy­to­wą. Czy wła­śnie tak miał sko­ńczyć? W pa­lącym sło­ńcu na za­ku­rzo­nym par­kin­gu w ob­cym kra­ju, jako lek­ko wsta­wio­ny ban­krut? Usi­łu­jący zro­bić to, cze­go nie uda­ło mu się zro­bić dla mat­ki ani dla ni­ko­go spo­śród tych, na któ­rych kie­dy­kol­wiek mu za­le­ża­ło?

Przy­mknął oczy i za­ci­snął pal­ce wo­kół kar­ty, for­mu­jąc z dło­ni dłu­to.

Na­gle roz­brzmiał mu w gło­wie ty­tuł pio­sen­ki Le­onar­da Co­he­na, któ­rej frag­ment błęd­nie za­cy­to­wa­ła Lu­cil­le: Hey, That’s No Way To Say Go­od­bye.

Cho­le­ra, rze­czy­wi­ście.

1

Pi­ątek

Była ósma wie­czór, a od chwi­li gdy wrze­śnio­we sło­ńce za­szło nad Oslo, mi­nęło pół go­dzi­ny. Mi­nęła też pora kła­dze­nia się spać dla trzy­lat­ków.

Ka­tri­ne Bratt wes­tchnęła i szep­nęła do te­le­fo­nu:

– Nie mo­żesz za­snąć, skar­bie?

– Bab­cia bzyd­ko śpie­wa – od­po­wie­dział jej dzie­cin­ny gło­sik, któ­re­mu to­wa­rzy­szy­ło po­ci­ąga­nie no­sem. – Dzie je­steś?

– Skar­bie, mu­sia­łam iść do pra­cy, ale nie­dłu­go wró­cę do domu. Chcesz, żeby mama ci za­śpie­wa­ła?

– Tak.

– Ale mu­sisz za­mknąć oczka.

– Do­bze.

– Ko­zio­łecz­ka?

– Tak.

Ka­tri­ne ni­skim, głębo­kim gło­sem za­częła śpie­wać me­lan­cho­lij­ną pio­sen­kę: Ko­zio­łecz­ku czar­ny mój, szu­ka cię pa­stu­szek twój.

Nie mia­ła po­jęcia, dla­cze­go dzie­ci od po­nad stu lat chcą być lu­la­ne do snu hi­sto­ryj­ką o wy­stra­szo­nym chłop­cu, któ­ry się za­sta­na­wia, dla­cze­go jego ulu­bio­ny czar­ny ko­zio­łek nie wra­ca do domu z pa­stwi­ska, i boi się, że po­rwał go nie­dźwie­dź, a te­raz roz­szar­pa­ny ulu­bie­niec leży mar­twy gdzieś w gó­rach.

A jed­nak już po jed­nej zwrot­ce usły­sza­ła, że Gert od­dy­cha rów­niej i głębiej, po na­stęp­nej zaś w te­le­fo­nie roz­le­gł się szept te­ścio­wej:

– Za­snął.

– Dzi­ęku­ję. – Ka­tri­ne ku­ca­ła tak dłu­go, że te­raz mu­sia­ła po­de­przeć się ręką. – Wró­cę naj­szyb­ciej, jak będę mo­gła.

– Nie spiesz się, moja dro­ga. I to ja po­win­nam dzi­ęko­wać za to, że chcesz nas tu­taj. Wiesz, kie­dy śpi, jest taki po­dob­ny do Bjør­na.

Ka­tri­ne prze­łk­nęła śli­nę. Jak zwy­kle nie zdo­ła­ła od­po­wie­dzieć na ta­kie stwier­dze­nie. Nie dla­te­go, że nie tęsk­ni­ła za Bjør­nem, nie dla­te­go, że nie cie­szy­ła się, że ro­dzi­ce Bjør­na wi­dzą go w Ger­cie. To po pro­stu była nie­praw­da.

Sku­pi­ła się na tym, co mia­ła przed sobą.

– Nie­zła ko­ły­san­ka – stwier­dził Sung-min Lar­sen, któ­ry pod­sze­dł i kuc­nął obok niej. – „Może mar­twy le­żysz gdzieś”.

