Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po rozwiązaniu sprawy Bałwana, która dotknęła w tak koszmarny sposób najbliższych Harry'ego, komisarz Hole porzuca pracę i wyjeżdża do Hongkongu. Stacza się na dno, żyjąc z dnia na dzień, szukając zapomnienia w hazardzie i oparach opium.
Tymczasem w Oslo zostają zamordowane dwie młode kobiety. Podobny sposób dokonania zabójstw wskazuje na tego samego sprawcę - obie dziewczyny mają w ustach dwadzieścia cztery rany powstałe od tajemniczego narzędzia zbrodni. Szef Wydziału Zabójstw decyduje się ściągnąć do Norwegii jedynego człowieka specjalizującego się w seryjnych mordercach - Harry'ego Hole. Wkrótce w spektakularny sposób ginie parlamentarzystka Marit Olsen. Okazuje się, że łańcuch ofiar jeszcze się nie skończył, a wszystkie ślady prowadzą do odludnego górskiego schroniska i przypominającego piekło Konga…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 796
1 UTONIĘCIE
Obudziła się. Zamrugała w oślepiającej ciemności. Szeroko otworzyła usta, lecz oddychała przez nos. Znów zamrugała. Czuła, jak spływająca łza rozpuszcza sól innych łez. Ale do gardła nie ściekała już ślina, cała jama ustna była sucha i stwardniała, policzki napięte wskutek nacisku z wewnątrz. Obce ciało w ustach jakby rozsadzało jej głowę. Ale co to było? Co to mogło być? Kiedy się ocknęła, najpierw pomyślała, że chce wrócić w tę ciemną ciepłą głębię, w którą się zapadła. Zrobiony przez niego zastrzyk ciągle działał, ale wiedziała, że bóle już nadchodzą, poznawała je po powolnych, głuchych uderzeniach pulsu i skokowym przemieszczaniu się krwi przez mózg. Gdzie on był? Stał tuż za nią? Wstrzymała oddech, nasłuchując. Niczego nie słyszała, ale czuła jego obecność. Był jak lampart. Ktoś kiedyś mówił, że lampart porusza się bezszelestnie, w ciemności potrafi podejść tuż do zdobyczy, dostosować oddech do rytmu jej oddechu. Wstrzymuje go, kiedy i ona przestaje oddychać. Wydało jej się, że czuje ciepło jego ciała. Na co on czeka? Znów zaczęła oddychać. W tej samej chwili poczuła oddech na karku. Odwróciła się, machnęła ręką, ale trafiła w pustkę. Zgięła się wpół, starała się być jak najmniejsza, by w ten sposób się ukryć. Bez powodzenia.
Jak długo była nieprzytomna?
Narkotyk zadziałał jeszcze przez moment. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale wystarczyło, by dać jej przedsmak, obietnicę. Obietnicę tego, co miało nastąpić.
Ciało obce, które położono przed nią na stole, było wielkości kuli bilardowej z błyszczącego metalu i miało wyciśnięte sztancą dziurki, figury i znaki. Z jednego otworka zwisał czerwony sznurek z pętelką. Natychmiast przywiódł jej na myśl choinkę, którą za tydzień, w dzień przed Wigilią, powinna ubrać u rodziców. Przystroić ją bombkami, krasnalami, koszyczkami, świeczkami i norweskimi flagami. Za osiem dni powinni śpiewać Cichą noc, a ona powinna patrzeć w błyszczące oczy dzieci rodzeństwa, kiedy będą otwierać prezenty od niej. Myślała o wszystkim, co powinna była zrobić inaczej. O wszystkich dniach, które należało przeżywać mocniej, prawdziwiej, wypełniać je radością, miłością, oddychać pełną piersią. O miejscach, przez które tylko przejeżdżała, o miejscach, do których zmierzała. O mężczyznach, których spotkała, o tym jedynym, którego jeszcze nie poznała. O płodzie, którego się pozbyła, gdy miała siedemnaście lat, o dzieciach, których jeszcze nie urodziła. O dniach, które zmarnowała, bo myślała, że tyle jeszcze dni przed nią.
W końcu przestała myśleć o wszystkim innym oprócz znajdującego się przed nią noża. I oprócz miękkiego głosu nakazującego jej włożyć tę kulę do ust. Usłuchała, oczywiście, że usłuchała. Z bijącym sercem otworzyła usta tak szeroko, jak tylko mogła, i wepchnęła do nich kulę w taki sposób, by sznurek wystawał z ust. Metal miał gorzkosłony smak, jak łzy. Potem siłą odchylono jej głowę, a stal zaczęła parzyć skórę, gdy nóż przylgnął płasko do jej szyi. Pomieszczenie wraz z sufitem oświetlała latarka oparta o ścianę w rogu. Szary, goły beton. Oprócz latarki był tu jeszcze stolik kempingowy z białego plastiku, dwa krzesła, dwie puste butelki po piwie i dwoje ludzi. On i ona. Poczuła zapach skórzanej rękawiczki, gdy palec wskazujący lekko pociągnął za czerwoną pętelkę zwisającą jej z ust. W następnej chwili miała wrażenie, że rozsadza jej głowę.
Kula się powiększyła, naciskając na wnętrze ust. Bez względu na to, jak szeroko starała się je otworzyć, nacisk się nie zmieniał. On obejrzał jej otwarte usta ze skupioną, przejętą miną, jak dentysta, który sprawdza, czy aparat na zęby trzyma się prawidłowo. Lekki uśmiech świadczył o zadowoleniu.
