Dopóki serce bije - Aneta Wawrzyniak - ebook

Dopóki serce bije ebook

Aneta Wawrzyniak

4,7

Opis

O bliskości w obliczu śmiertelnej choroby

Choroba atakuje znienacka. Nie pyta nikogo o zgodę czy plany na następny rok. Przychodzi podstępnie, burzy całe dotychczasowe życie, zabiera dni i noce, które wcześniej chciało się spędzić zupełnie inaczej. Ale nie ma wpływu na wszystko. Wiele zależy od nas samych…

„Dopóki serce bije” to nie tylko historia kobiety dotkniętej nowotworem złośliwym. To poruszająca opowieść o więzi matki z córką, poświęceniu i woli walki, a także uczeniu się pogody ducha na przekór wszelkim przeciwnościom.
Ile jesteśmy w stanie zrobić dla najbliższej osoby w obliczu śmiertelnej choroby? Jak być wsparciem, gdy sami dźwigamy ogromny ciężar? Ta książka pozwoli ci poznać odpowiedzi na te pytania i pokaże, jak mimo wszystko cieszyć się chwilą.
Bo warto walczyć… dopóki serce bije.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 287

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (13 ocen)
10
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
afa31

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna poruszająca,Choroba i odejście matki to są ciężkie chwile całe lata jest serce zranione,polecam.
00
Ela267

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam przeczytać
00
Wrobel74

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka
00
Maria-szafirska8

Nie oderwiesz się od lektury

6 / 24
00
Pacholarzyk

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna ksiazka❤️
00

Popularność




Aneta Wawrzyniak

Dopóki serce bije

Prolog

Kończył się marzec 2023 roku. Kończył się, bo wszystko na tym świecie znajduje prędzej czy później swój kres. Nie ma żadnych wyjątków. Żadnych! Niestety…

Wyszłam z mieszkania rodziców – w ręku trzymałam małą walizkę, tę samą, którą wniosłam tutaj wiele miesięcy wcześniej. W wyłożonym jasnym parkietem korytarzu, który tętnił wspomnieniami, zamknęłam drzwi na klucz. Stanęłam przed nimi. Skrywały za sobą oddech życia, którego już nie było. Pozostało tylko wspomnienie.

Rzeczywistość wokół mnie coraz bardziej się rozmazywała za sprawą łez, które sunęły po moich policzkach jak drobinki szkła, rzeźbiąc ścieżki bólu na mojej twarzy. To naprawdę koniec. Koniec naszej wspólnej historii – tak mówił rozum, a jednak serce i całe moje wnętrze krzyczały w proteście, że to nie może być prawda. Jak może być prawdą coś tak strasznego?

Za tymi drzwiami, w tym mieszkaniu, które pachniało jeszcze troską i miłością, spędziłam ostatnich osiemnaście miesięcy. Szesnaście z nich – z Mamą, z moją Mamusią. Dwa miesiące – już bez Niej.

Bezwiednie schowałam klucz do kieszeni, pociągając za sobą duchy przeszłości.

Skrzypienie schodów pod moimi stopami zdawało się naśladować jęk mojej duszy zatopionej w żałobie. Światło, które prześwitywało przez niedomyte okno na półpiętrze, nie było ani ciepłe, ani kojące. Teraz, z każdym krokiem, przenikało mnie zimnym, obojętnym blaskiem, wydobywając na powierzchnię moją samotność.

Odniosłam wrażenie, że nawet powietrze tam, w tym starym bloku z wielkiej płyty, było nasycone naszą wspólną historią – moją i Mamy. Echo dawnego śmiechu odbijało się od mojej pustki jak kamień rzucony w taflę bezkresnej wody.

Schodziłam coraz niżej. Pokonywałam piętra bardzo powoli. Moja mała walizka, teraz niespodziewanie ciężka, stała się jedynym śladem mojego istnienia w tym miejscu. Gdy szłam po schodach, z każdym stopniem zostawiałam za sobą pustkę. Pustkę, której nie dało się wypełnić. Pustkę, która teraz jest moim domem. Pustkę, którą zostawiła moja Mama.

