Dom pogrzebowy Cottona - Brashears Monica - ebook + książka

Dom pogrzebowy Cottona ebook

Brashears Monica

0,0
40,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Najlepsza książka 2023 roku według National Public Radio (NPR). Niekonwencjonalna baśń, której akcja rozgrywa się w zakładzie pogrzebowym. Rozdzierająco piękna opowieść, oscylująca między powieścią grozy, erotyczną i humorystyczną, w której dziwactwo żyje obok tego, co przyziemne i gdzie baśnie nadają sens prawdziwego życia.

Rola jest twoja. Jeśli tylko chcesz ją odegrać.

Pogrzeb babki był ostatnim razem, kiedy dziewiętnastoletnia Magnolia przekroczyła próg kościoła. Została sama, otoczona przez seksualnych drapieżców. To, co zarobi na stacji benzynowej nie starcza jej na czynsz dla właściciela, a ten wie, jak domagać się zadośćuczynienia. Od problemów ucieka w znajomości z Tindera.

Pewnej nocy mężczyzna o imieniu Cotton proponuje jej pracę modelki. W domu pogrzebowym. Za odpowiednią opłatą żałobnicy będą mogli porozmawiać z Magnolią, która dzięki profesjonalnemu makijażowi i oświetleniu wygląda jak ich droga zmarła. Przez godzinę zarabia więcej niż przez miesiąc na stacji benzynowej. Jednak, kiedy prośby Cottona stają się coraz bardziej śmiałe, Magnolia odkrywa, że stawką jest coś więcej niż tylko pieniądze.

Czytając tę powieść poczujesz się jak w rollercoasterze pędzącym w ciemności – choć nie wiesz, dokąd zmierza, zachwycasz się każdym zakrętem i wstrząsem. Jest słowo, które opisuje tego typu książki: szorstka. Nie unika nieapetycznych szczegółów życia. Ale do tej powieści dodałbym też kilka innych etykiet: magnetyczna, wyjątkowa i absolutnie niezapomniana”. – “The New York Times”

„Pozornie jest to ‘czarna’ powieść gotycka z Południa, opowiadająca o młodej kobiecie, która zupełnie sama musi radzić sobie w życiu. Ale jest to także przerażająca historia o duchach, do tego napisana z humorem opowieść o przetrwaniu a zarazem przedziwna opowieść o stracie i żalu. Okraszona seksem, molestowaniem i głębokim spojrzeniem na to, co to znaczy zostać brutalnie potraktowanym w życiu od samego początku.” – National Public Radio

„Nowy, olśniewający i istotny amerykański głos". - George Saunders, autor Lincoln w Bardo, laureat Man Booker Prize

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 325

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przesycony mistycyzmem, zmysłowy, ogniem pisany Dom pogrzebowy Cottona wprowadza Monikę Brashears na sam środek amerykańskiej sceny literackiej, na której z pewnością zagości ona dłużej.

Jonathan Dee autor The Privileges, zdobywca nagrody Prix Fitzgerald

TYTUŁ ORYGINAŁU:

House of Cotton

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Monika Rossiter

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Bożena Sęk

Projekt okładki: Donna Sinisgalli Noetzel

Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Copyright © 2023 by Monica Brashears

Copyright © 2024 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Urszula Gardner, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie I

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-409-7

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Powieść tę dedykuję House Mountain – masywowi, którego lokalizację zmieniam wedle logiki snutych opowieści – za to, że czuwa nad moim życiem i uobecnia tyle dziwnego piękna.

Ach, jeśli nie skosztuję roszpunki z ogrodu czarownicy, umrę z pewnością.

Jacob i Wilhelm Grimm, Roszpunka, przeł. Marceli Tarnowski

Nie chcę stworzyć kogoś nowego. Chcę stworzyć siebie.

Toni Morrison, Sula

Odkąd byłam małą dziewczynką, słyszałam, by nie mówić ludziom o rzeczach, w które i tak nie uwierzą.

Gloria Naylor, Mama Day

Pragnienie jej wzmogło się przez to jeszcze bardziej i nazajutrz znowu poczęła prosić męża, aby jej przyniósł roszpunki.

Jacob i Wilhelm Grimm, Roszpunka, przeł. Marceli Tarnowski

1

Odnoszę silniejsze niż kiedykolwiek wrażenie, że znalazłam się w potrzasku. Ilekroć doznaję takiego uczucia, że dławię się i duszę, jakbym żebra miała ciasno owinięte lianą, lubię schować się we własnej głowie. Mogę wtedy zapomnieć o twardej ławce i wszystkich tych jedwabnych szerokorondych kapeluszach kołyszących się przy akompaniamencie mszy żałobnej. Nie ma mnie tutaj. Nie ma mnie w kościele baptystów w Mountain Bend ani nawet w Tennessee.

Jestem czarną fasolką. Jestem czarną fasolką w Anglii w tysiąc siedemset trzydziestym czwartym roku i pewien chłopiec niesie mnie do domu. Gdy docieramy do jego chaty, matka wita go słowami: „Ty urwisie, chyba nie sprzedałeś krowy za garść fasoli?!”. Zanim wybije mu kierpcem z głowy białe myślenie, mnie wyrzuca przez okno, ale nie dzieje mi się krzywda. Jestem czarną fasolką, która pada na miękki ilasty grunt. Śpię głęboko w chłodnej glebie. Kiedy wstaje ranek, słońce mnie nie budzi. Budzi mnie dopiero chłopiec. Chudymi palcami łapie mnie za boki. Jestem łodygą: grubą, zieloną, jędrną i na tyle wysoką, że mogę sięgnąć nieba. Ale chłopiec nie daje mi spokoju. Oplata mnie nogami i napina najedzone nabiałem ciało. Dźga mnie kościstymi kolanami. Wołam do niego: „Po kiego się na mnie wspinasz?”.

Czyjaś gładka dłoń dotyka mojego ramienia, przywraca mnie do tu i teraz, czyli do kościoła i mowy pogrzebowej.

– Magnolio, dziecko. Twoja babcia zaznała wreszcie spokoju.

Siedząca obok mnie ciemnoskóra kobieta musiała wziąć mój śmiech za szloch. Gdy zatacza kółka na moim rękawie, akryl wydaje ledwie słyszalny szelest, nie głośniejszy od szeptu. Wtem pastor Wooly utrafia w czułą strunę kobieciny, bo ta wykrzykuje: „Alleluja!” i klaszcze w dłonie. Babka Brown i ja chodziłyśmy do kościoła dwa razy w roku – na Wielkanoc i Boże Narodzenie. Nie potrafię sobie przypomnieć imienia kobieciny. Wiem tylko, że kochała Babkę Brown. Czego nie można powiedzieć o większości tych ludzi.

Na pewno nie kochali jej wystarczająco, by wiedzieć, że nie spodobałyby jej się kwiaty ułożone wokół trumny: puszyste goździki, wiotkie róże, piwonie w kolorze języka. Babka Brown wolałaby coś, co przypominałoby jej o domu: ogrodowe tulipany przybrane gałązkami gipsówki. Do tego nie wyszła im twarz. Podkład jest o dwa odcienie za jasny, a gruby prawie jak Biblia. Babka Brown nie chciałaby też tej nudnej ceremonii; przedkładała zawsze muzykę i tańce.

– A więc co mówi Pan? – Pastor Wooly uderza mikrofonem o grzbiet dłoni.

Ten ciemnoskóry, pomarszczony mężczyzna z kępką nasion dmuchawca zamiast włosów co niedzielę kuśtyka do ołtarza o lasce. Nie inaczej zachowuje się przy okazji dzisiejszego pogrzebu. Gdy nawiedzi go Duch Święty, pastor Wooly wyrzuca ręce w górę. Dźwięk laski upuszczonej na drewnianą podłogę wzbudza gromkie „Alleluja!”. Głosy poszczególnych wiernych – chrapliwych staruszek, młodzików, którzy nie potrafią usiedzieć spokojnie w miejscu, grzeszników znajdujących w swoich ustach tę odrobinę chwały – zlewają się w jeden donośny i głęboki. Kiedy byłam mała, w takich chwilach myślałam, że pastorowi udało się przywołać głos Boga. Teraz już wiem, że się myliłam.

– Powiem wam, co mówi Pan! – odpowiada sam sobie pastor Wooly.

– Tak, pastorze! – odkrzykuje mężczyzna z tylnej ławki.

– Pan mówi: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie”*.

– Alleluja! – potwierdza ślicznotka siedząca po mojej drugiej stronie.

– Słyszycie mnie wszyscy? – Pastor Wooly zaczyna podskakiwać, tracąc przy tym oddech. Każde kolejne słowo okupione jest wysiłkiem. – Pan mówi: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem”.

– Alleluja! – Wierni wstają z mniejszym niż przedtem wigorem, wraz ze zbliżaniem się końca pogrzebu podnosi się szmer ich coraz bardziej niecierpliwych głosów.

Nie trawię myśli, że mam tu stać i dać się zamykać w objęciach i obłokach wody toaletowej White Diamonds i Old Spice. Przyjmować kondolencje. Wszystkie „niech Bóg ma cię w opiece”, które dziś tu usłyszę, nie zmniejszą mojego bólu. Nie zdołają zatrzeć świadomości, że jedyna osoba będąca w stanie mi pomóc leży sztywna i niema w dębowej skrzyni.

Wymykam się bocznymi drzwiami, które prowadzą na skraj cmentarza. Zachodni horyzont nabrzmiewa powoli czerwienią; będzie zupełnie ciemno, zanim złożą Babkę Brown do grobu.

– Magnolia? – rozlega się spomiędzy nagrobków.

Popalając łapczywie rozpadającego się skręta, od strony otwartego dołu podchodzi do mnie nieśpiesznie Kulas. Szczerzy się na mój widok.

– Co to się porobiło, no nie?

Nie widziałam go w kościele. Na pewno nie jest ubrany jak na pogrzeb: w mahoniowym garniturze, złotym krawacie i przekrzywionej fedorze na głowie. Znam Kulasa całe swoje życie i nigdy jeszcze nie zauważyłam, by włożył coś innego niż strój diakona. Teraz rzuca mi cukierek kajmakowy.

Chwytam łakoć w locie. Karmi mnie nimi, odkąd byłam mała.

– Słucham? O czym pan mówi?

Zatacza ręką z papierosem koło obejmujące drzwi do kościoła.

– O tym wszystkim. Twojej babci by się nie podobało.

– Babka Brown byłaby zadowolona – zaprzeczam. – Pastor się postarał.

Kulas się zaciąga, wydmuchnięty przez niego obłok dymu wypełnia przestrzeń między nami.

– Widziałem cud.

– Jaki cud?

– Ano taki, że chyba dziesięć kobit płakało z suchymi oczami. Nie uroniły ani jednej łzy. – Wybucha śmiechem.

Uśmiecham się do niego lekko.

– Niezbadane są wyroki boskie – mówię i w tym samym momencie otwierają się boczne drzwi kościoła.

– Wszędzie cię szukamy, dziewczyno – rzuca kościelny.

– Jesteś samochodem? – pyta mnie Kulas, kiedy idę do środka.

– Nie. Przyszłam pieszo – odpowiadam.

– Odwiozę cię po wszystkim.

– Dobrze.

Kościelny prowadzi mnie do pierwszej ławki; karawaniarze podnoszą trumnę, jakby ważyła tyle co piórko.

Wlekę się za tłumkiem żałobników na zewnątrz, ku otoczonemu ogrodzeniem cmentarzykowi. Jak bym się czuła, łkając? Głupio. Zroszenie ziemi łzami nigdy jeszcze nikomu nic nie przyniosło. Ostatnie promienie dnia nikną równocześnie z Babką Brown.

Kulas odnajduje mnie przed stypą, obejmuje ramieniem w pasie i prowadzi do kościelnej piwnicy, gdzie mieści się salka bankietowa. Na długim białym rozkładanym stole wykonanym na zamówienie wspólnoty leżą tace z folii aluminiowej. Zapiekane spaghetti, smażony sum, jajka faszerowane. Bułeczki, zielona fasolka, kurczak smażony, sałatka ziemniaczana z musztardą. Na pomocniku – keks. Ale ja nie czuję głodu. Ponieważ oczekuje się ode mnie, abym coś zjadła, nabieram co nieco na talerz i odchodzę na bok, gdzie właściwie tylko popijam napój gazowany. W pewnym momencie ktoś włącza wieżę stereo i z głośników zaczyna lecieć Lauryn Hill, co bez wątpienia ucieszyłoby Babkę Brown.

Kulas dołącza do mnie i także podryguje w rytm muzyki, mając na talerzu wyłącznie odrobinę sałatki ziemniaczanej i bułeczkę. Nagle macha plastikowym widelcem nad moim jedzeniem.

– Na twoim miejscu bym tego nie jadł. – Dziabie swoją sałatkę, jak gdyby się nie znał i chciał ją pochłonąć przed błogosławieństwem. – Tę rybę usmażyła pani Wanda. Poprzednim razem omal wszyscy nie dostaliśmy przez nią cholery.

– Czy cholera nie roznosi się przypadkiem przez wodę? – pytam.

– A czy ryby nie żyją w wodzie? – Ze śmiechem trąca mnie łokciem w bok.

Wszyscy rozsiadają się na krzesłach, trzymając pełne talerze. Pastor Wooly, który zajmuje miejsce u szczytu stołu, rzuca:

– Opuśćmy teraz głowy…

Kulas odkłada widelec.

Modlitwa do wtóru burczenia żołądków, po niej chóralne „amen”.

Przez następne półtorej godziny znoszę paradę dobrych intencji. Ludzie, którzy usiłują wspominać Babkę Brown jak należy, konkludują, że była łagodna niczym jałówka. Muszę zaciskać zęby przez bite półtorej godziny.

Wreszcie pastor Wooly się podnosi i ogłasza koniec stypy.

Kiedy siedzę na fotelu pasażera w samochodzie Kulasa, w uszach nadal rozbrzmiewają mi kościelne hymny. Jak oni mogą śpiewać o wolności, o ulatywaniu w niebo, gdy tak mieszają człowieka z błotem? Jedziemy powoli przez wilgotny mrok, mijamy House Mountain, tę zalesioną gałę, która oddziela North Broadway od East Side.

– Ile ty masz właściwie lat? – pyta mnie Kulas.

– Dziewiętnaście.

– Z całym szacunkiem i w ogóle przykro mi o tym wspominać w dzień pogrzebu, ale nie miałbym co do garnka włożyć, gdybym zawracał sobie głowę uprzejmością. – Kulas zapala skręta.

Opuszczam szybę.

– Wspominać o czym?

– No, masz dziewiętnaście lat i pracujesz na stacji benzynowej. Zabrakło twojej babki, która płaciła mi czynsz.

– Dostanie pan swój czynsz o czasie. Tak jak zawsze. – Wyciągam rękę za okno i pozwalam chłodnemu wiatrowi owiać moją dłoń.

Mijamy właśnie kępę kapryfolium, które przepełnia wnętrze samochodu słodkawym zapachem. Przetrzymuję go w płucach, gdy Kulas nieoczekiwanie pyta:

– Gdzie jest twoja matka? Od dawna nie widziałem pani Cherry.

– Ja też nie.

Zwalisty wóz Kulasa toczy się po żwirowym podjeździe przed moim domem.

– Wielka szkoda, że popadła w ten gówniany nałóg. Bardzo ją przypominasz. Też masz roziskrzone oczy.

– Dziękuję. – Zmuszam się do uśmiechu i otwieram drzwi.

Kulas łapie mnie za rękę.

– Wiem, jak ciężko jest być zdanym na samego siebie, wiązać koniec z końcem. Za jakiś czas możemy wypracować dogodny układ, wystarczy, że będziesz gotowa.

Mlaska, jakby miał usta pełne melasy, po czym odjeżdża bez słowa.

Dom tchnie pustką. Na ławie leży układanka, której już nie dokończymy: pół osła na tle ukwieconej łąki. Scaliłyśmy ich setki, zanim Babkę Brown dopadła demencja.

Siadam w szkarłatnym fotelu, by napawać się jej zapachem: mieszaniną olejku miętowego, sporadycznie wypalanego cygara i zatęchłego powietrza, które wypuszczał stary nawilżacz. Wcześniej, kiedy jeszcze byłam mała, siadywałam w tym fotelu wyłącznie na kolanach Babki Brown. Pokryte aksamitem podłokietniki ma teraz poznaczone kraterami dziur wypalonych przez jej cygara. Pod koniec – zapominając, że je w ogóle zapaliła – zostawiała niedopałki gdzie bądź, głównie na meblach. Dwukrotnie na własnych udach.

Zanim dostała demencji, Babka Brown była energiczna jak żywe srebro. Gdyby wciąż żyła i zobaczyła Kulasa w tanim garniturze, jak się do mnie ślini, nie musiałybyśmy się martwić o czynsz. Raz-dwa obtoczyłaby jego język w mące i usmażyła na patelni wysmarowanej tłuszczem. A gdyby widziała ten pogrzeb! Pastor Wooly mówi tak, jakby pozjadał wszystkie rozumy, niczym sprzedawca samochodów albo jeden z tych obwieszonych złotem jasnowidzów z telewizji. Tymczasem nie ma pojęcia o niczym. Babka Brown była mądra. Ale już nie żyje.

Nie miałam okresu od półtora miesiąca. Może to przez stres związany ze stratą. Nie zdziwiłabym się, gdyby złamane serce pomieszało mój cykl. Ale może wcale nie chodzi o stres. Może w moim brzuchu rośnie nowe życie, nie większe niż nasionko papryki. Ciąża. Nie lubię tego słowa. Kojarzy się jakoś tak okrągle.

Niewykluczone, że Babka Brown w niczym by nie pomogła. Miałam piętnaście lat, gdy ostatnio widziałam Cherry. Leżałam w łóżku. Wszystko mnie bolało, targała mną gorączka przez wirusa. Babka Brown dopiero co podała mi paracetamol i wrzącą herbatkę z sadźca do popicia. Połknęłam posłusznie lekarstwo i włożyłam nos w zeszyt, żeby napisać wiersz o chłopcu, którego nawet nie pamiętam. Rozległo się ciche pukanie do drzwi frontowych. Nikt nigdy nas nie odwiedzał, chyba że akurat Kulas przyszedł po czynsz i na jedno z cygar Babki Brown albo wpadł któryś z jej gachów – z tym że ci ostatni nie pojawiali się bez zaproszenia. Gdy usłyszałam kobiecy zachrypnięty głos, od razu wiedziałam, że to Cherry. Rozmowa między nimi zaczęła się spokojnie, najpierw niesłyszalna, ale bardzo szybko w przedpokoju zrobiło się głośno jak w kościele.

W pewnym momencie zapadła cisza. Pamiętam to dobrze, ponieważ nareszcie mogłam przyłożyć długopis do kartki. Oczy jęły mi się kleić, mimo że upłynęło zbyt mało czasu, aby lek miał szansę zadziałać. Chciało mi się spać. Zamiast tego pisałam dalej, bo czyż najlepsza poezja miłosna nie powstaje wtedy, gdy człowiek jest na krawędzi snu i jawy, cały rozgorączkowany?

Kroki na drewnianej podłodze, trzykrotne pukanie do moich drzwi.

Schowałam niedokończony wiersz pod kołdrę.

– Wejdź – powiedziałam.

Cherry zakradła się do środka, zamknęła za sobą drzwi. Ubrana była w jakieś szmaty, które zwisały z jej wychudzonej sylwetki. Wśród cieni wyglądała jak kościotrup. Białą skórę miała zażółconą. Zwiędnięta margerytka.

– Maggie – odezwała się.

Nigdy nie lubiłam tego zdrobnienia.

– Cześć. – Postarałam się, żeby zabrzmiało to tak, jakbym miała kłopoty z mówieniem; niech wie, że jestem chora i zniecierpliwiona.

Gdy przysiadła na brzegu łóżka, doleciał mnie jej zapach – woń zaułka na tyłach fastfoodowni.

– Jak się czujesz?

– Jestem chora.

– Pomyślałam, że wpadnę. – Cherry miała chłopaka, nazywał się Quarry Jones. Był to biały pokurcz, na twarzy dziobaty od blizn po trądziku. Zdarzało mu się uderzyć Cherry, choć głównie oglądał telewizję. Z tego, jak szurała stopami i zerkała na drzwi, domyśliłam się, że jej facet czeka w pikapie przed domem. Na pewno się nudził, gniewał i rzucał rozzłoszczone spojrzenia. – Tęskniłam za tobą.

– Ja za tobą też.

– Maggie, wyświadczysz mi przysługę?

Zamknęłam oczy.

– Możesz poprosić babcię, żeby dała mi pożyczkę? Mnie odmówiła. A ty jesteś jej ulubienicą.

– Babka Brown ci odmówiła?

Cherry przechyliła głowę wyczekująco.

– No dalej, zrób to, Quarry na mnie czeka, mamy mało benzyny.

– Nic nie zrobię. Nie czuję się dobrze.

– Tyle mi zawdzięczasz. – Potrząsnęła przetłuszczonymi włosami. – Wiesz, ile miałam lat, jak cię urodziłam?

– Nie czuję się dobrze.

– Powinnam była wiedzieć, że mi nie pomoże. Ostatnio prosiłam ją o pieniądze, kiedy się dowiedziałam, że jestem w ciąży z tobą. – Wstała. – Cóż, najwyraźniej kobieta, która chce być wolna, musi wystąpić przeciwko Bogu.

– Dlaczego miałaby ci pomóc? Nie jest nawet twoją matką, tylko taty.

– Twój tata nie żyje od niepamiętnych czasów. Dla kogo innego miałaby być matką? Na nikogo już nie można liczyć na tym świecie, kurwa!

Trzasnęła drzwiami.

Nie usłyszałam jej oddalających się kroków ani rzuconego prawdopodobnie do Babki Brown „pierdol się!”. Nie było mnie w łóżku. Nie było mnie nawet w tamtym domu.

Jestem bochenkiem chleba. Jestem bochenkiem chleba w wiklinowym koszyku i pewna dziewczynka niesie mnie do domu swojej babci. Gdy dociera do chaty – a ja powoli zasypiam wygrzana przez słońce i spowita zapachem cynamonowych ciasteczek, na których leżę – zza pobliskiej sosny wyłania się wilk. Odziana w futro bestia pyta: „Wszystko u ciebie dobrze, Czerwony Kapturku? Dokąd wędrujesz?”. Dziewczynka niosąca mnie w koszyku odpowiada: „Tak, dziękuję, Wielki Zły Wilku. Idę do domku babci”. Kiedy wilk udaje, że się oddala, rzucam do dziewczynki: „Czy ciebie całkiem pogięło?!”.

Prawdopodobnie wtedy mnie to rozbawiło. Obecnie nie wydaje mi się to już takie śmieszne. Bo skoro Babka Brown nie pomogła Cherry z jej problemem, raczej nie pomogłaby mi teraz z moim. Szkoda, że nie mam czasu tego lepiej przemyśleć. Szkoda, że nie mam czasu, by posiedzieć w tej cichej pustce i zaczekać, aż cały smutek się we mnie zsiądzie. No ale mi się śpieszy. Muszę iść do pracy.

* Biblia Tysiąclecia, Ewangelia Jana 11:25.

2

Opierając się o kasę, to przysypiam, to się budzę, gdy nagle wchodzi pogwizdujący mężczyzna z rękami ubrudzonymi krwią. Prostuję się i patrzę na jego lśniące kostki. Nie mam nic przeciwko letniej muzyce, gdy stoją za nią żaby, cykady i tłuściutkie ptaszki, ale jeśli gwiżdże mężczyzna, który w dodatku wchodzi bynajmniej nie do siebie, odbieram to jako coś nienaturalnego. Ułamany ząb na chodniku. Zły omen.

Facet odpowiada spojrzeniem i wygiąwszy wargi w uśmiechu, rzuca:

– Czy potrzebuję klucz do toalety?

Zawraca bez klucza, bo go nie trzeba, i oby tylko nie zostawił utytłanej klamki, którą będę musiała myć. Do tej pory wieczór niczym się nie różnił od innych nocek w pracy.

Jest zwykły dzień tygodnia, zatem poza mną nie ma nikogo więcej z obsługi. Ponieważ stacja znajduje się w centrum, stały ruch utrzymuje się do dziesiątej. Później zdarza się może jeden klient na pół godziny; to ta pora, gdy mieszkańcy Halls Crossroads zjadają kartki Starego Testamentu, kładą się do łóżek i zasypiają.

Nagle dobiega mnie przeraźliwy rumor. Jest północ. To musi być Sammy Szlug, jedyny czarny, jakiego widuję po tej stronie miasta. Przetrząsa kubły stojące przy dystrybutorach w poszukiwaniu niedopałków, przy okazji mamrocząc i chichocząc do aniołów, które fruwają mu w głowie. Obok siebie mam reklamówkę pełną tego co zawsze: paczka papierosów L&M, ciastko Moon Pie, sok jabłkowy. Kiedy zdarzy mi się mieć nieco więcej pieniędzy na zbyciu, dorzucam jeszcze piwko Pabst, ale dziś nie jest ten dzień.

Zabieram reklamówkę i tanie cygaro marki Black & Mild, po czym wychodzę na zewnątrz. Ten zakrwawiony jeszcze nie wyszedł z toalety. Wiem, że nie powinnam zostawiać go samego w sklepie, ale wyraźnie coś kombinuje, więc nie będę mu przeszkadzać. Chce kraść, niech kradnie. Nie zamierzam się poświęcać. Może jak zobaczy, że palę na zewnątrz, zrozumie, że ma sklep do swojej dyspozycji, dopóki nie skończę puszczać dymka.

Sammy Szlug, po łokcie w kuble, nie podnosi wzroku na odgłos moich kroków.

– Cześć – mówię. Uśmiecham się i wyciągam w jego stronę rękę z przewieszoną reklamówką.

Zarzuca przetrząsanie śmieci, siada na krawężniku obok mnie i otwiera sok. Odkąd go znam, dziękuje w ten sposób: patrząc w niebo i śmiejąc się w głos.

Kilka miesięcy mi zajęło, zanim utrafiłam w jego gust z zawartością tych reklamówek. Wśród pracowników stacji krążą o nim plotki. Ponoć był dobrym człowiekiem, zanim załatwiła go syntetyczna marycha. Przesadził i umarł. Po tamtym felernym skręcie uzależnił się od twardych narkotyków i zaczął interesować się dziećmi. Od pierwszego wejrzenia wiedziałam, że to nieprawda. Zobaczyłam, jak przetrząsa kubły. Z jednego wydobył usmarowany keczupem styropianowy kubek i z niego pociągnął. Wybiegłam na zewnątrz z butelką wody, ale nawet na mnie nie spojrzał. „O co chodzi, Sammy? Na co miałbyś ochotę?” – zapytałam. Szurał stopami po rozłożonych kartonach, nie odrywając wzroku od czubków palców. „Chciałbyś colę? Mleko? Sok?” Przestał się wiercić. Po chwili wróciłam z sokiem jabłkowym, pomarańczowym i wieloowocowym. Wybrał jabłkowy. Od tamtej pory zwracam uwagę na jego szuranie i postępuję odpowiednio. Nie przestał jednak przeszukiwać kubłów, co mówi mi, że ma zbyt zjarany mózg, aby zostawić go samemu sobie.

Zapalam cygaro i oblizuję wargi. Pierwszy dymek zawsze napełnia moje usta słodyczą. Mimo to wypalam cygara tylko do połowy, w przeciwnym razie czułabym się tak, jakbym język, gardło i płuca miała przesiąknięte chemikaliami i zajęte ogniem. Okropność, ale przynajmniej mogę być dumna z jednego: nikotyna mną nie rządzi. Sięgam po cygaro, kiedy chcę, i odkładam je, kiedy chcę. Pod tym względem różnię się od Cherry. Nie mam zadatków na narkomankę. I wiem, że palenie szkodzi. W tym przypadku mnie, ale też dziecku, które być może noszę w sobie. Zrobiłam w życiu wystarczająco dużo złych rzeczy, aby mieć za co przepraszać do samej śmierci, swojej, a nawet potencjalnego dziecka. Chyba powinnam kupić test ciążowy. Niewiedza mnie zabija, lecz stanowi zarazem jedyne pocieszenie.

– Byłam dzisiaj na pogrzebie – mówię.

Sammy Szlug szeleści opakowaniem po ciastku, wskazuje neon na dachu tworzący nazwę stacji. Może w ten sposób pyta: „Czemu pracujesz, skoro jesteś smutna?”. Białe ćmy zlatują się do dużych czerwonych liter. Babka Brown sądziła, że śmierć czeka za rogiem, gdy biała ćma na kimś wyląduje. W ogóle była przesądna. Pewnego razu rozwiesiła na gałęziach klonu w naszym ogrodzie szklane butelki dla odstraszenia złych duchów. Mawiała: „Nos mnie swędzi. Przyjdzie ktoś z wizytą”. I nigdy nie kładła portfela na podłodze, przekonana, że im niżej by się znalazł, tym mniejszy miałaby dochód. Musiał sam upaść parę razy, bo przy całej jej ostrożności – co po niej zostało?

Sammy Szlug znowu zaczyna szeleścić, tym razem pokazuje w stronę sklepu. Klient, już z czystymi rękami, stoi przy ladzie, trzymając chusteczki do dezynfekcji i opakowanie żelków Twizzlers. Nie chcę do niego wracać. Kiedy szedł do toalety, wpatrywałam się w żuczka rozgniecionego na kafelkach podłogi, ale przez cały czas czułam na sobie spojrzenie gwiżdżącego faceta; miarowy odgłos powolnych kroków mówił mi, że przygląda mi się uważnie.

Zerkam na Sammy’ego Szluga. W kącikach ust zalegają mu okruszki ciastka, co najważniejsze jednak – nie porusza stopami.

– To na razie – rzucam. Zaciągam się jeszcze jeden, ostatni raz i ruszam w kierunku sklepu. Wciskam się za ladę ze słowami: – Przepraszam, myślałam, że zajmie to panu dłużej.

Facet pokazuje zęby w uśmiechu, a ja po raz pierwszy spoglądam na jego twarz. Ma mleczną cerę. Sosnowozielone oczy, głębokie dołeczki i jasne piegi na nosie. Nosi loki i używa dobrej wody kolońskiej. Oceniam, że jest pod czterdziestkę, plus minus. Oparte o ladę palce zakończone są zadbanymi paznokciami.

– Wybacz najście – odzywa się wreszcie.

Mówi jak tutejszy, ale jego ubranie świadczy o czymś przeciwnym. Elegancki ciemny garnitur z jedwabnym niebieskim krawatem w połączeniu z roztaczanym przez niego zapachem plasuje go w gronie bogatych. Biznesmen? Prawnik albo księgowy? Z takimi ładnymi zębami mógłby się zajmować sprzedażą bezpośrednią. A może jest pastorem w katedrze? Bądź prowadzi zakład pogrzebowy, którego klientami są sławni ludzie?

Dość tego gapienia się, pora coś powiedzieć.

– Najście? – powtarzam zdziwiona, jakbym nie zwróciła uwagi na jego makabryczny taniec. Obrzucam spojrzeniem chusteczki do dezynfekcji oraz żelki.

– Jakiś gnojek potrącił psa na East Raccoon Valley Drive. Musiałem się zatrzymać i ściągnąć zwłoki z jezdni.

Na parkingu nie było żadnego samochodu.

Otwiera portfel na ladzie, patrząc na witrynę z papierosami za mną, po czym go zamyka. Wydaje mi się, że dostrzegłam prawo jazdy ze stanu Nowy Jork, ale mignęło mi tylko, nie mogę mieć więc pewności. Mówi tak, jakby się tu urodził, ale to niemożliwe.

– Z cudem graniczy znalezienie otwartej stacji o tej porze. Moja kierownica… – Odrywa spojrzenie od papierosów i przenosi je na mnie, porusza wargami, jakby chciał coś powiedzieć, i wlepia oczy w plakietkę z moim imieniem. – Magnolio. Czy mógłbym też prosić o paczkę Virginia Slims?

Nie wygląda mi na kogoś, kto pali Virginia Slims.

Sczytuję ich kod. Facet stuka swoją kartą o terminal.

– Josephine Baker – stwierdza znienacka.

– Hm?

– Zastanawiałem się, kogo mi przypominasz. Josephine Baker.

– Dziękuję. – Uśmiecham się. Nie mam pojęcia, o kim mowa.

Wkłada kartę do terminala.

– Wiesz co? Mogłabyś być modelką. – Wbija PIN.

Śmieję się uprzejmie.

– Zabawny pan jest. – Krótkie wahanie w środku zdania. W pracy staram się unikać zbyt bezpośrednich form, takich jak „zabawnyś pan”. Nie wychodzi mi to naturalnie, ale klienci wolą, gdy tak się do nich zwracać.

– Mówię poważnie. Zgodziłabyś się zostać modelką?

– Pewnie. Gdyby w Knoxville dało się na tym zarobić, tobym się zgodziła.

Facet sięga do kieszeni, obraca w palcach wizytówkę, po czym umieszcza ją na ladzie. Pod moim dotykiem wydaje się twarda i biała jak kość. Dołeczki, które tworzą mu się w policzkach przy uśmiechu, odejmują mu nieco lat.

– Przemyśl to sobie. – Zabiera zakupy i odwraca się ku drzwiom. Jego buty śpiewają na wykafelkowanej podłodze, gdy idzie. – Dobrej nocy wszystkim.

Pozbywam się jego rachunku, a potem wyglądam na zewnątrz, by odprowadzić go wzrokiem, ale zdążył już zniknąć.

Gdy moja zmiana się kończy, rozważam, czyby nie nadłożyć pół godziny drogi na inną stację benzynową, gdzie mogłabym anonimowo kupić test ciążowy. Angie, która zajęła moje miejsce za kasą i sprawdza teraz, czy liczba paczek papierosów się zgadza, bez wątpienia zrobiłaby minę z gatunku „och, nie wiedziałam, że uprawiasz seks”. Jakby pomimo szóstego krzyżyka na karku nie miała faceta, który lubi urządzać jej sceny. Jest trzecia nad ranem, świat wydaje się martwy, a mnie bolą nogi. Test ciążowy nie ucieknie. Gdybym się już w tej chwili dowiedziała, że muszę albo zacząć jeść za dwoje, żeby przeżyć, albo pogodzić się z samotnością, raczej na pewno nie mogłabym po tym zasnąć.

Autobus z Halls Crossroads jedzie aż do podnóża House Mountain. Pokonuje po drodze Fountain City, gdzie mieszczą się głównie solaria, butiki i salony kosmetyczne. Dalej wzdłuż Broadwayu można znaleźć komisy samochodowe i lombardy, knajpę Taqueria La Herradura, w której podają ryby palce lizać, salony tatuażu i jeszcze więcej komisów samochodowych. Wszystko oczywiście zamknięte o tej porze.

Wysiadam z autobusu, znikam w bocznej uliczce, przecinam lasek. Powłócząc nogami, jakbym szła przez wodę, mijam podjazd. Parterowy biały dom z niewielką werandą, w środku ciemno, bo stoi pusty. Nocne cienie matowią pomalowane na żółto drzwi.

Nie myślę o wizytówce, dopóki nie znajdę się wewnątrz. Siedzę w fotelu, zakopana pod pledem, z zapalonym skrętem. Lecący z radia w tle dżez milknie i rozlegają się dźwięki Sleep Walk autorstwa Santo & Johnny’ego. Nie słyszałam tego utworu nigdy wcześniej, ale czuję, że do mnie przemawia. Wdychając syntetyczny zapach winogron i słabej marychy, wyciągam wizytówkę z kieszeni. W dotyku nie sprawia wrażenia kartonika, raczej zamszu. Ciemnozłote fikuśne litery głoszą: „Agencja Cotton & Eden”. Jest też numer telefonu, mail, adres pocztowy, ale brak opisu czy choćby linku do strony internetowej. Wspomnienie białego mężczyzny rozbudza we mnie nowe pragnienie. Otaczała go aura tajemnicy: sposób, w jaki mówił, marka papierosów, którą wybrał, i porządne buty na skórzanej podeszwie. Ale i tak nie odezwę się do niego. Jako modelka w Knoxville skończyłabym z nastroszoną fryzurą à la gwiazdy lat osiemdziesiątych minionego wieku. Albo poćwiartowana i schowana do kartonów w zawilgłym opuszczonym magazynie. Sztacham się ponownie, drapię po nosie i rzucam wizytówkę na ławę. Powiedział, że kogo mu przypominam?

Trzymam palce zawieszone nad klawiaturą laptopa, dopóki sobie nie przypomnę. Zdjęcia uświadamiają mi, że nie jestem ani trochę podobna do Josephine Baker, która miała nadąsane spojrzenie i geparda na smyczy. No, może łączy nas odcień cery. Na każdej fotografii wygląda inaczej: nierządnica, bizneswoman, boginka dżungli. Najbardziej podoba mi się na tym, na którym ma spódniczkę z bananów. Ciekawa jestem, czybym się ładnie prezentowała, przewiązawszy sobie w pasie sznurek z owocami. A niech mnie, ale swędzi. Znowu muszę się podrapać po nosie.

Czas przestał dla mnie cokolwiek znaczyć. Jest czwarta nad ranem, a ja wciąż nie leżę w łóżku. Przyświeca mi tylko lampka do czytania i słaby blask ekranu laptopa. Unoszę się w mroku, a może to mrok unosi się we mnie, w każdym razie nadal czuję mocno obecność Babki Brown, a nos nie chce przestać swędzieć. Choć wszystkie okna i drzwi są zamknięte, mam wrażenie, że do środka wdziera się letni upał. Potrzebuję czegoś na uspokojenie. Wstaję z fotela, pozwalając, by laptop zsunął mi się z kolan na siedzisko. Niech Louis Armstrong śpiewa sobie o zielonych drzewach w pustym pokoju. W łazience puszczam zimną wodę na przeguby. Muszę się ochłodzić. Pewnie jestem na haju, ale wydaje mi się, że wraz z wodą niknie w odpływie całe moje życie. Gdy tak patrzę na tę niewielką porcelanową misę, która jest moją umywalką – moją i niczyją inną – zdaję sobie sprawę, że nigdy nie widziałam tak małej umywalki w telewizji. Nawet w serialach i filmach, których bohaterowie są rzekomo ubodzy. A wanna? Chcąc się wykąpać, muszę podkurczać nogi. Ta łazienka nie służy kąpielom ani myciu zębów, służy umniejszaniu.

Mniejszą od tej umywalkę widziałam w przyczepie mieszkalnej Cherry. Miałam pięć lat, gdy Cherry zaczęła się spotykać z Quarrym – wtedy jeszcze z płowymi włosami na głowie i ze wszystkimi zębami. W tamtych wczesnych dniach ich znajomości, kiedy się kochali, Quarry próbował kochać także mnie. Nazajutrz po tym, jak się do nas wprowadził, wrócił po pracy do domu. Przyniósł megadużą pizzę i różowy kapelusz kowbojski. „Kupiłem z napiwków”, wyjaśnił. Natychmiast go włożyłam. Quarry opadł na czworaki i wkrótce płakaliśmy ze śmiechu: ja z nogami obejmującymi go za szyję, on kłusujący pomiędzy meblami, Cherry strzelająca fotki jednorazowym aparatem. Miałam pełen pęcherz, ale nie chciałam przerywać zabawy. Popuściłam więc. Śmiechy stały się jeszcze głośniejsze. W końcu zeskoczyłam mu z pleców, tak że mógł pobiec do łazienki i spłukać z siebie siki za pomocą wody z mydłem. W mikroskopijnej umywalce Cherry. Tak, takie rzeczy przesądzają o skromnym życiu.

Jakim cudem Babka Brown przeżyła tutaj całe swoje życie, wiecznie zgarbiona i skulona? Mnie tu się z trudem oddycha. Musiała się dusić, tak jak ja, mając tylko te ściany i bijące serce. Wiedząc, że siedzę markotna, mawiała: „Magnolio, dlaczego się smucisz, skoro mamy na niebie perłę, buty na nogach i miłość w sobie?”. Nie dostrzegam perły w księżycu. I jeśli siedzę markotna, pozwólcie mi się pogrążać w smutku.

Ktoś puka do drzwi frontowych trzy razy.

Zakręcam kran i nasłuchuję. Nie słyszę nic poza Louisem, który mówi mi, jaki to świat jest wspaniały.

Pukanie się powtarza.

Przekradam się do salonu, ale zanim zbiorę się w sobie i wyjrzę przez judasza, zamieram i nadstawiam uszu. Zza drzwi dobiega ciche gwizdanie. Na moment zamieniam się w dziecko przerażone tym, co na nie czyha – spóźniona zjawa zwiastująca śmierć, mężczyzna, który pod pretekstem skorzystania z telefonu zamorduje mnie i zostawi gołe kości. Jeśli teraz nie spojrzę, nie zrobię tego nigdy. Przyciskając oko do wypukłego szkiełka, widzę go. Kulasa w garniturze, żującego różową gumę balonową. Gapi się w judasza, jakby zobaczył mnie całą, i uśmiecha się krzywo.

Na palcach przechodzę do swojego pokoju i cicho kładę się do łóżka. Kulas też powinien być w łóżku, tyle że swoim, na wpół opustoszałym, odkąd oddał żonę do domu starców; powinien tęsknić za zapachem jej kremu na noc i tego, jak mówiła przez sen. Na pewno nie powinien pukać do moich drzwi. W domu robi się kompletnie cicho, jeśli nie liczyć dźwięków saksofonu. Gdy czuję, że Kulas dał spokój i wrócił do siebie, przemykam do salonu. W tej samej chwili klucz w zamku się przekręca – szybkie dzwonienie zębami – i Kulas wchodzi do środka.

– Co, do diabła…

– Magnolia – rzuca.

Przecieram oczy.

– Właśnie szłam zobaczyć, kto puka.

Siadamy na żółtej kanapie zarzuconej wyleniałymi poduszkami.

Milczenie się przedłuża. Kiwając głową do lecącej melodii, Kulas nie przestaje rozglądać się po salonie. Zupełnie jakby robił inwentaryzację. Ale jest przecież późno. Za późno na takie rzeczy. Jemu jednak najwyraźniej to nie przeszkadza.

W końcu się odzywa:

– Jak się trzymasz?

– Najlepiej, jak umiem.

– Postanowiłem wpaść i sprawdzić, co u ciebie. – Wydmuchuje balona. Rozlega się trzask i guma okleja mu brodę. – Wydawałaś mi się coś nieswoja.

Wyciąga przed siebie nogi, anektując całą przestrzeń.

– Babka Brown nie żyje. – Słowa opuszczają moje usta, a ja mam wrażenie, że zaczęłam mówić językami. Przez nie żałuję, że nie wierzę w duchy. No dalej, nawiedź ten dom. Nawet jeśli jesteś tylko obłoczkiem dymu. Wślizgnij się temu mężczyźnie do gardła. Spraw, by się zakrztusił. Powiem, że nie trzymałyśmy żadnych pastylek do ssania. Będzie musiał wyjść, wsiąść do samochodu i pojechać do apteki. Nawiedź ten dom, jakbyś nigdy go nie opuściła.

– Chcę cię przeprosić za wcześniej…

– Proszę? – Jakby mnie nie zemdliło, gdy mlasnął.

– No… że próbowałem ci otworzyć oczy na to, jak działa ten świat. – Milknie, pociera zarost, jakby właściwe słowa chowały się między krótkimi włoskami. – Żyłaś dotąd pod kloszem.

– Nie powiedziałabym. – Na pewno nie wie o moich dziecięcych latach spędzonych pod opieką Cherry. Ani że w ostatnich miesiącach życia Babki Brown też nie chronił mnie żaden klosz. Siedziałam non stop na Tinderze. Szukałam ciepła w pachnących piżmem ramionach mężczyzn. Rozkładałam nogi na zaśmieconych parkingach, w obcych łóżkach, na leśnej ściółce. Jeśli się nie mylę i faktycznie mam problem, to dziecko nie pozna swojego taty. Po prawdzie życie człowieka wcale nie jest lepsze, kiedy zna swoich rodziców. – Płacę rachunki. Pracuję.

– Wiesz, co twoja babcia robiła w twoim wieku? – Sądząc po tym, jak mięknie jego wzrok, Kulas pogrąża się we wspomnieniach. Nagle chichocze, zupełnie nie jak staruszek, którym jest, tylko jak dziecko. – Łaziła po mieście z kapslem przypiętym do bluzki.

Wybucham śmiechem.

– Co takiego?

Kulas uśmiecha się do mnie.

– Ty naprawdę żyjesz pod kloszem.

– O co chodzi z tym kapslem?

– Dawała w ten sposób mężczyznom znać… – Zaciska wargi i obserwuje mnie uważnie. – Sprzedawała się.

– Nie pański interes.

– Kiedyś mój.

Czuję się tak, jakby zapadnięta kanapa mnie połykała. Unikam siadania na niej – stoi tu raczej dla ozdoby, wątpliwej co prawda, niż żeby na niej wypoczywać. Dlaczego nie usiadłam w fotelu? Przenieść się teraz byłoby niegrzecznie. Kulas mógłby to odebrać jako wyzwanie. O, właśnie się do mnie przysuwa. Dolatuje mnie silny zapach gumy balonowej i drzewa sandałowego.

– Nie twierdzę, że robiła coś złego. Udawało jej się wiązać koniec z końcem. – Wydmuchuje kolejnego balona. – No ale była… nietypowa.

– Wszyscy to wiedzą. – Ziewam. – Spać mi się chce.

– Po prostu trochę się martwię, czy dasz sobie radę. Twoja babcia była twarda jak stal. – Dotyka mojego kolana. – Ty jesteś miękka.

– Nie – mówię.

3

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

O autorce

Dostępne w wersji pełnej