Sprawdziła językiem, że z kuli wystają bolce, że to one naciskają na podniebienie, na miękką tkankę dolnej szczęki, na wewnętrzną stronę zębów i języczek. Spróbowała coś powiedzieć. On cierpliwie słuchał nieartykułowanych dźwięków wydobywających się z jej ust. Kiwnął głową, gdy się poddała, i wyjął strzykawkę. Kropelka na czubku igły zalśniła w świetle latarki. Szepnął jej do ucha: „Nie dotykaj sznurka”.
Wbił igłę w szyję z boku.
Odpłynęła w ciągu kilku sekund.
Wsłuchiwała się w swój przerażony oddech, mrugając w ciemności.
Musiała coś zrobić.
Położyła dłonie na siedzeniu krzesła, lepkiego od jej własnego potu, i wstała. Nikt jej nie zatrzymywał.
Szła małymi kroczkami, dopóki nie natknęła się na ścianę. Obmacywała ją, aż natrafiła na gładką zimną powierzchnię. Metalowe drzwi. Pociągnęła za rygiel. Nie dawał się ruszyć. Zamknięte na klucz. Oczywiście, że tak, co właściwie jej się wydawało? Czy naprawdę usłyszała śmiech, czy też dźwięk dochodził z wnętrza jej głowy? Gdzie on jest? Dlaczego bawi się nią w taki sposób?
Trzeba coś zrobić. Myśleć. Ale po to, by myśleć, musiała najpierw pozbyć się tej metalowej kuli, zanim ból doprowadzi ją do szaleństwa. Włożyła kciuk i palec wskazujący w kąciki ust, badając bolce. Na próżno usiłowała wsunąć palec pod któryś z nich. Złapał ją atak kaszlu, wpadła w panikę, gdy nie mogła złapać tchu. Uświadomiła sobie, że pod wpływem nacisku bolców gardło zaczęło puchnąć, groziło jej więc uduszenie. Kopnęła w metalowe drzwi, próbowała krzyczeć, ale kula dławiła dźwięk. Znów zrezygnowała. Oparła się o ścianę, nasłuchiwała. Czyżby odgłos ostrożnych kroków? Czyżby on krążył po tym pomieszczeniu, bawił się z nią w ciuciubabkę? A może to jej własna krew, pędząc przez żyły, dudniła w uszach? Przygotowała się na ból i z całej siły zacisnęła usta. Ledwie zdołała odrobinę wepchnąć bolce z powrotem do środka kuli, a już znów zaczęły naciskać tak jak poprzednio. Kula zdawała się teraz pulsować, zmieniła się w serce z żelaza, stała się częścią niej samej.
Trzeba coś robić. Myśleć.
Sprężyny. Bolce są umocowane na sprężynach.
Wystrzeliły, kiedy pociągnął za sznurek.
Powiedział: „Nie dotykaj sznurka”.
Dlaczego? Co by się wtedy stało?
Osunęła się po ścianie i usiadła. Od betonowej posadzki ciągnęło wilgotnym zimnem. Znów była bliska krzyku, ale brakowało jej już sił. Cisza. Milczenie.
Wszystkie te słowa, które powinna była wypowiedzieć do ukochanych najbliższych, zamiast słów, którymi wypełniała ciszę, przebywając z ludźmi jej obojętnymi.
Nie było żadnej drogi wyjścia. Tylko ona i ten potworny ból, głowa, która zdawała się pękać.
„Nie dotykaj sznurka”.
Gdyby za niego pociągnęła, może bolce cofnęłyby się, schowały do kuli, uwalniając ją od bólu?
Myśli krążyły po tym samym kole. Jak długo tu była? Dwie godziny? Osiem? Dwadzieścia minut?
Jeśli to takie proste, że wystarczy pociągnąć za sznurek, to dlaczego jeszcze tego nie zrobiła? Z powodu ostrzeżenia wyraźnie chorego człowieka? A może to część zabawy? Może rzecz w tym, by dała się oszukać i nie zakończyła tego całkiem zbędnego bólu? A może w zabawie chodziło o to, aby sprzeciwiła się ostrzeżeniu i pociągnęła za sznurek, tak by... by stało się coś strasznego. A jeśli tak, to co? Co to za kula?
Tak, to zabawa, jakaś okrutna zabawa. Musiała coś zrobić. Ból był nie do zniesienia, gardło spuchło, wiedziała, że wkrótce się udusi.
Znów próbowała krzyknąć, ale z ust wydarł jej się jedynie szloch, i chociaż mrugała, z oczu nie popłynęło więcej łez.
Palce odnalazły sznurek zwisający poza wargę. Pociągnęła leciutko, naprężył się.
Żałowała wszystkiego, czego nie zrobiła, to oczywiste. Ale gdyby życie polegające na ciągłej rezygnacji przywiodło ją w inne miejsce, niż to, w którym znajdowała się teraz, wybrałaby raczej takie. Chciała tylko żyć. Wszystko jedno jakim życiem. Po prostu.
Pociągnęła za sznurek.
Z końcówek bolców wystrzeliły igły. Miały po siedem centymetrów długości. Cztery przebiły policzki, trzy wbiły się w zatoki, dwie w przewód nosowy, a dwie w brodę. Jedna przekłuła przełyk i jedna prawą gałkę oczną. Dwie przeszły przez tylną część podniebienia i dotarły do mózgu. Ale nie to było bezpośrednią przyczyną śmierci. Ponieważ metalowa kula blokowała usta, krwi płynącej z ran nie dało się odpluwać. Zaczęła więc ściekać do tchawicy i dalej do płuc, uniemożliwiając pobieranie tlenu, co z kolei doprowadziło do zatrzymania akcji serca i tego, co patolog w raporcie z sekcji miał nazwać hypoksją, czyli niedotlenieniem mózgu. Innymi słowy: Borgny Stem-Myhre utonęła.