Wspomnienia, które łączę z Mamą, to nasze wspólne rozmowy – nie tylko wymiana słów, ale również uczuć, myśli, pragnień. Siadałyśmy i po prostu gadałyśmy, bez ograniczeń, bez zakłamania, o wszystkim – od najgłębszych tajemnic wszechświata do prostych codziennych spraw. Nie zawsze byłyśmy zgodne, to nie była relacja córeczka – mamusia z cukierkowych obrazków, ale coś o wiele ważniejszego i prawdziwszego. Nazwałabym to partnerstwem, więzią utkaną z szacunku i zaufania, w której każda wypowiadała swoje zdanie w autentyczny sposób.

Tych rozmów było tak wiele, że trudno mi wspomnieć jakąś szczególną, a jednak każda z nich była skarbem, drobnym kamykiem, który układał się w mozaikę naszej relacji. Lubiłyśmy siedzieć w kuchni przy stole – to takie nasze miejsce. Światło zapadającego zmierzchu rozświetlało kąty, a zapach kawy unosił się w powietrzu, przesycając każdą sekundę wyjątkowym spokojem.

Z jednej strony byłyśmy do siebie bardzo podobne, z drugiej – odmienne. Uzupełniałyśmy się jak dwa różne instrumenty tworzące harmoniczne unisono. Nieraz w życiowych sytuacjach był potrzebny jej spokój i skromność niczym łagodne brzmienie skrzypiec. Innym razem konieczna była moja energia i pewność siebie jak perkusyjny rytm prowadzący przez życiowy szlak.

Z tym nas najbardziej kojarzę – z uzupełnianiem się jak w melodyjnym utworze, gdzie każda nuta ma swoje miejsce i znaczenie. Wiele osób wręcz sądziło, że wszędzie pojawiałyśmy się razem jak dwa motywy muzyczne, które nawzajem się przeplatają, choć przecież prowadziłyśmy odrębne życia. Ale odrębne nie oznacza osobne – każda z nas była własną melodią, a razem tworzyłyśmy symfonię.

Wspomnienia o niej, o nas, są jak wibrujące nuty tej symfonii. Echa naszych rozmów, naszej miłości zawsze będą we mnie biły jak rytm serca. Teraz, choć drzwi naszego domu są zamknięte, muzyka, którą tworzyłyśmy razem, zawsze będzie ze mną. Zawsze będzie w moim sercu. Pozwólcie zatem, że ta nasza muzyka życia zabrzmi raz jeszcze.

Przed chorobą

Niespodzianki dla Mamy. Czy je pamiętam? Wszystkie! No dobrze, może nie wszystkie, ale na pewno te najważniejsze. Czy jednak były niespodzianki mniej ważne? Nie! Po prostu czas jest bezwzględny i potrafi zacierać w moim umyśle wspomnienia, które chciałabym zachować na zawsze.

Może zatem to nie konkretna niespodzianka jest istotna, ale sama jej idea? Te małe spiski, planowanie, wyczekiwanie.

Uwielbiałam sprawiać Mamie niespodzianki. Była to moja mała tradycja. A najlepsze było to, że zawsze udawało mi się ją zaskoczyć, niezależnie od tego, jak bardzo próbowała mnie przejrzeć.

Najważniejsze było obserwowanie tego błysku zaskoczenia na twarzy Mamy. Jak kiedyś, gdy przygotowałam dla niej śniadanie do łóżka na Dzień Matki, mając zaledwie kilka lat. Skradałam się po kuchni jak mała myszka, starając się nie obudzić Mamy. Moje ręce drżały, kiedy niosłam tacę pełną jej ulubionych potraw. To była magia. A najbardziej magiczna była jej radość. To spojrzenie w jej oczach, ta szczera, głęboka radość – to było coś, co sprawiło, że te chwile były bezcenne. Jak tamten dzień.