– Wiem, ale on nie chce nic in­ne­go – od­pa­rła Ka­tri­ne.

– No to mu­sisz ją śpie­wać – rze­kł z uśmie­chem Sung-min.

Ka­tri­ne po­ki­wa­ła gło­wą.

– Za­sta­na­wia­łeś się kie­dyś nad tym, że jako dzie­ci ocze­ku­je­my od ro­dzi­ców bez­wa­run­ko­wej mi­ło­ści, nie da­jąc im nic w za­mian? Wła­ści­wie je­ste­śmy pa­so­ży­ta­mi. Po­tem do­ra­sta­my i wszyst­ko to­tal­nie się zmie­nia. Jak sądzisz, w któ­rym do­kład­nie mo­men­cie tra­ci­my wia­rę w to, że mo­że­my być ko­cha­ni bez­wa­run­ko­wo, tyl­ko za to, że je­ste­śmy tacy, jacy je­ste­śmy?

– Kie­dy ona tę wia­rę stra­ci­ła? O to py­tasz?

– Tak.

Spo­gląda­li na zwło­ki mło­dej ko­bie­ty le­żące na le­śnym po­szy­ciu. Spodnie i majt­ki mia­ła ści­ągni­ęte aż do ko­stek, ale su­wak cien­kiej pu­cho­wej kurt­ki był za­su­ni­ęty. W bla­sku usta­wio­nych mi­ędzy drze­wa­mi re­flek­to­rów gru­py pra­cu­jącej na miej­scu zda­rze­nia jej twarz, zwró­co­na ku gwia­ździ­ste­mu nie­bu, wy­da­wa­ła się kre­do­wo­bia­ła. Ma­ki­jaż – któ­ry wy­glądał tak, jak­by kil­ka­krot­nie się roz­pły­wał i znów za­sty­gał – uło­żył się w smu­gi. Zbom­bar­do­wa­ne środ­ka­mi che­micz­ny­mi blond wło­sy le­pi­ły się do jed­nej stro­ny twa­rzy. War­gi były wy­pcha­ne si­li­ko­nem, a sztucz­ne rzęsy ster­cza­ły jak okap nad jed­nym okiem, któ­re się za­pa­dło i mar­two pa­trzy­ło gdzieś poza nich. Zwie­sza­ły się też nad dru­gim okiem, któ­re­go jed­nak nie było – zo­stał po nim tyl­ko pu­sty oczo­dół. Może wła­śnie dzi­ęki wszyst­kim tym pra­wie nie­roz­kła­dal­nym sztucz­nym sub­stan­cjom zwło­ki zdo­ła­ły się za­cho­wać w mia­rę do­brze.

– Za­kła­dam, że to Su­san­ne An­der­sen – po­wie­dział Sung-min.

– Ja też – po­twier­dzi­ła Ka­tri­ne.

Tych dwo­je śled­czych pra­co­wa­ło w ró­żnych wy­dzia­łach po­li­cji: ona w Wy­dzia­le Za­bójstw w Ko­men­dzie Okręgo­wej Po­li­cji w Oslo, on w KRI­POS. Za­gi­ni­ęcie dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­niej Su­san­ne An­der­sen zgło­szo­no sie­dem­na­ście dni wcze­śniej. Ostat­ni raz uchwy­ci­ła ją ka­me­ra mo­ni­to­rin­gu na sta­cji ko­lej­ki Skul­le­rud w od­le­gło­ści oko­ło dwu­dzie­stu mi­nut mar­szu od miej­sca, w któ­rym znaj­do­wa­li się te­raz. Je­dy­nym śla­dem po dru­giej z za­gi­nio­nych ko­biet, dwu­dzie­sto­sied­mio­let­niej Ber­ti­ne Ber­til­sen, był jej sa­mo­chód, któ­ry zna­le­zio­no po­zo­sta­wio­ny na par­kin­gu przy Gre­fsen­kol­len na te­re­nie spa­ce­ro­wym w zu­pe­łnie in­nej części mia­sta. Le­żąca przed nimi ko­bie­ta mia­ła ja­sne wło­sy, co zga­dza­ło się z za­re­je­stro­wa­nym przez ka­me­rę wi­ze­run­kiem Su­san­ne, pod­czas gdy Ber­ti­ne – we­dług krew­nych i przy­ja­ciół – ostat­nio była bru­net­ką. Po­nad­to de­nat­ka nie mia­ła żad­nych ta­tu­aży na od­sło­ni­ętych częściach cia­ła, na­to­miast Ber­ti­ne po­win­na mieć wy­ta­tu­owa­ne na ko­st­ce logo Lo­uisa Vu­it­to­na.

