Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy doskonale zamaskowana zbrodnia sprzed dwudziestu lat może ujrzeć światło dzienne?
Książę Jerzy de la Tour-Vaudieu wzbogacił się podstępem. Po pokonaniu wrogości rodziny dziś jest jednym z najbardziej wpływowych ludzi Paryża. W jaki sposób może mu zagrażać córka straconego dawno temu skazańca? A tym bardziej kartka znaleziona w londyńskim hotelu przez spóźnionego podróżnego?
Dziewiętnastowieczna powieść Ksawerego de Montépina to przykład mistrzowsko obmyślanej intrygi, wartkiej akcji pełnej nieoczekiwanych zwrotów i galerii barwnych postaci. Trzyma w napięciu, wzrusza, bawi, urzeka… A przede wszystkim budzi wiarę, że zło nigdy nie zwycięża na zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1196
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
POWIEŚĆ W SZEŚCIU TOMACH
Tytuł oryginału:
Le fiacre n° 13
Autor:
Ksawery de Montépin
Tłumaczenie z języka francuskiego:
tłumacz nieznany
Ilustracje:
Artigas, L.F. Bescherer, E. Clair-Guyot, Dietrich, E. Guilliod, A. Jeannot, R. Maury, H. Meunier, A. Michele, Paris, V. Stablo, A.L.F. Tauxier
Redakcja:
Agata Tokarska
Korekta:
Natalia Lechoszest
Beata Szostak
Dominika Wilk
Skład:
Alicja Malinka
Klaudyna Szewczyk
Projekt okładki:
Alicja Malinka
Wydanie książki nie byłoby możliwe, gdyby nie przychylność Pana Jana Dobrzyniaka z Łodzi.
ISBN 978-83-66297-05-0
Zdjęcia na okładce:
© Magdalena Żyźniewska, Trevillion.com, © _cristina_, Pixabay.com
Wektory na wyklejce:
© GarryKillian, Freepik.com
© 2019 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo
Rzeszów, wydanie I
Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak
ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów
www.dreamswydawnictwo.pl
Druk: drukarnia Read Me
Książkę wydrukowano na papierze Ecco Book white 1.6 60g dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o. o.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.
Godzinę dziesiątą wieczorem wydzwoniły wieżowe zegary Paryża.
Po dniu pogodnym nastąpiła wspaniała noc wrześniowa roku 1857. Zza horyzontu ponad wzgórza Belleville wypłynął księżyc w pełni, błyszcząc jak puklerz srebrzysty. Białawe jego światło łączyło się z promieniami gwiazd bez liczby rozsianych na ciemnogranatowym tle nieba.
Na pochyłości wzgórz otaczających fortyfikacje, w lekkim półmroku tej nocy przejrzystej, dostrzec można było leżącego na trawie mężczyznę. Z głową na rękach wspartą nasłuchiwał pilnie, utkwiwszy wzrok nieruchomo w drożynę niknącą w oddaleniu wśród kasztanowej alei okalającej fortyfikacje między północną koleją żelazną a gościńcem Saint-Denis.
Ów nocny czatownik mógł mieć około lat sześćdziesięciu. Siwe, krótko przy skórze przycięte włosy okrywały mu czaszkę. Gęsta, szpakowata, niedbale utrzymana broda spadała ku piersiom, nadając jakiś ponury wyraz jego pomarszczonej twarzy, wśród której pod obwisłymi powiekami świeciło dwoje oczu iskrzących jak u kota. Ubrany w błękitną płócienną bluzę ujętą pasem skórzanym, miał na wierzchu stary surdut nieokreślonego koloru. Na trawie obok niego leżał słomiany kapelusz.
– Do kroć piorunów – wymruknął, nagle uderzając pięścią o ziemię. – Co się to znaczy? Od pół godziny już tu być powinien. W strasznym stawia mnie położeniu!... Co mogło zatrzymać tego psa morskiego?
Wyrażenie to często używane między majtkami mogłoby nasunąć przypuszczenie, iż ów starzec był marynarzem. Bynajmniej! Powyższą osobistością był Raul Brisson, inaczej zwany Gęsim Piórem, były notariusz.
Brisson, pełniąc te obowiązki tytularnie, zamieszkiwał w jednym z prowincjonalnych miasteczek w pobliżu Paryża. Będąc do tego urzędowania naukowo przygotowanym i posiadając mały mająteczek, mógł był zaślubić posażną jakąś mieszczankę i pracować uczciwie.
Niestety, namiętność do gry w karty i słabość do kobiet w połączeniu ze zdolnością do fałszowania podpisów zwiodły go na zgubną drogę. Postawiony przed sądem i obwiniony o dwieście osiemdziesiąt kilka popełnionych fałszerstw, przeszedł w urzędowanie na galery w Breście; nie skruszony ani poprawiony bynajmniej.
Szanowny ów notariusz łączył z upodobaniem do kaligrafii rzadki dar naśladowania. Odtwarzał cudze podpisy, podśpiewując, świetnie naśladował sztychy i nagięcia, szczycąc się i przechwalając wokoło swymi zdolnościami fałszerza. Opowiadał z dumą, jak dnia pewnego podczas jego pobytu na galerach uwolniono go wskutek nadesłanego z Paryża, a pochodzącego wprost od ministra sprawiedliwości rozkazu, sporządzonego według wszelkich reguł, opatrzonego pieczęciami i urzędowym podpisem. Otóż cały ten rozkaz i wszystko w nim pomieszczone było sfałszowanym, od podpisu aż do pieczęci, z wyjątkiem jedynie marki pocztowej. W trzy dni później Raul Brisson został zatrzymanym. W drodze otrzymano telegraficzną wiadomość o sfałszowaniu rozkazu ministra.
Gęsie Pióro, opuściwszy Brest, gdzie, mówiąc nawiasem, jego słownik wzbogacił się o znaczną liczbę wyrazów miejscowych, poświęcił chętnie talent swój specjalistyczny każdemu, kto mu chciał zań hojnie zapłacić.
Nadeszła starość, ręka drżeć poczynała i ów były notariusz połączył się z bandą złodziei, ostatniego rodzaju włóczęgów bez dachu nad głową i chleba, żyjących z łupiestwa, sypiających w piecach do wypalania cegieł, w kamieniołomach czy nowo budujących się domach, gdy nie starczyło kilku groszy na opłacenie budy noclegowej.
Wróćmy jednakże do chwili obecnej.
Po długim oczekiwaniu dało się słyszeć odgłos nadchodzących kroków. Brisson natężył słuch z podwójną uwagą, wlepiwszy wzrok w drogę biegnącą ku Saint-Denis. Mimo słyszanego odgłosu, ku wielkiemu zdziwieniu, nikogo na drodze dojrzeć nie mógł wśród jasnej, pogodnej nocy. Widocznie ów oczekiwany starał się ukrywać w cieniu rzuconym od fortyfikacji.
Skoro odgłos kroków umilkł zupełnie, po kilku sekundach wśród głębokiej ciszy rozległ się głos chrypliwy, wyrzucający w przestrzeń trzy sylaby naśladujące pianie kogutów w oddaleniu, używane jako hasło przez nocnych złodziei.
– Ku... ku... ryku!
Brisson, zerwawszy się, odpowiedział podobnie.
Natenczas w pobliżu ukazała się postać męska i zaczęła wchodzić na wzgórze okryte murawą. Przybyły był mężczyzną czterdziestoletnim przerażającej chudości. Opończa z grubego sukna zapięta pod szyję powiewała na jego koszuli. Stroju dopełniały spodnie w rodzaju pantalonów z granatowego materiału. Całość ubrania była czysta i schludna. Jego jasnoblond niegdyś włosy, obecnie barwy soli, ułożone były w dwa pukle na skroniach starannie wypomadowane. Twarz upstrzona czerwonawymi plamami była blada, wyżółkła, a małe oczy ukryte pod gęstymi brwiami spoglądały chytrze, z cynizmem. Granatowa czapka z daszkiem, na tył głowy zsunięta, dawała dostrzec wypukłe czoło, oznakę inteligencji, lecz w tym razie skierowanej ku złemu.
Były notariusz, poznawszy przy blasku księżyca charakterystyczną sylwetkę nadchodzącego, usiadł w oczekiwaniu.
– Do kroć tysięcy! – zawołał. – A przybywajże, włóczęgo. Gotów byłem już wszystko rzucić, do pioruna! Spóźniłeś się o całe pół godziny!
– Lepiej późno niż wcale! – odrzekł chrypliwym głosem ów człowiek szkielet. – Miałem już nawet nie przyjść.
– Dlaczego? Cóż się stało?
– To, że Szpagat nie chce, ażeby nas trzech należało do tej sprawy. Dowodził, że dwóch, to jest ja i on, wystarczy i myślałem już, że pójdziemy bez ciebie.
– Jak to?! – zawołał Brisson z niepokojem.
– Wszak wiesz, do pioruna, że on rozporządzać ma prawo – odparł przybyły. – Szpagat ułożył całą tę sprawę, do niego wybór należy.
– Na czymże więc stanęło?
– Och! Teraz wszystko w porządku – rzekł. – Przemawiałem za tobą. Gorąco cię broniłem i udało mi się nareszcie. Zawdzięczasz mi zatem wiele, bo mówię ci, że Szpagat źle jest przeciw tobie usposobionym. Brak ci energii... że niegdyś dobrym byłeś do gryzmolenia, lecz teraz twój wzrok szwankuje, drży ręka i nie jesteś już zdatnym do niczego. Widzisz, co znaczy starzeć się!
– Zestarzałem się, to prawda, ale mimo to jestem wart więcej niż inni.
– Nie przeczę... lecz Szpagat sądzi inaczej. Trudno jest wszystkim się podobać.
– I cóż postanowił nareszcie?
– Znajdziemy go w knajpie Pod Maczugą o północy. To jego miejsce schadzek. Wyda nam rozkazy i wskaże, gdzie iść trzeba.
– Czy wtajemniczył cię w tę sprawę?
– Nic mi nie powiedział.
– Musisz jednak wiedzieć, o co chodzi?
– Nic nie wiem... na honor! Domyślam się tylko, że chodzi tu o zdobycie dużej sumy pieniędzy, ku czemu wypadnie może użyć nam ostrza...
Brisson zadrżał.
– Morderstwo?... – wyszepnął zmienionym głosem.
– Mówiłem: „być może”. A zresztą co cię to obchodzi, mój stary?
– Nie lubię rozlewu krwi...
Były notariusz, poznawszy przy blasku księżyca charakterystyczną sylwetkę nadchodzącego, usiadł w oczekiwaniu.
– Ani ja, przysięgam, jakem Jan Czwartek. Nie sprzątnąłem nigdy nikogo dla przyjemności lub wprawy ręki. Gdy jednak trzeba, to trzeba! Nie mając żadnych dochodów, nie mamy żyć z czego. Bądź jednak spokojnym. Postawimy cię na straży po ułożeniu wszystkiego ze Szpagatem. Ruszaj więc w drogę, stare Gęsie Pióro, ty jedną stroną, ja drugą. Nie chcę, ażeby nas razem widziano.
Notariusz podniósł się i poszedł na lewo, podczas gdy Jan Czwartek udał się w prawo i wchodził do knajpy, pogwizdując arię z operetki.
Knajpa Pod Maczugą była jednym z owych bagnisk w okolicach podrogatkowych, tak licznie rozsianych w epoce, w której rozpoczynamy nasze opowiadanie. Sprzedaż fałszowanego wina i zaprawianych likierów odbywała się tu nie na parterze... ale w piwnicy starego domostwa w pobliżu rogatki Chapelle. Dwanaście schodów prowadziło do wnętrza tego zakładu o bardzo złej opinii, na który policja miała pilnie zwróconą uwagę.
Wszyscy o tym wiedzieli, a jednak można było tu spotkać i porządnych ludzi. Bywają miejsca publiczne, których rozgłos wabi ciekawych, a złoczyńców jak pułapka nęci ku sobie.
Jan Czwartek, inaczej zwany Słowikiem, wszedł na schody, przebiegł pierwszą salę, a raczej piwnicę oświetloną dwiema kopcącymi lampami zawieszonymi u sklepienia, i nie zwracając uwagi na pijanych przy bufecie, wszedł do drugiej, obszerniejszej, w tenże sam sposób oświetlonej sali.
Wpośrodku pomieszczenia stał zatłuszczony bilard. Dwanaście stolików ustawionych było rzędem pod ścianą. Przy każdym siedzieli mężczyźni o rozbójniczych fizjonomiach paserów i dziewczęta ostatniej kategorii, których brzydota dorównywała ich bezczelności.
Szpagat grał w bilard z młodym chłopcem, osiemnastoletnim, przyjemnej powierzchowności, o regularnych rysach twarzy. W całej postaci jego nie można było dostrzec nic podejrzanego. Najwprawniejszy fizjonomista nie odgadłby w nim zbrodniarza zdolnego do wszelkich najpotworniejszych występków.
Zachowanie się Szpagata wskazywało na robotnika lub publicznego posłańca.
Jan Czwartek uderzył go po ramieniu. Szpagat odwrócił się od bilardu i spojrzał.
– Ach! To ty? – zawołał. – Przyszedłeś sam?
– Jak widzisz...
– A notariusz?
– Nadejdzie.
– Usiądź i wypij tymczasem kieliszek. Zaraz skończę mą partię. Uważaj, Julku – dodał, zwracając się do swego partnera. – Osiemnaście przeciw dwunastu.
Jan Czwartek usiadł na ławie, kazał sobie nalać szklankę wina i wypróżnił ją, co powtarzał czterokrotnie.
W pięć minut później były notariusz ukazał się w drzwiach drugiej sali, właśnie na czas, ażeby trącić się szklanką z Janem Czwartkiem i Szpagatem, który ukończył partię bilardu.
– Idźmy teraz – rzekł Szpagat do obu kamratów.
– Gdzie nas chcesz prowadzić?
– W miejsce, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Do Fonsia, rozumie się. Fonsio to ja. Pójdę naprzód, aby wskazywać wam drogę. – Zamiast jednak przejść na salę i wydostać się na schody, Szpagat zwrócił się ku małym drzwiczkom wybitym w ścianie, a wychodzącym na ciemny korytarz. Wszedł weń i odwracając się, zapytał: – No! Idziecie za mną... hę?
– Nie inaczej!... Do pioruna!
Były notariusz i Jan Czwartek szli za nim razem. Wszyscy trzej zrobili około dwudziestu kroków w ciemności, macając rękoma po ścianie, aby się uchronić od upadku.
– Stój! – zawołał nagle Szpagat. – Otóż przybyliśmy. To moje tymczasowe gniazdko.
Otworzył znajdujące się przed sobą drzwi, zapalił zapałkę, a następnie świecę.
Natenczas obecnym ukazał się maleńki, niski pokoik, a raczej piwnica, z okienkiem w górze wychodzącym na dziedziniec. Ubita glina zastępowała tu podłogę. Ściany były wapnem wybielone, lecz zzieleniałe od wilgoci. Wyposażenie stanowiło łóżko żelazne, prosty drewniany stół, komoda i dwa kulawe krzesła. Nad komodą wisiało małe lusterko pleśnią pokryte. Kuferek znacznej objętości, starannie na klucz zamknięty, znajdował się pod stołem.
– Siadajcie! – rzekł właściciel mieszkania, wskazując krzesła swym gościom, i sam rzucił się na łóżko. – Tu możemy swobodnie porozmawiać!
– Nie masz czego do picia? – wymruknął Brisson, gorący wielbiciel butelki.
– Nie mam, mój stary. Spirytualia szkodliwie działają na ludzki organizm. Możecie jednak palić... Oto tytoń.
Jan Czwartek nabił sobie fajkę. Szpagat skręcił papierosa. Raul, wierny swojemu nawyknieniu, zadowolił się zażyciem tabaki, którą wciągnął z odgłosem huczącej trąby.
– A więc – zaczął Jan Czwartek, zawiązując na nowo rozmowę – mówisz, że sprawa jest ważną?
– Ba! Przynieść może każdemu z nas po dziesięć tysięcy franków.
– Dziesięć tysięcy franków! – powtórzył z zaiskrzonymi oczami były notariusz.
– Tak, moje stare Gęsie Pióro, a nawet i więcej. Otrzymawszy to, mógłbyś sobie urządzić kancelarię doradcy w sprawach sądowych. To bardzo korzystne zajęcie.
– Dlaczego nie? – odparł Brisson. – Przede wszystkim jednak postarałbym się o wydobycie z lombardu mojej garderoby.
– No, no! – mruknął w zamyśleniu Jan Czwartek. – Ależ nie łapmy ryb przed niewodem i nie traćmy słów daremnie. Porozmawiajmy, lecz mówmy serio, bo czas upływa. O cóż więc chodzi? Gdzież się znajduje ta małpa obrośnięta złotem? W jaki sposób zabrać się trzeba do niej, aby ją dobrze oskubać?
– Znajduje się ona przy ulicy Berlińskiej – rzekł Szpagat.
– W domu zamieszkałym przez lokatorów?
– Nie! W małym pałacyku pod dwudziestym czwartym numerem.
– Odosobnionym?
– Tak. Obok znajduje się dom świeżo stawiany, ogród z lewej, w tyle plac pusty okolony deskami. Jesteś tam jak u siebie; masz się gdzie ukryć, oczekując chwili, w której wypadnie przeleźć przez niski mur i wejść w głąb pałacyku którymś z okien parterowych, niemających z tej strony okiennic.
– Rozumiem! – zawołał Jan Czwartek. – Jest to rzecz prosta i łatwa do wykonania. Przy pomocy szklarskiego diamentu wyrżnie się w szybie okrągłą dziurkę, o tyle dużą, żeby ręka przez nią wejść mogła, następnie podnosi się zamek służący do zamykania okna i w trzech sekundach sprowadzasz się do śpiącego spokojnie obywatela, który ma drzwi na klucz zamknięte. Używałem niejednokrotnie tego sposobu, raz nawet pomnę, że mi się to nie udało.
– Dawno to było? – zapytał Brisson.
– Lat temu ze dwadzieścia.
– Stara historia!
– Masz słuszność, nie mówmy o tym, a wróćmy raczej do małego pałacyku przy Berlińskiej. Sądzisz więc, że powyższa osobistość jest grubo wypchana złotem?
– Jestem tego pewnym – rzekł Szpagat.
– Skąd możesz być pewnym?
– Ponieważ widziałem banknoty.
– Opowiedz nam, jak to było?
– Słuchajcie, przed trzema dniami poszedłem na stację północnej drogi żelaznej przed nadejściem pociągu.
– Czekałeś tam na kogoś?
– Oczekiwałem na sposobność ulżenia któremu z podróżnych w dźwiganiu walizy lub torby podczas nocy, słowem, chciałem mu wyświadczyć przysługę... – dodał, szyderczo się uśmiechając.
– A więc?
– Otóż prócz straży miejskiej stojącej przy drzwiach znajdowali się w sali oczekiwania także i policjanci po mieszczańsku poprzebierani. Ja mam wzrok Amerykanina... Jakikolwiek ubiór wdziałby on na siebie, poznam natychmiast policjanta. Zabierałem się już do wyjścia, gdy świsnęła maszyna pociągu nadchodzącego z Calais. Zatrzymałem się, sam nie wiem dlaczego.
– To tak, jak przy grze w lancknechta miewa się natchnienie – rzekł były notariusz.
– Masz rację, moje stare Gęsie Pióro. Nie było wielu przybywających. Sala prędko się opróżniła. Widząc, że nie ma co robić, wyjść chciałem, gdy ukazały się nagle dwie osoby w podróżnych ubiorach. Dwie parafianki, pomyślałem sobie, ale do stu piorunów, mówię wam, szykowne!
– A zatem dwie arystokratki? – wtrącił Jan.
– Matka i córka na pewno, pomyślałem, lecz matka była piękna jak córka, na honor! Czterdzieści parę lat najwięcej mieć mogła, a znakomicie zakonserwowana. Włosy czarne, wpadające w granatową barwę, a oczy jak dwa węgle rozżarzone. Tak piękna, do pioruna, że gdyby zechciała, gotów byłbym ją bez wahania zaślubić!
Wybuchem głośnego śmiechu przyjęli obecni ów żart towarzysza.
– Co zaś do młodej panny, mogącej mieć lat osiemnaście... – mówił dalej Szpagat. – Wyobraźcie sobie jasnowłose dziewczę ładne jak miłość, a świeże jak róża. Prawdziwe jabłuszko wprost z drzewa... Czarnowłosa dama trzymała w ręku torbę podróżną z czerwonego safianu na srebrny zamek zamkniętą, co zwróciło moją uwagę. Podszedłem z czapką w ręce, zapytując: „Może sprowadzić powóz dla jaśnie pani?”. Dama zmierzyła mnie ukradkiem od stóp do głów. „Jesteś posłańcem?” – zapytała z lekkim angielskim akcentem. „Do usług, milady”. „A więc idź, sprowadź dwa powozy, jeden dla mnie, drugi na moje bagaże”. „Biegnę, milady”. Poskoczyłem z pośpiechem i wróciłem w okamgnieniu. „Idź teraz, odbierz bagaże, umieść je w powozie i siądź obok woźnicy, ażeby mu dopomóc w znoszeniu pakunków, skoro staniemy przed pałacem”. „Spełnię rozkazy!” – odrzekłem.
– Jakie głupstwo udawać posłańca! – zawołał Czwartek, śmiejąc się.
– Udawać posłańca? Byłem nim w zupełności, brakowało mi tylko medalu.
– Torba z czerwonego safianu nieprzepartą siłą wabiła mnie wciąż ku sobie tym więcej, że dama nie rozstawała się z nią na chwilę, co dowodziło, że musiała być dobrze nadzianą banknotami. Jakiż to był ogrom tych zniesionych bagaży, moi przyjaciele! Skrzynie, kuferki, zawiniątka, walizy, było tego bez liczby! Wychudzone szkapy dorożkarskie miały co dźwigać! Przed zajęciem miejsca obok woźnicy zbliżyłem się do drzwiczek drugiego powozu, jak lokaj obeznany ze służbą, zapytując: „Gdzie mamy jechać, milady?”. „Na ulicę Berlińską, numer dwadzieścia cztery”. Oba fiakry ruszyły z miejsca i niezadługo zatrzymaliśmy się przed dwupiętrowym pałacykiem. Wszystkie okiennice wewnątrz były szczelnie zamknięte. Zszedłem z siedzenia, ażeby pomóc wysiąść damom.
Czarnowłosa podróżna wyskoczyła lekko na chodnik, a wyjąwszy klucz z kieszeni, zaczęła nim otwierać furtkę znajdującą się w bramie wjazdowej. Nastręczyła się sposobność, a więc zapytałem: „Jeżeli milady sobie życzy, mógłbym potrzymać torbę, która jej przeszkadza”. „Nie potrzeba” – odpowiedziała. „Otwórz ten zamek, a następnie bramę”. Spełniłem rozkaz. Oba fiakry wjechały na dziedziniec i zaczęliśmy zdejmować pakunki, podczas gdy dama otwierała kluczem drzwi od mieszkania.
– Jak to? Nie było tam więc nikogo?... – zawołał były notariusz.
– Nikogo.
– Ani odźwiernego?
– Mówię wam, nikogo.
– To dziwne!
– Nic dziwnego, rzecz bardzo prosta. Z rozmowy matki z córką dowiedziałem się, że matka przed tygodniem przyjechała sama do Paryża z Londynu, gdzie zamieszkiwała.
– Skąd wiesz, że ona zamieszkiwała w Londynie? – pytał Jan Czwartek.
– Wiem, że stamtąd przybyły, ponieważ na bagażach był napis: „Londyn”.
– Jest to więc Angielka?
– Zdaje się – odparł. – Adres na zawiniątkach powiadomił mnie, że nazywa się Dick Thorn. Mówi wszelako po francusku jak paryżanka.
– Dick Thorn... – powtórzył Brisson. – Jest to szkockie nazwisko!
– Mniejsza o to, szkockie czy angielskie, to nas nie obchodzi.
– Masz słuszność! Ale opowiedz nam koniec tej znajomości.
– Zakończenie było tak proste, jak i początek. Dopomogłem woźnicom w noszeniu bagaży na pierwsze piętro, gdzie otworzono okiennice, co pozwoliło mi zobaczyć wytworne pozłacane umeblowanie, kobierce kryte jedwabiem, zwierciadła i tym podobne wielkoświatowe wspaniałości. Dama zapłaciła woźnicom, którzy odeszli. „A tobie ile się należy, mój przyjacielu?” – zapytała, zwracając się do mnie. „Sądzę, że sto sous, milady, nie byłoby za wiele?” „Oto są” – odpowiedziała, otwierając portmonetkę. Nic tam jednak nie znalazła, wydawszy resztę drobnych na opłacenie woźniców. „Nie lękaj się – mówiła do mnie z uśmiechem – będziesz zapłaconym”. I otworzyła czerwoną safianową torbę, przedmiot, na który pożądliwie spoglądałem.
– Cóż tam w niej było? – zapytał żywo Jan Czwartek.
– Ach! Moi drodzy, omal żem nie upadł oszołomiony. Wyjęła z niej szkatułkę, a szkatułka była pełna złota, luidorów i tym podobnie. Mogło się w niej tego wszystkiego znajdować na pięć tysięcy franków...
– Nie żart... do pioruna!
– Ale to nic jeszcze... Podczas gdy dama dawała mi złotą sztukę pięciofrankową, rzuciłem wzrokiem w głąb torby.
– I widziałeś banknoty? – przerwał Brisson.
– Cztery do pięciu grubych paczek pieniędzy, każda co najmniej na dziesięć tysięcy franków.
– Nie pochwyciłeś ich?
– Zapominasz, że były tam dwie kobiety.
– Trzeba je było ogłuszyć uderzeniem.
– Myślałem o tym, ale dokonać się tego nie dało.
– Dlaczego?
– Woźnice jeszcze stali w podwórzu, na pierwszy krzyk mogliby wejść i zostałbym przytrzymany.
– Masz słuszność, byłaby to partia przegrana. Te banknoty i tak mieć będziemy.
– To pewna! Tak, jak gdyby znajdowały się już w naszej kieszeni! Mówisz więc, że tam nie ma służących?
– Nie było ich tamtego wieczoru, ale są już obecnie...
– Dwóch mężczyzn?
– Nie! Dwie kobiety.
– Jesteś tego pewnym?
– Jak najpewniejszym. Od dwóch dni czatuję wokół pałacyku, widzę, kto zeń wychodzi, a kto wchodzi. Matka z córką mieszkają na pierwszym piętrze, pokojówka i kucharka na facjacie, na drugim. Nie mamy więc się czego obawiać i możemy przystąpić do dzieła przyszłej nocy. Nie spotkamy tam nikogo więcej ponad cztery kobiety, to jest: dwie służące i panią wraz z córką. Łatwo będzie nam we trzech przyprowadzić je do rozwagi, gdyby podczas naszych nocnych odwiedzin chciały przyzywać pomocy. No! Jakże się wam podoba ów plan ułożony przeze mnie?
– Doskonały! – zawołał były notariusz.
Czwartek nic nie odpowiedział, siedząc w zadumie z opuszczoną głową.
– Co ci jest? – zagadnął go Szpagat. – Coś ci się widocznie nie podoba.
– Tak.
– Cóż zatem?
– Rozmyślam nad opowiedzianą nam przez ciebie historią. Sprawa zdaje się łatwą, czy jednak jest dobrą?
– Jak to czy jest dobrą? To znaczy, czy pewną – wykrzyknął z gniewem Szpagat. – Za to ja poręczam. Chyba nie zrozumiałeś, że będziemy mieć do czynienia z kobietami!
– To mnie właśnie niepokoi...
– Z jakiej przyczyny... dlaczego?
– Nie obawiam się mężczyzn, ale boję się kobiet. Są to szkodliwe i chytre istoty!
– Ty?... Obawiasz się kobiet?
– Tak, ja!... Nauczony doświadczeniem. Przed dwudziestoma laty w Neuilly schwytany zostałem w sidła przez kobietę, która mnie owinęła jak starego emeryta, cackała mnie, bawiła się ze mną, kazała mi po pijanemu zabić człowieka... a wreszcie porzuciła mnie z litrem trucizny w piersiach wypitej przeze mnie!
– Co ty opowiadasz? – wykrzyknął Szpagat w osłupieniu.
– Najczystszą prawdę – rzekł Czwartek. – Prawdę wyblakłą tylko skutkiem lat ubiegłych. Tak jest, ta kobieta pochwyciła mnie podczas nocy na spełnieniu kradzieży z włamaniem, z bronią w ręku, w domu mieszkalnym. Nie mogłem natenczas bronić się nożem przeciwko wymierzonemu w siebie rewolwerowi!... Tak! Trzymała mnie w garści ta kobieta. I zamiast oddać mnie prokuratorowi królewskiemu naówczas, użyła mnie jako wspólnika, a raczej jako narzędzie wespół ze swoim kochankiem. Po czym postanowiła mnie otruć, w obawie, bym odnalazłszy ją kiedyś, nie groził jej, że wyśpiewam całą sprawę, jeżeli mi ust nie zamknie banknotami.
– Nie potrafiła wziąć się dobrze do rzeczy ta dama! – zawołał Brisson, śmiejąc się głośno.
– Jak to?
– Otruła cię lat temu dwadzieścia, jak mówisz, a jesteś zdrów dotąd i żyjesz!
– Walczyłem przez trzy miesiące pomiędzy życiem a śmiercią, a skoro wspomnę, ile wycierpiałem, dreszcz mnie przebiega po skórze! Otóż dlaczego się lękam, gdy chodzi o sprawę z kobietą. Wolałbym raczej mieć do czynienia z dziesięcioma żandarmami niż dwiema kobietami.
Były notariusz zadumał się.
– Powiedz mi – ozwał się wreszcie – czy od owego czasu nigdy nie spotkałeś tej kobiety i jej kochanka?
– Nigdy! A to nie z braku poszukiwań. Miałbym, do stu piorunów, piękny z nią rachunek do uregulowania!
– Nie znasz ich nazwiska?
– Jakież głupie zadajesz pytanie, ty stare Gęsie Pióro! – zawołał Jan Czwartek. – Gdybym wiedział ich nazwisko, byłbym teraz bogatym!
– Musieli jednak gdzieś mieszkać?
– Tak, w Neuilly, w domu wynajętym tygodniowo pod cudzym nazwiskiem. Skoro wyszedłem ze szpitala po ukończonej kuracji, już ich tam nie było i nikt ich nie znał w okolicy, zatem objaśnień powziąć nie mogłem. Jednak mniejsza z tym! Mimo że lat dwadzieścia odtąd upłynęło, nie tracę nadziei. Góry tylko nie spotykają się z sobą! Szanse wygranej są kruche, wiem o tym, ja wszelako przywiązuję się do idei wiernie... Jestem przesądnym, jak nazywają. Przeczuwam, że chwila mej zemsty się zbliża. Nie chcę zapłaty od nich za popełnioną zbrodnię, lecz pragnę się pomścić za to, com wycierpiał z przyczyny tych nędzników, tych podłych!... Którzy zmusiwszy mnie do zamordowania mężczyzny i dziecka, postanowili zamknąć mi usta na zawsze... Ha! Zobaczymy!
Były notariusz drgnął, nasłuchując z uwagą.
– Mężczyzny i dziecka? – powtórzył.
– Tak – mruknął głucho Jan Czwartek. – Słyszałeś zapewne kiedyś, bo Szpagat jest na to za młodym, ażeby pamiętał... słyszałeś o tej sławnej „sprawie na moście Neuilly”. Taką to nadały jej nazwę ówczesne dzienniki.
– „Sprawa na moście Neuilly”? – powtórzył Brisson widocznie zmieszany. – Pamiętam, jak gdyby działo się to wczoraj, i nie zapomnę do śmierci. Oskarżono jakiegoś człowieka, że zabił swojego stryja, doktora, w okolicach Paryża... Nieprawdaż?
– Tak, w Brunoy...
– Właśnie... właśnie w Brunoy...
– Czytałem szczegóły procesu – mówił Jan Czwartek – nazajutrz po dniu, w którym Paweł Leroyer, synowiec [1] starego doktora, przypłacił głową na rusztowaniu za zbrodnię przez innego spełnioną. Otóż ów Paweł Leroyer był niewinnym.
Co ty mówisz?... Paweł Leroyer był niewinnym? – zawołał były notariusz.
– Tak, niewinnym w tej sprawie jak nowo narodzone dziecię.
– Skąd możesz wiedzieć?
– Bo to z mojej ręki padł cios, za który jego na śmierć skazano.
– Nie ty sam jednak zawiniłeś, należeli do tego mężczyzna i kobieta.
– Tak, kobieta, która mi podała w koniaku truciznę, niby dla dodania odwagi do spełnienia zbrodni, a jednocześnie włożyła mi nóż w rękę!...
– Jak wyglądała ta kobieta?
– Niewielkiego wzrostu, czarującego piękna, ze wspaniałymi włosami, ślicznymi czarnymi oczyma, lecz ogół wyrazu twarzy złośliwy.
– A włosy tak czarne, że wpadające w granat. Co... hę?
– To, to!
– I sprawa ta odbywała się przed dwudziestoma laty.
– Tak.
– We wrześniu?
– Nie inaczej.
– Dnia dwudziestego czwartego września?
– Właśnie; o godzinie jedenastej wieczorem, tak! Wszystko to, jak dziś sobie przypominam – mruknął Jan Czwartek, coraz bardziej posępniejąc.
– Wziąłeś natenczas fiakra z placu Zgody.
Jan Czwartek rzucił się niecierpliwie.
– Skąd wiesz o tym wszystkim, do pioruna?! – zawołał.
– Wiem – odrzekł Gęsie Pióro – ponieważ to ja napisałem ów list, w którym była oznaczona schadzka staremu doktorowi na placu Zgody.
– Co słyszę?... – zawołał Czwartek, chwytając silnie za ramię Brissona. – Musisz więc znać ich oboje, tak mężczyznę, jak i kobietę?
– Mężczyzny nigdy nie widziałem, kobietę raz jeden tylko, gdy przyszła do mnie, żądając napisania listu, za który zapłaciła mi dziesięć luidorów. Gdybym był przeczuł, do czego ten list miał służyć, byłbym zażądał dwadzieścia.
– Nie przyszła ci myśl, aby pójść za nią dla wyśledzenia, gdzie mieszka?
Były notariusz potrząsnął głową przecząco.
– Znasz może przynajmniej nazwisko tego człowieka, którego pismo i podpis naśladowałeś?
– Na podpisie były tylko pierwsze litery – rzekł Gęsie Pióro.
– Pamiętasz te inicjały?
– Ma się rozumieć. Zdaje mi się, że widzę je jeszcze przed sobą.
– Było to więc...
– „Książę Z. de la T. V.”.
– Książę! Do tysiąca piorunów! To coś z wyższego świata! Tak chciano zgładzić dziecko tego księcia, ażeby po nim zagarnąć majątek?
– Rzecz sama rzuca się w oczy! I uśmierciłeś tego małego komara?
– Nie! Zabiwszy mężczyznę, miałem już utopić dziecko, gdy jakieś dziwne uczucie odezwało się we mnie, litość czy coś takiego... sam nie wiem. Co chcesz, nie zawsze się jest doskonałym, a w chwilach, gdy słabość człekiem zawładnie... Ale nie o to tu chodzi, wróćmy do rzeczy, jaka nas interesuje. Znałeś więc inicjały, a nie starałeś się odgadnąć nazwiska ukrytego pod nimi?
– Przeciwnie, poszukiwałem.
– I cóżeś odnalazł?
– Rzecz ważną, w której mi herbarz dopomógł.
– Herbarz? Co to jest herbarz? Nie znam tego.
– Tak jakbyś powiedział: „Katalog szlachty i ludzi utytułowanych”.
– Znalazłeś tam więc nazwisko.
– Nie inaczej – odparł. – Odkryłem, że ów mężczyzna jest to książę Zygmunt de la Tour-Vaudieu i nazajutrz dowiedziałem się, że ów książę zginął.
– Zamordowany?
– Nie! Zabity w pojedynku.
– Nie widzę w tym zbrodni.
– Tak, ale ja jako doświadczony były notariusz jasno wszystko widzę – rzekł Brisson. – To dziecię, które miałeś utopić, było synem księcia. Książę miał brata. Dziecko przeszkadzało książęcemu bratu w odziedziczeniu majątku, po śmierci wszelako tego księcia i jego syna droga do sukcesji otwarta.
– Byłby to zatem ten sam mężczyzna, który używszy mnie do uprzątnięcia sobie drogi, kazał mnie otruć swojej metresie – ozwał się Jan Czwartek.
– Być może, iż to nie on i nie jego metresa, ale ludzie przezeń zapłaceni i pracujący dla niego.
– Ha! – mruknął Czwartek. – Otóż co trzeba by wiedzieć! Może ty masz słuszność.
– Bardzo możliwe! – przyznał Szpagat, który dotąd słuchał rozmowy w milczeniu. – Zdaje mi się, moi chłopcy, że jesteśmy na śladach żyły złota, i to prawdziwej żyły kalifornijskiej!
– Jestem o tym od dawna przekonany – wtrącił Gęsie Pióro. – Żyła istnieje, lecz eksploatować ją trudno.
– Dlaczego?
– Ponieważ nie widzę sposobu wniknięcia w ów wielki świat, w którym żyją ci wszyscy ludzie.
– To fraszka! – odrzekł. – Potrzeba tylko, aby Jan Czwartek zrobił piękną toaletę i wszedł pod jakimkolwiek pozorem do księcia de la Tour-Vaudieu, aby przekonał się przy osobistym widzeniu, czy to ten właśnie z Neuilly, którego poszukujesz...
– Nie potrzeba z wejściem do niego tyle sobie zadawać kłopotu. Jestem nieśmiały z natury. Ambarasowałoby mnie przedstawianie się towarzystwu, dość wiedzieć gdzie mieszka. Będę czatował w pobliżu bramy, nie będąc widzianym, a skoro go poznam... no, zobaczymy!
– Myśl jest dobra – rzekł Brisson. – Nasz towarzysz, upewniwszy się co do tożsamości tamtego, może chodzić z podniesioną głową. Wystarczy mu zaanonsować się natenczas, jeżeli ma się rozumieć, ów mieszkaniec z Neuilly zna jego nazwisko.
– Zna je na pewno, i ta kobieta także, ponieważ im obojgu opowiadałem moją historię, dlaczego się nazywam Jan Czwartek. Nie jego wszakże chciałbym odnaleźć, ale jego żonę.
– Gdy schwycisz z nich jedno, będziesz miał i drugie!
– Powiedz mi, notariuszu – zapytał Szpagat – czy pamiętasz, wyraz po wyrazie, treść listu, jaki pisałeś na żądanie damy do owego starego doktora?
– Pamiętam. Naznaczono mu z nim schadzkę przy zwodzonym moście, ot wszystko.
– Nic tam więcej nie było?
– Nie pomnę.
– Ha! Jak to źle... jak to źle dla nas!
– Ale zdaje mi się, że ja mam u siebie ten list, a raczej go miałem.
– Miałeś go?
– Tak, kopię. Jestem systematycznym człowiekiem. Nie zaniedbuję nigdy zrobić kopii do moich archiwów różnego rodzaju. Muszę więc i tę posiadać między innymi.
– A cóż się stało z tymi papierami?
– Znajdują się w areszcie, niestety!
– Od jak dawna?
– Od pięciu lat, opakowane w trzech kufrach i oddane pod dozór.
– Komu?
– Właścicielowi mieszkania, któremu nie miałem czym za komorne zapłacić. Dobry człek zresztą, ów ojciec [2] Chaboisseau.
– Gdzie się znajduje to mieszkanie?
– Przy ulicy Reynie, numer siedemnasty.
– Za jak dużą sumę zatrzymano ci te szpargały?
– Ha! Za dość znaczną. Za pięćset dwadzieścia pięć franków, nie licząc procentu.
Jan Czwartek skrzywił się niezadowolony.
– To źle, do pioruna! – zawołał.
– Trzeba je stamtąd wydobyć... – mruknął Szpagat.
– Gdy zapłacicie, będziecie je mieli. Inaczej nie.
– Jestże ci wiadomo, dokąd ów Chaboisseau wyniósł te bagaże?
– Tak, na czwarte piętro tegoż samego domu, do małej stancyjki, jaką wynajmuje swym krewnym przyjeżdżającym z prowincji.
– Mógłbyś spróbować wejść tam jako niegdyś domownik.
– Schwytaliby mnie! Ten pokoik przylega do jego własnego mieszkania.
– Ależ od lat pięciu... czy te rupiecie są tam jeszcze?
– Są! Spotkałem ojca Chaboisseau przed dwoma miesiącami. Powiedział mi, że mnie oczekuje i że pakunków nie ruszył z miejsca.
– Pomówimy o tym później – zakończył Jan Czwartek. – Pozwól mi rozważyć to wszystko i ułożyć plan. Główną rzeczą jest mieć pieniądze do działania.
– Drobnostka – zawołał Szpagat. – Te kilkaset franków jutro mieć będziemy.
Czwartek zmarszczył czoło.
– Zapewne! – mruknął. – W pałacyku z czterema kobietami... Ta sprawa wcale mi się nie podoba!
– Ehe! Rozumiem – wtrącił Szpagat. – Chcesz nas w pole wyprowadzić. Żeś raz wpadł w ręce jakiejś sprytnej baby, to nie przyczyna, aby kogo innego miało spotkać toż samo. Mów krótko i jasno, należysz do tej sprawy czy nie należysz?
– Ma się rozumieć, iż należę tam, skąd można zyskać pieniądze, ale nie idę z dobrej chęci, upewniam!
– Bądź spokojny, potrafimy powstrzymać gadatliwość tych kobiet, gdyby chciały wzywać pomocy.
– Chcąc odnaleźć żabę, trzeba szukać wszędzie – dodał notariusz.
– A więc szukać będziemy.
– A jeśli kobiety się przebudzą?
– Tym gorzej dla nich, mówiłem! – krzyknął Szpagat, zaciskając pięści. – Potrafimy je uśpić natenczas!
– Tylko bez rozlewu krwi... bez krwi! – jęczał notariusz. – Galery... no! To ujdzie jeszcze w ostatnim razie, ale rusztowanie, gilotyna... brr! Dreszcz przebiega po skórze!
– Dobrze, dobrze! – mruknął Szpagat. – Jednak na wszelki wypadek uzbroić się nam potrzeba. Jan Czwartek niech weźmie z sobą szklarski diament i narzędzie do podważania zamków. Notariusz przyjdzie tu do mnie po pęk kluczy i wytrychów. Mogą nam być potrzebnymi. Co do mnie, zaopatrzę się w krytą latarkę, zapałki nam dopomogą. Świece znajdziemy u nich w pałacu.
[1] synowiec – daw. bratanek
[2] Słowami: „ojciec”, „matka” często określano we Francji starsze osoby (przyp. red.).