Któregoś razu, to było w Dzień Matki, zrobiliśmy Mamie niespodziankę. Zabraliśmy ją do Kalisza. Tak to sobie wymyśliliśmy – obiad, spacer, zwiedzanie katedry. Szliśmy niespiesznie przez miasto. Był to dzień jak malowany. Wiosenne słońce tańczyło w koronach drzew, a w powietrzu unosił się zapach kwitnących kwiatów. Na twarzy Mamy przeplatały się zdziwienie i radość. Tak, zaskoczyliśmy ją tamtego dnia. Jednak szybko się okazało, że zaskoczenie będzie jeszcze większe, bo po drugiej stronie ulicy dostrzegliśmy idących chodnikiem Alicję Majewską i Włodzimierza Korcza. Mama od zawsze uwielbiała piosenki pani Alicji. Często je nuciła. Nieraz więc śmiała się do nas melodią Odkryjemy miłość nieznaną. Ta piosenka była dla Mamy wyjątkowa. Jak wiersz utkany z muzyki powoli się rozwijała, budując wzruszający obraz miłości, która czeka gdzieś tam. Każda nuta była jak drobinka piasku, które razem składały się na piękną, pełną tajemnic plażę uczuć.

Innym razem Mama podśpiewywała Jeszcze się tam żagiel bieli. Ta piosenka była jak opowieść o dalekich podróżach, pełna namiętności i tęsknoty. Jak łódź, która płynie na wodzie, piosenka ta rozwijała się w sposób nieprzewidywalny i emocjonujący. Unosiła słuchacza jak na falach niezmierzonego życia.

A ileż to razy słyszałam Mamę nucącą Być kobietą! Dla niej ta piosenka była hymnem kobiecości – pełnym siły i dumy. Jak gorące płomienie muzyka ta pulsowała energią, która przenikała do każdego zakamarka serca.

Nic więc dziwnego, że Mama prawie oszalała na widok przechodzącej nieopodal Alicji Majewskiej. Stanęła jak sparaliżowana, a w jej oczach zajaśniał wielki podziw. Znajdując się obok Mamy, czułam wręcz, jak jej serce szybciej biło. Może to było zaskoczenie, może emocje, ale przez moment wydawało się, że zabrakło jej tchu.

Pani Alicja zdawała się odczuwać tę niewidzialną nić łączącą ją z naszą matką. Przystanęła. Zmrużyła oczy.

– Przepraszam, śpieszymy się na koncert! – krzyknęła przez ulicę, a jej głos rozniósł się echem. Ale pomimo pośpiechu podniosła rękę w powitalnym geście i uśmiechnęła się do nas.

Mama otrząsnęła się z zaskoczenia i odpowiedziała tym samym. Widzieliśmy, jak na jej twarzy zmieniały się emocje – od zaskoczenia, poprzez radość, aż po smutek, a przynajmniej nostalgię.

Po chwili Alicja Majewska i Włodzimierz Korcz odeszli, znikając w tłumie. Mama jednak nadal stała tak, jakby czas zatrzymał się dla niej w tamtym miejscu. Była jak rzeźba, jak obraz wiszący na ścianie, a jej spojrzenie wciąż wędrowało za znikającymi w oddali postaciami artystów.

– Czy to naprawdę się stało? – zapytała po długiej chwili, odwracając się do nas.

W jej głosie drżało zdumienie.

Chyba nie wierzyła, że spotkała swoją ulubioną piosenkarkę. To wszystko było jak sen, jak wydarzenie wyrwane prosto z jej najskrytszych marzeń. Ale ta chwila, choć przemijająca, była dla niej czymś więcej niż tylko spotkaniem. Była to chwila pełna radości, zaskoczenia i miłości. Miłości do muzyki, do pani Alicji i do nas – jej najbliższych.

To oczywiście nie była ostatnia przygoda z Alicją Majewską. Pamiętam jeszcze inne zdarzenie. Pomysł był od początku wyjątkowy. Mama od zawsze miała talent do tworzenia niespodzianek. Chyba odziedziczyłam ten dar po niej.

– Pojedziemy z Kazią na koncert Alicji Majewskiej. To będzie prezent dla Kazi na jej sześćdziesiąte urodziny – ogłosiła pewnego dnia Mama, a jej twarz rozpromieniła się na tę myśl.

Przyjrzałam się jej zdumiona.

– Ale Mamo, przecież Kazia będzie miała sześćdziesiątkę dopiero za rok – przypomniałam.

Mama tylko się uśmiechnęła, jakby ten szczegół nie miał dla niej znaczenia.

– To co, pojedziemy teraz! – upierała się, a w jej oczach migotał przekorny błysk.