Wrze­sień był do tej pory sto­sun­ko­wo chłod­ny i su­chy, a prze­bar­wie­nia skó­ry – nie­bie­skie, fio­le­to­we, żó­łte, brązo­we – pa­so­wa­ły do przy­pusz­cze­nia, że cia­ło leży tu już od bli­sko trzech ty­go­dni. Świad­czył o tym odór ga­zów two­rzących się w zwło­kach i po pew­nym cza­sie wy­do­by­wa­jących się ze wszyst­kich otwo­rów cia­ła. Ka­tri­ne zwró­ci­ła rów­nież uwa­gę na bia­ły ob­szar cie­niut­kich wło­sków pod noz­drza­mi: ple­śń. W du­żej ra­nie na szyi ro­iły się żó­łto­bia­łe śle­pe lar­wy much. Ka­tri­ne wi­dy­wa­ła taki ob­ra­zek już na tyle często, że nie re­ago­wa­ła na to ja­koś spe­cjal­nie. Mu­chy pluj­ki są mimo wszyst­ko – cy­tu­jąc Har­ry’ego – rów­nie wier­ne jak ki­bi­ce Li­ver­po­olu. Po­ja­wia­ją się bez względu na porę dnia, miej­sce i po­go­dę już w ci­ągu go­dzi­ny, przy­ci­ąga­ne za­pa­chem tri­siarcz­ku di­me­ty­lu, któ­ry cia­ło za­czy­na wy­dzie­lać w mo­men­cie śmier­ci. Sa­mi­ce skła­da­ją jaja, a wy­klu­te z nich kil­ka dni pó­źniej lar­wy że­ru­ją na gni­jącym mi­ęsie. Prze­po­czwa­rza­ją się, po­czwar­ki prze­obra­ża­ją się w mu­chy, któ­re znów szu­ka­ją zwłok, gdzie będą mo­gły zło­żyć jaja, a po mie­si­ącu umie­ra­ją. Tak wy­gląda cykl ich ży­cia. Nie­wie­le się ró­żni­ący od na­sze­go, po­my­śla­ła Ka­tri­ne. A ra­czej od mo­je­go.

Ro­zej­rza­ła się. Ubra­ni na bia­ło tech­ni­cy kry­mi­na­li­stycz­ni po­ru­sza­li się wśród drzew ni­czym bez­sze­lest­ne du­chy, wy­wo­łu­jąc strasz­ne cie­nie za ka­żdym ra­zem, gdy roz­bły­ska­ły lam­py ich apa­ra­tów. Las był duży. W za­sa­dzie lasy Øst­mar­ka ci­ągnęły się ca­ły­mi ki­lo­me­tra­mi aż do Szwe­cji. Na cia­ło na­tknął się bie­gacz, czy może ra­czej jego pies, któ­ry po spusz­cze­niu ze smy­czy skręcił z wąskiej ście­żki mi­ędzy drze­wa. Było już ciem­no, więc mężczy­zna, któ­ry bie­gał z czo­łów­ką, ru­szył za psem, na­wo­łu­jąc, aż w ko­ńcu go zna­la­zł, mer­da­jące­go ogo­nem przy zwło­kach. O tym mer­da­niu co praw­da nie wspo­mnia­no, ale Ka­tri­ne wła­śnie tak to so­bie wy­obra­ża­ła.

– Su­san­ne An­der­sen – szep­nęła, choć nie bar­dzo wie­dzia­ła do kogo. Może do zma­rłej, w ra­mach po­cie­chy i za­pew­nie­nia, że wresz­cie zo­sta­ła zna­le­zio­na i zi­den­ty­fi­ko­wa­na.

Przy­czy­na śmier­ci wy­da­wa­ła się oczy­wi­sta. Ci­ęcie, któ­rym ko­bie­cie po­de­rżni­ęto gar­dło, bie­gło przez smu­kłą szy­ję ni­czym uśmiech. Z wi­ęk­szo­ścią krwi roz­pra­wi­ły się lar­wy, owa­dy, a może i inne zwie­rzęta, lecz mimo to Ka­tri­ne do­strze­gła śla­dy roz­bry­zgu na krze­win­kach i pniu drze­wa.

– Za­bi­to ją w tym miej­scu – stwier­dzi­ła.

– Na to wy­gląda – przy­znał Sung-min. – My­ślisz, że zo­sta­ła zgwa­łco­na? Czy wy­ko­rzy­sta­na już po śmier­ci?

– Wy­ko­rzy­sta­na pó­źniej. – Ka­tri­ne oświe­tli­ła la­tar­ką dło­nie Su­san­ne. – Nie ma po­ła­ma­nych pa­znok­ci, żad­nych śla­dów wal­ki. Ale spró­bu­ję na­mó­wić pa­to­lo­gów, żeby prze­pro­wa­dzi­li w week­end przy­naj­mniej oględzi­ny ze­wnętrz­ne, zo­ba­czy­my, co o tym my­ślą.

– Sek­cja?

– Ra­czej nie wcze­śniej niż w po­nie­dzia­łek, na nic in­ne­go nie mo­żna li­czyć.

Sung-min wes­tchnął.

– No tak. A od­na­le­zie­nie gdzieś na Gre­fsen­kol­len Ber­ti­ne Ber­til­sen, zgwa­łco­nej i z po­de­rżni­ętym gar­dłem, po­zo­sta­je za­pew­ne kwe­stią cza­su.

Ka­tri­ne po­ki­wa­ła gło­wą. Z Sung-mi­nem po­zna­li się le­piej w ci­ągu ostat­nie­go roku. Po­twier­dzi­ła się jego sła­wa jed­ne­go z naj­lep­szych śled­czych z KRI­POS. Wie­le osób uwa­ża­ło, że Sung-min przej­mie funk­cję sze­fa Wy­dzia­łu Śled­cze­go KRI­POS w dniu, gdy ze sta­no­wi­ska ustąpi Ole Win­ter, i że będzie to zmia­na na lep­sze. Nie dało się tego wy­klu­czyć, lecz zna­le­źli się rów­nież tacy, któ­rzy wy­ra­ża­li po­wąt­pie­wa­nie w słusz­no­ść tego, by naj­lep­szą jed­nost­ką śled­czą w kra­ju kie­ro­wał ad­op­to­wa­ny w dzie­ci­ństwie z Ko­rei Po­łu­dnio­wej gej, któ­ry w do­dat­ku nosi się jak An­glik z wy­ższych sfer. Jego kla­sycz­na my­śliw­ska twe­edo­wa kurt­ka i za­mszo­we buty po­zo­sta­wa­ły w sil­nym kon­tra­ście z lek­ką pu­chów­ką mar­ki Pa­ta­go­nia i spor­to­wy­mi bu­ta­mi z go­re­tek­sem Ka­tri­ne. Bjørn mó­wił nie­raz o tren­dzie gorp­co­re – mi­ędzy­na­ro­do­wym, jak zro­zu­mia­ła Ka­tri­ne, i po­le­ga­jącym na cho­dze­niu do pubu w ubra­niu od­po­wied­nim na wy­pra­wę w wy­so­kie góry. Sama okre­śla­ła to jako do­sto­so­wa­nie się do ży­cia w roli mat­ki ma­łe­go dziec­ka. Mu­sia­ła jed­nak przy­znać, że jej bar­dziej sto­no­wa­ny i prak­tycz­ny styl ubie­ra­nia się wy­ni­kał ta­kże stąd, iż nie była już mło­dą, zbun­to­wa­ną, uta­len­to­wa­ną śled­czą, tyl­ko sze­fo­wą Wy­dzia­łu Za­bójstw.

– Jak sądzisz, co to jest? – spy­tał Sung-min.

Wie­dzia­ła, że Lar­sen my­śli tak samo jak ona. I że żad­ne z nich nie ma od­wa­gi wy­mó­wić tych słów na głos. Jesz­cze nie.

Ka­tri­ne od­chrząk­nęła.

– Naj­pierw mu­si­my od­nie­ść się do tego, co tu mamy, i zro­zu­mieć, co się wy­da­rzy­ło.

– Zga­dzam się.

Mia­ła na­dzie­ję, że te sło­wa, „zga­dzam się”, będzie w nad­cho­dzącym cza­sie często sły­sza­ła od KRI­POS. Oczy­wi­ście cie­szy­ła się z wszel­kiej po­mo­cy, jaką mo­gli otrzy­mać. KRI­POS zgło­si­ła swo­ją go­to­wo­ść już od mo­men­tu, gdy rów­no ty­dzień po za­gi­ni­ęciu Su­san­ne wpły­nęło za­wia­do­mie­nie o za­gi­ni­ęciu Ber­ti­ne Ber­til­sen, i to w za­ska­ku­jąco po­dob­nych oko­licz­no­ściach. Obie ko­bie­ty wy­pra­wi­ły się gdzieś we wtor­ko­wy wie­czór, nie mó­wi­ąc żad­nej z osób, z któ­ry­mi roz­ma­wia­ła po­li­cja, do­kąd ani po co się wy­bie­ra­ją, i ni­g­dy wi­ęcej się nie po­ja­wi­ły. Poza tym łączy­ło je też coś in­ne­go. Gdy wy­szło to na jaw, po­li­cja po­rzu­ci­ła swo­ją głów­ną teo­rię mó­wi­ącą, że Su­san­ne ule­gła ja­kie­muś wy­pad­ko­wi albo ode­bra­ła so­bie ży­cie.

– Świet­nie, wo­bec tego tak ro­bi­my – zde­cy­do­wa­ła Ka­tri­ne, wsta­jąc. – Za­raz za­mel­du­ję sze­fo­wej.

Mu­sia­ła chwi­lę po­stać, za­nim od­zy­ska­ła czu­cie w no­gach. Mu­sia­ła też przy­świe­cać so­bie la­tar­ką, aby wra­cać po śla­dach, któ­re zo­sta­wi­li na dro­dze, idąc do miej­sca zna­le­zie­nia zwłok. Kie­dy już zna­la­zła się poza ta­śma­mi od­gra­dza­jący­mi, któ­re roz­pi­ęto mi­ędzy drze­wa­mi, wstu­ka­ła pierw­sze li­te­ry imie­nia sze­fo­wej Biu­ra Kry­mi­nal­ne­go. Bo­dil Mel­ling ode­bra­ła po trze­cim dzwon­ku.

– Mówi Bratt. Prze­pra­szam, że dzwo­nię tak pó­źno, ale wy­gląda na to, że zna­le­źli­śmy jed­ną z tych dwóch za­gi­nio­nych ko­biet. Za­mor­do­wa­na. Ma po­de­rżni­ęte gar­dło. Roz­bryzg krwi jak po prze­ci­ęciu tęt­ni­cy. Praw­do­po­dob­nie zgwa­łco­na lub wy­ko­rzy­sta­na w inny spo­sób. To z du­żym praw­do­po­do­bie­ństwem Su­san­ne An­der­sen.

– Przy­kra spra­wa – po­wie­dzia­ła Bo­dil Mel­ling to­nem tak obo­jęt­nym, że Ka­tri­ne w tej sa­mej chwi­li wy­obra­zi­ła so­bie jej po­zba­wio­ną wy­ra­zu twarz, strój po­zba­wio­ny ko­lo­rów, po­zba­wio­ną tem­pe­ra­men­tu mowę cia­ła, z całą pew­no­ścią po­zba­wio­ne kon­flik­tów ży­cie ro­dzin­ne oraz po­zba­wio­ne na­pi­ęcia ży­cie sek­su­al­ne.

Jak do­tąd uda­ło jej się stwier­dzić, że je­dy­ną rze­czą, któ­ra po­tra­fi wy­zwo­lić w świe­żo mia­no­wa­nej sze­fo­wej Biu­ra Kry­mi­nal­ne­go ja­kieś emo­cje, jest ma­jący się wkrót­ce zwol­nić ga­bi­net ko­men­dan­ta okręgo­we­go po­li­cji. Ka­tri­ne wca­le nie uwa­ża­ła, że Mel­ling nie ma od­po­wied­nich kwa­li­fi­ka­cji na to sta­no­wi­sko – sze­fo­wa była tyl­ko po pro­stu nie­zno­śnie nud­na. De­fen­syw­na. Tchórz­li­wa.

– Zwo­łasz kon­fe­ren­cję pra­so­wą? – spy­ta­ła Mel­ling.

– Tak. Czy ty...

– Nie. Do­pó­ki to zwło­ki, któ­rych iden­ty­fi­ka­cja nie zo­sta­ła osta­tecz­nie po­twier­dzo­na, ty się tym zaj­miesz.

– Ra­zem z KRI­POS, do­brze? Przy­sła­li swo­ich lu­dzi na miej­sce zda­rze­nia.

– Zgo­da. Je­śli to już wszyst­ko, ko­ńcz­my, bo mam go­ści.

Pod­czas chwi­li mil­cze­nia Ka­tri­ne usły­sza­ła w tle ści­szo­ną roz­mo­wę. Brzmia­ło to jak do­bro­dusz­na wy­mia­na opi­nii, taka przy pe­łnym kon­sen­su­sie, w któ­rej dru­ga stro­na je­dy­nie po­twier­dza i roz­wi­ja to, co po­wie­dzia­ła pierw­sza. Bu­do­wa­nie wi­ęzi spo­łecz­nych – Bo­dil Mel­ling wła­śnie tego so­bie ży­czy­ła. Z całą pew­no­ścią by się zi­ry­to­wa­ła, gdy­by Ka­tri­ne znów po­ru­szy­ła ten te­mat, pro­po­zy­cję, któ­rą pod­su­nęła za­raz po za­gi­ni­ęciu Ber­ti­ne Ber­til­sen, kie­dy po­ja­wi­ło się po­dej­rze­nie, że te dwie ko­bie­ty mo­gły paść ofia­rą tego sa­me­go spraw­cy. Wie­dzia­ła, że i tak nic nie osi­ągnie: Mel­ling wy­ra­zi­ła się ja­sno, a w za­sa­dzie uci­ęła dys­ku­sję. Ka­tri­ne nie po­win­na wi­ęcej do tego wra­cać.

– Jesz­cze tyl­ko jed­no – ode­zwa­ła się mimo wszyst­ko. Po­zwo­li­ła tym sło­wom za­wi­snąć na chwi­lę i ode­tchnęła głębiej.

Sze­fo­wa ją uprze­dzi­ła:

– Bratt, od­po­wie­dź brzmi: nie.

– Ale on jest je­dy­nym spe­cja­li­stą w tej dzie­dzi­nie, ja­kie­go mamy. Naj­lep­szym.

– I naj­gor­szym. Poza tym już go nie mamy. Na szczęście.

– Pra­sa będzie go po­szu­ki­wać. Py­tać, dla­cze­go nie...

– Wte­dy od­po­wiesz zgod­nie z praw­dą, że nie wie­my, gdzie jest. Zwa­żyw­szy na to, co się sta­ło z jego żoną, w po­wi­ąza­niu z jego chwiej­ną na­tu­rą i ze skłon­no­ścią do roz­ma­itych uży­wek, nie wy­obra­żam so­bie, że by­łby zdol­ny funk­cjo­no­wać w tak po­wa­żnym śledz­twie.

– Wy­da­je mi się, że wiem, gdzie go zna­le­źć.

– Daj spo­kój, Bratt. Je­śli za­czy­nasz się zwra­cać ku prze­brzmia­łym bo­ha­te­rom, kie­dy tyl­ko sy­tu­acja robi się nie­co na­pi­ęta, może to po­śred­nio świad­czyć o two­jej fa­tal­nej oce­nie lu­dzi, któ­ry­mi dys­po­nu­jesz w Wy­dzia­le Za­bójstw. Jak by to wpły­nęło na ich pew­no­ść sie­bie i mo­ty­wa­cję, gdy­byś im po­wie­dzia­ła, że za­mie­rzasz ści­ągnąć do po­mo­cy ze­zło­mo­wa­ny wrak? Jak my­ślisz? Bratt, to się na­zy­wa złe za­rządza­nie.