2 WYJAŚNIAJĄCA CIEMNOŚĆ
Osiemnasty grudnia
Dni są krótkie. Na dworze wciąż jest jasno, ale tu, w mojej montażowni, panuje wieczna ciemność. W świetle lampki biurkowej osoby na fotografiach przypiętych do ściany wyglądają na irytująco zadowolone, jakby niczego się nie domyślały. Są takie pełne nadziei, pewne, że mają życie przed sobą, spokojne, niczym niezmącone jak powierzchnia morza czasu podczas flauty. Pociąłem gazetę, usunąłem łzawe historie o rodzinach pozostających w szoku, a także ociekające krwią szczegóły opisu znalezienia zwłok. Wziąłem jedynie nieodłączne zdjęcie, które jakiś krewny czy przyjaciel dał natrętnemu dziennikarzowi, zdjęcie z czasów, kiedy wyglądała najlepiej, kiedy uśmiechała się tak, jakby była nieśmiertelna.
Policja niewiele wie. Na razie. Ale już niedługo dostaną więcej szczegółów, nad którymi będą mogli pracować.
Czym jest i gdzie się kryje to, co czyni z człowieka mordercę? Czy to wrodzone, czy mieści się w jakimś genie, czy jest dziedziczną możliwością, którą jedni posiadają, a inni nie? Czy też zostaje wywołane koniecznością, rozwija się w zetknięciu ze światem, jest strategią przetrwania, ratującą życie chorobą, racjonalnym szaleństwem? Bo tak jak rozpalone ciało ostrzeliwuje chorobę gorączką, tak szaleństwo pozwala na niezbędny odwrót do miejsca, w którym człowiek może się na nowo okopać.
Osobiście uważam, że zdolność do zabijania jest fundamentalna dla każdego zdrowego człowieka. Nasze życie to walka o byt, a ten, kto nie potrafi zabić bliźniego, nie ma usprawiedliwienia dla swojego istnienia. Zabijanie to przecież po prostu przyspieszanie tego, co nieuniknione. Śmierć nie robi wyjątków, i dobrze, bo życie jest bólem i cierpieniem. Pod tym względem każde zabójstwo jest więc aktem miłosierdzia. Tylko trudno o tym myśleć, kiedy słońce grzeje skórę, woda pluska na wargach, człowiek czuje idiotyczną chęć życia w każdym uderzeniu serca i gotów jest zapłacić nawet za okruchy czasu tym, co zdołał zdobyć w życiu: godnością, pozycją, zasadami. To wtedy trzeba sięgać głęboko, ominąć ogłupiające i oślepiające światło. Trzeba sięgnąć do zimnej wyjaśniającej ciemności. I poczuć twarde jądro. Prawdę. Bo właśnie ją musiałem znaleźć. Właśnie ją znalazłem. To, co czyni z człowieka mordercę.
A co z moim własnym życiem? Czy sądzę, że ono także jest niezmąconą powierzchnią morza czasu?
Wcale nie. Niedługo ja też spocznę na wysypisku śmierci razem z innymi autorami tego małego dramatu. Bez względu jednak na to, w jakim stadium rozkładu znajdować się będzie moje ciało, nawet jeśli zostanie z niego tylko szkielet, to będzie się uśmiechać. Bo po to właśnie teraz żyję. To jedyne usprawiedliwienie mojego istnienia. Moja możliwość oczyszczenia się, uwolnienia od wszelkiej hańby.
Ale to dopiero początek. Teraz zgaszę lampę i wyjdę na światło dzienne. Na tę resztkę, która jeszcze została.
3 HONGKONG
Deszcz nie ustał od razu. Od drugiego razu też nie. Po prostu w ogóle nie ustawał. Mokry i ciepły, padał tydzień za tygodniem. Ziemia nasyciła się już wodą, szosy europejskie się zawalały, ptaki wstrzymały odlot do ciepłych krajów i donoszono o pojawieniu się owadów, jakich nigdy dotąd nie widziano tak daleko na północy. Kalendarz uparcie twierdził, że jest zima, ale trawników w Oslo nie pokrywał śnieg – nie były nawet brązowe, tylko zielone i zapraszające, jak boisko ze sztuczną trawą w Sogn, gdzie zrezygnowani wyczynowcy musieli ograniczyć się do biegania w trykotach firmy Dæhlie, na próżno czekając na odpowiednio zaśnieżone trasy wokół jeziora Sognsvann. W sylwestra mgła była tak gęsta, że choć odgłos fajerwerków niósł się z centrum Oslo aż do Asker, nie dało się zobaczyć choćby iskierki, nawet z tych puszczanych we własnym ogrodzie. Mimo to Norwegowie wystrzelili tego wieczoru sztuczne ognie za sześćset koron na każde gospodarstwo domowe – tak wykazało to samo badanie konsumenckie, z którego wynikało również, że liczba Norwegów realizujących marzenie o białych świętach na białych plażach Tajlandii podwoiła się w ciągu ostatnich trzech lat. Wyglądało jednak na to, że także w południowo-wschodniej Azji pogoda naćpała się kwasu; groźne „małpy”, zwykle widywane na mapach pogody jedynie w sezonach tajfunów, teraz nadciągały rzędem przez Morze Południowochińskie. W Hongkongu, gdzie luty zazwyczaj był jednym z najsuchszych miesięcy w roku, tego poranka lało, a zła widoczność kazała samolotowi linii Cathay Pacific Airways, lot 713 z Londynu zrobić dodatkową rundę, zanim zszedł do lądowania na Chek Lap Kok.
– Cieszmy się, że nie lądujemy na starym lotnisku – odezwał się wyglądający na Chińczyka pasażer do Kai Solness, która z całych sił zaciskała dłonie na podłokietnikach. – Tamto leżało w samym środku miasta, więc na pewno wpadlibyśmy na któryś wieżowiec.
Były to pierwsze słowa, jakie mężczyzna wypowiedział od startu przed dwunastoma godzinami. Kaja chciwie skorzystała z szansy skupienia się na czymś innym niż fakt, że znajdowała się w powietrzu, akurat dość niespokojnym.
– Dziękuję, sir. To mnie uspokoiło. Jest pan Anglikiem?
Drgnął, jakby wymierzyła mu policzek, zrozumiała więc, że głęboko go uraziła, sugerując, iż mógłby należeć do byłych władców kolonii.
– Może więc Chińczykiem?
Zdecydowanie pokręcił głową.
– Hongkońskim Chińczykiem. A pani, panienko?
Kaja Solness zastanawiała się przez moment, czy nie powinna odpowiedzieć: „hokksundzką Norweżką”, ale ograniczyła się do Norweżki, nad czym hongkoński Chińczyk przez chwilę rozmyślał; zaraz z triumfalnym: „Aha!” poprawił ją na „Skandynawkę” i spytał, w jakiej sprawie przybywa do Hongkongu.
– Muszę znaleźć pewnego mężczyznę – odparła, zerkając na stalowoszare chmury z nadzieją, że wkrótce gdzieś ujrzy ziemię.
– Aha! – powtórzył hongkoński Chińczyk. – Pani jest bardzo ładna, panienko. I niech pani nie wierzy we wszystko, co pani usłyszy o tym, że Chińczycy żenią się wyłącznie z Chinkami.
Kaja lekko się uśmiechnęła.
– Ma pan na myśli hongkońskich Chińczyków?
– Zwłaszcza ich. – Z zapałem pokiwał głową, wyciągając rękę bez obrączki. – Zajmuję się mikroczipami, rodzina ma fabryki w Chinach i w Korei Południowej. Co pani robi dziś wieczorem?
– Mam nadzieję, że będę spać – ziewnęła Kaja.
– A jutro?
– Liczę, że jutro już znajdę tego, kogo szukam, i będę wracać do domu.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Aż tak się pani spieszy, panienko?
Kaja podziękowała mu za propozycję podrzucenia do miasta i wsiadła do piętrowego autobusu. Godzinę później stała sama w korytarzu hotelu Empire Kowloon i starała się głęboko oddychać. Włożyła już kartę-klucz w drzwi przydzielonego jej pokoju, teraz pozostawało więc tylko je otworzyć. Zmusiła wreszcie dłoń do naciśnięcia klamki. Szarpnęła drzwi i zajrzała do środka.
W pokoju nikogo nie było.
Oczywiście, że nie.
Weszła, walizkę na kółkach postawiła przy łóżku, stanęła przy oknie i wyjrzała. Najpierw patrzyła na mrowie ludzi rojących się na ulicy siedemnaście pięter niżej, potem na drapacze chmur, które wcale nie przypominały swoich pełnych gracji, a przynajmniej pompatycznych braci z Manhattanu, Kuala Lumpur czy Tokio. Te tutejsze wyglądały jak termitiery, przerażające i imponujące zarazem, stanowiły groteskowe świadectwo umiejętności przystosowawczych ludzkiego gatunku, kiedy ponad siedem milionów jego przedstawicieli musi się zmieścić na przestrzeni nieco ponad tysiąca kilometrów kwadratowych. Kaja poczuła ogarniające ją zmęczenie. Zrzuciła buty i położyła się na łóżku. Chociaż miała dwuosobowy pokój, a hotel był czterogwiazdkowy, łóżko o szerokości stu dwudziestu centymetrów i tak zajmowało całą podłogę. Pomyślała, że właśnie w tych termitierach musi odnaleźć jednego konkretnego człowieka, który w dodatku – jak wszystko wskazywało – nie był tym szczególnie zainteresowany.
Przez chwilę rozważała dwie możliwości: zamknąć oczy czy brać się do roboty. W końcu wzięła się w garść i wstała. Zdjęła ubranie i weszła pod prysznic. Później spojrzała w lustro i bez popadania w samouwielbienie stwierdziła, że hongkoński Chińczyk miał rację. Była piękna. Wcale jej się tak nie wydawało, to był fakt, oczywiście na tyle, na ile może nim być uroda. Twarz z mocno zaznaczonymi kośćmi policzkowymi, kruczoczarne i wyraźne, ale ładnie zarysowane brwi nad dużymi niemal jak u dziecka oczami o zielonych tęczówkach, błyszczącymi z intensywnością młodej, lecz dojrzałej kobiety. Miodowozłote włosy, pełne wargi, które ledwie się stykały jak przy pocałunku, odrobinę zbyt szerokie usta. Długa szczupła szyja, równie szczupłe ciało z drobnymi piersiami, wzniesionymi jak leniwe fale na powierzchni idealnie gładkiej, chociaż po zimowemu bladej skóry. Miękkie zaokrąglenie bioder. Długie nogi, które kazały przedstawicielom dwóch agencji modelek z Oslo wybrać się do Hokksund, gdy jeszcze chodziła do liceum, i z wielkim niedowierzaniem zaakceptować jej odmowę. A najbardziej ucieszyła się wtedy, gdy jeden z nich rzucił na pożegnanie: „No dobrze, ale zapamiętaj sobie, moja droga, nie jesteś idealną pięknością. Masz małe ostre ząbki i nie powinnaś się tyle uśmiechać”.
Od tamtej pory uśmiechała się częściej i łatwiej.
Włożyła bawełniane spodnie w kolorze khaki, cienką kurtkę od deszczu i bezszelestnie, niemal w stanie nieważkości zjechała windą do recepcji.
– Chungking Mansion? – powtórzył recepcjonista, nie mogąc powstrzymać się od uniesienia brwi, i pokazał palcem: – Kimberley Road do Nathan Road i w lewo.
Wszystkie pensjonaty i hotele w krajach członkowskich Interpolu miały obowiązek rejestrowania gości zagranicznych, ale kiedy Kaja zadzwoniła do sekretarza ambasady norweskiej, żeby sprawdzić ostatnie miejsce pobytu człowieka, którego szukała, sekretarz wyjaśnił, że Chungking Mansion nie jest ani hotelem, ani żadnym mansion w znaczeniu rezydencji. To zbiorowisko sklepów, ulicznych garkuchni, restauracji i prawdopodobnie ponad stu certyfikowanych i niecertyfikowanych hoteli, mających od dwóch do dwudziestu pokoi, rozdzielonych między cztery wielkie wieżowce. Tamtejsze pokoje do wynajęcia można sklasyfikować od prostych, czystych i przyjemnych po szczurze nory i jednogwiazdkowe cele więzienne. A co najważniejsze, w Chungking Mansion człowiek niewymagający zbyt wiele od życia może spać, jeść, mieszkać, pracować i rozmnażać się bez opuszczania termitiery.
Na Nathan Road, ruchliwej ulicy handlowej z markowymi sklepami, wyglansowanymi fasadami i wielkimi oknami wystawowymi, Kaja znalazła wreszcie wejście do Chungking. I weszła.
Weszła w zapach jedzenia z ulicznych fast foodów, w postukiwanie młotków z warsztatów szewskich, w muzułmańskie modlitwy nadawane przez radio i w zmęczone spojrzenia ludzi w sklepach z używaną odzieżą. Uśmiechnęła się przelotnie do zdezorientowanego backpackera z przewodnikiem Lonely Planet w dłoni i białymi zmarzniętymi łydkami wystającymi ze zbyt optymistycznych wojskowych szortów.
Strażnik w mundurze spojrzał na kartkę, którą mu pokazała, powiedział: „Lift C” i wskazał w głąb jednego z korytarzy.
Do windy wiła się długa kolejka, Kai udało się wsiąść dopiero w trzeciej turze. Ludzie tak się ściskali w trzeszczącej i podskakującej żelaznej trumnie, że Kai na myśl przyszli Cyganie, którzy grzebią swoich zmarłych na stojąco.
Hotel miał muzułmańskiego właściciela w turbanie, który zaraz z wielkim entuzjazmem pokazał jej nie tyle pokój, co właściwie boks; w jakiś cudowny sposób udało się w nim zmieścić telewizor na ścianie nad nogami łóżka i charczący klimatyzator nad głową.
Entuzjazm właściciela zmalał, kiedy przerwała mu akcję marketingową, pokazała zdjęcie mężczyzny z nazwiskiem zapisanym tak, jak powinno widnieć w jego paszporcie, i spytała, gdzie może go teraz znaleźć.
Widząc reakcję muzułmanina, natychmiast poinformowała go, że jest żoną. Sekretarz ambasady uprzedził, że w Chungking wymachiwanie oficjalnym policyjnym identyfikatorem może się okazać „kontrproduktywne” A kiedy Kaja na wszelki wypadek dodała, że z mężczyzną na zdjęciu ma pięcioro dzieci, nastawienie właściciela zmieniło się radykalnie. Młoda poganka z Zachodu, która wydała już na świat tyle potomstwa, wymusiła na nim szacunek. Westchnął ciężko, pokręcił głową i w jękliwym rwanym angielskim powiedział:
– Smutne, bardzo smutne, proszę pani. Przyszli i zabrali mu paszport.
– Kto?
– Kto? Triada, proszę pani. Zawsze triada.
– Triada? – zawołała Kaja.
Oczywiście słyszała o tej organizacji, lecz właściwie była chyba przekonana, że chińska mafia istnieje przede wszystkim w komiksach i filmach karate.
– Proszę siadać.
Czym prędzej przysunął jej krzesło, na które Kaja ciężko opadła.
– Szukali go. Jego nie było. Zabrali paszport.
– Paszport? Dlaczego?
Zawahał się.
– Bardzo pana proszę, muszę się tego dowiedzieć.
– Obawiam się, że pani mąż obstawia konie.
– Konie?
– Happy Valley. Tor wyścigowy. Paskudztwo.
– Ma długi hazardowe? Długi wobec triady?
Pokiwał i pokręcił głową kilka razy, na zmianę potwierdzając ten fakt i wyrażając dezaprobatę.
– I zabrali mu paszport?
– Będzie musiał go wykupić, zwrócić dług, jeśli zechce wyjechać z Hongkongu.
– Przecież nowy paszport może po prostu dostać w konsulacie norweskim.
Turban zakołysał się z boku na bok.
– No tak. Może też wyrobić sobie fałszywy za osiemdziesiąt dolarów amerykańskich tu, w Chungking. Ale to nie paszport jest problemem. Problemem jest to, że Hongkong to wyspa. Jak się pani tu dostała?
– Samolotem.
– I jak pani wyjeżdża?
– Samolotem.
– Jedno lotnisko. Bilety lotnicze. Wszystkie nazwiska w komputerze. Dużo punktów kontrolnych. Na lotnisku wielu takich, którym triada trochę płaci za rozpoznawanie twarzy. Rozumie pani?
Z namysłem pokiwała głową.
– Trudno uciec.
Właściciel ze śmiechem zaprzeczył:
– Nie, proszę pani, nie trudno. To niemożliwe. Ale w Hongkongu można się schować. Siedem milionów. Łatwo się zgubić.
Kai zaczęło dawać się we znaki niewyspanie, na moment przymknęła oczy. Właściciel hotelu musiał ją źle zrozumieć, bo pocieszającym gestem położył jej rękę na ramieniu i mruknął:
– Już dobrze, dobrze... – Zawahał się, pochylił i szepnął: – Wydaje mi się, że on ciągle tu jest.
– No tak, rozumiem.
– Mam na myśli tutaj, w Chungking. Widziałem go.
Podniosła głowę.
– Dwa razy – dodał. – U Li Yuana. Tam je. Tani ryż. Niech pani nikomu nie mówi, że to powiedziałem. Pani mąż to dobry człowiek. Ale kłopot. – Uniósł oczy do góry tak, że prawie zniknęły pod turbanem. – Duży kłopot.
U Li Yuana okazało się ladą, czterema krzesłami i jednym Chińczykiem, który uśmiechnął się do niej pocieszająco, kiedy po sześciu godzinach, dwóch porcjach smażonego ryżu, trzech kawach i dwóch litrach wody obudziła się z gwałtownym drgnięciem, podniosła głowę z zatłuszczonego blatu i spojrzała na niego.
– Tired? – zaśmiał się, pokazując braki w uzębieniu.
Kaja ziewnęła, zamówiła czwartą filiżankę kawy i dalej czekała. Przyszli dwaj Chińczycy, usiedli przy ladzie, nie odzywając się ani niczego nie zamawiając. Nie zaszczycili jej nawet jednym spojrzeniem, z czego się cieszyła. Tak zesztywniała od siedzenia w ciągu ostatniej doby, że ból przeszywał ciało bez względu na pozycję. Poruszyła głową z boku na bok, żeby choć trochę pobudzić krążenie krwi. Odchyliła ją do tyłu i usłyszała trzaśnięcie w karku. Spojrzała na niebieskobiałe świetlówki na suficie, opuściła głowę. I zobaczyła udręczoną bladą twarz. Mężczyzna przystanął przed jedną z opuszczonych stalowych żaluzji w korytarzu i wzrokiem przeskanował niewielki przybytek Li Yuana. Spojrzenie zatrzymało się na dwóch Chińczykach przy ladzie. Poszedł dalej.
Kaja zdołała wstać, ale zdrętwiała noga ugięła się pod nią. Sięgnęła jednak po torebkę i pokuśtykała za mężczyzną najszybciej, jak umiała.
– Welcome back! – usłyszała za plecami wołanie Li Yuana.
Mężczyzna był bardzo chudy. Na zdjęciach miał szerokie bary i sięgał prawie do nieba, a w telewizyjnym talk-show krzesło, na którym siedział, wydawało się zrobione dla Pigmejów. Ale Kaja nie miała najmniejszych wątpliwości, że to on. Nierówna czaszka z włosami ostrzyżonymi na jeża, duży nos, oczy z pajęczyną naczyń krwionośnych i rozmyte alkoholem jasnoniebieskie tęczówki. Zdecydowany podbródek i zaskakująco miękkie, prawie piękne usta.
Wyskoczyła na Nathan Road. W świetle neonów dostrzegła górujące nad tłumem plecy w skórzanej kurtce. On raczej nie szedł szybko, lecz mimo to musiała podbiegać, żeby dotrzymać mu kroku. Skręcił z ruchliwej handlowej ulicy i gdy znaleźli się w węższych, mniej zatłoczonych zaułkach, zwiększyła dystans. Zauważyła tabliczkę z nazwą ulicy, Melden Row. Miała ochotę podejść do niego i się przedstawić, mieć to już za sobą. Postanowiła jednak trzymać się planu: dowiedzieć się, gdzie on mieszka. Deszcz przestał padać i nagle skrawek chmury odsunął się na bok, niebo ponad nią było wysokie, czarne jak aksamit, ponakłuwane migoczącymi gwiazdami.
Po dwudziestu minutach mężczyzna nieoczekiwanie zatrzymał się na rogu. Kaja przestraszyła się, że ją zauważył, ale on się nie odwrócił, tylko wyjął coś z kieszeni kurtki. Popatrzyła zdumiona. Butelka ze smoczkiem?
Skręcił za róg.
Kaja poszła za nim i znalazła się na dużym otwartym placu pełnym ludzi, w większości młodych. Na drugim jego końcu nad szerokimi drzwiami świecił szyld z napisem po angielsku i po chińsku. Rozpoznała tytuły kilku filmów, których nigdy nie miała czasu zobaczyć. Odszukała wzrokiem skórzaną kurtkę i zdążyła zauważyć, że odstawił butelkę na niski cokół rzeźby z brązu, przedstawiającej szubienicę z pustą pętlą. Mężczyzna minął dwie zajęte ławki i usiadł na trzeciej, sięgnął po leżącą na niej gazetę, po dwudziestu sekundach wstał, wrócił do rzeźby, w przelocie złapał butelkę, schował ją z powrotem do kieszeni kurtki i ruszył tą samą drogą, którą przyszedł.
Znów się rozpadało, gdy zobaczyła, że wszedł do Chungking Mansion. Powoli zaczęła się przygotowywać do wygłoszenia swojej przemowy. Przy windach nie było już kolejki, on jednak wszedł po schodach piechotą, skręcił w prawo i zniknął w wahadłowych drzwiach. Kaja pospieszyła za nim i nagle znalazła się na zrujnowanej bezludnej klatce schodowej, przesyconej smrodem kocich szczyn i mokrego betonu. Wstrzymała oddech, ale słyszała jedynie odgłos kapiącej wody. Właśnie podjęła decyzję, że pójdzie dalej na górę, gdy gdzieś na dole trzasnęły drzwi. Zbiegła więc po schodach i znalazła jedyne drzwi, które mogły tak trzasnąć, metalowe, powyginane. Położyła rękę na klamce, poczuła nadciągające drżenie, zamknęła oczy i zaklęła w duchu. Szarpnęła drzwi i weszła w ciemność. To znaczy wyszła na zewnątrz.
Coś przebiegło jej po stopach, lecz ani nie krzyknęła, ani się nie poruszyła.
W pierwszej chwili pomyślała, że znalazła się w szybie windy, ale kiedy spojrzała w górę, zobaczyła czarny od sadzy mur, pokryty plątaniną rur wodociągowych, przewodów, pogiętych kawałków metalu i zwalonych zardzewiałych rusztowań. To nie było podwórze, tylko kilka metrów kwadratowych powierzchni między wieżowcami. Jedyne światło pochodziło z niewielkiego prostokąta z gwiazdami widocznego wysoko w górze. Mimo bezchmurnego nieba krople cały czas uderzały o asfalt, padały też na jej twarz. Nagle zrozumiała, że to skondensowana woda z małych zardzewiałych klimatyzatorów wystających poza płaszczyznę fasad. Cofnęła się, oparła plecami o metalowe drzwi.
Czekała.
Wreszcie z ciemności padło:
– What do you want?
Nigdy wcześniej nie słyszała jego głosu. Chociaż właściwie słyszała, w tym talk-show, kiedy mówił o seryjnych zabójcach, ale zupełnie inaczej brzmiał na żywo. Była w nim zniszczona chropowatość, przez co wydawało się, że ma więcej niż tych niespełna czterdzieści lat, o których wiedziała. A jednocześnie biły z niego pewność siebie i spokój, niepasujące do twarzy ściganego człowieka, którą ujrzała przy barze Li Yuana. Głębia i ciepło.
– Jestem Norweżką – powiedziała.
Żadnej odpowiedzi. Przełknęła ślinę. Wiedziała, że pierwsze słowa będą najważniejsze.
– Nazywam się Kaja Solness. Mam zadanie cię odszukać. Gunnar Hagen mi to zlecił.
Żadnej reakcji na nazwisko jego szefa z Wydziału Zabójstw. Czyżby sobie poszedł?
– Pracuję dla Hagena, jestem oficerem śledczym – rzuciła w ciemność.
– Gratuluję.
– Nie ma czego. Wiedziałbyś, gdybyś przez ostatnie miesiące czytał norweskie gazety.
Gotowa była odgryźć sobie język. Próbowała być dowcipna? To przez to niewyspanie. Albo przez nerwowość.
– Gratuluję dobrze wykonanego zadania. Zostałem odnaleziony, możesz wracać.
– Zaczekaj! – zawołała. – Nie chcesz wiedzieć, o co chodzi?
– Wolałbym nie.
Ale słowa, które Kaja sobie zapisała i które ćwiczyła, już się z niej wysypywały:
– Zabito dwie kobiety. Sekcje wskazują na tego samego sprawcę. Poza tym nie mamy żadnych śladów. Prasa, chociaż dostaje minimalną ilość szczegółów, już dawno krzyczy o kolejnym seryjnym zabójcy. Niektórzy piszą, że być może zainspirował go Bałwan. Ściągnęliśmy ekspertów z Interpolu, ale do niczego nie doszli. Naciski z mediów i władz...
– To oznacza: nie – powiedział głos.
Trzasnęły jakieś drzwi.
– Halo! Halo? Jesteś tam?
Po omacku ruszyła do przodu i znalazła drzwi. Otworzyła je, zanim strach zdążył na dobre się w niej obudzić, i stanęła na innej, pogrążonej w ciemności klatce schodowej. Trochę wyżej dostrzegła światło, wbiegła na górę, przeskakując po trzy stopnie naraz. Światło wpadało przez szybę wahadłowych drzwi. Pchnęła je i znalazła się w nagim korytarzu, w którym zrezygnowano z łatania kruszącego się tynku. Ze ścian bił cuchnący oddech wilgoci. Oparci o tę wilgoć stali dwaj mężczyźni z papierosami w kącikach ust. Do Kai dotarł słodkawy zapach. Popatrzyli na nią zamglonymi oczami. Zbyt zamglonymi, pomyślała z nadzieją. Niższy z mężczyzn był czarny, pewnie Afrykanin z pochodzenia. Wyższy, biały, miał na czole bliznę w kształcie piramidy niczym trójkąt ostrzegawczy. W branżowym magazynie „Policja” czytała, że po ulicach Hongkongu chodzi blisko trzydzieści tysięcy policjantów, uważany jest więc za najbezpieczniejszą wielomilionową metropolię na świecie. No ale ci policjanci chodzą po ulicach.
– Looking for hashish, lady?
Pokręciła głową, spróbowała się spokojnie uśmiechnąć, zachować tak, jak sama radziła młodym dziewczynom, gdy jeszcze jeździła z pogadankami po szkołach, wyglądać, jakby wiedziała, dokąd idzie, a nie jak ktoś, kto się odłączył od stada. Nie jak zdobycz.
Odpowiedzieli uśmiechem. Jedyne drugie drzwi w korytarzu były zamurowane. Mężczyźni wyjęli ręce z kieszeni, papierosy z ust.
– Looking for fun, then?
– Wrong door, that’s all – odparła i odwróciła się do wyjścia. Poczuła dłoń zaciskającą się na nadgarstku. Strach miał w ustach smak cynfolii. Znała to z teorii. Ćwiczyła na gumowych matach w oświetlonej sali gimnastycznej, z instruktorem i w otoczeniu kolegów.
– Right door, lady. Right door. Fun is this way.
Oddech, który poczuła na twarzy, cuchnął rybą, cebulą i marihuaną. W sali gimnastycznej był tylko jeden przeciwnik.
– No, thanks – wydusiła z siebie, usiłując panować nad głosem.
Czarny podszedł do niej, złapał ją za nadgarstek drugiej ręki i powiedział głosem przechodzącym w falset:
– We will show you.
– Only there’s not much to see, is there?
Wszyscy troje odwrócili się do wahadłowych drzwi.
Kaja wiedziała, że w paszporcie wpisano mu sto dziewięćdziesiąt cztery centymetry wzrostu, ale kiedy stanął w drzwiach miary hongkońskiej, wyglądał co najmniej na dwa dziesięć, a w barach na dwa razy szerszego niż zaledwie przed godziną. Zwieszone ręce lekko odstawały od boków, ale się nie poruszał, nie gapił, nie warczał, tylko patrząc spokojnie na białego, powtórzył:
– Is there, jau-ye?
Kaja poczuła, że palce białego na jej nadgarstku napinają się i rozluźniają. Czarny przestąpił z nogi na nogę.
– Ng-goy – odparł mężczyzna w drzwiach.
Z wahaniem ją puścili.
– Chodź – mruknął, biorąc ją lekko pod rękę.
Kiedy wychodzili, paliły ją policzki. Efekt napięcia i wstydu. Zażenowania ulgą, którą poczuła, powolnością pracy jej mózgu w tej sytuacji, lekkością, z jaką pozwoliła mu załatwić sprawę z dwoma niewinnymi handlarzami haszyszu, którzy chcieli tylko trochę ją nastraszyć.
Poprowadził ją dwa piętra w górę i przez kolejne wahadłowe drzwi, ustawił przy windzie, wcisnął guzik ze strzałką w dół, stanął obok niej i utkwił wzrok w jedenastce na wyświetlaczu.
– Gastarbeiterzy – powiedział. – Są sami i po prostu się nudzą.
– Wiem – odparła gniewnie.
– Wciśnij „G” jak groundfloor, skręć w prawo, dalej idź prosto, aż wyjdziesz na Nathan Road.
– Proszę, wysłuchaj mnie. Jako jedyny w Wydziale Zabójstw masz specjalne kompetencje do rozwiązywania spraw seryjnych zabójców. To ty dopadłeś Bałwana.
– Zgadza się. – Coś drgnęło w jego oczach, przeciągnął palcem wzdłuż szczęki obok prawego ucha. – A potem złożyłem wymówienie.
– Wymówienie? Chcesz powiedzieć, że wziąłeś urlop.
– Wymówienie. To znaczy, że rzuciłem robotę.
Dopiero teraz zobaczyła, że prawa strona szczęki sterczy mu w dziwnie nienaturalny sposób.
– Gunnar Hagen twierdzi, że kiedy wyjeżdżałeś z Oslo sześć miesięcy temu, dał ci bezterminowy urlop.
Mężczyzna uśmiechnął się, a wtedy jego twarz całkowicie się zmieniła.
– Po prostu dlatego, że Hagenowi nie mieści się w głowie... – urwał, a uśmiech zniknął. Spojrzenie padło na wyświetlacz nad windą, na którym teraz pojawiła się piątka. – Wszystko jedno, i tak już nie pracuję w policji.
– Potrzebujemy cię... – Wzięła głęboki oddech. Wiedziała, że stąpa po cienkim lodzie, ale musiała działać, zanim on znów zniknie jej z oczu. – A ty potrzebujesz nas.
Przeniósł na nią wzrok.
– Co cię, na miłość boską, skłania do takiego myślenia?
– Jesteś winien pieniądze triadzie. Kupujesz na ulicy narkotyki w butelce ze smoczkiem. Mieszkasz... – skrzywiła się – ...tutaj. I nie masz paszportu.
– Dobrze mi tu, na co mi paszport?
Rozległ się dzwonek, drzwi windy rozsunęły się ze zgrzytem, od ciał znajdujących się w środku buchnęło cuchnące gorąco.
– Ja nie wsiadam! – oświadczyła Kaja głośniej, niż planowała, spoglądając na twarze patrzące na nią z niecierpliwością i wyraźnym zaciekawieniem.
– Owszem, wsiadasz. – Położył dłoń na jej krzyżu i delikatnie, ale zdecydowanie pchnął. Natychmiast otoczyły ją ciała zagradzające wyjście, uniemożliwiające jakikolwiek ruch. Gdy w końcu odwróciła głowę, zobaczyła, że drzwi windy się zasuwają.
– Harry! – zawołała.
Ale jego już nie było.