Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dolina szpiegów to opowieść o walce wywiadów, bohaterstwie, zdradzie i miłości, która rozgrywa się w cieniu terroru i nieustającego zagrożenia.
Rok 1944. Świat ogarnięty wojną. Kapitan Abwehry, Carl von Wedel, pracujący dla polskiego wywiadu, trafia na ślad groźnego niemieckiego agenta działającego na terenie Wielkiej Brytanii. Wysłany do tajnej szkoły wywiadu w Zakopanem, odkrywa ukryte archiwum Abwehry.
W londyńskim Sztabie Naczelnego Wodza zapada decyzja o zdobyciu ważnych dokumentów. Rozpoczyna się dramatyczny wyścig, w którym cichociemni rywalizują z hitlerowskimi służbami bezpieczeństwa, podejrzewającymi von Wedla o współpracę z aliantami.
Czy operacja komandosów ma szansę powodzenia? Czy Polacy są skazani na porażkę?
Robert Michniewicz - były oficer wywiadu. Autor powieści szpiegowskiej Partnerzy. Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego oraz studiów podyplomowych w Polskiej Akademii Nauk. W 1984 roku jako jeden z prymusów ukończył Ośrodek Kształcenia Kadr Wywiadowczych. W wywiadzie przepracował 23 lata, z czego 11 lat działał za granicą. Realizował zadania wywiadowcze na Bliskim Wschodzie, w Ameryce i Europie. W 2006 roku w stopniu podpułkownika przeszedł na emeryturę. W wolnych chwilach czyta literaturę sensacyjną i marynistyczną, podróżuje i uprawia sport.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 751
Mglisty zimowy zmierzch szybko osiadał na powierzchni kanału Landwehr. Wysoki, niespełna trzydziestoletni blondyn w płaszczu z naramiennikami Hauptmanna wyszedł z siedziby wywiadu wojskowego i spokojnym krokiem ruszył wzdłuż nabrzeża Tirpitza. Sprawiał wrażenie, jakby zimowy wieczorny chłód był mu obojętny. Popatrzył w niebo, które było zasnute grubą warstwą chmur. Spodziewał się, że alianckie samoloty znowu się pojawią, jak codziennie od paru miesięcy – jednakże przy tej widoczności trudno im będzie precyzyjnie odnaleźć cele i większość zrzuci bomby po prostu na miasto. Powietrzna bitwa o Berlin rujnowała stolicę III Rzeszy, choć jednocześnie straty sojuszniczego lotnictwa były ogromne. Wiedział, że ma jeszcze dwie do trzech godzin, zanim z nieba zaczną sypać się bomby.
Ruszył szybszym krokiem w stronę odległego parku Tiergarten. Skręcił w prawo na mostek nad kanałem Landwehr, co pozwoliło mu dyskretnie spojrzeć w kierunku, z którego przyszedł. „Czysto, nie mam towarzystwa”, ocenił. Fakt, że po ponad czterech latach wojny nadal żył i mógł działać jako agent polskiego wywiadu, potwierdzał słuszność stosowania zasad kontroli operacyjnej. Tak naprawdę nigdy nie zastanawiał się, czy idąc po zakupy, na spacer albo do biura, może zrezygnować z obserwacji otoczenia. Kontrola operacyjna weszła mu w krew jako naturalna czynność codzienności – miał pełną świadomość, że od niej zależy jego życie.
Jego wzrok spoczął na budynku, który niedawno opuścił. W myślach nadal nazywał go centralą Abwehry – taka nazwa już pewnie na zawsze pozostanie w użyciu wśród starszych oficerów wywiadu wojskowego. Trudno będzie się przyzwyczaić, że od połowy lutego 1944 roku nie ma już ich wszechwładnego szefa, admirała Wilhelma Canarisa, a oni stanowią część Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Formalnie byli teraz oficerami Sicherheitsdienst – SD, a wywiad nazywał się Amt Mil – Biuro Wojskowe, i podlegał SS-Oberführerowi Walterowi Schellenbergowi. Zmiana ta była związana z intrygami przeciwko Canarisowi ze strony Himmlera i von Ribbentropa, szeregiem niepowodzeń w działalności operacyjnej Abwehry oraz podejrzeń wobec admirała co do możliwości działania na dwa fronty, niepozbawionych zresztą podstaw. Odium tych zdarzeń spadło na pozostałych w służbie oficerów, którym kierownictwo SD podejrzliwie się przyglądało. W tym kontekście sytuacja Carla jako agenta polskiego wywiadu była szczególnie ryzykowna. Jednak po kilku latach działalności przeciwko III Rzeszy do możliwości wpadki był przyzwyczajony. Wiedział, że musi liczyć tylko na siebie.
Kierując się w stronę parku, parę razy skręcał w boczne uliczki. Dwa razy w oknach narożnych kamienic udało mu się sprawdzić, czy nikt za nim nie idzie. Minął kilka osób, ale żadna nie szła w tym kierunku co on. Przejechała jedna ciężarówka i skrzypiąca stara furgonetka. Obie tylko z kierowcami. Wiedział, że zgodnie z zasadami niemieckiej służby bezpieczeństwa w samochodach obserwacji są zawsze dwie, trzy osoby, aby łatwiej włączyć się do śledzenia podejrzanego.
Wszedł do niewielkiego sklepiku. Rozejrzał się po prawie pustych półkach, zapytał sprzedawcę, czy prawidłowo idzie w kierunku Tiergarten. Usłużny mężczyzna pomimo zimna wyszedł z nim przed sklep i chętnie wskazał kierunek. Ta chwila umożliwiła mu zerknięcie na oba końce ulicy. Uspokojony ruszył w dalszą drogę. Doszedł do kolejnego mostu nad kanałem, który pozwalał na przejście wyłącznie osób pieszych. Gdyby był pod obserwacją, to zapewne skomplikowałby poruszanie się zmotoryzowanej obstawy i wywołałby nerwowe ruchy pieszych obserwatorów. Nie dostrzegł jednak żadnych symptomów, aby ktoś się nim interesował. Trasa, którą przeszedł, dawała mu pewność, że może odebrać z tajnej skrytki materiały pozostawione przez agenta.
Idąc dalej, po prawej ręce zobaczył zrujnowany teren zoo. Alianckie bombardowania poczyniły duże szkody w tym tak lubianym przez berlińczyków miejscu. Minął zniszczone zabudowania. Wszedł do parku i skręcił w lewo pomiędzy ubogą roślinność. Dookoła było już ciemno. Kierował się w stronę wąskiego potoku o mocno zarośniętych brzegach. Przechodząc przez mostek nad potokiem, dostrzegł na drugim brzegu zarysy niewielkiej kamiennej altany. Zauważył ją pewnie tylko dlatego, że kamień był białego koloru. Wspiął się po lekkiej pochyłości, kierując się w stronę altany. Był sam, jeśli mógł być pewny swojej oceny w gęstniejącym mroku. Wszedł do altany i przystanął na chwilę, opierając się o kamienną poręcz. Ponownie rozejrzał się, czy nikt nie nadchodzi. Teczkę przełożył do lewej ręki, a prawą pomacał pod barierką. Poczuł najpierw zwartą masę starej zaprawy, potem dwie wystające końcówki cegieł. Jego dłoń trafiła w końcu na taką, która delikatnie się poruszyła. Ostrożnie ją wyciągnął. Z drugiej strony była wydrążona. Przytrzymał ją lewą dłonią. Wsadził palec drugiej dłoni w otwór. Wyczuł brzeg złożonych kartek papieru niewielkich rozmiarów. Wyciągnął je, a cegłę natychmiast wsunął na miejsce.
Nagle usłyszał ciężkie kroki na ścieżce. Znieruchomiał. Ocenił, że idą tam dwie osoby. „Czyżbym tym razem popełnił jakiś błąd i nie wykrył obserwacji?”, zaniepokoił się.
Młoda kobieta zajęła miejsce w loży restauracji. Kelner zgiął się w ukłonie.
– Czy pani życzy sobie coś do picia?
– Dziękuję. Czekam na znajomego.
Kelner jeszcze raz nisko się ukłonił, uważnie obserwowany przez dyrektora restauracji.
Spojrzała na zegarek – była przed czasem. Perspektywa spotkania z Carlem von Wedelem była tak ekscytująca, że nie zadbała o spóźnienie pozwalające na odpowiednie wejście. Tak robiły jej przyjaciółki, ona jednak uważała to za niepotrzebne efekciarstwo. „Oby tylko on się nie spóźnił”, pomyślała. Głupio będzie wyglądać, siedząc samotnie w nocnym lokalu.
Schował się za kolumną podtrzymującą dach altany i ostrożnie rozejrzał się dookoła. Na ścieżce prowadzącej wzdłuż potoku majaczyły w mroku sylwetki parkowych strażników. Zatrzymali się, aby zapalić papierosy. Zaciągnęli się kilka razy i spokojnie ruszyli w stronę zarośli.
„Fałszywy alarm”, stwierdził z ulgą. Upewnił się, czy cegła dobrze siedzi. Przez moment pomyślał z wdzięcznością o radiotelegrafiście Eryku Jacobsenie, który w poprzednich latach przygotował na terenie Berlina cały zestaw tajnych skrytek do pracy z agenturą. Wsunął kartki do kieszeni i szybko wyszedł z altany. Obsługa skrytek zawsze wywoływała w nim wątpliwości. Przecież mógł przejść całą trasę sprawdzeniową i nie mieć obserwacji, ale wystarczyłoby, żeby służba bezpieczeństwa trafiła na skrytkę, śledząc nieostrożnego agenta, i urządziła tam zasadzkę, a zostałby aresztowany przy odbieraniu materiału.
Zszedł z pagórka i skierował się w stronę ulicy. Czekał go jeszcze długi marsz, zanim dotrze do hotelu Adlon.
„Zasłużył pan, hrabio, na duży koniak i spotkanie z piękną kobietą”, pomyślał z przyjemnością. Trzeba będzie dzisiaj wieczorem popracować na miano jednego ze stałych gości w Adlonie. A potem znowu do roboty.
– Witamy, panie hrabio.
Nisko kłaniający się dyrektor restauracji był doskonałym potwierdzeniem tezy, że pozycja gościa w normalnych czasach oparta jest głównie na wysokich i częstych napiwkach. W nienormalnych, jak te obecne, największy szacunek wzbudzali goście w czarnych mundurach Sicherheitsdienst i Gestapo. Hauptmann hrabia Carl von Wedel spełniał obydwa warunki. Jako rozrzutny młody arystokrata nie oszczędzał na napiwkach. Ponadto po przejęciu Abwehry przez Sicherheitsdienst należał formalnie do grona oficerów SD.
– Pana znajoma już czeka. – Dyrektor uśmiechnął się przymilnie i usłużnie poprowadził von Wedela do loży.
Restauracja, mimo że przeniesiona do piwnic ze względów bezpieczeństwa, zachowywała pozory znanego z wysokich cen berlińskiego lokalu. Menu nie było już tak wykwintne jak dawniej, ale zapewniało nie najgorszy wybór w porównaniu z jadłospisem przeciętnych berlińczyków.
– Przepraszam za spóźnienie. – Ucałował rękę atrakcyjnej blondynki, która na jego widok uśmiechnęła się z ulgą. – Proszę, wybacz. Nienawidzę przychodzić spóźniony.
– Bałam się, że zatrzymali cię przełożeni i znowu będziemy musieli odłożyć naszą kolację. – Lotte Jung przytrzymała dłoń von Wedela, jakby w ten sposób chciała potwierdzić szczęśliwy fakt, że do spotkania jednak doszło. – Tak w ogóle to ledwie zdążyłam usiąść. Mój szef zleca coraz więcej pracy, więc naprawdę nie czekałam.
– Lotte, bardzo się cieszę, że cię widzę. Wyglądasz ślicznie. Ale pozwól, że od razu zamówimy jedzenie i napoje, bo jak Amerykanie lub Brytyjczycy nadlecą dzisiaj zbyt szybko, to pozbawią nas kolacji. – Nie czekając na odpowiedź, zamówił potrawy i butelkę znakomitego koniaku, który błyskawicznie pojawił się w kieliszkach. – Za spotkanie.
Starając się prowadzić lekką rozmowę z dziewczyną, von Wedel dyskretnie rozejrzał się po sali. W dymie papierosowym dostrzegł wiele znanych postaci z elit niemieckiej armii i służb bezpieczeństwa. Wymienił ukłony, po czym skupił się na swojej partnerce.