– W po­rząd­ku. – Ka­tri­ne z wy­si­łkiem prze­łk­nęła śli­nę.

– Do­ce­niam, że tak uwa­żasz. No? Coś jesz­cze?

Za­sta­no­wi­ła się. A więc Mel­ling mimo wszyst­ko dała się spro­wo­ko­wać i po­ka­za­ła zęby. To do­brze. Po­pa­trzy­ła na sierp ksi­ęży­ca wi­szący nad ko­ro­na­mi drzew. Wczo­raj wie­czo­rem Arne, mło­dy czło­wiek, z któ­rym spo­ty­ka­ła się już od bli­sko mie­si­ąca, po­wie­dział, że za dwa ty­go­dnie ma na­stąpić za­ćmie­nie Ksi­ęży­ca w pe­łni, tak zwa­ny Krwa­wy Ksi­ężyc, i że po­win­ni to uczcić. Ka­tri­ne nie mia­ła po­jęcia, czym jest Krwa­wy Ksi­ężyc. Naj­wy­ra­źniej zja­wi­sko to wy­stępo­wa­ło je­dy­nie co dwa–trzy lata, a Arne był tym bar­dzo prze­jęty, więc nie mia­ła ser­ca mu po­wie­dzieć, że może ra­czej nie po­win­ni nic pla­no­wać na przy­szło­ść tak od­le­głą, jak dwa ty­go­dnie, bo prze­cież le­d­wie się zna­ją. Ni­g­dy nie bała się kon­flik­tów ani mó­wie­nia wprost, co być może odzie­dzi­czy­ła po ojcu, po­li­cjan­cie z Ber­gen, któ­ry miał wi­ęcej wro­gów niż mia­sto desz­czo­wych dni, ale na­uczy­ła się wy­bie­rać swo­je bi­twy i czas, w ja­kim mia­ły się ro­ze­grać. Te­raz jed­nak po za­sta­no­wie­niu zro­zu­mia­ła, że o ile może od­wlec kon­fron­ta­cję z mężczy­zną, z któ­rym jej przy­szło­ść była bar­dzo nie­pew­na, o tyle tę bi­twę musi sto­czyć. Ra­czej te­raz niż pó­źniej.

– Jesz­cze tyl­ko jed­no – od­pa­rła. – Czy mogę w ta­kim ra­zie po­wie­dzieć o tym na kon­fe­ren­cji pra­so­wej, je­śli ktoś spy­ta? Albo ro­dzi­com na­stęp­nej dziew­czy­ny, któ­ra zo­sta­nie za­mor­do­wa­na?

– Po­wie­dzieć o czym?

– Że Ko­men­da Okręgo­wa Po­li­cji w Oslo od­rzu­ca po­moc czło­wie­ka, któ­ry schwy­tał trzech se­ryj­nych mor­der­ców w Oslo, po­nie­waż uwa­ża­my, że może to źle wpły­nąć na sa­mo­po­czu­cie nie­któ­rych ko­le­gów.

Za­pa­dła dłu­ższa ci­sza, a te­raz Ka­tri­ne nie sły­sza­ła już na­wet roz­mów w tle. Wresz­cie Bo­dil Mel­ling chrząk­nęła.

– Wiesz co, Ka­tri­ne? Już dłu­go i dużo pra­cu­jesz przy tej spra­wie. Zor­ga­ni­zuj kon­fe­ren­cję pra­so­wą, a w week­end się wy­śpij. Po­roz­ma­wia­my w po­nie­dzia­łek.

Roz­łączy­ły się i Ka­tri­ne za­dzwo­ni­ła do In­sty­tu­tu Me­dy­cy­ny Sądo­wej. Za­miast iść dro­gą słu­żbo­wą, wo­la­ła za­ła­twić rzecz, te­le­fo­nu­jąc bez­po­śred­nio do Ale­xan­dry Stur­dzy, mło­dej tech­nicz­ki, któ­ra nie mia­ła na­rze­czo­ne­go czy dziec­ka ani też nie prze­strze­ga­ła pil­nie go­dzin pra­cy. I rze­czy­wi­ście, Stur­dza po­twier­dzi­ła, że ra­zem z ko­le­gą prze­pro­wa­dzi wstęp­ne oględzi­ny zwłok już na­stęp­ne­go dnia.

Pó­źniej Ka­tri­ne na­dal sta­ła, przy­gląda­jąc się de­nat­ce. Fak­tem było, że ona sama w świe­cie mężczyzn do­szła tam, gdzie się te­raz znaj­do­wa­ła, bez ni­czy­jej po­mo­cy, i może dla­te­go ni­g­dy nie po­tra­fi­ła ode­pchnąć od sie­bie po­gar­dy dla ko­biet, któ­re chęt­nie uza­le­żnia­ły się od mężczyzn. Oko­licz­no­ścią wi­ążącą Su­san­ne i Ber­ti­ne było nie tyl­ko to, że obie żyły z mężczyzn. Dzie­li­ły się ta­kże jed­nym z nich, ba­ro­nem nie­ru­cho­mo­ści Mar­ku­sem Røe­dem, po­nad trzy­dzie­ści lat star­szym od obu dziew­czyn. Ich ży­cie opie­ra­ło się na tym, że inni lu­dzie – mężczy­źni ma­jący pra­cę i pie­ni­ądze, któ­rych te ko­bie­ty nie mia­ły – po pro­stu je utrzy­my­wa­li. One w za­mian od­da­wa­ły im swo­je cia­ła, mło­do­ść i uro­dę. Po­nad­to wy­bra­ny przez nie ży­wi­ciel mógł – przy­naj­mniej na tyle, na ile taki zwi­ązek był eks­po­no­wa­ny – na­pa­wać się za­zdro­ścią in­nych mężczyzn. Ale w prze­ci­wie­ństwie do dziec­ka ta­kie ko­bie­ty jak Su­san­ne i Ber­ti­ne mu­sia­ły żyć ze świa­do­mo­ścią, że ta mi­ło­ść nie jest bez­wa­run­ko­wa. Prędzej czy pó­źniej ży­wi­ciel je po­rzu­cał, zmu­sza­jąc do po­szu­ki­wa­nia ko­lej­ne­go ży­wi­cie­la, na któ­rym mo­gły­by pa­so­ży­to­wać. Lub któ­re­mu mo­gły­by po­zwo­lić pa­so­ży­to­wać na so­bie, w za­le­żno­ści od punk­tu wi­dze­nia. Czy to była mi­ło­ść? A ra­czej czy to rów­nież była mi­ło­ść? Cze­mu nie? Tyl­ko dla­te­go, że my­śle­nie o tym tak przy­gnębia­ło?

Mi­ędzy drze­wa­mi od stro­ny ście­żki Ka­tri­ne do­strze­gła nie­bie­skie bły­ski ka­ret­ki, któ­ra nad­je­cha­ła bez­gło­śnie. Po­my­śla­ła o Har­rym Hole. Ow­szem, w kwiet­niu do­sta­ła od nie­go znak ży­cia, ze wszyst­kich mo­żli­wych rze­czy wi­do­ków­kę ze zdjęciem Ve­ni­ce Be­ach, nada­ną w Los An­ge­les. To było jak pik­ni­ęcie so­na­ru z ło­dzi pod­wod­nej w głębi­nie. Tekst był krót­ki: „Przy­ślij pie­ni­ądze”. Żart, co do któ­re­go nie mia­ła pew­no­ści, czy jest tyl­ko żar­tem. Od tam­tej pory pa­no­wa­ła ci­sza.

Zu­pe­łna ci­sza.

W uszach roz­brzmia­ła jej ostat­nia zwrot­ka pio­sen­ki, ta, do któ­rej nie do­ta­rła:

Ko­zio­łecz­ku, niech wśród drzew

znów dzwo­necz­ka za­brzmi śpiew.

Ko­zio­łecz­ku, znak mi daj,

jesz­cze mi nie umie­raj.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki