Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sonny Lofthus odsiaduje wyrok w najlepiej strzeżonym więzieniu Oslo. Jest znany z cierpliwego wysłuchiwania zwierzeń współwięźniów. Chodzą pogłoski, że przyznaje się do zbrodni popełnionych przez innych. W kłopoty z prawem popadł po śmierci ojca policjanta. Pewnego dnia jeden z więźniów opowiada Sonny’emu historię, która tragiczne odejście jego ojca przedstawia w zupełnie nowym świetle. Lofthus zaczyna dążyć do odkrycia prawdy.
Fabuła rozwija się niczym skomplikowane równanie matematyczne z wieloma niewiadomymi. (…) Jo Nesbo znów triumfuje.
„Dagsavisen”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 590
Rover wpatrywał się w pomalowaną na biało betonową podłogę podłużnej więziennej celi o powierzchni jedenastu metrów kwadratowych. Przygryzł nieco za wysoką złotą jedynkę w dolnej szczęce. Dotarł w swojej spowiedzi do bardzo trudnego miejsca. W celi słychać było jedynie odgłos jego własnych paznokci drapiących Madonnę wytatuowaną na przedramieniu. Chłopak, który siedział po turecku na łóżku naprzeciwko niego, milczał, odkąd Rover tu wszedł. Kiwał tylko głową i uśmiechał się tym swoim zadowolonym uśmiechem Buddy, ze wzrokiem utkwionym w jakiś punkt na czole Rovera. Nazywali go Sonny i mówili, że to syn skorumpowanego policjanta, że jako nastolatek zabił dwie osoby i że jest obdarzony wyjątkowymi zdolnościami. Trudno było stwierdzić, czy chłopak w ogóle słucha, bo zielone oczy i większą część twarzy zasłaniały długie brudne włosy, ale to nie miało aż takiego znaczenia. Rover pragnął jedynie odpuszczenia grzechów i błogosławieństwa, tak aby jutro mógł wyjść przez bramę Państwowego Zakładu Karnego o Zaostrzonym Rygorze z poczuciem, że został oczyszczony. Nie był człowiekiem religijnym. Ale to nie mogło zaszkodzić, jeśli ktoś faktycznie planuje zmiany i ma szczery zamiar spróbować żyć uczciwie. Rover wziął głęboki wdech i zaczął:
– Wydaje mi się, że ona była Białorusinką. Mińsk to Białoruś, prawda? – Szybko podniósł głowę, ale chłopak nie odpowiedział. – Nestor nazywał ją Mińsk. I kazał mi ją zastrzelić.
Główna zaleta spowiadania się osobie o tak wyżartym mózgu polegała oczywiście na tym, że nie przyklejały się do niego żadne nazwiska ani wydarzenia. To było jak rozmowa z samym sobą. Przypuszczalnie właśnie dlatego osadzeni odsiadujący karę w Państwie woleli tego chłopca od pastora czy psychologa.
– Nestor trzymał ją razem z ośmioma innymi dziewczynami w klatce na Enerhaugen. Dziewczyny z Europy Wschodniej i Azjatki. Młodziutkie. Nastolatki. Przynajmniej mam nadzieję, że były nastolatkami. Ale Mińsk była większa. Silniejsza. Udało jej się uciec. Dotarła aż do parku Tøyen, zanim dopadł ją kundel Nestora. Dogo argentino, słyszałeś o nich?
Chłopak nie przesunął wzroku, ale uniósł rękę. Dotknął brody. Zaczął ją powoli rozczesywać palcami. Rękaw luźnej brudnej koszuli zsunął się przy tym, odsłaniając strupy i ślady po ukłuciach.
– Pieprzone wielkie albinosy – ciągnął Rover. – Zabijają wszystko, co im wskaże właściciel. I sporo tego, czego im nie wskaże. W Norwegii oczywiście nielegalne. Importowane z Czech przez hodowlę w Rælingen, która rejestruje je jako białe boksery. Pojechałem tam razem z Nestorem kupić szczeniaka. Ponad pięćdziesiąt patyków w gotówce. Szczeniak był taki słodki, że aż trudno sobie wyobrazić, jak... – Rover gwałtownie urwał. Wiedział, że opowiada o psie wyłącznie, by odroczyć to, po co przyszedł. – Tak czy owak...
Tak czy owak. Rover spojrzał na tatuaż na drugim przedramieniu. Katedra z dwiema wieżami. Każda za odbytą karę. Żadna t a k c z y o w a k nie miała związku z tym, z czym przyszedł. Szmuglował broń dla klubu motocyklowego, niektóre sztuki przerabiał w swoim warsztacie. Był w tym dobry. Za dobry. Tak dobry, że w końcu nie mógł dłużej pozostawać niewidzialny i musiał dać się złapać. I t a k c z y o w a k na tyle dobry, że po pierwszej odsiadce Nestor przyjął go do swojego ciepełka. Albo do chłodu. Kupił go całego, żeby najlepszą broń dostawali jego ludzie, a nie typki od motocykli czy jakaś inna konkurencja. Za kilka miesięcy pracy zapłacił więcej, niż Rover zdołałby do końca życia zarobić w tym swoim warsztacie motocyklowym. W zamian jednak Nestor żądał dużo. Za dużo.
– No i dopadli ją w lasku, krew z niej tryskała. Leżała nieruchomo i tylko na nas patrzyła. Ten kundel odgryzł jej kawałek twarzy, widać było zęby. – Rover się skrzywił, bo wreszcie dochodził do sedna. – Nestor powiedział nam, że najwyższy czas dać przykład, pokazać innym dziewczynom, co ryzykują. A ponieważ Mińsk i tak była bezwartościowa, z taką twarzą... – Rover przełknął ślinę. – ...kazał mi to zrobić. Skończyć z nią. To miał być dowód na moją lojalność, no nie? Miałem przy sobie pistolet, starego rugera MK II, przy którym wcześniej trochę pomajstrowałem. I chciałem to zrobić. Naprawdę chciałem, więc nie o to chodzi...
Rover poczuł, że gardło mu się zaciska. Ile razy już o tym myślał, przerabiał sekundy tamtej nocy w parku Tøyen, oglądał powtórkę filmu z dziewczyną, Nestorem i sobą samym w rolach głównych, z pozostałymi w rolach milczących świadków, bo nawet pies ucichł? Sto razy? Tysiąc? A jednak dopiero teraz, gdy pierwszy raz powiedział o tym głośno, uświadomił sobie, że to nie był sen, że to naprawdę się wydarzyło. A raczej dopiero teraz jakby zrozumiało to jego ciało. Dlatego usiłowało opróżnić żołądek. Rover głęboko oddychał przez nos, żeby stłumić mdłości.
– Ale nie mogłem. Chociaż wiedziałem, że ona i tak umrze. Przecież stali gotowi z psem, a ja myślałem o tym, że sam wybrałbym raczej kulę. Ale spust był jak zacementowany. Po prostu nie dałem rady go nacisnąć.
Chłopak lekko pokiwał głową. Albo nad tym, o czym opowiadał Rover, albo w rytm muzyki, którą słyszał tylko on.
– Nestor stwierdził, że nie możemy czekać całą wieczność, przecież byliśmy w środku publicznie dostępnego parku. Wyjął więc z pochwy na łydce ten swój mały zakrzywiony nożyk, zrobił krok do przodu, złapał dziewczynę za włosy, lekko uniósł jej głowę i ledwie machnął nożem przy jej szyi. Jakby rozcinał rybę. Trysnęła krew, trzy czy cztery razy, i już. Ale wiesz, co zapamiętałem najlepiej? Tego psa. To, jak zaczął wyć, kiedy krew poszła. – Rover pochylił się na krześle z łokciami wbitymi w kolana. Uszy zakrył rękami i zaczął się kołysać w tył i przód. – A ja nic nie zrobiłem. Tylko stałem i patrzyłem. Kompletnie nic. Przyglądałem się, jak zawijają ciało w koc i zanoszą do samochodu. Wywieźliśmy ją do lasu, do Østmarksetra. Tam rzuciliśmy ją na zbocze opadające do jeziora Ulsrud. Dużo ludzi przyjeżdża tam na spacery z psami, więc znaleziono ją już dzień później. No bo chodziło o to, żeby została znaleziona. Nestor tak chciał, no nie? Chciał, żeby zdjęcia w gazetach pokazywały, co z nią zrobiono. Żeby mógł je zaprezentować innym dziewczynom. – Rover odsłonił uszy. – Przestałem spać, bo kiedy spałem, w kółko dręczyły mnie koszmary. Śniła mi się ta dziewczyna bez policzka, uśmiechała się do mnie z odsłoniętymi zębami. Poszedłem do Nestora i oświadczyłem, że muszę się wycofać. Że kończę z piłowaniem uzi i glocków, wracam do motorów. Że chcę żyć spokojnie i nie myśleć cały czas o glinach. Powiedział, że to w porządku. Pewnie pojął, że nie jestem taki bad guy. Ale poinformował mnie ze szczegółami, co mnie czeka, jeśli doniosę. Wydawało mi się, że wszystko jest okej, i zacząłem żyć normalnie. Nie przyjmowałem żadnych propozycji, chociaż ciągle miałem w zapasie kilka cholernie dobrych uzi. Cały czas przeczuwałem, że coś się szykuje, że mnie zlikwidują. Dlatego poczułem prawie ulgę, kiedy mnie zwinęli i zamknęli w bezpiecznej klatce. Chodziło o starą sprawę, w której odegrałem jedynie drugorzędną rolę. Ale aresztowali dwóch facetów, a oni powiedzieli, że to ja im dostarczyłem broń. Z miejsca się przyznałem.
Rover zaśmiał się cierpko, odkaszlnął i pochylił się na krześle.
– Wychodzę stąd za osiemnaście godzin. Nie wiem, do jasnej cholery, co mnie czeka. Wiem jedno: Nestor wie, że wychodzę, chociaż to cztery tygodnie przed czasem. On wie o wszystkim, co się dzieje tutaj i u glin. Wszędzie ma swoich ludzi, przynajmniej tyle zdążyłem się zorientować. Dlatego myślę, że gdyby chciał się mnie pozbyć, to równie dobrze mógł to załatwić tutaj, zamiast się wstrzymywać, aż wyjdę. Jak myślisz?
Rover czekał, ale chłopak wyglądał tak, jakby w ogóle nic nie myślał.
– Tak czy owak – podjął Rover – jakieś drobne błogosławieństwo nie zaszkodzi, prawda?
Na dźwięk słowa „błogosławieństwo” w oczach Sonny’ego nagle jakby zapłonęło światło. Uniósł prawą rękę i dał swojemu rozmówcy znak, że ma podejść bliżej i uklęknąć. Rover wbił kolana w malutki dywanik leżący przy łóżku. Franck żadnemu innemu osadzonemu nie pozwalał na zakrywanie podłogi chodnikiem; w Państwie częściowo wykorzystywano model szwajcarski: żadnych zbędnych przedmiotów w celach. Liczba rzeczy osobistych musiała ograniczyć się do dwudziestu. Jeśli ktoś chciał mieć parę butów, musiał oddać dwie pary majtek albo dwie książki. Na przykład. Rover podniósł głowę i spojrzał w twarz chłopaka, który koniuszkiem języka zwilżył suche, spierzchnięte wargi. Jego głos zabrzmiał zaskakująco jasno i chociaż wypowiadane szeptem słowa padały powoli, dykcja była bezbłędna:
– Wszyscy bogowie ziemi i nieba mają nad tobą zmiłowanie i wybaczają ci twoje grzechy. Umrzesz, ale dusza grzesznika, który uzyskał przebaczenie, zostanie powiedziona do raju. Amen.
Rover spuścił głowę. Poczuł lewą dłoń chłopaka na swojej ogolonej na zero czaszce. Sonny był leworęczny, ale w tym wypadku nie trzeba było być czcicielem statystyki, by wierzyć, że spodziewana długość jego życia będzie krótsza niż osób praworęcznych. Przedawkowanie mogło nastąpić jutro albo za dziesięć lat, tego nie wiedział nikt. Ale tego, że lewa ręka chłopaka posiada uzdrawiającą moc, Rover nie kupował. Chyba nie wierzył też w błogosławieństwo. Dlaczego wobec tego tu przyszedł?
No cóż, z religią jest jak z ubezpieczeniem od pożaru, człowiek nie do końca wierzy, że go potrzebuje; lecz skoro inni twierdzili, że chłopak może przyjąć na siebie cudze cierpienia, to dlaczego z tego nie skorzystać dla spokoju duszy?
Rovera bardziej zastanawiało, jak to możliwe, że ktoś taki zabił z zimną krwią. Zwyczajnie mu się to nie zgadzało. A może prawdą jest, jak mówią, że diabeł ma najlepsze przebrania?
– Salam alejkum – rozległ się głos i dłoń się cofnęła.
Rover pozostał ze spuszczoną głową. Dotknął językiem gładkiej tylnej powierzchni złotego zęba. Czy był już gotowy na spotkanie ze swoim stwórcą, jeżeli właśnie to go teraz czekało? Podniósł wzrok.
– Wiem, że nigdy nie prosisz o zapłatę, ale...
Spojrzał na grzbiet bosej stopy, którą chłopak podwinął pod siebie. Na dużym naczyniu krwionośnym na kostce zobaczył ślady po ukłuciach.
– Poprzednio siedziałem w okręgowym. Tam wszyscy zdobywali dragi, bez najmniejszego problemu. Ale okręgowe nie jest więzieniem o zaostrzonym rygorze. Tutaj podobno Franck zdołał zatkać wszystkie dziury, ale... – Rover wsunął rękę do kieszeni – ...to nie do końca prawda.
Wyjął przedmiot wielkości telefonu komórkowego, pozłacany, w kształcie minipistoletu, wcisnął maleńki cyngiel i z lufy wydobył się płomyk.
– Widziałeś kiedyś coś podobnego? Na pewno. W każdym razie widzieli klawisze, którzy mnie przeszukiwali, kiedy tu przyszedłem. Powiedzieli, że sprzedają tanie papierosy z przemytu, jeśli mnie to interesuje, i pozwolili mi zachować tę zapalniczkę. Chyba niezbyt dokładnie przeczytali moją kartotekę. Czy to nie dziwne, że ten kraj w ogóle jeszcze funkcjonuje, skoro ludzie nieustannie dopuszczają się takich zaniedbań? – Rover zważył zapalniczkę w dłoni. – Osiem lat temu zrobiłem to w dwóch egzemplarzach. Chyba nie przesadzę, mówiąc, że nikt inny w tym kraju nie wykonałby lepszej roboty. Dostałem zlecenie przez podstawionego pośrednika. Powiedział, że klient końcowy chce dostać broń, której nie będzie nawet musiał ukrywać. Miała wyglądać na coś innego. Wymyśliłem to. Skojarzenia chodzą dziwnymi drogami. Najpierw ludzie oczywiście natychmiast myślą, że to pistolet, ale kiedy tylko im się pokaże, że można go używać jako zapalniczki, od razu odrzucają tamten pierwszy pomysł. Wciąż są otwarci na możliwość użycia tej rzeczy jako szczoteczki do zębów albo śrubokrętu, ale na pewno nie pistoletu. No cóż...
Rover przekręcił śrubę na spodzie rękojeści.
– W środku mieszczą się dwa dziewięciomilimetrowe naboje. Nazwałem go zabójcą żon. – Rover wycelował lufę w chłopaka. – Jedna dla ciebie, najdroższa... – Teraz przyłożył ją do własnej skroni. – A druga dla mnie... – W niewielkiej celi jego śmiech zabrzmiał wyjątkowo dziwnie. – Tak czy owak. Właściwie miałem zrobić tylko jeden, zleceniodawca życzył sobie, żeby nikt inny nie znał tajemnicy tego wynalazku. Ale zmajstrowałem drugi egzemplarz. I wziąłem go ze sobą jako zabezpieczenie, na wypadek gdyby Nestor kazał komuś spróbować mnie dopaść tu, w środku. Ale ponieważ jutro wychodzę i już go nie potrzebuję, ta zabawka należy teraz do ciebie. A tutaj... – Z drugiej kieszeni wyjął paczkę papierosów. – Może dziwnie wyglądać, jeśli się nie ma też papierosów, prawda? – Zerwał folię z góry pudełka, otworzył je, wyjął z kieszeni pożółkłą wizytówkę „Warsztatu motocyklowego Rovera” i wsunął ją do paczki. – A tu masz mój adres na wypadek, gdybyś kiedyś chciał zreperować motocykl. Albo załatwić sobie cholerne uzi. Tak jak ci mówiłem, mam jeszcze...
Drzwi się otworzyły i jakiś głos zagrzmiał:
– Wyłaź stąd, Rover!
Rover się odwrócił. Strażnikowi stojącemu w drzwiach opadały spodnie, obciążone kluczami zawieszonymi u paska, częściowo zasłoniętego przez wylewający się znad spodni wielki brzuch.
– Wasza świątobliwość ma gościa. Można powiedzieć, że to bliski krewny. – Strażnik zarżał i odwrócił się do osoby stojącej za drzwiami. – Wytrzymasz to, Per?
Rover wsunął pistolet i papierosy pod kołdrę na łóżku chłopaka. Wstał i spojrzał na niego ostatni raz. Potem szybko wyszedł.
Więzienny kapelan poprawił nową koloratkę, która nigdy nie leżała tak, jak powinna. „Bliski krewny. Wytrzymasz to, Per”. Miał ochotę napluć w roześmianą, błyszczącą od tłuszczu twarz strażnika, ale tylko uprzejmie skinął głową więźniowi, który wyszedł z celi, i udał, że go poznaje. Przyjrzał się tatuażom na jego przedramionach. Madonna i katedra. Niestety. W ciągu tych lat twarzy i tatuaży przewinęło się przed jego oczami zbyt wiele, by zdołał je od siebie odróżnić.
Wszedł do celi. Unosił się tu zapach kadzidła, a w każdym razie czegoś, co przypominało kadzidło. Albo palone narkotyki.
– Dzień dobry, Sonny.
Młody człowiek na łóżku nie podniósł wzroku, ale wolno skinął głową. Per Vollan przypuszczał, iż miało to oznaczać, że został zarejestrowany, rozpoznany. Zaakceptowany.
Usiadł na krześle, reagując lekką odrazą na bijące z niego ciepło osoby, która siedziała na nim poprzednio. Przyniesioną ze sobą Biblię położył na łóżku obok chłopaka.
– Zaniosłem dziś kwiaty na grób twoich rodziców – powiedział. – Wiem, że o to nie prosiłeś, ale...
Spróbował pochwycić spojrzenie Sonny’ego. Sam miał dwóch synów, obaj byli już dorośli, opuścili dom. Tak jak on. Różnica polegała na tym, że jego synowie byli w domu mile widziani. W protokole sądowym wyczytał, że jeden ze świadków obrony, nauczyciel, utrzymywał, że Sonny był wzorowym uczniem, utalentowanym zapaśnikiem, ogólnie lubianym, zawsze pomocnym, ba, chłopiec mówił nawet, że planuje zostać policjantem jak jego ojciec. Ale od dnia, kiedy ojca znaleziono z listem samobójczym, w którym przyznawał się do korupcji, nikt nie widział Sonny’ego w szkole. Pastor usiłował wyobrazić sobie wstyd piętnastolatka. Wstyd własnych synów, gdyby kiedykolwiek dowiedzieli się, co zrobił ich ojciec.
Poprawił koloratkę.
– Dziękuję – odparł chłopak.
Per Vollan pomyślał, że Sonny wygląda dziwnie młodo. Przecież musiał już zbliżać się do trzydziestki. No tak. Siedzi tu od dwunastu lat, a wsadzili go, kiedy miał osiemnaście. Może to narkotyki go zmumifikowały, sprawiły, że przestał się starzeć, rosły mu tylko włosy i broda, a na świat patrzyły ze zdziwieniem wciąż te same niewinne, dziecięce oczy. Na zły świat. Bóg wiedział, że świat jest zły. Per Vollan był więziennym kapelanem od ponad czterdziestu lat i obserwował, jak świat staje się coraz gorszy. Zło jest jak komórki rakowe, które się mnożą i roznoszą, zarażają te zdrowe, zadają im ukąszenie wampira i rekrutują je do udziału w dziele zniszczenia. Nikt raz ukąszony nie może już ujść wolno. Nikt.
– Co słychać, Sonny? Jak tam było na przepustce? Widziałeś morze?
Brak odpowiedzi.
Per Vollan chrząknął.
– Strażnik mówi, że widziałeś. W gazetach mógłbyś przeczytać, że dzień później w pobliżu miejsca, w którym byliście, zamordowano kobietę. Znaleziono ją w łóżku we własnym domu. Głowę miała... No tak. Szczegóły są tutaj. – Palcem wskazującym puknął w okładkę Biblii. – Strażnik przesłał już raport z informacją, że kiedy byliście nad morzem, uciekłeś i odnalazł cię dopiero po godzinie. Stałeś przy drodze i nie chciałeś zdradzić, gdzie byłeś. To ważne, żebyś nie chlapnął czegoś, co podważy jego zeznania. Rozumiesz? Jak zwykle będziesz mówił jak najmniej. Jasne? Sonny?
Per Vollan nawiązał kontakt wzrokowy z chłopakiem. Puste spojrzenie niewiele mu powiedziało o tym, co się dzieje w jego głowie, ale pastor był w pełni przekonany, że Sonny Lofthus zastosuje się do instrukcji. Nie wyparuje z niczym niepotrzebnym ani do śledczych, ani do prokuratora. Spokojnie i łagodnie odpowie „tak”, gdy go spytają, czy przyznaje się do winy. Bo chociaż mogło to zabrzmieć paradoksalnie, Per Vollan od czasu do czasu potrafił wyczuć kierunek myśli, wolę, instynkt przetrwania odróżniający tego narkomana od innych, od tych, którzy zawsze dryfowali po powierzchni, nigdy nie mieli innych planów i cały czas byli w drodze ku wiadomemu miejscu. Ta wola potrafiła się ujawnić w postaci nagłej przytomności spojrzenia, pytania świadczącego o tym, że chłopak przez cały czas był obecny, słyszał i rozumiał wszystko. Albo nawet w sposobie, w jaki nagle potrafił się podnieść, z koordynacją ruchów, równowagą i zwinnością niespotykanymi u innych weteranów nałogu. Kiedy indziej, tak jak teraz, trudno było stwierdzić, czy Sonny w ogóle cokolwiek rejestruje.
Vollan poprawił się na krześle.
– To oczywiście oznacza, że przez kilka lat nie dostaniesz przepustki. Ale ty przecież i tak nie czujesz się dobrze na zewnątrz, prawda? No a teraz widziałeś już morze.
– To była rzeka. To mąż?
Pastor drgnął. Tak jak człowiek drga, gdy na jego oczach coś nieoczekiwanie wynurza się z czarnej powierzchni wody.
– Tego nie wiem. A czy to ważne?
Nie było odpowiedzi. Vollan westchnął. Znów poczuł mdłości. Pojawiały się i znikały już od pewnego czasu. Może powinien zamówić wizytę u lekarza i dać się zbadać?
– Nie myśl o tym, Sonny. Ważne jest to, że na zewnątrz tacy jak ty muszą cały dzień polować na kolejną działkę. Natomiast tutaj on dba o wszystko. I pamiętaj, że czas płynie. Kiedy poprzednie zabójstwa się przedawnią, nie będziesz już miał dla nich żadnej wartości. Ale tą zbrodnią przedłużyłeś sobie termin.
– A więc mąż. To znaczy, że jest bogaty?
Vollan wskazał na Biblię.
– Dom, do którego wszedłeś, jest opisany tutaj. Wyglądał na duży i zamożny. Ale alarmu, który miał pilnować całego bogactwa, nie włączono, a drzwi nawet nie zamknięto na klucz. Nazwisko: Morsand. Armator z klapką na oku. Może widziałeś go w gazetach?
– Tak.
– Naprawdę? Sądziłem, że nie...
– Tak, zabiłem ją. Tak, przeczytam, jak to zrobiłem.
Per Vollan odetchnął z ulgą.
– To dobrze. W sposobie, w jaki została zabita, są pewne szczegóły, na które powinieneś zwrócić uwagę.
– Aha.
– Ona... odcięto jej czubek głowy. Musiałeś użyć piły, rozumiesz?
Po tych słowach na długą chwilę zapadła cisza, którą Per Vollan już zamierzał wypełnić rzyganiem. No cóż, lepiej żeby z jego ust polały się wymiociny niż takie słowa. Znów spojrzał na młodego człowieka. Co decyduje o kształcie czyjegoś życia? Szereg przypadkowych zdarzeń, nad którymi nie ma się władzy, czy raczej kosmiczna siła ciążenia, która automatycznie ciągnie człowieka tam, gdzie musi? Znów poprawił tę nową sztywną koloratkę pod koszulą, zdusił mdłości, spiął się. Pomyślał o tym, co jest stawką w grze.
Wstał.
– Jeśli będziesz chciał się ze mną skontaktować, to mieszkam chwilowo w schronisku na Alexander Kiellands plass.
Zauważył zdziwione spojrzenie chłopaka.
– Jedynie tymczasowo – roześmiał się. – Żona wyrzuciła mnie z domu, a ja znam ludzi ze schroniska, więc...
Nagle urwał. Uświadomił sobie, dlaczego tylu więźniów przychodziło do tego chłopca się wygadać. To przez tę ciszę. Przez tę zasysającą próżnię, wyczuwalną u kogoś, kto jedynie słucha, bez reakcji i bez osądów. Kto nic nie robiąc, wyciąga z człowieka słowa i tajemnice. Vollan próbował tego samego jako pastor, ale osadzeni umieli wywąchać, że on ma w tym jakiś zamysł. Nie wiedzieli tylko jaki. Wyczuwali jedynie, że wydobywając z nich tajemnice, pragnie coś osiągnąć. Uzyskać dostęp do ich duszy, a później być może otrzymać w niebie nagrodę za zwerbowanie.
Pastor patrzył, jak chłopak otwiera Biblię. Był to trik tak klasyczny, że wręcz komiczny: w kartkach wycięto dziurę. Włożono w nią poskładane papiery z dokładną instrukcją niezbędną do przyznania się do winy. I trzy torebeczki z heroiną.
Arild Franck, zastępca dyrektora więzienia, nie odrywając wzroku od papierów, zawołał krótko:
– Proszę wejść!
Usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Ina, jego sekretarka, już wcześniej zapowiedziała kapelana. Arild Franck miał wtedy przez moment ochotę kazać jej, by poinformowała pastora, że jest zajęty. Nie byłoby to kłamstwo, przecież za pół godziny miał spotkanie z komendantem okręgowym w Budynku Policji. Ale Per Vollan ostatnio sprawiał wrażenie mniej stabilnego, niżby sobie tego życzyli, i należało dwa razy sprawdzać, czy zachowuje jaką taką równowagę. W tej sprawie nie było miejsca na żadne głupie błędy, dotyczyło to ich obu.
– Nie musisz siadać – rzucił Arild Franck, podpisał jeden z dokumentów leżących na biurku i wstał. – Powiesz mi, o co chodzi, po drodze.
Skierował się do drzwi i zdjął z wieszaka czapkę od munduru. Za plecami słyszał szuranie stóp pastora. Zapowiedział Inie, że wróci za półtorej godziny, i przycisnął palec wskazujący do czytnika umieszczonego przy drzwiach prowadzących na schody. Więzienie miało dwie kondygnacje, bez windy. Windy oznaczały szyby, które z kolei oznaczały ewentualne drogi ucieczki; w razie pożaru należało je zamykać. A pożar z następującą po nim chaotyczną ewakuacją był tylko jednym z wielu sposobów wykorzystywanych przez sprytnych osadzonych do ucieczki. Z tego samego powodu wszystkie przewody elektryczne, szafki z bezpiecznikami i rury doprowadzające wodę umieszczono w miejscach niedostępnych dla więźniów – albo na zewnątrz budynku, albo zamurowane w ścianach. Pomyślano tu o wszystkim. On pomyślał. Blisko współpracował z architektami i międzynarodowymi ekspertami więziennictwa, kiedy projektowano Państwo. Wzorem było więzienie w Lenzburgu w szwajcarskim kantonie Aargau – hipernowoczesne, ale proste, zorganizowane z naciskiem na bezpieczeństwo i skuteczność zamiast komfortu. Ale to on, Arild Franck, stworzył Państwo. Państwo to Arild Franck i na odwrót. O to, dlaczego zajmował tylko stanowisko wicedyrektora, a dyrektorem mianowano tę marionetkę z więzienia w Halden, można było pytać jedynie Radę Zatrudnienia, niech ją jasny szlag... Owszem, umiał się postawić i nie był typem, który liże tyłki politykom, pochwalając każdą kolejną genialną reformę więziennictwa wprowadzaną jeszcze przed zrealizowaniem poprzedniej. Ale znał się na swoim fachu i potrafił utrzymać skazanych za kratkami, stosując metody, od których nie chorowali, nie umierali ani też nie stawali się wyraźnie gorszymi ludźmi. Zachowywał też lojalność wobec osób, które na nią zasługiwały, i potrafił zadbać o swoich. To było więcej, niż dałoby się powiedzieć o tych na samej górze w zgniłej na wskroś hierarchii polityków. Zanim doszło do tego oczywistego pominięcia, Arild Franck w jakimś momencie wyobrażał sobie swoje nieduże popiersie ustawione w foyer po jego odejściu, chociaż żona powiedziała mu, iż nie jest pewne, czy jego pozbawiony szyi tors, twarz przypominająca buldoga i pożyczka z cienkich włosów nadają się na pomnik. Ale jeśli człowiek nie dostanie tego, na co zasłużył, musi to sobie wziąć sam – taka była jego opinia w tej sprawie.
– Nie mogę tego dłużej robić – oświadczył Per Vollan, idący za nim korytarzem.
– Czego?
– Jestem pastorem. Sposób, w jaki krzywdzimy tego chłopca... Przecież skazujemy go na odsiadywanie kary za coś, czego nie zrobił! Będzie musiał siedzieć za męża, który...
– Cicho!
Na wysokości pokoju kontrolnego – Franck lubił nazywać go „mostkiem” – minęli starszego mężczyznę, który przerwał mycie podłogi i przyjaźnie skinął dyrektorowi głową. Johannes był najstarszy w więzieniu i zaliczał się do tych osadzonych, którzy najbardziej przypadali Franckowi do gustu. Był życzliwą duszą, w poprzednim stuleciu przemycił jakieś narkotyki, a z upływem lat bierność wygrała w nim z samodzielnością i tak się przystosował, że teraz obawiał się jedynie tego dnia, kiedy będzie musiał stąd wyjść. Chociaż tego rodzaju osadzeni nie stanowili w y z w a n i a, o jakie prosiło się więzienie takie jak Państwo.
– Masz wyrzuty sumienia, Vollan?
– Owszem, mam, Arild.
Franck nie przypominał sobie, kiedy dokładnie koledzy z pracy zaczęli zwracać się do swoich zwierzchników po imieniu. Ani też kiedy szefowie więzienia zaczęli nosić cywilne ubrania zamiast munduru. W niektórych zakładach karnych nawet strażnicy ubierali się po cywilnemu. Podczas buntu w więzieniu Francisco de Mar w São Paulo strażnicy atakowali gazem łzawiącym własnych kolegów, bo nie potrafili ich odróżnić od osadzonych.
– Chcę z tym skończyć – wysapał pastor.
– Doprawdy? – Franck lekkim truchtem zbiegał ze schodów. Był w dobrej formie jak na kogoś, komu do wieku emerytalnego zostało mniej niż dziesięć lat. Ale on ćwiczył. Kolejna zapomniana cnota w branży, w której nadwaga wkrótce miała stanowić regułę, a nie wyjątek. No i przecież trenował lokalną drużynę pływacką wtedy, kiedy pływała jego córka. Odrobił swoją cząstkę pracy społecznej. Odpłacił się społeczeństwu, które tak wielu osobom dało tak dużo. Niech nie zawracają głowy.
– A co z wyrzutami sumienia w związku z tymi chłopcami, do których się dobierałeś, Vollan? Przecież mamy dowody... – Franck przycisnął palec do czytnika przy następnych drzwiach prowadzących na korytarz, który na zachód biegł do cel, a na wschód do szatni pracowników i wyjścia na parking. – Moim zdaniem powinieneś przyjąć, że Sonny Lofthus pokutuje również za twoje grzechy, Vollan.
Kolejne drzwi, kolejny czytnik. Franck znów przyłożył do niego palec. Uwielbiał ten wynalazek, który skopiował z więzienia w Obihiro w Japonii. Zamiast rozdawać klucze, które można zgubić, dorobić i niewłaściwie wykorzystać, odciski palców wszystkich osób uprawnionych do przejścia przez te drzwi zostały zarejestrowane w bazie danych. Dzięki temu nie tylko wyeliminowali niedbały stosunek do kluczy, lecz mogli również kontrolować, kto, kiedy i którędy chodzi. Co prawda zainstalowano również monitoring, ale przecież twarz można ukryć. A odcisków palców nie.
Drzwi otworzyły się z parsknięciem, weszli do śluzy.
– Mówię, że nie mam już siły, Arild.
Franck położył palec na wargach. Oprócz kamer monitoringu, obejmujących swoim zasięgiem w zasadzie całe więzienie, w śluzach zamontowano system dwustronnej komunikacji dźwiękowej, umożliwiający porozumiewanie się z pokojem kontrolnym, gdyby ktoś z jakiegoś powodu nie mógł przedostać się dalej. Wyszli ze śluzy i ruszyli w stronę szatni, gdzie znajdowały się prysznice i prywatne szafki pracowników przeznaczone do przechowywania ubrań i innych rzeczy osobistych. To, że wicedyrektor więzienia ma klucz uniwersalny pasujący do wszystkich szafek, było, zdaniem Francka, informacją nieprzydatną pracownikom, a nawet zbędną.
– Sądziłem, że zrozumiałeś, z kim masz do czynienia – powiedział Franck. – Nie możesz tak po prostu tego rzucić. Dla tych ludzi lojalność to kwestia życia lub śmierci.
– Wiem – odparł Per Vollan. Jego sapanie nabrało paskudnej szorstkiej chrapliwości. – Ale ja mówię o życiu wiecznym lub wiecznej śmierci.
Franck zatrzymał się przed drzwiami wejściowymi i rzucił okiem na lewo, w stronę szafek, żeby się upewnić, czy są sami.
– Wiesz, co ryzykujesz?
– Nie powiem nikomu ani słowa, a Bóg wie, że to prawda. Chcę, żebyś im powtórzył dokładnie te słowa, Arild. Będę milczał jak grób. Po prostu chcę z tego wyjść. Możesz mnie wyprowadzić?
Franck opuścił wzrok. Na czytnik. Wyjść. Istniały jedynie dwie drogi wyjścia stąd. Tędy, tylnymi drzwiami, i przez recepcję od frontu. Nie było żadnych kanałów wentylacyjnych czy przeciwpożarowych, żadnych rur kanalizacyjnych, których średnica pozwoliłaby na zmieszczenie się w nich człowiekowi.
– Być może – odparł, przykładając palec do czytnika. W górnej części klamki zaczęło błyskać żółte światełko, sygnał przeszukiwania bazy danych. Za chwilę zgasło i zamiast niego zapaliło się zielone. Franck pchnął drzwi. Oślepiło go ostre letnie słońce. Idąc przez duży parking, wyjął ciemne okulary. – Zgłoszę to – powiedział i wyciągnął z kieszeni kluczyki, zmrużonymi oczami patrząc na budkę strażników. Na okrągło przez całą dobę dyżurowało w niej dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy, a zarówno wjazd, jak i wyjazd zamykały stalowe szlabany, których nie sforsowałoby nawet nowe porsche cayenne Arilda Francka. Może poradziłby sobie hummer H1, którego właściwie miał ochotę kupić, ale to auto nie zmieściłoby się tutaj, ponieważ wjazd zbudowano specjalnie na tyle wąski, by zatrzymywać większe samochody. Również z myślą o pojazdach umieścił w obrębie sześciometrowej wysokości ogrodzenia otaczającego całe więzienie stalowe barykady. Wnioskował o to, by całe ogrodzenie było pod napięciem, ale nadzór budowlany oczywiście odrzucił ten wniosek, stwierdzając, że skoro Państwo mieści się w samym środku Oslo, niewinni mieszkańcy mogliby zrobić sobie krzywdę. Niewinni jak niewinni; ktoś, kto miałby się przedostać do ogrodzenia z ulicy, musiałby najpierw pokonać wysoki na pięć metrów mur zwieńczony drutem kolczastym.
– A tak w ogóle to w którą stronę jedziesz?
– Na Alexander Kiellands plass – odparł Per Vollan z nadzieją.
– Sorry – rzucił Arild. – Nie ten kierunek.
– To żaden problem, tu zaraz jest autobus.
– Świetnie. Odezwę się.
Wicedyrektor wsiadł do samochodu i ruszył w stronę budki strażników. Instrukcja mówiła, że należy zatrzymywać wszystkie pojazdy i sprawdzać, kto jest w środku. Dotyczyło to również jego auta. Tylko teraz, kiedy już widzieli, że to on wychodzi z więzienia i wsiada do samochodu, wolno im było podnieść szlaban i pozwolić mu przejechać. Franck odpowiedział na salut strażników. Zatrzymał się na światłach przed wjazdem na główną ulicę sto metrów dalej. W lusterku patrzył na swoje ukochane Państwo. Było prawie idealne, ale nie całkiem. Jak nie nadzór budowlany, to nowe idiotyczne przepisy z ministerstwa albo w połowie skorumpowana Rada Zatrudnienia. Przecież chciał jak najlepiej dla wszystkich. Dla ciężko pracujących uczciwych obywateli miasta, dla tych, którzy zasługiwali na bezpieczne życie i komfort materialny. Wiele różnych rzeczy mogło więc wyglądać inaczej. To nie on chciał, żeby tak było. Ale to on zawsze powtarzał tym, których uczył pływania: „Płyńcie albo pójdziecie na dno. Nikt nigdy nie wyświadczy wam żadnej przysługi”. W końcu skierował myśli z powrotem ku temu, co go czekało. Miał do przekazania wiadomość. I nie miał najmniejszych wątpliwości, jaki będzie rezultat.
Światło zmieniło się na zielone i Franck dodał gazu.