Lotte Jung była piękną ciemną blondynką. Nosiła włosy do ramion, naturalnie zakręcające się przy samym czole. Uwielbiał, gdy miała je związane w kok. Jej twarz była wtedy w pełni wyeksponowana. Szczupła figura Lotte wywoływała zawroty głowy u mężczyzn, którzy nad wyraz chętnie zerkali na nią w miejscach publicznych, choć zapewne dla niektórych miała zbyt chłopięcy kształt bioder i pupy. Carl bardzo lubił szczupłe te rejony ciała u kobiet. Miała dwadzieścia jeden lat, była inteligentna, wysportowana i często dawała dowody młodzieńczego poczucia humoru. Gdy się do kogoś przekonała, pozwalała sobie na żarty z odcieniem kpiny, choć wcale nie świadczyło to o złośliwości. Spędzanie z nią czasu było nie tylko miłe, ale również interesujące ze względu na jej szerokie zainteresowania. Pochodziła ze starego mieszczańskiego rodu z Augsburga. O ile jej przodkowie, w większości szacowni lekarze i hierarchowie kościelni, nie stanowili przedmiotu jego zainteresowania, o tyle zdecydowanie ciekawił go jej ojciec, generał Walter Jung. Generał służył w Naczelnym Dowództwie Wehrmachtu – OKW. Według rozeznania von Wedela w Zarządzie Dowodzenia Wehrmachtu Jung należał do twórców systemu obrony frontu zachodniego. Jego wiedza była bezcenna w kontekście zbliżającej się inwazji aliantów we Francji. Patrzył przychylnie na znajomość córki z potomkiem rodu pomorskich arystokratów, co zaowocowało już kilkoma spotkaniami w domu generała. Jung, widząc troskę Hauptmanna von Wedela o rozwój sytuacji na frontach, starał się rzeczowo omawiać z nim „przy cygarze” bieżące wydarzenia. Często posiłkował się najnowszymi meldunkami docierającymi do OKW oraz analizami przygotowywanymi dla Führera. Pro forma zaznaczał, że rozmowy są poufne i zobowiązuje przyjaciela córki do zachowania ich w tajemnicy.
Von Wedel poznał Lotte jesienią 1943 roku, krótko po przeniesieniu go do centrali Abwehry w Berlinie. Został wtedy zaproszony przez dawnego kolegę ze studiów, aktualnie pracującego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i lubującego się w organizowaniu przyjęć w podberlińskiej posiadłości swoich rodziców. Carl znał niewiele obecnych osób. Kolega, chcąc być uczynnym gospodarzem, przedstawił go wielu gościom, wśród których był generał Walter Jung z żoną i córką. Rozmowa von Wedela z rodziną Jungów zaowocowała spacerem Carla z Lotte w ogrodach posiadłości. Ponieważ obydwoje nie przepadali za pustymi grzecznościowymi rozmowami podczas przyjęć, spędzili czas na poznawaniu się nawzajem. Przypadli sobie do gustu, czego efektem były kolejne spotkania, coraz częściej we dwoje.
Lotte przynajmniej na początku ich znajomości stanowiła dla hrabiego przede wszystkim element legendy beztroskiego majętnego arystokraty, który powinien uganiać się za atrakcyjnymi młodymi kobietami. Dotychczas starał się nie przesadzać w tym zakresie, co powodowało, że cieszył się w Berlinie opinią bardzo dobrej partii. Lotte Jung miała w sobie także potencjał operacyjny ze względu na pracę sekretarki Einsatzleitera, czyli generała brygady kierującego działem w Organizacji Todta, który zajmował się dostawami materiałów budowlanych i siły roboczej do budowy obiektów obronnych na froncie wschodnim. Chętnie opowiadała von Wedelowi, jak ważne sprawy przechodzą przez jej biurko. Wydawało jej się, że w rezultacie jest dla niego nie tylko atrakcyjną kobietą, ale również ważną osobą zaangażowaną w sprawy wojenne. Z czasem przekonał się, że kobieta odnosi się do wojny bardzo krytycznie. Taka postawa zdecydowanie mu pasowała, lecz jednocześnie kiedy na nią patrzył, nie mógł uwolnić się od typowo męskich myśli i pragnień. Dotychczas nie doszło między nimi do niczego więcej niż okazjonalne, przyjacielskie pocałunki w policzek. Carl miał świadomość, że kolejne spotkania z Lotte powodują, iż młoda kobieta jest mu coraz bliższa. Dostrzegał, a może chciał dostrzegać, że on też nie jest jej obojętny.
– Pewnie jesteś zmęczona po całym dniu, masz taką wymagającą uwagi pracę. – Von Wedel skoncentrował się na swojej partnerce. – Twój Einsatzleiter zapewne nie daje ci chwili wytchnienia… A czy on nie patrzy przypadkiem na ciebie jak na piękną kobietę?
– Ależ Carl, nie masz się czego obawiać. Dla szefa jestem wyłącznie urzędniczką. – Lotte była oczarowana takim jednoznacznym dowodem zazdrości ze strony hrabiego. – Tym bardziej że jest przyjacielem mojego ojca, który stanowczo prosił Einsatzleitera o opiekę nade mną i wszelkie wsparcie w pracy. Wiesz, myślę, że on się papy trochę boi. Więc tym bardziej nie będzie mną się interesował w kategoriach męsko-damskich. Ale mogę ci powiedzieć w zaufaniu, że ostatnio upatrzył sobie maszynistkę Helgę, taką dość pulchną dziewczynę. Kilka razy kazał jej zostawać po godzinach, żeby przepisywała w jego gabinecie pilne i ważne dokumenty. Nie chcę plotkować, ale sam rozumiesz, czego on od niej chce.
– Gdyby próbował z tobą flirtować, to powiedz mnie, nie ojcu. – Carl udawał zaniepokojonego. – Już ja się z nim rozmówię.
– Bądź spokojny. – Lotte obdarzyła von Wedela długim spojrzeniem i ciepłym uśmiechem. – Lepiej zresztą z nim nie zadzierać, bo mój szef ma bardzo dobre relacje z ministrem Albertem Speerem. Często rozmawiają ze sobą telefonicznie. Wiem, bo te rozmowy zazwyczaj łączę. Podobno znają się z przeszłości. A jeśli dobrze usłyszałam, to mój Einsatzleiter ma coś wspólnego z zakupami obrazów dla Speera. Chyba mu w tym pomaga, a może bierze na siebie niektóre zakupy.
– Ale po co miałby to robić?
– Słyszałeś o opcji Hitlera? – zapytała. Carl pokręcił przecząco głową, choć słyszał o tej regulacji. – Hitler zdenerwował się szaleńczą rywalizacją przy zakupach wybitnych dzieł sztuki. Brylowali w tym podobno szczególnie Göring, von Ribbentrop i Goebbels, ale i inni dygnitarze. Dlatego Führer wprowadził tak zwaną opcję Hitlera, polegającą na konieczności uzyskania jego zgody na zakup najwspanialszych dzieł sztuki.
– To gdzie teraz budujecie nowe „zamki obronne”? – postanowił zmienić temat na znacznie bardziej dla niego ciekawe szczegóły pracy Lotte w Organizacji Todta.
– Obecnie wszystkie siły na Pomorze! – Lotte naśladowała baryton swojego szefa. – Oczywiście tamtejsze umocnienia były już wcześniej rozbudowywane i sprawdzane. Ale teraz to szczególnie ważne, bo front prędzej czy później może dotrzeć w te rejony. Przynajmniej tata tak mówi. Przez ostatnie dwa tygodnie wysłaliśmy tam dziesięć dodatkowych pociągów materiałów, no i nowe transporty robotników z Generalnego Gubernatorstwa. Poprawiamy umocnienia na tak zwanym Wale Pomorskim. Wiesz, takie śmieszne nazwy: Szczecinek, Wałcz i Tuczno.
– To są rejony, gdzie od wieków moja rodzina ma majątki. Na przykład w Tucznie. Dobrze znam te tereny.
Lotte, pragnąc popisać się swoją wiedzą, zaczęła przytaczać zapamiętane szczegóły pozycji obronnych mających opóźnić ofensywę wojsk sowieckich. Carl podziwiał jej bardzo dobrą pamięć, starając się rejestrować w pamięci dane na temat umocnień niemieckich. Informacje były przydatne, szczególnie dla sowieckiego dowództwa, jeśli oczywiście Londyn zdecyduje się je przekazać do Moskwy.
– Zostawmy twoje posiadłości w spokoju. – Lotte wyczerpała swoją wiedzę na temat aktywności Organizacji Todta na Pomorzu i teraz chciała Carlowi przekazać coś dla niej ważniejszego. – Tata prosił, abym cię uprzedziła, że w przyszłym tygodniu wyjeżdża do Francji. Ale tsss, to tajemnica. Chciałby, żebyś, jeżeli możesz, przyszedł do nas w niedzielę na obiad, to mielibyście okazję potem sobie porozmawiać. Ma jeszcze do ciebie zadzwonić z zaproszeniem. Mam nadzieję, że się w niedzielę zobaczymy?
Von Wedel pomyślał, że pytanie Lotte Jung może być ważnym testem jego pozycji jako kandydata na kogoś więcej niż tylko serdecznego przyjaciela. Od dłuższego czasu stwarzał pozory swojego poważnego zaangażowania, a jej rodzina chętnie to akceptowała.
– Lubię i szanuję twojego ojca. Ale mam ostatnio tyle obowiązków, że nie wiem, czy nawet w niedzielę znajdę wolne popołudnie. Tym bardziej że nie otrzymałem jeszcze zaproszenia od innego ważnego członka rodziny Jungów, może najważniejszego.
– Jeśli myślisz o mojej mamie, to wiesz, że jest ci bardzo przychylna. Wczoraj nawet wspomniała o tobie, ale więcej nie wyjawię.
– Bardzo lubię twoją mamę. Jednak myślę o pięknej młodej pannie, którą widzę przed sobą.
– Och, Carl – roześmiała się. – Zawstydzasz mnie. Wiesz, że spotkania z tobą są dla mnie czymś absolutnie szczególnym. Dlatego oczywiście serdecznie cię zapraszam na niedzielę. Mam nadzieję, że po obiedzie i tradycyjnej męskiej dyskusji z tatą znajdziemy okazję, żeby spędzić też trochę czasu razem.
– Oczywiście, Lotte. – Głos hrabiego nie pozostawiał wątpliwości. – Jestem zaszczycony zaproszeniem na niedzielny obiad do twojego domu. Oczywiście jeżeli ci cholerni alianci nie zrujnują do tej pory całych Niemiec.
Słowom Hauptmanna von Wedela towarzyszyły dochodzące z zewnątrz syreny ostrzegawcze. Dyrektor restauracji donośnym głosem wzywał gości do opuszczenia sali. Pospiesznie dokończyli kolację. Idąc w kierunku wejścia do schronu znajdującego się na niższym poziomie piwnicy, Carl szybko uregulował rachunek, nie zapominając o dużym napiwku dla obsługi.
Dotarł do domu po kilku godzinach. Szczęśliwie tym razem samoloty alianckie skoncentrowały się na przemysłowej części Berlina i alarm w centrum miasta szybko odwołano. Nie musiał odwozić Lotte, ponieważ pod hotelem Adlon czekał na nią służbowy samochód jej ojca. Generał Jung, jeśli tylko było to możliwe, starał się zadbać o wygodę i bezpieczeństwo swojej jedynaczki.
Zrobił sobie kawę, choć w realiach wojennych z jego ulubionego napoju pozostała właściwie tylko nazwa, i sprawdził, czy wszystkie zasłony są szczelnie zaciągnięte. Wolał uniknąć głupiej wpadki w postaci wścibskich mieszkańców sąsiedniej kamienicy, którzy z powodu bezsenności będą obserwować go przy pracy nad depeszami do centrali. Zapalił lampkę na biurku i wyciągnął z kieszeni złożone kartki wyjęte ze skrytki w parku Tiergarten. Zawierały kolejny meldunek od „Astry”, agenta pracującego w Kancelarii Rzeszy. Carl kilka tygodni temu przejął od rezydenta siatki obsługę łączności z „Astrą”. Agent, podobnie jak sam Carl, był związany z polskim wywiadem od końca lat trzydziestych. Pozyskanie go do współpracy stanowiło dowód najwyższych umiejętności oficerów Dwójki, czyli Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego na kierunku zachodnim. Von Wedel orientował się, że w okresie międzywojennym polski wywiad posiadał liczne rezydentury na terenie Niemiec, słusznie zakładając, że z zachodu może nadejść największe zagrożenie dla młodego państwa polskiego. Obecnie, w szóstym roku wojny, niewiele z tych struktur pozostało. Również rezydentura berlińska nie dysponowała już tak liczną siecią agentów jak na początku wojny. Pozostawało się cieszyć, że polski wywiad w ogóle działa jeszcze w stolicy Rzeszy.
Wiedział, że „Astra” był długoletnim członkiem NSDAP. Zgłosił się do partii zachęcony przez polski wywiad, który liczył na jego szybszy awans i dostęp do bardziej wartościowych informacji. Przeszedł urzędniczą drogę, najpierw pracował krótko w administracji lokalnej w Berlinie, a następnie, korzystając ze wsparcia partyjnego, awansował do Ministerstwa Gospodarki. W 1939 roku jedno z jego opracowań zainteresowało Hansa Lammersa, szefa Kancelarii Rzeszy. Rezultatem była propozycja awansu i nowej pracy. „Astra” chętnie przeszedł do niewielkiej komórki w Kancelarii, która przygotowywała notatki i analizy dotyczące całości problematyki gospodarczej i finansowej III Rzeszy. Dokumenty te trafiały bezpośrednio do Führera i członków wąskiego kierownictwa państwa. Wiedza „Astry” była żyłą złota dla polskiego wywiadu współpracującego w Londynie z Secret Intelligence Service, znaną też jako MI6. Przesyłane przez niego informacje stawały się wielokrotnie przedmiotem podziwu i zazdrości ze strony brytyjskich służb. Niejeden raz padały nieoficjalne propozycje, jeśli nie przejęcia prowadzenia agenta dostarczającego tak wartościowej wiedzy, to przynajmniej wsparcia jego łącznikowania. Strona polska zawsze zasłaniała się względami zachowania w pełnej konspiracji pracy „Astry”. Dlatego Brytyjczycy nie znali żadnych danych mogących prowadzić do zidentyfikowania agenta. Było to istotne choćby dlatego, że brytyjskie służby, stanowiąc obiekt infiltracji ze strony wywiadu III Rzeszy, zanotowały kilka wpadek w wyniku działania niemieckich agentów. Rezultaty osiągane przez „Astrę” potwierdzały słuszność decyzji władz brytyjskich, które udzieliły formalnej zgody polskiemu rządowi w Londynie i jego służbom na zorganizowanie własnego wywiadu i utrzymywanie swoich systemów łączności. Właśnie kwestia łączności, zwłaszcza po wybuchu wojny, była najtrudniejszą częścią współpracy z tak wysoko uplasowanym agentem, ale szczęśliwie do tej pory zachowano ścisłą tajemnicę co do jego działalności.
Kolejny raz w ostatnich latach pomyślał, ile szczęścia miał on sam i „Astra”, że dotychczas uniknęli dekonspiracji. Przede wszystkim Bogu dziękował, że ich kartoteki znalazły się poza archiwum Oddziału II zdobytym przez specjalną grupę Abwehry na terenie Fortu Legionów w Warszawie we wrześniu 1939 roku. Według wiedzy von Wedela uzyskane przez Niemców dokumenty wywieziono z Warszawy w sześciu ciężarówkach. A utrata tych danych doprowadziła do aresztowania i stracenia ponad stu agentów polskiego wywiadu pracujących w Niemczech. Carl miał świadomość, jak blisko ostatecznej katastrofy znaleźli się wtedy on sam i inni agenci pozostali w Niemczech po wybuchu wojny. Napił się kawy – pozwoliło mu to wrócić myślami do tego, co jeszcze dzisiaj musiał zrobić. Zaczął od przeczytania raportów „Astry”. Miał przed sobą spisane drobnym pismem dwie analizy przygotowane dla kierownictwa Rzeszy. Opisywały krytyczny stan sytuacji ekonomicznej Niemiec i braki surowców, w tym przede wszystkim benzyny i ropy, ale także innych materiałów, których ograniczona dostępność wpłynie destrukcyjnie na produkcję zakładów zbrojeniowych. Dane były aktualne i bardzo ważne. Carl opracował z nich skondensowane meldunki wywiadowcze, które miał zamiar następnego dnia przekazać swojemu radiooperatorowi. Zaczynał odczuwać zmęczenie po całym dniu, ale zdopingował się jeszcze do sporządzenia informacji na temat wzmacniania umocnień na Pomorzu. Przypominając sobie szczegóły relacji Lotte, z sympatią pomyślał o dziewczynie. Przyłapał się na tym, że coraz częściej widzi w niej interesującą młodą kobietę, a jej użyteczność jako źródła informacji schodzi na dalszy plan.
Carl wyszedł z budynku, w którym mieszkał. Nie miał szans wyspać się po nocnej pracy, tym bardziej że wypita po północy kawa pomogła mu się skupić, ale nie ułatwiła zaśnięcia. Spał najwyżej trzy godziny, wstał przed siódmą.
Szedł w kierunku siedziby Abwehry tą samą co zwykle drogą. Mijał mężczyzn i kobiety otulonych w ciepłe płaszcze. Wojenny Berlin budził się do życia. Z przyzwyczajenia obserwował przechodniów i otoczenie. Zawsze starał się wychwytywać nietypowe szczegóły. Liczył, że dzięki temu dostrzeże prawdziwe zagrożenie, kiedy się pojawi. Tak długo pracował dla polskiego wywiadu, że czasami zastanawiał się, czy kiedyś, kiedy się to wszystko skończy, będzie potrafił żyć normalnie. Żyć normalnie, czyli w czasach pokoju i mieć gdzieś własny dom i rodzinę… Jego myśli skierowały się ku Lotte. „Czyżbym zakochał się w tej dziewczynie?”, pomyślał.
Jak codziennie, minął stację kolejki podziemnej i skręcił za róg do małego sklepiku z gazetami i papierosami. Zszedł do usytuowanego w suterenie pomieszczenia. Drzwi przy otwieraniu potrąciły wiszący nad nimi dzwonek. Interes lepsze czasy miał już dawno za sobą. W panującym tu półmroku regały i lada wyglądały na stare i mocno podniszczone. Zaopatrzenie było coraz bardziej ograniczone, dlatego i klientów przychodziło znacznie mniej. Podobnie dzisiaj – był tylko sprzedawca i on.
– Witam panie Hauptmann. – Starszy mężczyzna uśmiechnął się uprzejmie. – Już podaję pana papierosy. Dzisiaj znowu je mamy.
– Cieszę się, panie Jacobsen. – Carl postawił teczkę na ladzie, na którą zaczął wysypywać drobne pieniądze. Teczka idealnie zasłaniała widok lady od strony niewielkiego okna. To tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś ich obserwował. Obok teczki von Wedel położył dwie kartki papieru złożone w małą kostkę. Zabrał paczkę papierosów i zaczął zbierać pozostałe po zapłacie monety. Sprzedawca spokojnym ruchem zgarnął do szuflady zapłatę razem ze złożonymi papierami.
– Wyślę dzisiaj wieczorem – wyszeptał Jacobsen. – Zajrzyj tradycyjnie jutro, może przyjdzie coś z centrali. Ale mam do ciebie jeszcze jedną sprawę.
– O co chodzi?
– Dwa dni temu wieczorem miałem spotkać się z „Bohunem” – Jacobsen wymienił pseudonim rezydenta polskiego wywiadu w Berlinie – ale nie przyszedł. Coś takiego nie zdarzyło się od początku naszej współpracy, czyli od ponad pięciu lat.
– Próbowałeś do niego zadzwonić? Dysponujecie przecież systemem kontaktu na sytuacje awaryjne?
– Oczywiście. Dzwoniłem do niego wczoraj dwa razy: do warsztatu i do domu. A dzisiaj o szóstej rano zadzwoniłem kolejny raz do domu i ponownie kilka minut temu. Ale nie odebrał telefonu. Niepokoję się, czy coś mu się nie przydarzyło.
– W tej sytuacji pozostaje jedynie wizyta u niego w warsztacie. Ja się tym zajmę. Mam lepsze możliwości niż ty. Ty pilnuj swojej roboty. Spróbuję najpierw jeszcze raz zadzwonić. Jeśli go nie złapię, to wybiorę się do niego.
– Tylko uważaj, Carl – powiedział Eryk. – Jeśli „Bohun” wpadł, to na miejscu może być kocioł. Wolałbym nie zostać sam z tym całym szpiegowskim kramem. Chyba jestem już za stary na taką pracę.
– Nawet nie żartuj. Wszystko będzie dobrze. – Von Wedel zabrał teczkę i odwrócił się w kierunku drzwi. – Gdybym miał coś jeszcze dzisiaj po południu, to będziesz ty czy syn?
– Po obiedzie będzie Stefan. Ja idę posłuchać radia. – Eryk wydawał się zadowolony z udanego żartu.
– Powodzenia i uważaj na siebie. Do zobaczenia, panie Jacobsen.
Jacobsen uśmiechnął się smutno. Carl skinął mu jeszcze głową, wyszedł na ulicę, zapalił papierosa, a następnie rozejrzawszy się dyskretnie dookoła, ruszył szybko w kierunku siedziby wywiadu wojskowego.
Nie okazywał swego niepokoju wobec Eryka, ale braku kontaktu z rezydentem trudno było nie uznać za podejrzany. Tym bardziej że stanowił on wzór punktualności i skrupulatności w pracy. „Bohun” działał w Berlinie od początku wojny. Dotąd udawało mu się uniknąć wszelkich niebezpiecznych sytuacji. W centrali był uważany za szczęściarza. Bo jak inaczej można ocenić kierowanie działalnością wywiadowczą w samej stolicy Niemiec przez pięć lat? Czyżby tym razem powinęła mu się noga? Carl starał się odrzucić tę myśl, choć miał świadomość, że musi ją traktować jak najpoważniej. Wpadka rezydenta oznaczałaby zagrożenie dla personelu rezydentury i źródeł. Ale toczyła się wojna i wszystko było możliwe. Carl wiedział, że wyjaśnienie sytuacji „Bohuna” stanowi obecnie najważniejsze zadanie.
Idąc do biura, myślał też o Jacobsenie. Obsługa radiostacji była zajęciem mocno ryzykownym. Ale nawet teraz w bombardowanym Berlinie sklepikarz i jego syn zapewniali rezydenturze płynną łączność z centralą. „Gdyby nie Jacobsenowie, trzeba by chyba hodować gołębie pocztowe, żeby wysyłać informacje”, pomyślał. Współpracował z Erykiem od czasu, gdy otrzymał przeniesienie z Paryża do głównej siedziby Abwehry w Berlinie. Ale Eryk Jacobsen wraz z synem Stefanem działali w Berlinie dłużej niż „Bohun”. Carl znał tylko niezbędne detale z ich życia. Podobno przyjechali do Berlina z Danii jeszcze przed wybuchem wojny. Do Danii trafili z kolei poprzez Szwecję w ramach „emigracji zarobkowej”, zorganizowanej przez Oddział II Sztabu Generalnego. Polski wywiad wojskowy na kierunku niemieckim budował bazę agentów w krajach sąsiadujących z Rzeszą, co okazało się bardzo przewidującym posunięciem w kontekście późniejszych wojennych wydarzeń. Jeszcze w Szwecji, dzięki agentowi pracującemu w lokalnym urzędzie stanu cywilnego, udało się dla nich uzyskać fałszywy szwedzki rodowód na nazwisko Jacobsen i już z oficjalnymi dokumentami zamieszkali w Danii, ostatecznie zaś centrala zdecydowała, że bardziej potrzebuje wyszkolonego radiooperatora w Niemczech.
W Rzeszy Eryk ze Stefanem zamieszkali początkowo na przedmieściach Berlina. Od kilku lat oficjalnie prowadzili berliński sklepik z gazetami i wyrobami tytoniowymi, a ostatnio ze wszystkim, co można było zdobyć i sprzedać. Pod tym przykryciem zapewniali łączność rezydenturze polskiego wywiadu działającej w stolicy Niemiec. Jeszcze przed wojną otrzymali radiostację oraz cały niezbędny sprzęt do realizacji swoich zadań. Potem kupili też mieszkanie w centrum. Von Wedel nie miał pełnego rozeznania, jak działają i gdzie naprawdę mieszkają łącznościowcy – i tak było lepiej. Podziwiał jednak to, że potrafili przez tyle lat funkcjonować, zachowując zasady ścisłej konspiracji. Zapytał kiedyś Eryka, jak stworzył komórkę łączności z synem. Jacobsen opowiedział mu, że jeszcze w Szwecji zmarła jego żona Helena. Kochali się do szaleństwa i nie wyobrażali sobie, że coś może ich rozdzielić. Niestety, raka nawet wielka miłość nie powstrzyma. Po tym nieszczęściu on i jego syn stali się sobie bliżsi niż kiedykolwiek – ufali też sobie bezgranicznie. Wyszkolenie Stefana w zakresie utrzymywania łączności nie stanowiło żadnego problemu. Ojciec był dla niego wzorem. Cechowało go też, podobnie jak Eryka, zacięcie do techniki radiowej. Ponieważ w dzieciństwie Stefan chorował na polio, miał zdeformowaną lewą nogę i dlatego mocno utykał. Nie przeszkadzało mu to specjalnie w codziennych zajęciach, a stanowiło gwarancję, że nie zostanie powołany w szeregi Wehrmachtu.
Przejmujący chłód lutowego popołudnia zachęcał do schronienia się w lokalnym pubie. Ostre porywy zimnego wiatru wydawały się przeszywać przechodniów na wskroś. Idący ulicą wysoki mężczyzna uważnie rozglądał się po okolicy. Był szczelnie otulony czarnym sukiennym płaszczem. Wysoko postawiony kołnierz zasłaniał dół twarzy, a mocno wciśnięty na głowę kapelusz niemal w całości okrywał resztę. Na chwilę zatrzymał się, by przez szybę zlustrować wnętrze lokalu, jednak różnica temperatur sprawiała, że szyby były całkowicie zaparowane i niewiele dało się zobaczyć. W końcu podjął decyzję i wszedł do środka. Minął drzwi i odsunął zatrzymującą chłód grubą kotarę. W pomieszczeniu panował półmrok, który pogłębiał dym z papierosów. Lokal nie był nawet w połowie wypełniony. Większość miejscowych miłośników napojów poprawiających humor przychodziła tu znacznie później. Po chwili wahania przybysz podszedł do stolika w odległym kącie sali.
– Spóźniłeś się. Wiesz, że tego nie lubię – powitał go siedzący przy stole mężczyzna. – Zamów sobie piwo, w końcu wszyscy przychodzą tu się napić.
Nowo przybyły zdjął ciepły płaszcz oraz kapelusz i poszedł do baru. Wrócił z dużą szklanką ciemnego piwa. Oczekujący na niego towarzysz podniósł swoją opróżnioną w połowie szklankę.
– Prosit „Lothar” – mruknął z szelmowskim uśmiechem.
– Zwariował pan?! – wybuchnął siadający przy stole mężczyzna. – Chce pan, żeby ktoś się do nas przyczepił? Musimy mówić po angielsku. A mojego pseudonimu nie wolno używać publicznie! Sam pan mnie uczył tych wszystkich zasad.
– Chciałem cię wypróbować, Thompson. – Major Rudolf Geiger już się nie uśmiechał. – A mój angielski jest na tyle dobry, że nawet jak ktoś słyszał toast, uzna to najwyżej za kiepski żart podpitego gościa. Poza tym w Londynie są tysiące żołnierzy sojuszniczych armii, których angielski pozostawia wiele do życzenia. O tym, co oznacza „Lothar”, wiesz tylko ty i ja. Dla innych może to być po prostu męskie imię. Więc nie wpadaj mi tu w panikę. Następnym razem masz być punktualnie! Nie mogę czekać bez sensu, w końcu ryzykuję więcej niż ty. Rozumiemy się?
– Tak jest. – Ton agenta wyrażał wojskową podległość. – Starałem się zdążyć, ale nie mogłem wcześniej wyjść z biura.
– Dobrze. Nie traćmy czasu. – Geiger pochylił się w stronę rozmówcy. Wcześniej dyskretnie się rozejrzał, ale najbliżsi goście siedzieli dwa stoliki dalej i bardzo głośno dyskutowali. – Jak zapewne uprzedził cię rezydent, musiałem pojawić się w Wielkiej Brytanii. Berlin nie jest w pełni zadowolony z pracy rezydentury, w tym z twoich informacji. Wojna wkroczyła w ważną fazę i siedząc w samym środku pionu operacyjnego SOE, Zarządu Operacji Specjalnych, musisz bardziej się starać. Troskliwie zajęliśmy się przerzuconymi na kontynent agentami, o których dałeś znać w ostatnim czasie, i ich sprzętem. Jednego udało się złamać i będzie nadawał do Londynu to, co mu podsuniemy. Potrzebujemy pilnie informacji na temat aktywności Zarządu Operacji Specjalnych w Polsce i Czechosłowacji. Nasze oddziały walczą w Rosji, ale obawiam się, że za jakiś czas front może przebiegać znacznie bliżej Niemiec. Nie możemy borykać się z problemami powodowanymi przez miejscowy ruch oporu. Docierają do nas sygnały z innych źródeł, że jest coraz więcej zrzutów polskich komandosów, którzy wspomagają grupy bandytów na zapleczu naszych oddziałów. Rośnie liczba przerzutów broni i innego sprzętu. Dochodzi do częstych ataków na linie komunikacyjne, które są kluczowe dla zaopatrzenia naszych jednostek na wschodzie. Walczymy z tym, ale potrzebujemy informacji o planowanych operacjach. To samo dotyczy Czechosłowacji.
– Z Czechami jest łatwiej, o czym już meldowałem – zadeklarował John Thompson. Podrapał się po głowie wyraźnie zafrasowany. – Mam w ich sekcji oficera, z którym regularnie chodzimy na piwo i na pokera. Już trochę kasy mu pożyczyłem, bo nie ma specjalnego szczęścia w kartach. Zdaje mi się też, że interesuje się mężczyznami. Jeśli to się potwierdzi, to mamy go. Myślę, że za dwa, trzy tygodnie zajmę się jego werbunkiem. Na razie jak mu po kartach poleję whisky „na zmartwienia”, to zdarza mu się pochwalić szczegółami operacji, nad którymi pracuje. Wysłałem już dwa meldunki o zrzutach w pobliżu Taboru i Karlowych Warów. Zdaje się, że obecnie pracują nad wysyłką oddziału na Słowację. Przycisnę go mocniej, to pewnie dowiem się więcej o tej operacji. W końcu uważa mnie za bliskiego przyjaciela, który nienawidzi przełożonych tak samo jak on.
– A co z Polakami?
– Pracuję nad sekcją polską w SOE, ale prawdziwe źródło trzeba by znaleźć w ich Oddziale VI Sztabu, który nadzoruje wszystkie operacje. Problemem jest to, że Polacy mają pełną autonomię w działaniu. Z instytucjami brytyjskimi nie muszą się liczyć. Od strony SOE niewiele mogę wyciągnąć. Czechów i inne sekcje narodowe w pełni kontrolujemy. Miałem dojście do polskiego wywiadu, ale oni właściwie nie dysponują żadnymi strukturami w terenie ani własnymi agentami. Przynajmniej tak oficjalnie twierdzą. MI6 nic nie wie na ten temat. Otrzymują od Polaków informacje, ich źródła jednak nie są Brytyjczykom znane. Potrzebuję jeszcze czasu. Przy okazji ja też mam pytanie. Przekazałem wam kilka tygodni temu parę nazwisk oficerów pracujących w Oddziale VI. Samo ich uzyskanie to była duża sztuka. Prosiłem o rozpracowanie ich rodzin od strony przedwojennej Polski. Nie mam dotąd w tej sprawie żadnych informacji.
– Spokojnie, między innymi dlatego chciałem zobaczyć się z tobą. To bardzo ważny temat. Szkoda, że dopiero teraz wpadłeś na ten pomysł. Można było zająć się tym dużo wcześniej. Niestety, dwa z trzech nazwisk, które przesłałeś, nic nam nie dały. Rodziny po 1939 roku gdzieś się przeniosły. Nie trafiliśmy dotąd na ich ślad. Ale jesteśmy na tropie bliskich kapitana Władysława Dąbrowskiego. Początkowo szukaliśmy tylko jego żony i córki, one jednak wyprowadziły się z mieszkania w Warszawie, w którym były zameldowane. Poszerzyliśmy krąg poszukiwań i staramy się dotrzeć do innych członków jego rodziny. Bardzo możliwe, że kobieta z dzieckiem nie dawała sobie rady sama i przeniosła się do kogoś z rodziny, aby zapewnić sobie w ten sposób pomoc. Sprawdzamy w innych miastach. Już wiemy, że miała bliskich w Poznaniu i Krakowie. Dysponujemy wszystkimi polskimi rejestrami mieszkańców, to nam pomoże. Dostaniesz informacje depeszą lub kurierem.
– A ja mam też coś obiecującego i łatwiejszego. Słyszał pan kiedyś o bazie SOE RAF Tempsford?
– Nie baw się ze mną w zagadki, bo tego nie lubię. – Geiger obruszył się niezadowolony. – Mów, czego się dowiedziałeś.
– To jest tajne lotnisko RAF, choć sam RAF ma tam niewiele do powiedzenia – kontynuował wyraźnie zadowolony ze swojej wiedzy agent. – Szykuję pełną informację, którą przyślę w przyszłym tygodniu. Najciekawsze, że jest to obiekt Zarządu Operacji Specjalnych. SOE wysyła z niego samolotami kurierów i agentów oraz wyposażenie do kilku krajów w Europie. Wiem od Czecha, że z Tempsford latają samoloty między innymi do Czech i Polski! Mają tam stacjonować samoloty dwóch dywizjonów specjalnych RAF oraz podobno także polska eskadra, choć od ubiegłego roku Polacy latają też z Tunezji, a ostatnio z Włoch.
– Doskonale. Oczekuję pogłębienia informacji o Tempsford. Ale gdzie to jest i jakie masz tam dojście, bo chyba nie wybierasz się tam z twoim Czechem na wycieczkę? – zakpił.
– W naszej pracy stosujemy alkohol, pieniądze i różne świńskie zagrywki, ale jak jest prawdziwy problem, to warto poszukać kobiety. – Thompson czuł się coraz pewniej w rozmowie z przedstawicielem centrali. – Właśnie dzięki Czechowi kilka tygodni temu przypadkowo poznałem pewną damę. W służbach pomocniczych armii brytyjskiej jest ich dużo, to taka patriotyczna moda. Ale ta kobieta jest sekretarką szefa bazy w Tempsford. Niedawno przyjechała ze swoim szefem do Londynu i spotkaliśmy się na popołudniowym koktajlu w SOE. Poznał nas ze sobą ten Czech. Brytyjczycy czują się, jakby już wojnę wygrali, i urządzają czasami takie imprezy. Ale do rzeczy. Ta sekretarka, Nelly Olson, jest panną, ze swoim szefem ma chyba jedynie służbową relację, dlatego nie było przeszkód, by dotrzymać jej towarzystwa przy drinku. Dostałem jej numer telefonu. Ponieważ potem Nelly była kilka razy w Londynie, popracowałem nad tą znajomością. Drugie spotkanie zaczęliśmy przy dobrej kolacji, a zakończyliśmy u mnie. W ten weekend jestem zaproszony do panny Olson, która mieszka w wiosce Tempsford w hrabstwie Bedfordshire. To mniej niż sto kilometrów od Londynu. Mam już pożyczony samochód i zabezpieczone paliwo. Liczę, że przez weekend wycisnę z niej sporo szczegółów na temat działań SOE realizowanych z tej bazy. Wydaje mi się, że jest we mnie zadurzona, a ja podkreślam wielką wagę jej pracy dla zwycięstwa nad Niemcami. Chętnie opowiada więc o swoich obowiązkach.
– Dobrze, niech Tempsford będzie teraz dla ciebie priorytetem – zdecydował Geiger. – Zostanę jeszcze jakiś czas w Wielkiej Brytanii. Dostaniesz sygnał, kiedy będzie nasze następne spotkanie. Potem łączność stałym systemem. Ja wychodzę pierwszy, zostań jeszcze z piętnaście minut. A tak na marginesie, to kiepskie to wasze piwo. Nasze jest o niebo lepsze.
Rudolf Geiger opróżnił do końca szklankę, pożegnał się z agentem i opuścił lokal. John odetchnął z ulgą. Kiedy za wysłannikiem centrali zamknęły się drzwi, odstawił niedopite piwo i przyniósł z baru podwójną whisky. Z sympatią pomyślał o jej szkockich producentach.
Carl wyszedł z biura wczesnym popołudniem. Zdecydował, że musi przebrać się w cywilne ubranie, aby jeśli sytuacja stanie się niebezpieczna, nie ułatwiać identyfikacji przypadkowym świadkom. Na taką okazję przechowywał w szafie rzeczy mające nie przyciągać uwagi – w odróżnieniu od munduru, czyniącego zeń przystojnego, eleganckiego i… nietrudnego do zapamiętania oficera wywiadu. Przeobrażenie się w niemłodego już urzędnika zajęło mu trochę czasu. Włożył znoszony, podniszczony garnitur i noszący ślady równie długiego używania krótki płaszcz. Nie był to zbyt ciepły strój, ale w razie konieczności zapewniał swobodę ruchów. Usta przesłonił grubym szalikiem, świetnie pasującym do aury w lutym. Założył okulary w dużych czarnych oprawkach, które zmieniały zasadniczo jego twarz. Całość uzupełnił zrobioną na drutach czapką dokerką. Uważnie obejrzał się w lustrze. Lekko się przygarbił. Był zadowolony z osiągniętego rezultatu. Wyglądał na zmęczonego mężczyznę w średnim wieku. Ze względu na zimową aurę włożył grube skórzane buty. Kiedy wychodził z domu, zapadł już zmierzch, który dodatkowo utrudni jego rozpoznanie. Na wszelki wypadek upewnił się, czy ma w kieszeni zestaw wytrychów. Były.
Mieszkanie i warsztat „Bohuna” znajdowały się w centrum Berlina, w pobliżu Dworca Głównego. Von Wedel mógł tam dotrzeć w ciągu dwudziestu minut, poświęcił jednak dwie godziny na kluczenie po ulicach, aby mieć pewność, że nikt za nim nie idzie. W końcu dotarł do budynku dworca. Zerknął na rozkład jazdy pociągów i powoli przeszedł przez halę. Nie dostrzegłszy nic podejrzanego, wyszedł na niewielką Friedrich-List-Ufer. Doszedł do Invalidenstrasse i skręcił w prawo. Po kilkudziesięciu metrach po drugiej stronie tej szerokiej ulicy zobaczył budynek, w którym w narożnym lokalu mieścił się warsztat zegarmistrzowski należący do „Bohuna”. Niestety warsztatu już nie było. Nie było też całego narożnika kamienicy, a pozostałe części budynku straszyły wystającymi fragmentami stropów, powybijanymi oknami oraz pozostałościami mebli, rur i przewodów w zniszczonych mieszkaniach.
Carl zatrzymał się i patrzył na zrujnowaną kamienicę. „Czyżby rezydent zginął? A może tylko został ranny i trafił do szpitala?”, pomyślał. Jedno i drugie wyjaśniało zresztą brak kontaktu z „Bohunem”. Dostrzegł starszego mężczyznę, który wielką szuflą próbował zgarniać gruz rozsypany na chodniku. Uznał, że jest to dozorca – od niego dowie się o szczegółach tego, co się tu wydarzyło. Przepuścił przejeżdżające samochody i przeszedł na drugą stronę ulicy.
– Tu był warsztat zegarmistrza. Nie wie pan, co z nim się stało? Miałem dzisiaj odebrać zegar stołowy po naprawie. To rodzinna pamiątka.
– Człowieku, warsztatu już nie ma. – Twarz mężczyzny wykrzywiła się z żalu. – Zegarmistrza też nie ma. Tu zginęła połowa lokatorów. Ci cholerni Brytyjczycy… Szkoda, że nie udało się ich wszystkich wytłuc w poprzedniej wojnie.
– A kiedy to się stało?
– Dwa dni temu wieczorem. Nadleciały bombowce. Dużo wcześniej niż zazwyczaj. Pewnie dlatego nikt się ich nie spodziewał. Patrz pan, taka tragedia…
– A zegarmistrz, co z nim?
– Pan zegarmistrz jeszcze pracował w warsztacie. Jak samoloty nadleciały, to ja wybiegłem z bramy i widziałem, że siedzi wewnątrz. Nie wiem, dlaczego nie wyszedł, w końcu alarm lotniczy było słychać trochę wcześniej. I nagle świst. Ledwo schowałem się po drugiej stronie Invalidenstrasse. Za chwilę wszystko runęło. Jeszcze widziałem światło u zegarmistrza, a potem już nic, tylko gruzy. Wie pan, jak odlecieli, to zebrało się trochę ludzi i próbowaliśmy szukać ofiar w gruzowisku. Wyciągnęliśmy tylko ciało jakiejś kobiety. Potem przyjechała straż pożarna. Też szukali, ale znaleźliśmy tylko same trupy.
– Zegarmistrz też zginął?
– Kilka trupów było w takim stanie, że nie dało się rozpoznać, kto to. I to było w pobliżu tego miejsca, gdzie mieścił się warsztat. Szkoda człowieka. Wydawał się bardzo sympatyczny. Też mi parę razy naprawiał zegarek. Nawet niedużo za tę robotę brał. Cholera, wszystkich nas zabiją.
– Idę do domu. Powiem żonie, że naszego zegara już nie odzyskamy – starał się zakończyć rozmowę z dozorcą. – Szkoda zegarmistrza. Niech pan się trzyma. Wszystkich nas nie zabiją.
Von Wedel odwrócił się i ruszył w stronę Dworca Głównego. Zerknął przez ramię. Dozorca zapamiętale machał szuflą, jakby mógł za jej pomocą usunąć górujące nad nim ruiny. Carl skręcił w prawo w Heidestrasse. Wiedział, że „Bohun” mieszkał na tej ulicy pod numerem dwunastym. Postanowił spróbować dostać się do mieszkania rezydenta. Chciał mieć pewność, że nie zostało w nim nic, co mogłoby zdekonspirować działalność siatki. Z niepokojem patrzył na kolejne kamienice, ale skuteczność lotników alianckich ograniczyła się tym razem do trafienia narożnego budynku przy Invalidenstrasse. Myślał, jak to w życiu jest. Jego rezydent przez lata unikał realnych zagrożeń w pracy wywiadowczej. Nie dał się Gestapo. A zabili go sojusznicy, alianci. Do dupy takie życie.
Trzypiętrowy budynek przy Heidestrasse 12 był nietknięty. Carl skorzystał z tego, że dwuskrzydłową bramę ktoś pozostawił uchyloną, i wsunął się do środka. Po lewej i prawej stronie zobaczył wejścia do klatek schodowych. Sień prowadziła na podwórko. Otaczały je dwa skrzydła budynku, które nie łączyły się ze sobą. Pomiędzy ich narożnikami dostrzegł niski barak o płaskim dachu. Ocenił, że znajdowały się tam komórki albo garaże. Z podwórka można było wejść do dwóch kolejnych klatek schodowych. Pozostawało ustalić, do której z nich powinien się skierować. Wybór okazał się łatwiejszy, niż myślał. Administrator umieścił nad drzwiami wejściowymi tabliczki z numerami mieszkań. Aby dotrzeć do lokalu numer 16, należało skorzystać z klatki schodowej od podwórka po lewej stronie.
Był zadowolony, że dotąd nikogo nie spotkał. Wszedł do klatki, zobaczył drewniane schody z kunsztownie wykończoną poręczą. Ruszył do góry. Schody lekko skrzypiały, ale odgłosy dochodzące zza kolejnych drzwi zagłuszały jego kroki. Gdy był na pierwszym piętrze, usłyszał odgłos zamykanych drzwi gdzieś wyżej. Ktoś, człapiąc, zaczął schodzić na dół. Carl nie miał szans, aby gdzieś się schować. Dlatego powoli piął się do góry. Mocniej się przygarbił i wtulił twarz w szalik, a dokerkę przesunął bardziej do przodu, tak by przysłaniała czoło i lekko oczy. Po chwili zobaczył schodzącą starszą kobietę. Na oko po siedemdziesiątce, owinięta była w gruby ciepły szal. Spotkali się na półpiętrze. Kobieta, pomimo nikłego światła, wbijała wzrok w Carla. Minęli się bez słowa. Pokonawszy jeszcze kilkanaście stopni, von Wedel zatrzymał się na drugim piętrze przed drzwiami z numerem 16. Zerknął przez barierkę. Na schodach nikogo nie było. Kobieta musiała już wyjść na zewnątrz. Na wszelki wypadek zapukał do drzwi. Wewnątrz mieszkania panowała kompletna cisza. Uspokojony uważnie obejrzał drzwi. Miały dwa typowe zamki. „Ciekawe, czy obydwa są zamknięte”, pomyślał. Wyjął z kieszeni pęk wytrychów, którego nie powstydziłby się doświadczony włamywacz. Była to pamiątka z Francji. Kiedyś w Paryżu zgubił klucze do mieszkania. Zorientował się, że tak jest, stojąc już przed drzwiami. Usłużny konsjerż w ciągu kwadransa ściągnął znajomego ślusarza. Po trzech minutach drzwi były otwarte. Von Wedel najpierw suto wynagrodził pracę fachowca, a potem zaprosił go do mieszkania. Dłuższa rozmowa przy czerwonym winie zakończyła się uzyskaniem pokaźnego kompletu wytrychów. Za dodatkową opłatą ślusarz zorganizował Carlowi fachowe przeszkolenie w swoim warsztacie. Od tej chwili typowe zamki w drzwiach przestały być dlań przeszkodą.
Najpierw zabrał się do zamka umieszczonego powyżej klamki. Założył, że może stanowić poważniejsze wyzwanie niż drugi zamek, zwykły podklamkowy. W półmroku na schodach wybrał jeden z wytrychów. Udało się co prawda włożyć go do zamka bez większego oporu, ale próba obrócenia go wewnątrz nie przyniosła efektu. Powoli wysunął wytrych. Wybrał trochę węższy i ponowił próbę. Chwilę manewrował wytrychem, aż wyczuł, że chwyta bębenek zamka, po czym delikatnie go przekręcił. Trzask cofającej się zapadki sprawił mu prawdziwą przyjemność. Pierwsza przeszkoda została pokonana. Nacisnął klamkę, ale wbrew jego nadziejom otwarcie drzwi blokował drugi zamek. Tu Carl użył typowego, krótkiego wytrycha. Tym razem sukces przyszedł natychmiast. Von Wedel schował wytrychy do kieszeni, nacisnął klamkę i drzwi otworzyły się z lekkim skrzypieniem. Wszedł do środka i szybko zamknął drzwi za sobą. Przekręcił gałkę wyższego zamka. Stał w ciemnym wąskim przedpokoju. Nie próbował zapalać światła w obawie, że któryś z sąsiadów, wiedząc o śmierci „Bohuna”, może narobić hałasu, gdy dostrzeże światło.
Powoli i bardzo ostrożnie wszedł do pokoju. Dokładnie zasunął zasłony. Powtórzył tę operację w kuchni, która także miała okno. Chwalił w duchu świętej pamięci rezydenta, który zapewne pracował wieczorami i dlatego zadbał o solidne zaciemnienie. Mógł bez obaw zapalić światło. Najpierw zabrał się do starannego przeszukania pokoju. Kolejno otwierał szafki i wysuwał szuflady. Przeglądał ubrania, książki i różne bibeloty. Opukał podłogę i sprawdził ściany. Po półgodzinie był już pewien, że przynajmniej w pokoju nie było żadnej skrytki. Zgasił światło i przeszedł do kuchni. Zaczął od pieca węglowego. Z pozoru nie wydawał się kryć jakichś niespodzianek. Carl obmacał całą obudowę, zajrzał do palenisk i do popielnika. Nie znalazł nic poza grubą warstwą popiołu i brudu. Na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się w porządku. Piec opierał się o ścianę. Dookoła obłożony był kaflami. Von Wedel postanowił jeszcze sprawdzić, czy któregoś z nich nie da się poruszyć. Kiedy uklęknął na podłodze, okazało się, że jeden kafel lekko się chwieje, a podważony ku zadowoleniu mężczyzny wyszedł ze ściany. Czyżby zaprawa ze starości nie trzymała? Carl zaczął badać miejsce po kaflu centymetr za centymetrem i w końcu wymacał z boku szparę pomiędzy zaprawą i cegłą. Włożył rękę w niewielki otwór. W środku wyczuł krawędź czegoś miękkiego. Uchwycił dwoma palcami brzeg znaleziska, lekko pociągnął i wydobył na zewnątrz niewielki notatnik. Nie tracił czasu na jego lekturę i po otrzepaniu z kurzu schował go do kieszeni marynarki, a następnie starannie wpasował kafel we właściwe miejsce. Dokończył przeszukanie kuchni, ale nic więcej nie znalazł. Pozostawała malutka łazienka. Jej rozmiary i ubóstwo urządzeń pozwoliły na szybkie stwierdzenie braku kolejnych skrytek. Von Wedel pogasił światła i podszedł do drzwi. Zaczął nasłuchiwać, czy ktoś nie idzie po schodach. Usłyszał znajome człapanie, zapewne starsza kobieta wracała do swojego mieszkania. Spokojnie poczekał, aż minęła drzwi „Bohuna” i jej kroki ucichły na wyższym piętrze. Dobiegł go odgłos zamykanych drzwi. Mógł opuścić mieszkanie. Zaczął otwierać drzwi i w tym momencie przypadkowo potrącił łokciem gliniane naczynie stojące na półeczce obok drzwi. Instynktownie wyciągnął rękę, aby złapać spadający przedmiot, lecz było już za późno. Naczynie uderzyło o podłogę, powodując spory rumor. Hałas musiał być doskonale słyszalny w całym budynku, gdyż uchylone drzwi prawie go nie wytłumiły. Carl na moment zamarł. Czekał na reakcję sąsiadów. I szybko się jej doczekał. Pierwsza otworzyła drzwi starsza kobieta piętro wyżej. Zapewne nie zdążyła jeszcze wejść w głąb mieszkania.
– Co tam się dzieje? – zawołała.
– Co się stało? – Tym razem był to męski głos dobiegający z dołu.
Von Wedel zauważył, że w lokalu naprzeciwko powoli otwierają się drzwi, więc delikatnie zamknął drzwi mieszkania „Bohuna” i najciszej jak potrafił przekręcił zamek od środka. Słyszał wciąż dobiegające z korytarza odgłosy kroków i rozmowy kilku osób.
– To chyba u zegarmistrza? – odezwał się kolejny mężczyzna.
– Ale przecież on zginął – przekonywała jakaś kobieta. – Może ktoś się włamał?
– Godzinę temu spotkałam na schodach jakiegoś podejrzanego obcego człowieka. – Carl mógł być pewien, że mówi to starsza kobieta, którą mijał na schodach. – Nigdy wcześniej go tu nie widziałam. Może dowiedział się, że zegarmistrz nie żyje, i przyszedł okraść jego mieszkanie. Takich hien teraz nie brakuje.
Ktoś energicznie załomotał do drzwi.
– Otwierać! Kto tam jest? Otwierać, bo wezwiemy policję!
Walenie w drzwi przedłużało się.
– Idę po policję – zadeklarował stanowczo jakiś mężczyzna. – Pilnujcie, żeby nie uciekł.
Von Wedel usłyszał, jak ktoś zbiega po schodach. „No to jestem w pułapce”, ocenił, przeklinając w duchu swoją niezdarność. Sytuacja była groźna. Znajdował się na drugim piętrze, a jedyne wyjście z mieszkania zostało zablokowane przez grupę lokatorów. Gdyby został złapany z podejrzanym notatnikiem rezydenta, którego zawartości nie znał, mogłoby to mieć dramatyczne konsekwencje. Nawet gdyby się go pozbył, to nie wymyśli żadnej logicznej odpowiedzi na pytanie, co oficer SD robi w mieszkaniu zmarłego zegarmistrza. Należało szybko znaleźć jakieś sensowne wyjście z sytuacji. Przestał pilnować drzwi wejściowych, które nie dawały szans ratunku. Wszedł do pokoju. Nie zapalał światła. Rozsunął ostrożnie zasłony i otworzył okno. Do ziemi miał około ośmiu metrów. Skok nie wchodził w grę – w najlepszym wypadku skończyłby się skręceniem lub złamaniem nóg, co nie ułatwiłoby dalszej ucieczki. Obok okna nie było nic, co pozwoliłoby na próbę zejścia na podwórko. Spojrzał w prawo w stronę okna od kuchni. W półmroku dostrzegł zarys rury spustowej od rynny. „To daje jakąś szansę”, pomyślał. Zamknął okno i pobiegł do kuchni. Sąsiedzi za drzwiami nadal pokrzykiwali, domagając się, aby wyszedł z mieszkania.
Otworzył okno kuchenne. Teraz mógł lepiej obejrzeć elewację budynku. Rura biegła jakieś pół metra od ościeżnicy. Carl szybko zlustrował przeciwne skrzydło budynku. Szczęśliwie nikt nie wyglądał na zewnątrz, co nawet w zimowy wieczór mogło trochę dziwić wobec hałasu powodowanego przez grupkę sąsiadów. Von Wedel uznał, że nie ma innego wyjścia i musi spróbować opuścić mieszkanie tą drogą. Był człowiekiem sprawnym fizycznie. Jeszcze w majątku rodzinnym wzorem swojego ojca dbał o tężyznę. Dużo biegał, podnosił ciężary, jeździł konno, grał w tenisa, ćwiczył szermierkę i różne metody walki wręcz. W czasie wojny natężenie jego ćwiczeń znacznie się zmniejszyło, ale mimo to uważał, że powinien sobie poradzić. Zdjął rękawiczki, obawiając się, iż mogą zmniejszać przyczepność dłoni. Wspiął się na parapet, skąd bez problemu udało mu się sięgnąć rury. Szarpnął za nią kilka razy, aby sprawdzić, czy jest solidnie zamocowana. Z zadowoleniem stwierdził, że w ogóle się nie poruszyła. „Raz kozie śmierć”, pomyślał. Chwycił ją obiema dłońmi i oparł się o nią, udało mu się też oprzeć but na kancie jej mocowania do elewacji. Gdy miał ruszać w dół, usłyszał syrenę samochodu policyjnego i charakterystyczny pisk towarzyszący zwykle gwałtownemu hamowaniu. Za moment dobiegł go odgłos szybkich kroków. Zerknął w dół. Zauważył jakiegoś mężczyznę prowadzącego za sobą trzech policjantów. Carl znieruchomiał. Nie chciał nawet myśleć, co się stanie, gdy funkcjonariusze popatrzą do góry. Mógł tylko liczyć, że w półmroku podwórka go nie zauważą. Na szczęście żadnemu z nich nic takiego nie przyszło do głowy. Ale niebezpieczeństwo nie zniknęło, bo policjanci nagle przystanęli i prawdopodobnie dowódca patrolu nakazał jednemu z funkcjonariuszy pilnowanie bramy. Cywil i dwaj pozostali mundurowi wbiegli do klatki schodowej.
Przez kilka sekund Carl myślał nad wyjściem z pułapki. Mógł zsunąć się w dół i pod warunkiem, że policjant zbyt wcześnie by go nie zauważył, spróbować go obezwładnić, a następnie uciec. Gdyby jednak walka się przedłużała, z odsieczą mogli przybyć pozostali funkcjonariusze. Szanse na jedno i na drugie były mniej więcej jednakowe. Postanowił szukać innego rozwiązania. A gdyby tak uciec na dach? Spojrzał do góry. Zauważył, że mocowania rury umieszczono w równych niewielkich odstępach, a ona sama znajduje się w sporej odległości od ściany. W jednej chwili podjął decyzję – nie miał wyboru. Trzymając się jedną ręką rury, drugą uchwycił się mocowania i podciągnął do góry. Sprzyjał mu też fakt, że ceglana ściana pozostała nieotynkowana. Dzięki temu mógł oprzeć brzeg buta na krawędzi cegły. Potem przesunął dłoń po rurze i trzymając się jej, oparł drugi but na mocowaniu. W ten sposób znalazł się na wysokości trzeciego, ostatniego piętra budynku. Z dołu dochodziły odgłosy świadczące o próbie wyważenia drzwi do mieszkania, które opuścił. Jeśli zdecydują się przestrzelić zamki, nie pozostanie mu wiele czasu. Wykonał kolejne ruchy, posuwając się ku górze. Coraz bardziej bolały go ramiona, a dłonie sztywniały mu z zimna i wysiłku. Nogi na razie znajdowały oparcie to w mocowaniach, to w cegłach, choć już zdarzyło się, że jedna się ześlizgnęła. Nie przestawał jednak pełznąć do góry. W końcu uchwycił brzeg rynny biegnącej wzdłuż dachu. Wtedy z wnętrza budynku dobiegł go stłumiony huk kilku wystrzałów i odgłos wyłamywania drzwi. Zaraz potem usłyszał krzyk policjanta dyżurującego na podwórku.
– Jest na rynnie! Hej, ty, złaź stamtąd, bo jak nie, to będziemy strzelać! – Stanowczy głos nie pozostawiał wątpliwości.
– Zastrzel go! No już, strzelaj! – padło polecenie, tym razem z okna, przez które zdążył już wychylić się dowódca.
Carl wiedział, że jego szanse na ucieczkę gwałtownie maleją. Trzymając się brzegu rynny na dachu, energicznie podciągnął ciało do góry. Blacha lekko się wygięła pod jego ciężarem. Wykonał kilka chaotycznych ruchów najpierw jedną nogą, potem drugą, szukając oparcia na krawędziach cegieł, co w końcu mu się udało. Najmocniej, jak dał radę, odbił się stopami i ciągnąc silnie ramionami, przesunął ciało na dach. W tym samym momencie z dołu padło kilka strzałów. Nie wiedział, czy strzelał policjant wychylający się z okna, czy jego kolega z podwórka, a może obaj? Kule świsnęły obok niego, gdy już leżał na dachu. Przez moment nie mógł się ruszyć. Ręce i nogi paliły go, oddech miał mocno przyspieszony. Nie miał jednak chwili do stracenia. Zaraz policjanci wybiegną z mieszkania „Bohuna” i pognają po schodach ku wyjściu na dach. Ta myśl była jak kopniak. Zerwał się, jednak dotychczasowy wysiłek sprawił, iż lekko się zachwiał na pochyłości dachu. Przypomniał sobie, że między skrzydłami budynku znajduje się barak z komórkami. Pobiegł przechylony w tamtą stronę i stanął na krawędzi dachu. Miał przed sobą w dole niższy budynek z płaskim dachem, ale dzieliło go od niego dziesięć metrów. Dostrzegł kolejną rurę spustową biegnącą po ścianie. To była wymarzona szansa. Położył się ostrożnie na pochyłym skraju dachu nad rynną i opuścił nogi w dół. Nabyte wcześniej doświadczenie sprawiło, że szybko znalazł oparcie dla stóp. Bolały go co prawda ramiona i chwyt słabł, ale musiał wytrzymać. W miarę szybko zsuwał się w dół. Nie myślał o tym, czy policjanci już są na dachu i kiedy zaczną strzelać. W pewnej chwili, czując, że zgrabiałe i zmęczone ręce dłużej go nie utrzymają, puścił rurę i spadł może metr w dół. Przewrócił się na plecy, a potem na bok. Równocześnie usłyszał dobiegające z góry krzyki policjantów i kilka pojedynczych wystrzałów. Na dole było jednak zbyt ciemno, żeby dobrze wycelowali. Przetoczył się w stronę przeciwną do podwórka budynku, z którego właśnie uciekł. Usłyszał drapanie i szuranie mogące świadczyć o tym, że policjant pilnujący tego podwórka postanowił przyłączyć się do pościgu i próbuje dostać się na dach baraku.
Poderwał się na nogi i po dwóch krokach przesadził niewysokie sztachety oddzielające barak od podobnego budynku po drugiej stronie. Bez wahania zeskoczył na sąsiednie podwórko, po czym szybko ruszył w stronę majaczącej w mroku bramy. Z tyłu padł kolejny strzał. Goniący Carla policjant stał na dachu baraku i starał się trafić uciekiniera. Von Wedel rzucił się w kierunku ściany budynku i to go uratowało – dwa następne pociski uderzyły w miejsce, gdzie był przed sekundą. Wiedział, że nie może biec do bramy, bo stałby się dla policjanta łatwym celem. Dzieliło ich nie więcej niż piętnaście metrów. Metr od siebie dostrzegł wejście do klatki schodowej. Wpadł do środka i tupnął kilkanaście razy, starając się sprawić wrażenie, iż wbiega po schodach, następnie stanął w bezruchu niedaleko drzwi i uspokoił oddech. Za moment usłyszał ostrożne kroki. Policjant albo nie całkiem uwierzył w to, że uciekinier pobiegł po schodach, albo bał się ryzykować. Nim wszedł, ostrożnie zajrzał do środka. Wewnątrz było kompletnie ciemno, ale Carl widział zarys jego sylwetki. Policjant zaczął prawie bezgłośnie wsuwać się do wnętrza. W lewej ręce trzymał pistolet, prawą macał po ścianie, szukając włącznika światła. Był lekko rozkojarzony. Von Wedel musiał to wykorzystać. Błyskawicznie skoczył ku policjantowi i prawą nogą kopnął go w brzuch. Kompletnie zaskoczony funkcjonariusz zgiął się z bólu. Wtedy dostał mocne uderzenie w kark, które powaliło go na ziemię. Upadając, wypuścił pistolet. Carl zwalił się na niego całym ciężarem ciała i założył mu tak zwany chwyt trójkątny. Policjant próbował się szarpać, ale duszenie już po dwudziestu sekundach spowodowało, iż stracił przytomność. Wtedy von Wedel powoli rozluźnił chwyt i wstał. Nie chciał zabijać policjanta, nie było to konieczne. Wyjrzał zza drzwi, ale nikogo w pobliżu nie dostrzegł. Ruszył szybkim krokiem, otrzepując płaszcz ze śladów ucieczki i walki. Gdy znalazł się w bramie, usłyszał charakterystyczny dźwięk alarmu przeciwlotniczego i jednocześnie syrenę nadjeżdżającego samochodu policji. Zerknął przez szparę w bramie, ale samochód wolno pojechał dalej. Dwóch policjantów w środku uważnie obserwowało okolicę. Dostrzegł kilku przechodniów biegnących schronić się przed nalotem. Uznał to za swoją szansę. Wybiegł z bramy i podążył w ślad za innym mężczyzną brzegiem chodnika Am Hamburger Bahnhof. Na rogu ulicy skierował się w stronę kanału łączącego się ze Sprewą. Chciał jak najszybciej zniknąć z okolic Heidestrasse. Hałas wywoływany przez alianckie bombowce i następujące co jakiś czas wybuchy brzmiały w jego uszach jak orkiestra symfoniczna uświetniająca fakt, że udało mu się wymknąć z potrzasku.
Po dotarciu do mieszkania, nie ściągając płaszcza, opadł na fotel. Czuł się kompletnie wypompowany. Myślał o tym, co by się stało, gdyby nie dał rady wspiąć się po rynnie na dach. Nie zastanawiał się nawet, w jakiej sytuacji znalazłby się, trafiając później w ręce funkcjonariuszy SD; jego myśli upiornie krążyły wokół wizji, w której zmęczone ręce puszczają rynnę, a on spada na podwórko. Ale w sumie dzisiejszej nocy poradził sobie całkiem dobrze. Zaczynała go powoli przepełniać radość, że wywinął się z tak beznadziejnej sytuacji. W końcu potrząsnął głową. Koniec roztkliwiania się nad sobą. Nalał sobie kieliszek koniaku. Po dwóch łykach poczuł alkohol krążący w żyłach. Zazwyczaj nie potrzebował takiego środka na rozluźnienie, ale dzisiejszej nocy koniak dobrze mu zrobił.
Wstał z fotela i zdjął ubranie, które wrzucił w nieładzie do szafy, uznając, że zajmie się nim kiedy indziej. Wypił jeszcze łyk koniaku, po czym sięgnął do kieszeni po notatnik znaleziony w kuchni „Bohuna”. Już po chwili zrozumiał, co trzyma w ręku. Rezydent robił skrótowe notatki dotyczące najprawdopodobniej realizowanych operacji i poleceń z centrali. Z jednej strony prowadzenie takich rejestrów oznaczało złamanie wszelkich zasad bezpieczeństwa oraz pewną wpadkę rezydenta w razie przypadkowego dostania się notesu w niepowołane ręce. Z drugiej jednak strony Carl bardziej domyślał się treści zapisków, niż mógł ją z oglądanych stron wyczytać. „Bohun” posługiwał się symbolami i skrótami w pełni zrozumiałymi tylko dla niego samego. Nigdzie nie pojawiały się pseudonimy czy inne dane w pełnym brzmieniu. Gdyby von Wedel nie miał orientacji w działaniach swoich i całej rezydentury, nie byłby w stanie uchwycić sensu zapisków. W początkowej części notatnika było sporo śladów po wyrwanych kartkach. Wyglądało na to, że zapiski były stopniowo niszczone. Zapełnione strony pozostałe w notatniku dotyczyły wyłącznie bieżących zadań. W sumie warto było podjąć ryzyko i zabrać notatnik z mieszkania. W ten sposób zlikwidował potencjalne zagrożenie, jakie mogłoby powstać, gdyby notatnik został znaleziony i trafił do specjalistów z SD.
Usiadł przy biurku i przygotował informację dla centrali o okolicznościach śmierci rezydenta i wizycie w jego mieszkaniu. Pominął problemy powstałe przy tej okazji i historię ucieczki przed policją. Podsumował zapewnieniem o zniszczeniu znalezionego notatnika. Gdy skończył pisać, wziął stare wiadro i spalił w nim zapiski „Bohuna”.
Rano w sklepiku zastał Stefana Jacobsena. Młody mężczyzna uśmiechnął się na widok Carla.
– Tata pojechał po towar. Będzie jutro od rana, gdyby pan go potrzebował.
– Że też udaje wam się jeszcze wciąż zdobyć cokolwiek. – Von Wedel nie krył podziwu. – Poproszę o moje papierosy.
– Dla pana zawsze są. – Stefan położył na ladzie paczkę. – Czy wie pan coś o naszym rezydencie? – zapytał szeptem.
– Niestety nie żyje. Zginął trzy dni temu w trakcie bombardowania.
– To smutne. Strasznie mi go szkoda. Ale przynajmniej dobrze, że nie wpadł w ręce Gestapo.
Carl położył na ladzie pieniądze, a wraz z nimi złożoną kartkę depeszy. Stefan zsunął całość do szuflady.
– To bardzo pilne. Postarajcie się wysłać dzisiaj.
– Proszę być spokojnym. Na pewno jeszcze dzisiaj nadamy.
Następnego dnia dotarł do biura lekko spóźniony. Idąc korytarzem, usłyszał podniesione głosy zza mijanych drzwi. Znał oficerów pracujących w tym pokoju, dlatego zapukał i wszedł. Zobaczył siedzącego przy biurku majora Hermanna Fuchsa i pochylonego nad nim Oberleutnanta Arnego Krügera. Fuchs trzymał w ręku kartkę, z którą obaj właśnie się zapoznawali. Gdy Fuchs nieco uniósł dokument, von Wedel zauważył na nim nadruk depeszy.
– Poranna kłótnia czy dzisiejsze powitalne wiwaty na moją cześć? – zażartował.
– Hauptmann, trafił pan na tajną naradę. – Major szybko schował trzymaną kartkę do tekturowej teczki. – A tak poważnie, to znowu dokopaliśmy Brytyjczykom.
– Gratuluję. Taki sukces to ostatnio nieczęste zjawisko.
– Carl, wejdź i zamknij drzwi – poprosił Krüger. Spojrzał na Fuchsa, jakby czekając na jego pozwolenie. – Możemy pochwalić ci się w zaufaniu, że jeden z naszych najlepszych agentów znowu rozwalił aliantom operację przeciwko nam.
– Nie chcę zadawać głupich pytań, ale to ktoś nowy? – zapytał Carl.
– Nie, to nasz człowiek jeszcze sprzed wojny – wyjaśnił Fuchs. – Ale na tym koniec. Więcej się nie dowiesz.
– To cieszę się razem z wami i gratuluję. – Von Wedel szeroko się uśmiechnął. – Nie będę więcej pytał i wam przeszkadzał, zapewne macie pilną robotę.
– Rzeczywiście, musimy przekazać dalej otrzymane informacje. – Major Fuchs przybrał poważną minę. – Ale jeśli chciałbyś z nami opić ten sukces, to wpadnij wieczorem do kasyna na kielicha. Mamy obiecane nagrody od kierownictwa, więc jest za co wypić. Tylko niech to zostanie między nami. Jak się inni zwiedzą, to zaraz ktoś doniesie szefowi, że gadamy za dużo. Rozumiemy się?
– Oczywiście. Wieczorem będę w kasynie. I nie mam zamiaru rozpowiadać o waszej inicjatywie. W końcu to są sprawy tajne. – Puścił porozumiewawczo oko do obu oficerów.
Wyszedł z pokoju. Musiał zająć się własnymi obowiązkami.
Po kilku godzinach von Wedel odchylił się do tyłu i przeciągnął wyraźnie zmęczony zbyt długim siedzeniem w jednej pozycji. Zaczął składać dokumenty, nad którymi pracował. Miał już na dzisiaj dosyć wysiłków na chwałę III Rzeszy.
Usłyszał zbliżające się szybko czyjeś kroki i nagle drzwi do pokoju szeroko się otwarły. Stanął w nich Oberleutnant Horst Hofmann. Był oficerem, z którym Carl dzielił pokój biurowy. Jego ojciec zajmował wysokie stanowisko w kierownictwie berlińskiego Gestapo. Dlatego Horst, chcąc zaimponować koledze, często dzielił się z nim co ciekawszymi informacjami dotyczącymi działań tajnej policji. Von Wedel lubił go za pogodne usposobienie i zaufanie, jakie mu bezkrytycznie okazywał.
– Nie marnuj życia, Carl, na siedzenie w biurze, ojczyźnie można służyć wszędzie. – Uśmiech nie schodził z twarzy Hofmanna. – Znasz najnowsze sensacje?
– Jesteśmy o krok od pokonania wojsk sowieckich, a Anglicy odwołali dalsze bombardowania Berlina. – Von Wedel wiedział, że jego kolega zna się na żartach; w innym przypadku takie dowcipy mogłyby pociągnąć za sobą bardzo negatywne konsekwencje, nie tylko służbowe. – Zadowolony? Czy masz coś ciekawszego?
– Carl, myślisz o wrogach, którzy są daleko od nas. A ja mam ciekawostki o tym, co dzieje się za naszymi drzwiami, tu w Berlinie.
– No to nie ukrywam, że mnie zaciekawiłeś. – Von Wedel prowokował Hofmanna, choć wiedział, że i tak za chwilę pozna nowiny.
Horst zadbał o to, żeby ciekawość kolegi została wystawiona na dłuższą próbę. Bez słowa zdjął płaszcz, który powiesił na wieszaku. Podszedł do swojego biurka i rozsiadł się wygodnie. Dopiero po zapaleniu papierosa spojrzał na Carla.
– Wracam właśnie z siedziby Gestapo. Nasz stary chciał, żebym pogadał z moimi znajomymi w czarnych mundurach. – Hofmann wiedział, że kolega patrzy na niego z wielkim zainteresowaniem. – Przy okazji oczywiście wpadłem do papcia. Nie będę ci zdradzał tajnych ustaleń, ale podzielę się z tobą tym, co ich wczoraj mocno wkurzyło. Okazuje się, że od pewnego czasu trafiają na sygnały wrogiej radiostacji działającej gdzieś w rejonie Tegel. Radiostacja nadaje bardzo nieregularnie, co utrudnia jej zlokalizowanie. A wiesz, jak żądni szybkich sukcesów są nasi koledzy. O moim ojcu nawet nie wspomnę. Od kilku dni uparli się, że złapią tych szpiegów. Cały czas trzymali parę wozów ze sprzętem radiopelengacyjnym w tamtym rejonie. Wczoraj, kiedy już mieli zrezygnować, trafili na sygnał radiostacji. Zaczęli radionamiar i wtedy okazało się, że są w złym miejscu. Sygnał pochodził z rejonu Jungfernheidepark. Zanim tam dojechali, radiostacja zakończyła nadawanie. Czyli znowu wszystko na nic. Niby są bliżej ustalenia, skąd tamci nadają, ale jednocześnie, jak pewnie wiesz, teren parku to prawie sto pięćdziesiąt hektarów. Robota na tygodnie, zakładając w miarę regularne działanie radiostacji. Tym bardziej że aby dokonać precyzyjnego radionamiaru, powinni ustawić się dookoła parku i starać się wyznaczyć na mapie proste, które przetną się tam, gdzie lokuje się nadajnik. No i oczywiście wysłać w to miejsce lotną brygadę. Podsumowując, Gestapo wie, że w Berlinie pod ich bokiem bezczelnie działa wroga radiostacja. Szefowie szaleją. Moi partnerzy prawie chowają się pod biurkami. Mój stary tylko przeklina, że coś takiego mu się trafiło. A szanse na szybki sukces wydają się bardzo umiarkowane. Jak widzisz, Carl, mamy prawdziwą bombę, a przed Gestapo trudna robota. Założyli prawdziwy biwak w pobliżu parku i będą dzień i noc pilnować swoich radiogoniometrów. Jak na coś konkretnego nie trafią w ciągu paru dni, to SS-Gruppenführer Heinrich Müller z pewnością obedrze ich ze skóry. Jak ci się podoba moja sensacja?
– Horst, powinieneś współczuć kolegom, a nie podśmiechiwać się z nich – powiedział von Wedel z fałszywą troską.
Hofmann lekceważąco machnął ręką. Wydmuchał dym i energicznie zgasił papierosa.
– Jak sobie pomyślę, że my pójdziemy na koniak, a oni będą pilnować ciemnego lasu, to dziękuję Bogu, że nie jestem podwładnym jego wysokości Heinricha Müllera. Ale to obecnie jest najlepszy czas dla innych wrogich radiostacji. Skoro prawie cały sprzęt radiopelengacyjny Gestapo jest w rejonie Jungfernheidepark, to hulaj dusza, piekła nie ma. Można nadawać, a i tak nikt się tym nie zajmie. To co, wypuścimy się dzisiaj na coś mocniejszego?
Von Wedel nie miał wyboru. W sumie lubił te wypady z kolegą z pokoju, tym bardziej że Horst nie był zbyt odporny na mocny alkohol i zazwyczaj dwa, trzy kieliszki osłabiały go na tyle, że łatwo było mu wyperswadować dalsze picie, a wcześniej to i owo z niego wyciągnąć. Już kilka razy dzięki swym kontaktom w Gestapo Hofmann dostarczył Carlowi ciekawych informacji. Horst chętnie plotkował ze swoim przyjacielem, a po alkoholu tajemnice wręcz płynęły z jego ust. Dzisiejsza sensacja miała dodatkową wagę. Carl obawiał się, że Gestapo mogło trafić na sygnał jego radiostacji. W końcu Eryk nawiązywał wczoraj łączność z centralą. Von Wedel musiał uzbroić się w cierpliwość i poczekać do rana na możliwy kontakt z Jacobsenem. W końcu jeśli informacje Horsta były kompletne, Gestapo jeszcze nie namierzyło poszukiwanej radiostacji. Ważne było, aby ostrzec Jacobsena o akcji Gestapo.
– Dzisiaj niestety nie mogę – stwierdził von Wedel w odpowiedzi na propozycję kolegi. – Jestem już umówiony.
– Kobieta?
– Nie tym razem.
– Czyli jest męska popijawa. A ja nic o tym nie wiem. To świństwo.
– Dobra, dobra. Nie denerwuj się. Fuchs i Krüger opijają jakiś sukces. Uważaj, bo to tajemnica. Spróbuj porozmawiać z Krügerem, w końcu się przyjaźnicie, to może spotkamy się w czwórkę.
– Dziękuję za ważny sygnał. Zaraz pogadam z Arne. Udam, że nic nie wiem, na pewno mnie zaprosi.
– Powodzenia.
Von Wedel liczył, że w takim gronie będzie mu łatwiej sprowokować kolegów do pochwalenia się agentem. Już kilka razy udała mu się ta sztuczka i tak powoli zbierał informacje o agentach niemieckiego wywiadu, których sam nie prowadził. Nawet jeżeli były bardzo szczątkowe, dawały jakąś szansę w poszukiwaniach podejrzanych osób.
Kiedy Carl wszedł do kasyna, zobaczył przy jednym ze stolików nie tylko Fuchsa i Krügera, ale także szeroko uśmiechającego się do niego Horsta. Zauważył, że impreza musiała już trochę trwać, o czym świadczyła prawie opróżniona butelka koniaku, jak również dobry humor trzech oficerów.
– Carl, musisz wypić karniaka, jeśli chcesz z nami balować – stwierdził major Fuchs.
– Panowie, już do was dołączam. Pozwólcie mi tylko coś zjeść, bo cały dzień miałem wypełniony pracą.
Kelner przyjął zamówienie od von Wedela i postarał się, aby Hauptmann nie czekał zbyt długo na swoje potrawy. Carl wypił podstawiony kieliszek i skoncentrował się na obiedzie, żeby nie stracić głowy po alkoholu. Rozmowa toczyła się wokół sytuacji na froncie wschodnim, która niepokoiła jego towarzyszy najbardziej. Wypity alkohol wywoływał już widoczne skutki w zachowaniu trzech oficerów. Von Wedel obawiał się, że szybkie tempo uniemożliwi uzyskanie interesujących go informacji, dlatego postanowił szybko wrócić do najważniejszego dla niego tematu.
– Pochwalcie się, jak szef zareagował na wasz sukces. Czy mam liczyć na opijanie wysokich nagród, czy muszę tradycyjnie pokryć nasz rachunek? – Carl cieszył się opinią majętnego arystokraty chętnego do fundowania kolegom, co ułatwiało mu budowanie kontaktów w wywiadzie.
– Nie, tym razem my stawiamy, panie hrabio. Nagrody w drodze – pochwalił się Krüger.
– Ale nadal nie wiemy, co to za sukces? – zadeklarował Hofmann.
– Horst, nie możemy o tym mówić, sam przecież wiesz. – Fuchs nawet w takim stanie starał się bronić tajemnic operacyjnych.
– Przecież wiem, że macie w Londynie agenta – stwierdził Hofmann. – Zobacz, Carl, niby jesteśmy kolegami, a oni nam nie ufają.
– Fakt. Jesteśmy w swoim gronie. Czego tu się bać? – prowokował dalej von Wedel.
Był coraz bardziej zadowolony z tego, że podpuścił Hofmanna, aby ten wprosił się na spotkanie. Horst odwalał za niego najtrudniejszą część indagowania kolegów o ich agenta.
– Nie podpuszczajcie nas – zareagował przytomnie Krüger. – Znacie zasady. Wy też nie opowiadalibyście o swoich źródłach.
– Masz rację, Arne – zgodził się Fuchs. – Koniec rozmowy. Pijemy za nasz sukces i każdemu z was życzymy tego samego.
Starając się nie spłoszyć mimowolnych informatorów, Carl wzniósł kieliszek.
– Panowie, wielkie gratulacje. Cóż, nie kryjemy z Horstem zazdrości, że bierzecie udział w tak ważnej sprawie. Zdrowie! – Popatrzył z uznaniem na Fuchsa i Krügera. Wiedział, że dalsze drążenie tematu nie przyniesie nic nowego. Tym bardziej że dostrzegł kolejne ostrzegawcze spojrzenie majora Fuchsa, jakie ten rzucił Krügerowi.
– To może my teraz się pochwalimy naszymi dywersantami, których wysyłamy do aliantów – wybełkotał radośnie Hofmann, dla którego ostatni kieliszek wydawał się tym jednym za dużo.
– Horst, nasza kolej będzie następnym razem. – Tym razem von Wedel postanowił powstrzymać młodszego kolegę od ujawniania tajemnic operacji, nad którymi pracowali. – Po naszym sukcesie postawimy kolegom koniak i wtedy oni będą nam gratulować. Na dzisiaj masz dosyć.
– Carl, jestem dorosły i mogę o sobie decydować. Dzisiaj muszę napić się z moim przyjacielem Arnem. – Hofmann przysunął się do Krügera i zaczął mu coś szeptać na ucho. Obaj bardzo się przy tym zaśmiewali.
Von Wedel dokończył jedzenie. Porozmawiał chwilę z majorem Fuchsem. Wypili jeszcze po jednym kieliszku i zgodnie stwierdzili, że czas zakończyć spotkanie. Krüger i Hofmann pomachali im na pożegnanie i sięgnęli po kolejny kieliszek.
W mieszkaniu uporządkował w pamięci wszystkie zebrane przez cały dzień informacje na temat niemieckiego agenta. Był nieco zawiedziony, że pomimo sprzyjających warunków nie udało mu się uzyskać więcej. Wiadomości były niestety mało konkretne. Zakładał, że agent miał duże możliwości wywiadowcze, skoro jak stwierdził Krüger, „znowu rozwalił aliantom operację przeciwko nam”. Oznaczało to zapewne, że był dobrze uplasowany i dysponował dostępem do pionu planowania operacji wojskowych. Ale gdzie funkcjonował? W siłach zbrojnych aliantów? W jakimś sztabie lub w Ministerstwie Wojny? W służbach specjalnych? Możliwości było aż za wiele. Hofmann musiał coś wcześniej wiedzieć, o czym świadczyła jego wzmianka na temat agenta w Londynie, której nikt z pozostałych oficerów nie zanegował. I jeszcze jedno – to, co powiedział Fuchs: „to nasz agent jeszcze sprzed wojny”. Podsumowując, prawdopodobnie w Wielkiej Brytanii działa od kilku lat dobrze uplasowany niemiecki szpieg. Niestety, na tę chwilę przesyłanie takiego sygnału do centrali nie miało sensu. Carl musiał podjąć próbę dalszego skonkretyzowania informacji.
Otworzył drzwi do dobrze znanego pomieszczenia sklepowego. Widok stojącego za ladą i uśmiechającego się doń Eryka Jacobsena przyniósł mu ulgę.
– Masz taki pełen niepokoju wyraz oczu, że powiem od razu: nadal mam twoje ulubione papierosy. – Jacobsen nie krył dobrego humoru. – Ale poważnie, coś się stało?
Carl w skrócie zrelacjonował szczegóły wczorajszej operacji Gestapo w rejonie Tegel i Jungfernheidepark. W miarę jego opowiadania twarz Eryka tężała.
– Czułem przez skórę, że coś się dzieje. To mnie musieli namierzać. Dwa dni temu nadawałem z Jungfernheideparku. Ale pech. Tyle czasu korzystaliśmy z tej lokalizacji i wszystko się udawało. Dobrze, że trafili na sygnał już w trakcie seansu łączności. Skończyłem nadawać, zanim mogli zrobić radionamiar. Trudno, to miejsce jest spalone. Przyznam ci się, że wczoraj najadłem się strachu. Kiedy wychodziłem z Jungfernheideparku, natknąłem się na patrol Gestapo. Pewnie taką kontrolę prowadzili przy wszystkich wyjściach. Sprawdzali dokumenty i pytali, dlaczego przebywam w tym rejonie. Dobrze, że nie robili rewizji, choć starym sposobem papiery miałem w bucie, więc przy pobieżnym przeszukaniu powinno było się udać.
– Szczęśliwie nie przyłapali cię w trakcie nadawania. No ale park to olbrzymi teren i niełatwo tam kogoś znaleźć, nawet mając już precyzyjny namiar. Powiedz mi, nadawałeś ze środka parku?
– Ze środka. Tam jest kilka ogrodzonych terenów, podzielonych wewnątrz na nieduże działki. Parę lat temu była okazja, żeby jedną z nich kupić. Zmarł właściciel, a wdowa mieszkała obok nas w Berlinie. Przypadkowo się zgadaliśmy. Nie chciała dużo, a innych chętnych nie było, więc kupiłem. Na działce stoi drewniany domek. Ale rośnie też sporo drzew i krzewów. Znasz mnie i wiesz, że potrafię zrobić naturalne skrytki. Gestapo musiałoby przekopać całą działkę i powykopywać drzewa, wtedy pewnie by znaleźli sprzęt. A takich działek są tam dziesiątki. Kopania na tygodnie.
– Eryk, nie możesz się tam obecnie pojawiać, tym bardziej że pora roku raczej nie uzasadnia pobytów na działce. I powtórz to Stefanowi. – Carl chciał podsumować zaistniałą sytuację. – Tylko co będzie z łącznością?
– Jungfernheidepark to tylko jedno z trzech miejsc, z których nadawaliśmy. To też nie była jedyna radiostacja, z jakiej korzystamy. Łączność oczywiście będzie zapewniona. Zaczekamy z miesiąc, może dwa i zrobimy parę wycieczek w rejon Jungfernheideparku. Będzie już wiosna, więc wyprawa na działkę nie wzbudzi podejrzeń. Wtedy zdecydujemy, czy wznowić wykorzystywanie tamtego punktu łączności, czy przewieźć sprzęt w inne miejsce. Najważniejsze, że wiemy, iż obecnie tamten rejon jest spalony.
Von Wedel wyjął z teczki portfel, chcąc zapłacić za papierosy.
– Mam dla ciebie podziękowania z centrali za ustalenia na temat rezydenta i najnowsze instrukcje, także dla „Astry”. – Jacobsen położył na ladzie paczkę papierosów i złożoną w kostkę kartkę papieru. – Pilnuj tego dobrze – zażartował.
Horst Hofmann pojawił się w biurze prawie dwie godziny później niż Carl. Jego nietęga mina świadczyła o tym, iż spotkanie w kasynie było długie i udane, a wypity koniak wieczorem smakował świetnie, tyle że rano skutkował potężnym kacem.
Hofmann otworzył szafę pancerną, wyjął kilka teczek, a zawartość jednej z nich rozłożył na biurku. Opadł na krzesło i podparł głowę rękami. Widać było, że dba o pozorowanie pracy, choć wykonywanie jej nie było dzisiaj możliwe.
– Horst, może kawa poprawi ci kondycję – zaproponował pomoc von Wedel. – Robię dla siebie, to mogę i tobie przygotować.
– Jesteś nieoceniony, jak dobry starszy brat – wymamrotał Hofmann. Jego przymknięte oczy sugerowały, że poza przedawkowaniem koniaku doskwierał mu również brak snu.
Carl przyniósł dwie szklanki kawy. Jedną postawił przed kolegą.
– Dziękuję, tatusiu. – Horst ocknął się i po kilku chwilach małymi łykami zaczął popijać gorący napój.