Była zdecydowana i nic nie mogło jej powstrzymać.

Koncert Alicji Majewskiej odbywał się w Sali Ziemi w Poznańskim Centrum Targów. To było miejsce tak monumentalne jak sam głos artystki. Zarówno Mama, jak i Kazia przygotowywały się do tego wydarzenia przez cały miesiąc. Był to prawdziwy rytuał – wybieranie sukienek, planowanie drogi, rozmowy o utworach, jakie najbardziej chciały usłyszeć na żywo.

Jak już wiecie, Alicja Majewska była wielką idolką Mamy. Jej głos, melodie jej piosenek – wszystko to miało dla Mamy niezwykłe znaczenie. Każdy dźwięk, każda nuta były jak osobny fragment historii, którą Mama chciała się podzielić z Kazią.

W dniu koncertu obydwie wyglądały jak dwa perłowe ptaki, szykowne i eleganckie w swoich sukienkach. Robiły ogromne wrażenie. Pamiętam, że jeszcze przed koncertem przystanęły na korytarzu, aby spojrzeć w lustro. Obserwowały siebie nawzajem, wygładzając niewielkie zagniecenia tkanin, poprawiając biżuterię. Mama patrzyła na Kazię z dumą i czułością, jakby zaraz miała ją wprowadzić do magicznego świata. Poniekąd tak się właśnie stało.

Wkrótce po tym, jak usiadłyśmy na sali koncertowej, atmosfera zdała się skondensować do ciężkiej esencji oczekiwania. Widziałam, jak obie są poruszone. W ich oczach tlił się blask emocji, a na ich twarzach rysowało się coraz wyraźniejsze napięcie. Wiedziałam, że przeżywają ten moment intensywniej, niż mogłabym sobie wyobrazić.

Gdy muzyka rozbrzmiała, Mama zaczęła śpiewać razem z Alicją. Było to piękne i poruszające. Jej głos falował z dźwiękami muzyki, tworząc harmonię, która zdawała się na chwilę zatrzymać czas. Widziałam, jak jej oczy błyszczą, jak jej usta poruszają się, formując słowa piosenki, które znała na pamięć. W tych momentach Mama wydawała się nie tyle osobą, ile manifestacją czystej, nieposkromionej emocji.

To nie była tylko melodia, to było coś więcej – muzyka stała się żywym obrazem ich miłości do Alicji, do tej chwili, do siebie nawzajem. Każdy ton, każda nuta była kwintesencją wspólnie dzielonej radości, smutku, tęsknoty i miłości. Śpiew Mamy był nie tylko refleksją jej uczuć, ale także hołdem dla Kazi, dla ich przyjaźni, dla wszystkiego, co razem przeszły.

Nagle na scenie zaczęły rozbrzmiewać pierwsze nuty melodii, która od lat była bliska sercu mojej Mamy. To były piosenka Podróżą każda miłość jest. To było jak zaklęcie, jak magiczne słowa, które, powoli odmieniane, przenosiły nas w inny świat. Początek był łagodny niczym delikatny dotyk; subtelnie przyciągał uwagę. Potem jednak dynamika utworu rosła, z każdym dźwiękiem stając się coraz silniejsza, coraz bardziej poruszająca.

Alicja Majewska prowadziła nas przez tę podróż, jakby z każdym słowem opowiadała o miłości, której doświadczyła, śpiewała o doświadczeniach, które ją zmieniły, i o tym, że miłość jest podróżą, którą musimy odbyć.

A Mama? Mama śpiewała razem z nią. Jej cicho wydobywający się głos mieszał się z potężnym sopranem Alicji, tworząc symfonię, która przekraczała granice słów. To było jak śpiewanie sercem, jak rozmowa między dwiema duszami, które na chwilę spotkały się w jednym miejscu, w jednym czasie.

Gdy ostatnie nuty koncertu rozpłynęły się w powietrzu, a cisza, taka specyficzna po wielkim wydarzeniu, zasnuła całą salę, Alicja Majewska zeszła ze sceny. Wszystko nabrało nierealnego wymiaru, kiedy oznajmiła, że będzie rozdawać autografy. Czekałyśmy, i to niezbyt długo.

W końcu Alicja wyszła, ubrana w prosty golf i jeansy, zupełnie jakby była jedną z nas. Mama spojrzała na Kazię i szepnęła:

– Patrz, ona jest taka jak my, normalna.

W jej słowach tkwiło coś więcej niż tylko zaskoczenie. Były tam miłość, szacunek, podziw.

Zaczęłam robić zdjęcia, chcąc uchwycić ten moment. To była chwila, którą trzeba było uwiecznić. Trzy kobiety, różniące się wiekiem, doświadczeniem, a jednak na chwilę stały się równe. Fotografia wyszła po prostu pięknie.

Tamten wieczór, tamten moment nie był tylko kolejnym dniem. Był to czas, kiedy mogłyśmy zapomnieć o codzienności, o troskach, o wszystkim, co zwykle przytłacza. Mama i Kazia bawiły się jak w najlepszych latach młodości. To było niczym magia, prawdziwa esencja radości.

Rozdział 1

Końcówka sierpnia 2021 roku przemknęła szeptem, niespodziewanie, dyskretnie wręcz. Któregoś dnia spostrzegłam ze zdziwieniem, że to już początek września. Zbliżało się ważne wydarzenie w naszej rodzinie – wesele mojej kuzynki. Szybko poczuliśmy powiew weselnego rozgorączkowania, przygotowań, które zawsze wiążą się z jakąś magiczną mieszaniną podniecenia i tęsknoty za czymś wyjątkowym.

Mama znalazła się w centrum uwagi, a to za sprawą zmian modowych, o jakie poprosiła. Już od dawna jej dyżurnym, można rzec, strojem był garnitur. W takiej kreacji zawsze wyglądała jak kobieta pełna pasji, pełna życia. Szczególnie lubiłam jej czerwony garnitur. Był jak flamenco – pełen życia, pełen emocji, pełen iskry. Gdy go zakładała, wiedziałam, że mam przed sobą najpiękniejszą kobietę pod słońcem. I najbardziej intrygującą. Boże, ileż się naszukałam tego garnituru! Byłam niesamowicie zadowolona, że udało mi się go kupić dzień przed jakąś ważną dla Mamy imprezą. Gdy go włożyła, efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania.

Jednak na wesele mojej kuzynki Mama poprosiła o sukienkę. Wiedziałam, że ta kreacja musi być wyjątkowa, i była. Była taka jak Mama – kolorowa, zwiewna, pulsująca radością. Przywiozłam ją z Łodzi. Mama uwielbiała kolory. Jej szafa była jak tęcza, pełna białych, różowych, beżowych, błękitnych, niebieskich i czerwonych kolorów.

A Mama, jak zawsze, wyglądała niesamowicie w tej sukience. Nie wiem, jak to robiła, ale było to dla niej po prostu naturalne. Gdy nawet dotykały ją problemy finansowe, zawsze potrafiła wyglądać elegancko. Pamiętam, jak na wakacjach, gdy byłam ubrana po prostu w szary T-shirt i szare spodenki, ona wyglądała jak modelka – zawsze z kolorową kreacją na spacer. Codziennie była dobrze ubrana. Zawsze była piękna.

Uwielbiałam kupować dla Mamy ubrania. Szukałam najpiękniejszych, najlepszych kolorów, najbardziej stylowych krojów. I tak wracałam do domu z torbami pełnymi niespodzianek dla niej, ciesząc się na myśl o jej uśmiechu.

Kiedy włożyła tę sukienkę na wesele, ja i ojciec staliśmy z otwartymi ustami, oczarowani. Dopiero po tym, jak wybrzmiało pierwsze wrażenie, dołożyliśmy do sukienki idealnie pasujące dodatki, zrobiliśmy Mamie małą sesję zdjęciową i wyszliśmy z domu – my i nasza gwiazda, moja Mama.

To był piękny moment, chwila zawieszona w czasie, kiedy cały świat kręcił się wokół niej, a ona promieniowała wśród nas jak najjaśniejsza gwiazda na niebie. Nie myślałam wtedy, że gwiazdy potrafią się szybko wypalać i gasnąć.

Z kościoła na salę weselną jechaliśmy jednym samochodem: Mama, ojciec, Kazia, wuja Adam i ja. Nastroje były cudowne. W kabinie auta unosił się zapach radości i świeżość, nie wspominając o mieszaninie naszych perfum.

Włączyłam radio, a wtedy z głośników rozbrzmiała piosenka Krzysztofa Krawczyka Za tobą pójdę jak na bal. Ta melodyjna, wibrująca nostalgicznie kompozycja przemknęła przez wnętrze samochodu jak ciepły wiatr. W miarę rozwijania się melodii delikatne gitarowe dźwięki zaczęły tańczyć w powietrzu, a w sercach zrodziła się melancholia. Nuty, słowa, głos Krawczyka – wszystko to przypominało nam o niewyrażalnej miłości i namiętności.

– Za tobą pójdę jak na bal, nie obejrzę się. Nikt mnie nie zatrzyma, nie zatrzyma mnie! – Mama zaczęła śpiewać, a potem dołączyła Kazia.

Ich głosy, jak wirujący na wietrze naszyjnik z pereł, łamały się i skakały w rytm muzyki. Śmiech wypełniał wnętrze samochodu, a my cieszyliśmy się tą chwilą, jakby był to ostatni raz, kiedy wszyscy jesteśmy razem. A przecież w ogóle nie myśleliśmy w ten sposób.

– Pamiętasz, jak często tańczyłyśmy do tej piosenki? – zapytała Kazia, a Mama z uśmiechem pokiwała głową.

– Raz nawet o mało nie przewróciłyśmy bogato zastawionego stołu – dodała.

I śmiech znów wybuchnął jak fajerwerki, otulając ich twarze.

Później wiele razy, gdy jechałam sama samochodem, zanurzałam się w tej samej piosence, jakby to była melodia mojej tęsknoty. Każde słowo, każda nuta przynosiły za sobą falę wspomnień. Tamta chwila, tamta podróż była jak piosenka, która zawsze brzmi w tle mojego życia. Echo tamtej przejażdżki, śmiechu, naszych wspólnych chwil wypełniało potem wiele razy przestrzeń wokół mnie jak cudowny dym wspomnień. Jakbym chciała poczuć na nowo naszą „ostatnią” radość. Ileż to razy przewijałam tę piosenkę, znowu i znowu, pozwalałam jej przepływać przez mój samochód, przepływać przez moje serce. Tak, łza też się kręciła.

Wesele było fantastyczne. Niosło się falą radości jak srebrzysty prąd wodny pełen błyskotek, które tańczą na powierzchni. Mama przewodziła temu spontanicznemu błyskowi, niemal szalała na parkiecie. Jej błyszczące oczy i uśmiech były jak słońce na letniej polanie. Później, kiedy zmęczenie zaczęło nas dopadać, usiadłyśmy na zewnątrz, wsłuchując się w muzyczne echo, które przemykało przez drzwi otwarte na oścież.

Opuściłyśmy salę na chwilę, aby złapać oddech. Siedząc obok siebie, otoczone tłumem weselnych gości, gawędziłyśmy w cudownej atmosferze. Żarty, śmiech i rozmowy, które krążyły wokół nas, były niczym ciepłe powiewy letniego wieczoru, choć przecież był już wrzesień.

Nagle spostrzegłyśmy pewnego młodego mężczyznę, chłopaka z orkiestry, który rzucał w moim kierunku powłóczyste spojrzenia. Jego oczy były pełne młodzieńczej ciekawości, a może i czegoś więcej. Cóż, sam się prosił, żeby stać się ofiarą. Widząc jego zainteresowanie, zaczęłyśmy go również obserwować, śmiejąc się do siebie.

– Och, patrz na niego – szepnęła Mama, nachylając się do mnie. – Pewnie myśli, że jesteś niezłym ciachem!

– Mamo, jest połowę młodszy ode mnie!

Patrzyłyśmy, jak zaskoczenie maluje się na twarzy chłopaka, kiedy zorientował się, że jest obserwowany. Ta chwila była jak drobny kamyk rzucony w staw – wywołała falę wspólnej radości i śmiechu.

To był właśnie ten moment, który najbardziej zapadł mi w pamięć z tamtej nocy. Siedziałyśmy obok siebie na sali, ciesząc się własnym towarzystwem, współdzieląc ten mały, prywatny moment radości. Zrozumienie między nami nie wymagało słów. To było nasze, tylko nasze, i zawsze takie będzie.

To było magiczne zakończenie lata, ostatnia wesoła wspólna impreza, gdy słońce jeszcze nie straciło swego złotego blasku, a wieczory były ciepłe i pełne obietnic. Nie wiedziałam wtedy, że ta chwila będzie jak ostatni promień słońca na horyzoncie, zanim zapadnie ciemność. Nie miałam pojęcia, że za dwa tygodnie nasze życie doświadczy trzęsienia ziemi, które przewróci wszystko do góry nogami.

– Ach, jak dobrze się bawimy, prawda? – Mama krzyknęła do mnie wówczas, przebijając się głosem przez gwar weselnej sali.

– Tak, to prawda – odpowiedziałam, a w moim tonie, choć wtedy jeszcze tego nie wiedziałam, zabrzmiała nuta nostalgii.

Dwa dni później, podczas poprawin, Mama nadal była pełna energii i entuzjazmu, tańcząc i śmiejąc się niczym zaczarowana, jak gdyby wiedziała, że te chwile są cenne. Chociaż mnie tam nie było, to znam to z opowieści.

Kilka dni później nasze życie zmieniło się nie do poznania. Te słoneczne, wesołe chwile zaszły za horyzontem rzeczywistości, a na nasze twarze opadł cień smutku i niepewności. Jednak tańczyłyśmy do ostatniej nuty naszego wspólnego życia, cieszyłyśmy się do ostatniego promienia słońca. Te chwile, te wspomnienia były jak balsam na ranę, jak zimna woda w upalny dzień, choć ich blask stał się teraz tylko echem przeszłości. Ale zawsze będę je pamiętała – te ostatnie chwile radości. Zawsze.

Codzienne rozmowy z Mamą przez telefon były naszym rytuałem. Robiłyśmy to kilka razy dziennie. Uwielbiałam te pogawędki. Były jak poranna kawa – stymulujące i przyjemne. Wszystko, co sobie mówiłyśmy, było naturalne i szczere. Mama zawsze była zainteresowana tym, co robię, gdzie jestem, co planuję. Była moim codziennym przewodnikiem, moim światłem w tunelu.

Ale pewnego dnia coś się zmieniło. To było tuż po weselu. Ten czas spędzałam u siebie w Poznaniu.

– Mamo, skończyłam trening. Teraz wracam do domu – powiedziałam do smartfonu, wycierając pot z czoła.

– Aha. – Jej głos brzmiał inaczej, był wyczerpany, jakby niesiony z daleka. – Cieszę się, kochanie.

– Mamo, coś jest nie tak? – zapytałam nagle zaniepokojona. – Czy mi się wydaje, czy jesteś zmęczona?

– Chyba trochę przeciążyłam się na tym weselu – powiedziała z lekkim westchnieniem. – Boli mnie noga, muszę trochę odpocząć.

– Na pewno? Czy powinnam zawieźć cię do lekarza?

– Nie, nie. Potrzebuję tylko trochę odpoczynku – zapewniła mnie, chociaż w jej głosie zabrzmiało coś, co sprawiło, że poczułam dreszcz niepokoju.

Rozmowa telefoniczna, która zawsze była dla nas tak zwyczajna, nabrała wtedy nowego, smutnego wymiaru. To nie była nasza zwykła pogawędka. Zrozumiałam to dopiero później.

Czwartkowy poranek przywitał mnie ciepłym słońcem, kiedy podjeżdżałam pod dom moich rodziców. Wszystko wydawało się takie samo jak zawsze. Mama wyglądała dobrze, chociaż w jej oku był jakiś błysk niepokoju.

– Noga mnie boli – powiedziała, próbując to zbyć, ale widziałam, że ból jest silniejszy, niż chciała przyznać.

Po kilku dniach ból minął. Przynajmniej tak mi się wydawało. Na początku tygodnia Mama przyjechała do mnie do Poznania, gdzie spędzałam urlop. Planowałyśmy wycieczkę do Malborka, ale Mama odmówiła.

– Jestem zmęczona – wyznała nagle. – Odpocznę i pojedziemy innym razem.

Wróciłyśmy do domu rodzinnego w środę. Mama zarejestrowała się do lekarza, co wywołało falę troski wśród naszych znajomych.

– Na pewno przeciążyła się na weselu albo na tych swoich kijkach – mówili, jakby chcieli zakląć rzeczywistość.

– Albo to jakiś covid – dodawali inni.

Trudno było podejrzewać, że mogłoby chodzić o coś innego. Przecież Mama zawsze była okazem zdrowia, zawsze była aktywna. Kijki trekkingowe stały się jej towarzyszami, jej ogromną pasją, kiedy przeszła na emeryturę. Dostała je na swoje sześćdziesiąte drugie urodziny i od tamtej pory nie odstępowała ich na krok. Kiedy inne kobiety w jej wieku jeszcze spały, Mama była już na trasie – w słońcu, deszczu, niezależnie od pory roku. Czasami pożyczałam kijki taty i próbowałam dotrzymać jej kroku. To wcale nie było łatwe. Mama szła szybko, a jej oczy błyszczały. Ileż to razy człapałam za nią bez siły. Najczęściej jednak wtedy rozmawiałyśmy. Gawędziłyśmy o wszystkim i o niczym – o facetach, o codziennych sprawach, o tym, co czytała ostatnio.

– Słuchaj – powiedziała pewnego razu, kiedy szłyśmy boczną uliczką – zawsze musisz pamiętać, że jesteś silna. Że masz siłę, której inni mogą tylko ci zazdrościć. I nie pozwól, żeby ktokolwiek cię zniszczył.

Teraz, kiedy wspominam te wydarzenia, te rozmowy, uśmiecham się przez łzy. Te dni były darem, którego wartości chyba nie doceniłam właściwie, aż do chwili, gdy nagle wszystko rozmyło się w przeszłości.

Wizyta Mamy u lekarza była zaplanowana na czwartek. W tym samym dniu miałam wyjechać na koncert do Warszawy z Martą, moją przyjaciółką.

– Mamo, na pewno mam jechać? – zapytałam niepewnie.

– Koniecznie jedź, kochanie. Wszystko będzie dobrze – uspokoiła mnie. – Tata poprosi Jacka, żeby mnie podrzucił do lekarza. Naprawdę się nie martw.

– Zadzwoń do mnie, kiedy wyjdziesz od lekarza – poprosiłam. – Będę czekała.

Podróż do Warszawy upływała w miłej atmosferze, choć w głębi duszy czułam pewien niepokój. Czekałam na telefon od Mamy, ale starałam się nie zdradzać moich obaw Marcie.

Gdy w końcu telefon zadzwonił, włączyłam zestaw głośnomówiący w samochodzie. Głos Mamy, który słyszałam, był spokojny i pewny. Mówiła, że lekarka sądzi, iż to tylko przeciążenie. Przepisała jej maść rozgrzewającą, tabletki przeciwbólowe i skierowanie na badanie krwi. Z ulgą się rozłączyłam. Marta uśmiechnęła się do mnie.

– Widzisz – powiedziała. – Wszystko jest w porządku.

Nie wiedziałam wtedy, jak bardzo te słowa okażą się błędne. Nie miałam wówczas pojęcia, jak bardzo życie Mamy i Marty będzie ze sobą splecione w przyszłości, jak ich losy się połączą, jak bardzo będą rozumiały jedna drugą, jak jedna będzie się za drugą modliła.

Uśmiechnięte wróciłyśmy do domu późno w nocy, śpiewając na całe gardło, ciesząc się tamtym czasem. Byłyśmy szczęśliwe, pełne optymizmu i nadziei, nie wiedząc, co przyniesie przyszłość.

Gdy zasypiałam tamtej nocy, pomyślałam o Mamie, o jej spokojnym głosie, o tym, jak mówiła „Wszystko będzie dobrze”. Te słowa, które mnie uspokoiły w czasie podróży, stały się później moją powtarzaną codziennie mantrą. Jednak wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo będą mi potrzebne.

Rozdział 2

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog
Przed chorobą
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Przed chorobą
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22

Dopóki serce bije

ISBN: 978-83-8373-189-6

© Aneta Wawrzyniak i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Dominika Synowiec

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Anna Piwnicka

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek