Macbeth - Jo Nesbo - ebook + audiobook + książka

Macbeth ebook

Jo Nesbo

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Lata70.,skorumpowane miasto pełne przestępców. Macbeth, jeden z niewielu nieprzekupnych policjantów, jest dowódcą jednostki specjalnej. Po niebezpiecznej akcji przeciwko handlarzom narkotyków zaczyna piąć się po szczeblach kariery. Wspiera go Lady, piękna i wpływowa właścicielka kasyna. Mężczyzna w młodości zmagał się z problemem narkotykowym, ale uzależnienie od władzy okazuje się znacznie bardziej niebezpieczne…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 708

Oceny
4,1 (931 ocen)
398
285
177
57
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kto28

Dobrze spędzony czas

Niezła trawestacja Makbeta Szekspira. Nawet imiona te same, podobne przesłanie. Osadzony "Makbet" w jakimś dystopijnym kraju i mieście a akcja przetransferowana jest na policjantów, polityków, narkomanów; świat jakoby nie Szekspirowski a jednak. Transkrypcja do współczesności (przyszłości?) autorowi się, moim zdaniem, udała. To nieczęste. To każe zastanowić się nad uniwersalnym przesłaniem "klasycznych" dramatów. Do przeczytania. Lepiej po lekturze "Makbeta" napisanego przez Szekspira.
20
Katarzyna357

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita, polecam
10
MadanDia

Nie oderwiesz się od lektury

Jo Nesbo jak zwykle nie zawodzi, mistrzostwo.
00
Rafallubiczytac2

Nie oderwiesz się od lektury

jedynie co mi przeszkadzało w audiobuku to gdy lektor przesadnie za cicho lub za chwilę za głośno czytał... dla mnie niepotrzebnie, głośnościć powinna być na mnij więcej jednym poziomie. pozdrawiam
00
JacekJekiel

Dobrze spędzony czas

Super napisane najlepszy Nesbo
00

Popularność




Tytuł oryginału
Macbeth
Projekt okładki
MARIUSZ BANACHOWICZ
Fotografia na okładce
© iStock.com/RyanJLane
Redakcja
IWONA GAWRYŚ
Korekta
ANNA KURZYCA
Redakcja techniczna
KRZYSZTOF CHODOROWSKI
Copyright © Jo Nesbø 2018
First published as Macbeth by Hogarth
Cytat na ss. 431, 432 pochodzi z Makbeta Williama Shakespeare’a, przeł. Maciej Słomczyński, Warszawa 2006, s. 96-97.
Polish edition © Publicat S.A. MMXVIII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora,
w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
Wydanie elektroniczne 2018
ISBN 978-83-271-5850-5

jest znakiem towarowym Publicat S.A.

Publicat S.A.

61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24

tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00

e-mail: [email protected], www.publicat.pl

Oddział we Wrocławiu

50-010 Wrocław, ul. Podwale 62

tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66

CZĘŚĆ I
1

Przezroczysta kropla deszczu spadała z nieba przez ciemność w stronę migoczących świateł portowego miasta. Zimne porywy wiatru z północnego zachodu rzuciły ją nad wyschnięte łożysko rzeki, przecinające miasto wzdłuż, i pognały nad nieczynną linię kolejową, przecinającą miasto w poprzek. Cztery ćwiartki, na które podzielone było miasto, zostały ponumerowane zgodnie z ruchem wskazówek zegara – oprócz tego nie miały żadnej nazwy. Przynajmniej takiej, którą wciąż pamiętaliby mieszkańcy. A gdyby tych samych mieszkańców spotkało się gdzieś daleko od domu i spytało, skąd pochodzą, mogłoby się zdarzyć, że nie pamiętaliby nawet, jaką nazwę nosi samo miasto.

Kropla deszczu z przezroczystej zmieniała się w coraz bardziej szarą, w miarę jak przebijała się przez sadze i trucizny unoszące się nad miastem niczym stała pokrywa z mgły, mimo że w ostatnich latach fabryki po kolei zamykano. Mimo że bezrobotnych nie stać już było na palenie we własnych piecach. Mimo humorzastego, gwałtownego wiatru i nieustannie kapiącego deszczu, który, jak powiadano, rozpadał się ćwierć wieku temu, kiedy to ostatniej wojnie światowej położono kres przy użyciu dwóch bomb atomowych – innymi słowy, w tym samym czasie, gdy stanowisko komendanta miejskiej policji objął Kenneth. Ze swego gabinetu na najwyższym piętrze Komendy Głównej Kenneth żelazną ręką fatalnie władał miastem przez dwadzieścia pięć lat, bez względu na to, kto zasiadał w fotelu burmistrza czy co mówili potężni panowie w stolicy, Capitolu, i jakich dopuścili się zaniedbań, żeby drugie co do wielkości, a niegdyś najważniejsze miasto przemysłowe w kraju zapadło się w bagno korupcji, bankructw, przestępczości i chaosu. Sześć miesięcy wcześniej komendant Kenneth spadł w swoim domu z krzesła i trzy tygodnie później już nie żył. Po pogrzebie godnym dyktatora Rada Miasta wraz z burmistrzem Tourtellem ściągnęła na stanowisko komendanta policji Duncana, mężczyznę o szerokim czole, syna biskupa, a zarazem szefa Wydziału Przestępczości Zorganizowanej w Capitolu. Wraz z jego przybyciem wśród zaskoczonej ludności zapłonęła nadzieja.

Decyzja rady była zaskakująca, gdyż Duncan nie wywodził się ze starej szkoły hołdujących politycznemu pragmatyzmowi policjantów, lecz z nowego pokolenia dobrze wykształconych dowódców, będących zwolennikami reform, otwartości, modernizacji oraz walki z korupcją, w przeciwieństwie do większości wyłonionych w wyborach miejskich polityków.

Nadzieja mieszkańców na to, że wreszcie będą mieli uczciwego komendanta policji, nieugiętego wizjonera, który zdoła wyciągnąć miasto z bagna, otrzymała pożywkę, kiedy Duncan wymienił dawnych naczelników w komendzie, zastępując ich własnymi, starannie dobranymi funkcjonariuszami. Młodymi, nieskalanymi idealistami, którzy naprawdę chcieli, by to miasto stało się lepszym miejscem do życia.

Wiatr zaniósł kroplę deszczu nad Dystrykt 4 Zachód i nad najwyższy punkt miasta – wieżę radiową na dachu studia, skąd samotny i zawsze ociekający moralną urazą głos należący do Walta Kite’a oznajmiał ze zgrzytającym „r”, że oto do miasta przybył zbawca. Za życia Kennetha Kite jako jedyny miał odwagę krytykować komendanta policji i zarzucać mu przynajmniej niektóre z popełnionych przez niego przestępstw. Tego wieczoru Kite chrapliwie obwieścił, że Rada Miasta zamierza zrobić wszystko, co w jej mocy, aby odebrać komendantowi policji pełnomocnictwa zapewnione sobie niegdyś przez Kennetha, za których sprawą zyskał realną władzę nad miastem. Oraz że paradoksalnie w konsekwencji następca Kennetha, dobry demokrata, komendant Duncan, nie będzie miał dostatecznej władzy, aby przeprowadzić reformy, których słusznie pragnął. Dalej Kite stwierdzał, że w zbliżających się wyborach na burmistrza „...Tourtell, od lat zasiadający na stanowisku, a przez to najtłustszy burmistrz w kraju, nie ma żadnego przeciwnika. Absolutnie żadnego. Któż bowiem może konkurować z żółwiem Tourtellem noszącym na grzbiecie irytującą skorupę przaśnej jowialności i moralnej nieskazitelności, po której wszelka krytyka po prostu spływa jak woda po kaczce?”.

W Dystrykcie 4 Wschód kropla deszczu minęła Obelisk, dwudziestopiętrowy przeszklony hotel z kasynem, który sterczał niczym rozświetlony środkowy palec z brunatnoczarnej trzypiętrowej ponurości, stanowiącej resztę miasta. Wiele zdumienia budził paradoks, że im mniej przemysłu i im większe bezrobocie, tym bardziej popularne wśród mieszkańców stało się przegrywanie pieniędzy, których nie mieli, w jednym z dwóch działających w mieście kasyn.

„To miasto przestało dawać, a zaczęło odbierać” – zgrzytał Kite na falach radiowych. „Najpierw zlikwidowaliśmy przemysł, potem kolej, żeby nikt nie mógł się stąd wydostać. Następnie zaczęliśmy otumaniać mieszkańców narkotykami sprzedawanymi w miejscu, gdzie wcześniej kupowali bilety kolejowe, żeby móc ich potem w spokoju obrabować. Nigdy nie przypuszczałem, iż będę mówił, że tęsknię za chciwymi przemysłowcami, ale oni przynajmniej należeli do szacownej branży, w przeciwieństwie do trzech pozostałych branż, w których wciąż można się wzbogacić – hazardu, narkotyków i polityki”.

W Dystrykcie 3 ciężki od deszczu podmuch przeleciał nad Komendą Główną Policji, nad kasynem Inverness i nad ulicami, z których deszcz wypędził większość ludzi pod dach, mimo wszystko jednak poruszało się tam szybko kilka szukających czegoś lub uciekających postaci. Nad Dworcem Centralnym, na który nie przyjeżdżały już pociągi, lecz zaludnionym duchami i podróżnymi: duchami tych, którzy kiedyś zbudowali to miasto z wiarą we własne siły, w etos pracy, swojego boga, technikę i następców, oraz podróżnymi wędrującymi po otwartym przez całą dobę rynku narkotyków, poszukującymi wywaru – biletu, który obiecywał niebo, a jednocześnie gwarantował piekło.

W Dystrykcie 2 wiatr świszczał w murowanych kominach dwóch największych w mieście, ale niedawno zamkniętych fabryk, Graven i Estex. Każda z nich produkowała własny stop metali, lecz jaki dokładnie był jego skład, nie potrafili powiedzieć nawet ci, którzy pracowali przy piecach – wiedzieli tylko, że Koreańczycy zaczęli produkować te same stopy znacznie taniej. Może rozpad stał się już tak bardzo widoczny za sprawą klimatu panującego w mieście, a może było to tylko wrażenie, może świadomość bankructwa i ruiny sprawiała, że milczące wygaszone fabryki zdawały się wznosić, jak mówił Kite, „...niczym splądrowane katedry kapitalizmu w mieście odszczepieńców i niewiernych”.

Deszcz przesuwał się w stronę południowego wschodu, nad ulice z porozbijanymi latarniami, gdzie szakale oparte o mury domów, chroniąc się przed nieustannym posikiwaniem z nieba, rozglądały się dokoła, obserwując zwierzynę łowną pospiesznie kierującą się tam, gdzie było więcej światła, a zatem bezpieczniej. W jednym z ostatnich wywiadów Kite spytał komendanta Duncana, dlaczego w mieście prawdopodobieństwo zostania obrabowanym jest sześć razy większe niż w Capitolu, na co Duncan stwierdził, iż cieszy się, że nareszcie zadano mu proste pytanie, i odpowiedział: „To dlatego, że liczba bezrobotnych jest tu sześć razy większa niż w stolicy, a liczba narkomanów – większa dziesięciokrotnie”.

W porcie stały pokryte gryzmołami kontenery i sfatygowane statki transportowe; ich kapitanowie spotykali się w odludnych miejscach ze skorumpowanymi pracownikami kapitanatu i wręczali im szare koperty – gwarantujące szybsze zezwolenie na wpłynięcie do portu i zajęcie miejsca przy nabrzeżu – z kwotami, które armatorzy zaksięgują na kontach przeznaczonych na wydatki różne, a potem poprzysięgną sobie, że już nigdy więcej nie przyjmą zlecenia, które miałoby ich znów sprowadzić do tego miasta.

Jednym z tych statków był m/s Leningrad, radziecka jednostka, z której kadłuba deszcz spłukiwał tyle rdzy, że wyglądało to tak, jakby do basenu portowego lała się krew.

Kropla deszczu wpadła w snop elektrycznego światła lampy na dachu jednego z piętrowych drewnianych budynków, w których mieściły się magazyn, biuro kapitanatu i zamknięty klub bokserski, przedostała się między ścianę a zardzewiałe wraki i uderzyła w wikiński róg. Spłynęła po nim na kask motocyklowy, do którego róg był przymocowany, a z kasku dalej na plecy obciągnięte skórzaną kurtką z wyhaftowanym gotyckimi literami napisem NORSE RIDERS. Stamtąd zsunęła się na czerwony motocykl Indian Chief, aż w końcu wpadła w oś powoli obracającego się tylnego koła, gdzie poddana wirowaniu przestała być kroplą i zlała się z trującą wodą, z miastem, ze wszechświatem.

Za czerwonym motocyklem jechało jedenaście innych. Minęły latarnię umieszczoną na ścianie jednego z piętrowych, pogrążonych w ciemności budynków portu.

***

Światło latarni wpadło przez okno biura werbunkowego na piętrze wprost na dłoń spoczywającą na ogłoszeniu, w którym m/s Glamis poszukiwał jungi do kambuza. Palce były długie, szczupłe jak u pianisty, a paznokcie wypielęgnowane. Wprawdzie twarz pozostawała skryta w cieniu, nie było więc widać intensywnie niebieskich oczu, mocno zarysowanego podbródka, cienkich, chytrych warg i nosa w kształcie agresywnego dzioba, ale mimo wszystko jaśniała blizna ciągnąca się jak kometa na ukos od szczęki do czoła.

– Już są – oznajmił komisarz Duff z nadzieją, że jego ludzie z Wydziału Narkotykowego nie usłyszą mimowolnego lekkiego wibrato w głosie szefa. Liczył na to, że Norse Riders wyślą po narkotyki jakichś trzech, czterech, najwyżej pięciu ludzi. W konwoju powoli wyłaniającym się z mroku naliczył jednak dwanaście motocykli. Dwa ostatnie wiozły dodatkowo pasażerów. Czternastu ludzi przeciwko jego dziewięciu. No i były wszelkie powody, aby przypuszczać, że ridersi są uzbrojeni. Ciężko uzbrojeni. A jednak to wcale nie układ sił wywołał drżenie strun głosowych Duffa. Chodziło o to, że właśnie spełniało się jego najgłębsze marzenie. To ten człowiek prowadził konwój, nareszcie znalazł się w zasięgu.

Nie ujawniał się miesiącami, ale tylko on miał taki kask i czerwony motocykl Indian Chief, będący, jak głosiły plotki, jednym z pięćdziesięciu motorów wyprodukowanych w wielkiej tajemnicy w roku 1955 dla New York Police Department. Zalśniła stal wystająca z zakrzywionej pochwy przymocowanej do boku motocykla.

Sweno.

Niektórzy twierdzili, że nie żyje, inni, że uciekł za granicę, zmienił tożsamość, obciął jasne warkocze i siedzi teraz gdzieś na tarasie w Argentynie, ciesząc się starością i cieniutkimi cygaretkami.

Ale teraz był tutaj. Przywódca bandy i zabójca policjantów, który po wojnie założył wraz z Sierżantem gang Norse Riders. Wybrali młodych, pozbawionych korzeni mężczyzn, w większości pochodzących ze zrujnowanych, wzniesionych nad cuchnącą ściekami rzeką domów robotników fabrycznych, wytrenowali ich, zdyscyplinowali i tak starannie wyprali im mózgi, że mężczyźni ci zmienili się w armię nieznających strachu żołnierzy, których Sweno mógł wykorzystywać do swoich celów – do opanowania miasta i zmonopolizowania rosnącego rynku narkotyków. Przez pewien czas wyglądało na to, że Swenowi się powiedzie, w każdym razie to nie Kenneth i Komenda Główna go powstrzymali. Wręcz przeciwnie, tam Sweno kupił sobie wszelką pomoc, jakiej potrzebował. Powstrzymała go konkurencja. Produkowany przez Hekate narkotyk, nazywany wywarem, był po prostu lepszy, tańszy i nigdy go nie brakowało. Lecz jeśli anonimowy informator, który dał cynk Duffowi, nie kłamał, to ta partia narkotyków mogła być dostatecznie duża, aby na pewien czas rozwiązać problemy Norse Riders z dostawami. Duff poczuł nadzieję, chociaż nie całkiem uwierzył w to, co mówiły krótkie, napisane na maszynie linijki listu zaadresowanego bezpośrednio do niego. To po prostu zbyt hojny dar. Taki prezent – pod warunkiem odpowiedniego wykorzystania – mógł posłać szefa Wydziału Narkotykowego wysoko w górę. Komendantowi Duncanowi nie udało się jeszcze obsadzić swoimi ludźmi wszystkich ważnych stanowisk w Komendzie Głównej. Został na przykład Wydział Gangów, gdzie dawny poplecznik Kennetha, komisarz Cawdor, ciągle czepiał się stołka, ponieważ wciąż nie udało się znaleźć przeciwko niemu konkretnych dowodów na korupcję, ale to raczej jedynie kwestia czasu. A Duff był jednym z ludzi Duncana. Kiedy pojawiły się sygnały o ewentualnym mianowaniu Duncana komendantem policji, Duff zadzwonił do niego do Capitolu i jasno, choć nieco pompatycznie oznajmił, że jeśli Rada Miasta nie powoła Duncana, tylko któregoś z maruderów Kennetha, to on, Duff, złoży wypowiedzenie. Niewykluczone, że Duncan domyślił się osobistego motywu tej bezwarunkowej deklaracji lojalności, ale co z tego? Duff szczerze pragnął wspierać plan Duncana, aby zrobić z policji uczciwą siłę, która będzie służyć głównie mieszkańcom miasta. Naprawdę tego chciał. Ale pragnął również mieć gabinet w Komendzie Głównej, i to jak najbliżej nieba. Któż by tego nie chciał? No i chciał uciąć głowę mężczyźnie, którego widział teraz przez okno.

Sweno.

On był zarówno środkiem, jak i celem.

Duff spojrzał na zegarek.

Godzina zgadzała się z informacją w liście co do minuty. Duff na moment przyłożył koniuszki palców jednej ręki do wnętrza nadgarstka drugiej. Wyczuł przyspieszone tętno. Teraz już nie tylko miał nadzieję, zaczynał też wierzyć.

– Duff, dużo ich jest? – rozległ się nagle szept.

– Dostatecznie dużo, żeby chwała była wielka, Seyton. A jeden z nich jest tak ogromny, że przy jego upadku huk rozniesie się po całym kraju.

Duff przetarł zaparowaną szybę. Dziesięciu podenerwowanych, spoconych policjantów w niewielkim pomieszczeniu. Podobne zadania nie wchodziły w zakres ich obowiązków. Duff jako naczelnik Wydziału Narkotykowego samodzielnie podjął decyzję, że nie pokaże tego listu nikomu innemu i przeprowadzi akcję wyłącznie ze swoimi ludźmi. Korupcja i przecieki miały w komendzie zbyt długą tradycję, aby mógł ryzykować inne rozwiązanie. Przynajmniej tak miał zamiar odpowiedzieć komendantowi Duncanowi, gdyby ten go o to spytał. Nie spodziewał się jednak zbyt wielu pytań krytycznych. Nie zadaje się ich komuś, kto zatrzymuje największą partię narkotyków wszech czasów i trzynastu członków Norse Riders przyłapanych na gorącym uczynku.

Tak, właśnie trzynastu. Nie czternastu. Jeden zginie na polu bitwy. Jeśli tylko nadarzy się okazja.

Duff zacisnął zęby.

– Mówiłeś, że będzie ich czterech czy pięciu – odezwał się Seyton, który też podszedł do okna.

– Boisz się?

– Nie, ale ty powinieneś się bać, Duff. Zebrałeś w tym pokoju dziewięciu ludzi, a ja jako jedyny mam doświadczenie w ostrych akcjach – powiedział Seyton, nie podnosząc głosu. Był to chudy, żylasty, łysy mężczyzna. Duff nie miał pojęcia, od jak dawna Seyton służy w policji, wiedział jedynie, że pracował za czasów Kennetha. Duff próbował się go pozbyć. Nie miał wprawdzie na Seytona nic konkretnego, ale coś w tym człowieku, czego nie umiał nazwać, sprawiało, że czuł się nieswojo. – Dlaczego nie wezwałeś Gwardii, Duff?

– Im mniej osób będzie w to zaangażowanych...

– ...z tym mniejszą liczbą będziesz musiał dzielić się chwałą. Bo o ile dobrze widzę, to albo mam przed oczami ducha, albo Swena we własnej osobie. – Seyton ruchem głowy wskazał indian chiefa, który zatrzymał się przy trapie prowadzącym na m/s Leningrad.

– Mówicie, że to Sweno? – Z ciemności za ich plecami dobiegł zalękniony głos.

– Owszem. A ridersów jest okrągły tuzin – odparł Seyton głośno, nie odrywając oczu od Duffa. – Co najmniej.

– O kurwa – mruknął któryś.

– Nie powinniśmy zadzwonić do Macbetha? – spytał trzeci.

– Słyszysz? – powiedział Seyton. – Nawet twoi ludzie chcieliby, żeby przejęła to Gwardia.

– Zamknij się! – syknął Duff, odwrócił się i wycelował palec w ogłoszenie na ścianie. – Tu jest napisane, że m/s Glamis wypływa do Capitolu w piątek o szóstej zero zero i poszukuje jungi do kambuza. Zgodziliście się na udział w tej akcji, ale ten, który zamiast tego miałby ochotę zaciągnąć się na statek, dostanie moje błogosławieństwo. Podobno lepiej tam płacą i lepiej karmią. Ręka do góry, kto się zgłasza.

Duff zmrużył oczy, patrząc w ciemność na nieruchome sylwetki bez twarzy. Usiłował zrozumieć, co oznacza milczenie. Już żałował, że rzucił im wyzwanie. No bo co by było, gdyby któryś rzeczywiście podniósł rękę? Zwykle unikał ustawiania się w pozycji zależności od innych, ale teraz potrzebował każdego z tych mężczyzn. Jego żona twierdziła, że Duff woli działać solo, ponieważ nie lubi ludzi. Coś mogło w tym być, ale prawda wyglądała inaczej: to ludzie nie lubili jego. Nie żeby wszyscy żywili do niego niechęć, ale wydawało się, że jest coś – być może w jego osobowości – co działa odpychająco. Nie wiedział tylko co. Przecież nie brakowało mu urody ani pewności siebie, cech pociągających pewien typ kobiet. Był uprzejmy, zorientowany w świecie i bardziej inteligentny od większości osób, które znał.

– Nikt? Naprawdę? Dobrze, wobec tego działamy według planu, tyle że z paroma drobnymi zmianami. Seyton z trzema swoimi ludźmi po wyjściu stąd kieruje się w prawo i kryje tylną połowę tej kawalkady. Ja z moimi trzema idę w lewo. A ty, Sivart, natychmiast lecisz w lewo poza krąg światła, w ciemności obiegasz ridersów od tyłu i ustawiasz się na trapie, tak żeby nikt nie mógł zejść ze statku ani na niego wejść. Zrozumiano?

Seyton chrząknął.

– Sivart jest najmłodszy i...

– ...najszybszy – wszedł mu w słowo Duff. – Nie prosiłem o komentarz, pytałem tylko, czy moje słowa zostały zrozumiane. – Po kolei przyjrzał się twarzom bez wyrazu. – Przyjmuję to za potwierdzenie. – Znów odwrócił się do okna.

W ulewnym deszczu zszedł po trapie niski krzywonogi mężczyzna w białej kapitańskiej czapce. Zatrzymał się przed człowiekiem na czerwonym motocyklu. Motocyklista nie zdjął kasku, tylko uniósł przyłbicę, nie zgasił nawet silnika. Usadowiony na siodełku w obscenicznym rozkroku, słuchał, co mówi kapitan. Spod kasku wystawały dwa jasne warkocze, sięgające aż do emblematu Norse Riders.

Duff wziął głęboki oddech. Sprawdził pistolet.

Najgorsze było to, że Macbeth do niego dzwonił, bo miał anonimowy telefon z tym samym cynkiem, i zaproponował asystę Gwardii. Duff jednak odmówił, wskazując, że przecież chodzi tylko o przejęcie ciężarówki, i poprosił Macbetha, żeby ten zachował informację dla siebie.

Na sygnał mężczyzny w kasku wikinga podjechał jeden z pozostałych motocykli i gdy jego kierowca otworzył aktówkę przed kapitanem statku, Duff dostrzegł krokiewki sierżanta naszyte na rękaw skórzanej kurtki. Kapitan kiwnął głową, podniósł rękę, a sekundę później zazgrzytało spragnione smaru żelazo i zapaliło się światło dźwigu, którego ramię wychyliło się z nabrzeża.

– Już niedługo – powiedział Duff. Głos miał teraz pewniejszy. – Zaczekamy, aż narkotyki i forsa przejdą z rąk do rąk, wtedy uderzymy.

W milczeniu pokiwali głowami. Wcześniej starannie omawiali plan, ale przewidywali maksymalnie pięciu kurierów. Czy to możliwe, że Sweno dostał cynk o prawdopodobnej interwencji policji i dlatego stawił się w takim składzie? Nie, wtedy odwołałby całą akcję.

– Czujesz ten zapach? – spytał szeptem stojący obok Duffa Seyton.

– Czego?

– Ich strachu. – Seyton zamknął oczy, nozdrza mu drgały.

Duff zapatrzył się w deszczową noc. Czy w tej chwili przyjąłby propozycję Macbetha i Gwardii? Długimi palcami powiódł wzdłuż ukośnie biegnącej blizny. Teraz nie było się nad czym zastanawiać. Musiał to zrobić, zawsze musiał to zrobić. Sweno tu był, a Macbeth i jego gwardziści spali w swoich łóżkach.

Macbeth leżał na plecach. Ziewnął, wsłuchany w bębnienie deszczu nad głową. Poczuł, że trochę zesztywniał, i obrócił się na bok.

Siwowłosy mężczyzna uniósł brezent i wsunął się do środka. Trzęsąc się z zimna, w ciemności przeklinał pod nosem.

– Zmokłeś, Banquo? – spytał Macbeth, kładąc dłonie na szorstkiej papie dachowej pod sobą.

– Niech to szlag, żeby stary, połamany reumatyzmem człowiek musiał mieszkać w tej dziurze, gdzie ciągle leje. Powinienem iść na emeryturę i przenieść się na wieś. Kupić sobie domek w Fife czy gdzieś w pobliżu i siedzieć na werandzie w słońcu, słuchać brzęczenia pszczół i śpiewu ptaków.

– Zamiast na dachu w porcie kontenerowym w środku nocy? Żartujesz sobie?

Zaśmiali się cicho.

Banquo włączył latarkę wielkości długopisu.

– Tu jest to, co chciałem ci pokazać.

Macbeth wziął latarkę i oświetlił nią rysunki, które podał mu Banquo.

– To gatling. Piękna broń jak na takie działko, prawda?

– Jej urodzie nic nie brakuje, Banquo.

– No to pokaż ją Duncanowi. Wyjaśnij, że Gwardia musi ją mieć. Natychmiast.

Macbeth westchnął.

– On nie chce.

– To wytłumacz mu, że będziemy przegrywać tak długo, jak Hekate i Norse Ridersi będą mieli cięższą broń niż my. Wytłumacz mu, co potrafi zdziałać gatling. Wytłumacz, co mogą zdziałać dwa.

– Duncan nie chce eskalacji użycia broni, Banquo. A ja uważam, że w pewnym sensie powinniśmy mu przyznać rację. Odkąd został komendantem, do strzelanin nie dochodzi już tak często.

– Miasto ciągle się wyludnia z powodu przestępczości.

– To dopiero początek. Duncan ma plan. Słuszny. I chce go zrealizować.

– Wiem, wiem. Nie powiem, żebym się z nim nie zgadzał. Duncan to dobry człowiek. Ale naiwny – westchnął Banquo. – A z taką bronią moglibyśmy trochę namieszać i...

Przerwało im lekkie stuknięcie w brezent.

– Zaczęli rozładowywać, szefie. – Sepleniące „sz”. To był nowy snajper w szeregach Gwardii, młody Olafson. Wraz z równie młodym Angusem było ich na miejscu zaledwie czterech, ale Macbeth wiedział, że każdy z dwudziestu pięciu członków Gwardii bez wahania zgodziłby się tu siedzieć i marznąć razem z nimi.

Macbeth zgasił latarkę, oddał ją Banquowi, a rysunki wsunął za pazuchę, pod czarną skórzaną kurtkę gwardzisty. Potem odchylił brezent i na brzuchu podpełzł do krawędzi dachu.

Banquo czołgał się obok niego.

Przed nimi nad pokładem m/s Leningrad unosiła się w świetle reflektorów prehistoryczna ciężarówka w kolorze wojskowej zieleni.

– Zis-5 – szepnął Banquo.

– Z wojny?

– No. „S” jak Stalin. Co o tym myślisz?

– Myślę, że Norse Riders mają więcej ludzi, niż spodziewał się Duff. Sweno najwyraźniej się niepokoi.

– Podejrzewa, że policja dostała cynk?

– Wtedy by nie przyjechał. Boi się Hekate. Wie, że Hekate ma więcej uszu i oczu niż my.

– No to co robimy?

– Czekamy. Może Duff da sobie radę sam. Jeśli tak będzie, nie interweniujemy.

– Chcesz powiedzieć, że ściągnąłeś tu tę piękną młodzież w środku nocy, żeby tylko się przyglądała?

Macbeth zaśmiał się cicho.

– Zgłosili się dobrowolnie. Uprzedzałem, że może być nudno.

Banquo pokręcił głową.

– Masz za dużo wolnego czasu, Macbeth. Powinieneś założyć rodzinę.

Macbeth rozłożył ręce. Uśmiech rozjaśnił jego szeroką, brodatą twarz.

– Moją rodziną jesteście ty i ci chłopcy, Banquo. Potrzeba mi czegoś więcej?

Olafson i Angus zachichotali z zadowoleniem.

– Kiedy ten chłopak wreszcie dorośnie? – mruknął Banquo zrezygnowany i starł krople deszczu z celownika karabinu Remington 700.

Bonus miał miasto u stóp. Szyba, przed którą siedział, sięgała od podłogi po sufit i gdyby nie niska pokrywa chmur, roztaczałby się stąd widok na absolutnie całe miasto. Wyciągnął rękę z kieliszkiem do szampana, wtedy jeden z dwóch młodych chłopców w bryczesach i białych rękawiczkach błyskawicznie ponownie go napełnił. Bonus wiedział, że powinien mniej pić. Ten alkohol był drogi, lecz to nie on płacił. Lekarz powiedział Bonusowi, że mężczyzna w jego wieku musi zacząć myśleć o stylu życia. Ale szampan był taki dobry. Po prostu. Taki dobry. Tak samo jak ostrygi i ogony raków. Głęboki miękki fotel. I młodzi chłopcy. Nie, nie miał do nich dostępu. Ale z drugiej strony – nie pytał.

Zabrano go z recepcji w Obelisku do penthouse’u z widokiem na port z jednej strony, a na Dworzec Centralny, plac Robotników i kasyno Inverness z drugiej. Przyjął go potężny mężczyzna o miękkich policzkach, życzliwym uśmiechu, falujących ciemnych włosach i zimnych oczach. Ten, którego nazywano Hekate. Albo Niewidzialną Ręką. Niewidzialną, bo mało kto w ogóle kiedykolwiek go widział. Ręką, ponieważ w ciągu ostatnich dziesięciu lat jego działalność w taki czy inny sposób dotknęła większość mieszkańców miasta. To znaczy jego produkt: syntetyczny narkotyk, zwany wywarem, który sam wytwarzał. Coś, co uczyniło Hekate jednym z czterech – według ostrożnych szacunków Bonusa – najbogatszych ludzi w mieście.

Hekate odwrócił się od lornetki umieszczonej na statywie przy oknie.

– W tym deszczu trudno cokolwiek dojrzeć – stwierdził, pociągając za szelki bryczesów, a następnie wyjmując fajkę z kieszeni tweedowej marynarki przewieszonej przez oparcie krzesła. Bonus pomyślał, że gdyby wiedział, iż mają się prezentować jak angielscy myśliwi, wybrałby inny strój aniżeli zwykły, nudny garnitur. – Dźwig w każdym razie pracuje, a to oznacza, że rozładowują. Dobrze cię karmią, Bonus?

– Znakomicie. – Bonus wypił łyk szampana. – Muszę jednak przyznać, że nie mam do końca pewności, co czcimy. I dlaczego wolno mi brać w tym udział.

Hekate roześmiał się, podniósł spacerową laseczkę i wskazał na okno.

– Czcimy widok, moja droga flądro. Przecież ty, będąc rybą denną, możesz zwykle oglądać jedynie brzuch świata.

Bonus się uśmiechnął. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy protestować przeciwko określeniom używanym przez Hekate. Na to ów wielki człowiek miał zbyt dużą władzę, mógł dla niego zrobić wiele dobrego. I wiele niezbyt dobrego.

– Świat z góry jest ładniejszy – ciągnął Hekate. – Nie prawdziwszy, tylko ładniejszy. No i oczywiście czcimy to. – Laseczka wskazała na port.

– Czyli?

– Największą pojedynczą partię, jaka kiedykolwiek została przeszmuglowana do miasta, mój drogi Bonus. Cztery i pół tony czystej amfetaminy. Sweno wrzucił do puli wszystko, czym dysponuje jego klub, plus jeszcze trochę. Tam, w dole, widzisz człowieka, który postawił wszystko na jedną kartę.

– Dlaczego to zrobił?

– Ponieważ jest zdesperowany, to oczywiste. Widzi, że przeciętny turecki produkt Norse Ridersów zostaje wypchnięty przez mój towar domowej roboty. Ale przy tak dużej partii dobrego rosyjskiego speedu rabat ilościowy i zredukowane koszty transportu umożliwią im konkurencyjność, zarówno pod względem ceny, jak i jakości. – Hekate wbił laskę w grubą wykładzinę na podłodze i dłonią pieścił pozłacany uchwyt. – Sweno nieźle to wykombinował i jeśli mu się powiedzie, to wystarczy, żeby zachwiać równowagą sił w tym mieście. Dlatego wypijmy za naszego godnego konkurenta!

Chwycił kieliszek, a Bonus posłusznie poszedł w jego ślady. W momencie jednak, gdy Hekate już miał się napić, znieruchomiał. Przyjrzał się swojemu kieliszkowi, lekko unosząc brew, wskazał na coś i oddał kieliszek chłopcu, który natychmiast zaczął go polerować rękawiczką.

– Niekorzystny dla Swena jest fakt – podjął Hekate – że trudno zamówić tak dużą partię u zupełnie nowego dostawcy w taki sposób, aby ktoś inny z branży się o tym nie dowiedział. I niestety może wyglądać na to, że ten „ktoś” przekazał policji anonimową, ale wiarygodną wskazówkę z informacją o tym, co, gdzie i kiedy.

– Na przykład pan?

Hekate uśmiechnął się krzywo, przyjął kieliszek od chłopca, odwrócił się szerokim tyłkiem do Bonusa i nachylił nad lornetką.

– Stawiają ciężarówkę na ziemi.

Bonus wstał i podszedł do okna.

– Niech pan mi powie, dlaczego sam pan nie uderzy w Swena, zamiast być tylko obserwatorem? Pozbyłby się pan jedynego konkurenta, a przy tym zdobyłby cztery i pół tony amfetaminy wysokiej jakości, którą mógłby pan sprzedać na ulicy za miliony.

Hekate wypił łyk szampana, nie odrywając oka od lornetki.

– Krug – powiedział. – Podobno to najlepszy szampan, dlatego jedyny, jaki piję. Ale kto wie? Gdyby podano mi jakiś inny, może bym w nim zasmakował i zmienił markę.

– Nie chce pan, żeby rynek poznał smak czegoś innego niż pański wywar?

– Moją religią jest kapitalizm, a wolna konkurencja wyznaniem wiary. Każdy człowiek ma prawo iść za głosem swojej natury i walczyć o zdobycie monopolu i władzy nad światem. A obowiązkiem społeczeństwa jest nas tępić. My po prostu odgrywamy swoje role, Bonus.

– Amen.

– Cicho! Teraz przekazują pieniądze. – Hekate zatarł ręce. – Showtime...

Duff stał z ręką na klamce przy drzwiach wejściowych i wsłuchany we własny oddech usiłował nawiązać kontakt wzrokowy ze swoimi ludźmi. Stali w rządku na wąskich schodach tuż za nim. Zajęci własnymi sprawami. Odbezpieczaniem broni. Udzielaniem ostatniej rady stojącemu obok koledze. Odmawianiem modlitwy.

– Walizka została przekazana! – zawołał Seyton z piętra.

– Teraz! – krzyknął Duff, pchnął drzwi i przylgnął do ściany.

Mężczyźni po kolei przeciskali się obok niego i wychodzili w ciemność. Duff ruszył za nimi. Poczuł na głowie kroplę deszczu. Widział poruszające się postacie. Zobaczył, że dwa motocykle pozostawiono bez obstawy. Podniósł do ust megafon.

– Policja! Nie ruszać się i ręce do góry! Powtarzam, policja, nie ru...

Pierwszy strzał stłukł szybę w drzwiach za jego plecami, drugi musnął wewnętrzny szew nogawki spodni na wysokości uda. Potem rozległ się taki odgłos, jak wtedy, gdy dzieciaki robiły popcorn w sobotni wieczór. Broń automatyczna. Niech to szlag.

– Strzelać! – wrzasnął Duff. Cisnął megafon, rzucił się na brzuch i próbował ustawić pistolet przed sobą. Zarejestrował, że wylądował w kałuży.

– Nie! – rozległ się czyjś szept tuż obok.

Duff podniósł głowę. To był Seyton. Stał nieruchomo ze strzelbą zwieszoną wzdłuż boku. Czyżby sabotował akcję? Czy był...?

– Mają Sivarta – szepnął Seyton.

Duff mruganiem usiłował pozbyć się z oczu brudnej wody z kałuży. Wziął jednego ridersa na muszkę. Tamten jednak spokojnie siedział na swoim motocyklu z bronią wycelowaną w nich, ale nie strzelał. Co tu się, u diabła, działo?

– Jeśli nikt nie ruszy choćby pieprzonym palcem, to wszystko, do kurwy nędzy, skończy się dobrze.

Głęboki głos dochodził spoza kręgu światła i nie potrzebował megafonu.

Duff najpierw spostrzegł pusty motocykl Indian Chief. Potem dwie postacie stapiające się ze sobą w ciemności. Rogi sterczące z kasku wyższej z nich. Druga postać, którą ta pierwsza trzymała przed sobą, była o głowę niższa. I miała widoki na to, że zostanie skrócona jeszcze o głowę. Błysnęło ostrze szabli, którą Sweno trzymał na gardle młodego funkcjonariusza Sivarta.

Duff zdrętwiał.

– Teraz będzie tak – zagrzmiał bas Swena wydobywający się spod uniesionej przyłbicy. – Zabierzemy ze sobą swój majdan i odjedziemy. Cicho i spokojnie. Dwaj moi ludzie zostaną i przypilnują, żeby żaden z was nie zrobił nic głupiego. Na przykład, żeby nie próbował jechać za nami. Zrozumiano?

Duff napiął mięśnie, chcąc wstać.

– Na twoim miejscu zostałbym w tej kałuży, szefie – mruknął Seyton. – I tak już dostatecznie to spieprzyłeś.

Duff nabrał powietrza do płuc. Wypuścił je. Znowu nabrał. Niech to szlag trafi!

[...]