Żebraczka spod kościoła Świętego Sulpicjusza - Ksawery de Montépin - ebook

Żebraczka spod kościoła Świętego Sulpicjusza ebook

Ksawery de Montepin

4,5

Opis

Hrabia Emmanuel d’Areynes, stojąc u progu śmierci po ataku apopleksji, myśli już tylko o rozporządzeniu swoim majątkiem tak, by nie dostał się on w niepowołane ręce: pruskiego najeźdźcy lub męża bratanicy – cynicznego rozpustnika i hulaki, Gilberta Rollina. Bratanek hrabiego, młody i nieskazitelny ksiądz Raul, przychodzi z pomocą w sporządzeniu testamentu w taki sposób, aby kapitał został zabezpieczony dla mającego się narodzić dziecka Gilberta i Marii Henryki.

Joanna Rivat niedawno wyszła za mąż. Teraz wiedzie ubogie, lecz szczęśliwe życie u boku kochającego męża, Pawła, z którym spodziewa się dziecka.

Gdy wojska pruskie podchodzą pod Paryż i zwykli obywatele muszą stanąć do walki, a ludzka podłość upomina się coraz bardziej o zabezpieczenie własnych interesów, losy mieszkańców zaczynają się krzyżować w zdumiewający sposób, który zapoczątkuje ciąg niebezpiecznych intryg.

"Żebraczka spod kościoła Świętego Sulpicjusza" to oryginalna bogato ilustrowana powieść francuska z XIX wieku, której akcja rozgrywa się częściowo w realiach wojny francusko-pruskiej oraz rządów Komuny Paryskiej i wersalczyków. Przedstawia niezwykłą wielowątkową historię przesiąkniętą wiarą w to, że nawet największy triumf zła nie jest triumfem ostatecznym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1071

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

KSAWERY DE MONTÉPIN

ŻEBRACZKA SPOD KOŚCIOŁA ŚWIĘTEGO SULPICJUSZA

POWIEŚĆ W CZTERECH TOMACH Z CZASÓW WOJNY FRANCUSKO-PRUSKIEJ PRZEŁOŻYŁ Z FRANCUSKIEGO WŁADYSŁAW IZDEBSKI ILUSTROWAŁ RAYMOND DE LA NÉZIÈRE

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

Le Mendiante de Saint-Sulpice

Autor:

Ksawery de Montépin

Tłumaczenie z języka francuskiego:

Władysław Izdebski

Ilustracje:

Raymond de La Nézière

Redakcja:

Agata Duplaga

Korekta:

Natalia Lechoszest

Dominika Wilk

Skład:

Alicja Malinka

Wydanie książki nie byłoby możliwe, gdyby nie przychylność Pana Jana Dobrzyniaka z Łodzi.

ISBN 978-83-65843-81-4

Wektory na wyklejce

© GarryKillian – Freepik.com

© 2018 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo

Rzeszów, wydanie I

Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak

ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów

www.dreamswydawnictwo.pl

Druk: Drukarnia Abedik

Książkę wydrukowano na papierze Ecco Book 1.6 60g dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o. o.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.

TOM I WŚRÓD HUKU DZIAŁ

I

Godzina ósma wieczorem. Wśród zapadającego zmroku rysowały się wyraźnie na szczycie płaskowzgórza kontury wspaniałego gmachu. Zmierzch spływał z wolna, a mimo to światła w zamku jeszcze nie rozpalono. Chwilami tylko wpadające z zewnątrz migotliwe odbłyski oświetlały głębię obszernej sali na park wychodzącej, w której wielkie drzwi oszklone, sięgające aż po sklepienie, otwierały się na balkon.

Ściany tej wielkiej sali pokrywały bogate tkaniny flandryjskie objęte listwami z dębu przez czas sczerniałego. Na obiciach rzędy rodzinnych portretów przedstawiały to rycerzy zakutych w zbroice, to innych w dworskich ubiorach. Na wprost owych olbrzymich balkonowych podwojów widać było dwoje drzwi dębowych, a między nimi monumentalny kominek z umieszczoną ponad nim tarczą herbową z chartem złotym na lazurowym tle, zdobną hrabiowską koroną. Podtrzymywały tarczę dwa lwy walczące, a jako dewizę heraldyczną wyryto pod nią te słowa: „D’Areynes’owie zawsze na czele”.

Kredensy, szafy, stoły i krzesła w sali, wszystko to, jak dziś mówią, staroświeckie, misternej roboty, we wzorowym porządku utrzymane. Na wysokim sklepieniu namalowane były skrzynie na proch, błękitne i czerwone, otoczone zwojem białych lilii.

W tej wielkiej sali, jaką opisaliśmy, mrok coraz większy zapada. Słychać z oddalenia głuchy huk dział łączący się z trzaskiem karabinowych wystrzałów, jakie ponurym echem rozbiegają się po szczytach okolicznych gór i lasów.

Za oszklonymi balkonowymi drzwiami, z czołem wspartym na szybie, stoi starzec wyniosłego wzrostu. Spojrzenie utkwił w horyzoncie, którego głęboką ciemność jakby wzrokiem przebić pragnąc, z wzrastającą trwogą nasłuchuje huku kanonady.

Powieść nasza rozpoczyna się w początkach września, w owym roku strasznym, gdzie właśnie dnia tego, od godziny piątej po południu walka nierówna, zabójcza prowadzona była między dywizją francuskiej armii a całą masą wojsk niemieckich.

Opisany przez nas zamek Fenestranges należał do okręgu tegoż nazwiska. Położony w departamencie Meurthe i Mozela, wraz z przyległą mu wioską, leżał na głównym punkcie trójkąta utworzonego przez miasta: Metz, Nancy i Strasburg, a tym sposobem w pobliżu granicy Wielkiego Księstwa Badeńskiego.

Ten gmach wspaniały, należący niegdyś do książąt lotaryńskich, datuje swoje istnienie od czterech wieków.

Zbudowany wśród odwiecznych lasów, których część wycięto na park, obwiedziony murem, zachował wśród XIX stulecia swój wygląd feudalny, tak samo jak jego właściciel, hrabia Emmanuel d’Areynes, który pomimo lat siedemdziesięciu czterech posiadał imponującą postać dawnego dzielnego rycerza, jednego z owych, noszących wysoko sztandar Francji, a wraz z nim i jej chwałę.

Hrabia, jak mówiliśmy, był mężczyzną wyniosłego wzrostu, mimo to trzymał się prosto, a jego chód był tak krzepkim, jak przed trzydziestoma laty.

Szerokie jego barki zdawały się utworzonymi do dźwigania rycerskiej zbroicy pradziadów, a jego olbrzymie ramię do władania ciężką lancą lub szpadą.

Na obliczu starca zaledwie kilka zmarszczek dostrzec się dawało, a jego oczy o źrenicach błękitnostalowych nie utraciły młodzieńczego blasku, silne wszelako rumieńce na twarzy, tworzące dziwną sprzeczność z włosami i brodą śnieżnobiałą, znamionowały w nim skłonność do apopleksji.

Z zaciśniętymi pięściami, wzrokiem pałającym nienawiścią i gniewem, stoi w oknie uparcie, badając zaciemniony widnokrąg rozświetlony chwilowo armatnimi wystrzałami, które w nastąpionych przerwach czynią ciemność bardziej jeszcze głęboką.

Nagle uderzył nogą z wściekłością tak, że posadzka zadrżała.

– Czyż znowu zwyciężą? – wyszepnął głucho. – Bóg miałżeby być przeciw nam? O Francjo... jestżeś więc przeklętą? Jestżeś zawyrokowaną?!...

A po tych słowach, wróciwszy na swoje obserwacyjne stanowisko, wsparł znowu czoło na szybie. Kilka minut upłynęło w milczeniu, pośród którego lekki szmer zwrócił jego uwagę. Zdawało mu się, że ktoś puka lekko do drzwi sali. Natężył słuch, by się przekonać o prawdzie. Tym razem zapukano mocniej. Hrabia postąpił ku środkowi i silnym głosem:

– Proszę wejść! – zawołał.

Drzwi się otwarły, a w nich ukazał się mężczyzna pięćdziesięcioletni, czarno ubrany, trzymający zapaloną lampę w ręku. Postawiwszy światło na stole, cofnął się ku drzwiom, oczekując rozkazów.

Był to kamerdyner oraz zaufany powiernik pana d’Areynes’a.

– A! To ty Renaud... – rzekł, spostrzegłszy go hrabia. – Przynosisz mi jaką nową wiadomość, a nade wszystko szczęśliwą?

– Niestety! Panie hrabio, nic pomyślnego!

– Niemcy więc?...

– Zajęli drogę do Nancy!

– I idą naprzód?

– Rzecz pewna, ponieważ dobiega huk armat...

– A zatem bijemy się, cofając? Jeden raz więcej zostaliśmy zwyciężeni! – gdy mówił to, usta mu drżały z wściekłości i upokorzenia.

– Można się obawiać wszystkiego! – wyszepnął Renaud z przygnębieniem.

D’Areynes pochylił głowę, a silne drganie, podobne do agonii umierającego, wstrząsało jego barkami, po czym nierównym, gorączkowym krokiem zaczął przemierzać salę, wymieniając urywane słowa.

Nagle zatrzymał się na wprost służącego, zapytując:

– Rajmund Schloss jest w zamku?

– Wyszedł.

– Sam?

– Sam, panie.

– Dokąd poszedł?

– Połączyć się z przyjaciółmi, swymi współziomkami.

– Prawda... Noc szczególnie im sprzyja na urządzanie tych łowów na przednie straże niemieckie.

Tu starzec westchnął głęboko, a po chwili:

– Daremne poświęcenia! – wyszepnął. – Wobec przemagającej liczby są bezsilnymi.

– Nie byliby nimi, gdyby wszyscy chcieli ich naśladować – mruknął Renaud.

– Masz słuszność, ale nie wszyscy są im podobnymi. Tym mocniej podziwiam odwagę tych ludzi, ich patriotyzm i zaparcie się siebie. Potyczki w ciemnościach nocy są bardzo niebezpiecznymi. Podejmujący je są prawdziwymi bohaterami. Lecz na co się to przyda? Co może zdziałać jeden przeciw tysiącom? Gdyby Rajmund padł w tej walce, śmierć jego nie przyniosłaby pożytku. A! Czyliż na to Bóg mi żyć jeszcze pozwala, abym patrzył na siłę brutalną przewodniczącą prawu i depcącą je nogami?

Hrabia mówił to silnie wzburzony, żyły mu nabiegły na skroniach, a rumieńce na jego twarzy przybrały fioletową barwę.

– Uspokój się pan, na Boga!... – prosił Renaud ze wzruszeniem.

– Uspokoić się... czyż podobna, wobec tego co się dzieje?

– Pan sobie szkodzisz na zdrowiu!...

– Eh! Co to znaczy!... Rad bym umrzeć! O! Czemuż nie umarłem przed tą fatalną wojną!... Szczęśliwi, którym nie dano widzieć Francji upokorzonej! – Oczy hrabiego d’Areynes’a krwią zaszły, żyły na skroniach wyprężały się z każdą chwilą coraz bardziej.

Nagle przerwał i zwrócił się ku drzwiom, którymi wszedł jego sługa.

W tych drzwiach, popchniętych gwałtownie, ukazał się mężczyzna trzydziestokilkuletni i wbiegł z pośpiechem do sali.

Ubrany w kostium strzelecki z ciemnozielonego aksamitu, trzymał w ręku karabin. Twarz miał sczerniałą od prochu i dymu.

Hrabia podbiegł z okrzykiem ku niemu.

– Nareszcie jesteś, Rajmundzie! – zawołał. – Jaką mi przynosisz wiadomość?

– Klaudiusz Reiss padł obok mnie zabity! – jęknął głucho Rajmund.

– Znowu zatem mniej o jednego dzielnego!...

– Jakub ranny...

– Niebezpiecznie?

– Obawiam się tego.

– I on więc jeszcze!...

– Trzeba nam się było bić, cofając, ponieważ zostaliśmy otoczeni. Otóż i porażka!...

– Znowu porażka!

– Tak i wszędzie!... – zawołał Rajmund z wściekłością. – Ach! Jesteśmy zgubieni!

Tłumione łkanie rozdzierało mu piersi.

– Zgubieni... – powtórzył hrabia. – Lecz nie bez nadziei?

– Bez nadziei!

– Nie! Nie wierzę ci!... Nie chcę ci wierzyć!

– Widocznie pan o niczym nie wiesz. Sedan został wzięty przez Prusaków!

Hrabia przerażony, z rozszerzonymi oczyma, otworzył usta, jak gdyby chcąc wydać krzyk grozy, ale ten krzyk zamarł w milczeniu.

– Armia francuska została uwięzioną!

– Niepodobna!... Niepodobna!... – jąkał pan d’Areynes.

– Marszałek Bazaine zablokowany w Metzu z dwustoma tysiącami ludzi!

– Wyjdzie stamtąd i rozpocznie walkę na nowo.

– Żadna walka nie będzie już możebną – mówił Rajmund zaledwie dosłyszalnym głosem. – Cesarz Napoleon oddał szpadę królowi pruskiemu. Jest więźniem, tak jak i cała jego armia!

Tym razem straszny okrzyk wściekłości wybiegł z piersi hrabiego, wzniósł ręce w górę, ku sklepieniu, wołając:

– A zatem koniec wszystkiemu!... Przed upływem dwóch tygodni Prusacy staną u bram Paryża!... O! Czemuż ziemia ich nie pochłonie... a nasze działa nie rozniosą kartaczami tych hord najezdniczych? Czemuż uczucie nienawiści nie poda tym wszystkim, którzy broń nosić mogą, do ręki kosy lub wideł? Czemuż ich nie natchnie odwagą bronienia swych ognisk domowych i pokonania najeźdźcy?...

Straszna była rozpacz starca! Kłęby białej piany zaczęły się ukazywać w kątach ust jego. Twarz skutkiem napływu krwi zmieniła się nie do poznania. Usta, poruszane nerwowym drganiem, wygłaszały bełkotliwie bez związku wyrazy, gdy nagle obezwładnione to ciało jak dąb podcięty toporem runęło całym ciężarem na podłogę.

Rajmund wraz z Piotrem Renaudem podskoczyli ku hrabiemu, usiłując go podtrzymać, niestety, było już za późno.

Upadli na kolana obok obezwładnionego.

– Boże! Mój Boże! – wołał kamerdyner, blady z przerażenia. – To atak apopleksji! Było to do przewidzenia! Od rozpoczęcia się wszystkich tych strasznych wypadków, pan hrabia trapił się, szkodząc sobie na zdrowiu, aż i ot co nastąpiło!

– Co począć? – pytał Rajmund, nie mniej przelękniony.

– Ach! Czyż ja wiem?!

– A jednak trzeba coś przedsięwziąć... Nie można dozwolić umrzeć mu bez ratunku. Trzeba doktora... jak najprędzej doktora Pertuiseta.

– Ale gdzie go odnaleźć?

– U niego... w Fenestranges.

– Dwa dni temu zaciągnął się jako lekarz do wojennych ambulansów [1]. Nie odnajdę go! Bądź co bądź biegnę, może się dowiem, gdzie on jest.

Podskoczyli ku hrabiemu, usiłując go podtrzymać, niestety, było już za późno.

Tu Rajmund Schloss skoczył ku drzwiom.

W chwili, gdy miał próg przestąpić, cofnął się, a na jego obliczu zawidniała trwoga i przerażenie.

II

Szmer pomieszanych głosów, szczęk broni oraz kroki szybkie a ciężkie słyszeć się dały od strony zamkowego dziedzińca.

Rajmund, otworzywszy okno, wyjrzał, lecz jednocześnie się cofnął.

– Co się dzieje? – pytał Renaud.

– Prusacy zajmują Fenestranges... Park otoczyli... Wchodzą do zamku!...

Kamerdyner, klęczący dotąd przy ciele swego pana, zerwał się jak tknięty iskrą elektryczną.

– Wchodzą do zamku? – powtórzył, bledniejąc. – O! Biedny mój panie!

Rajmund pochwycił karabin rzucony na kobierzec, w chwili gdy śpieszył na ratunek hrabiemu. Zbliżył się do okna, otworzył je, a założywszy broń na ramię:

– Zapewne tam się znajduje który z oficerów – rzekł. – Zejdę na dół, a tymczasem...

Tu wycelował, naciskając kurek.

Piotr Renaud chwycił go za rękę.

– Czyś pan oszalał? – zawołał. – Przede wszystkim trzeba nam ratować hrabiego, a gdyby rozpoczęła się rzeź, zamek podpalą!

– Masz słuszność – wyjąkał Schloss, zdejmując karabin i rzucając go z wściekłością na pobliskie krzesło.

Renaud, wychyliwszy się przez okno, wyjrzał na dziedziniec oświetlony latarniami niesionymi przez pruskich żołnierzy.

– Niosą ranionego – orzekł, zwracając się do Rajmunda: – Towarzyszy im niemiecki doktor wojskowy. Trzeba nam pohamować swój gniew w tej chwili. Trzeba nakazać milczenie patriotyzmowi. Wyjdź pan naprzeciw tych ludzi.

– Naprzeciw wrogów? Nigdy! Nie mógłbym ukryć nienawiści, jaką dla nich czuję!

– Trzeba jednakże! Otwórz im pan wszystkie drzwi zamku. Wprowadź ich tu!

A gdy Rajmund cofał się z gestem oburzenia:

– Opatrzność nam ich tu zsyła w tej chwili – dodał kamerdyner. – Wspomnij, że ten doktor niemiecki może uratować naszego pana, a przede wszystkim chodzi o ocalenie hrabiego.

– Dobrze mówisz! – odparł Rajmund Schloss. – Idę, lecz do pioruna, drogo mi za to ci ludzie zapłacą!

Wyszedł z pośpiechem, podczas gdy Piotr klęknął powtórnie przy ciele pana d’Areynes’a.

W kilka sekund później Rajmund zszedł na podwórze, gdzie stali zebrani domownicy, nie wiedząc, co odpowiedzieć bawarskiemu chirurgowi żądającemu, aby mu udzielono pokoju i łóżka dla rannego oficera.

Niemieccy posługacze lazaretowi nieśli na noszach omdlałego, a kilku żołnierzy pod wodzą podoficera służyło im za eskortę.

Rajmund zbliżył się do wojskowego doktora, a usiłując powściągnąć nienawiść, jaka płonęła w jego spojrzeniu, rzekł przerywanym głosem:

– Wszystko, czego pan żądasz, udzielonym ci zostanie, ale zaklinam, pójdź ze mną! Śpiesz się ocalić naszego pana, ratować go, jeśli czas jeszcze!

– Któż jest twym panem? – spytał Bawarczyk, łamaną francuszczyzną.

– Jest to właściciel zamku, hrabia d’Areynes.

– Cóż mu się stało?

– Został tknięty atakiem apopleksji.

– Przyjdę do pana, skoro tylko ułożę mego ranionego – rzekł.

Rajmund wydał rozkaz służbie, ażeby wprowadzono posługaczów z ich ciężarem do małego apartamentu na parterze, wychodzącego na dziedziniec.

Upewniwszy się, że raniony dobrze umieszczonym zostanie, doktor zwrócił się do Rajmunda:

– Prowadź mnie pan teraz – rzekł.

I szedł za nim po schodach, do wnętrza sali.

Pan d’Areynes leżał wciąż nieruchomy na kobiercu, w miejscu, gdzie go widzieliśmy upadającego bez życia. Piotr, blady jak widmo, spoglądał z trwogą.

Trzymał rękę przyłożoną do serca hrabiego i zdawało mu się, że to serce bić już przestało.

Grube łzy popłynęły z zaczerwienionych powiek wiernego sługi.

– Ach! – zawołał, spostrzegłszy wchodzącego chirurga. – Ratuj go pan!... A mimo że jesteś naszym wrogiem, błogosławić cię będę.

– Doktor nie jest niczyim wrogiem – rzekł Niemiec. – Wśród wojny i całej jej grozy on człowieczeństwo przedstawia!

Po tej krótkiej przemowie przyklęknął przy ciele starca.

– Światła! – zawołał.

Rajmund zbliżył się z lampą w ręku.

Teraz można było dokładnie widzieć oblicze hrabiego. Miało ono barwę fioletową, prawie czarną.

Doktor uniósł lekko jedną z powiek.

Glob oka ukazał się krwią zaszły.

– Ani sekundy dłużej nie można bez ratunku pozostawiać tego człowieka!... – wyszepnął. – Trzeba go przenieść i ułożyć w siedzącej postawie...

Tu wskazał kanapę z kilkoma poduszkami.

Rajmund wraz z Piotrem przenieśli hrabiego i posadzili, podkładając mu poduszki pod plecy z prawej i lewej strony, ażeby go podtrzymać. Bawarczyk wziął lampę, postawił ją na stole przy kanapie, a wziąwszy pęk drobnych kluczyków, otworzył skórzane puzderko, które miał przewieszone przez siebie na rzemieniu i wysypał pod blaskiem lampy na stół stalowe narzędzia.

– Proszę obnażyć lewe ramię chorego! – zawołał szorstko. – Mówiłem, że nie ma chwili do stracenia!

Piotr pośpieszył wypełnić rozkaz, a ponieważ nie można było myśleć o rozebraniu hrabiego, przeciął w całej długości rękaw ubrania i koszulę.

Chirurg zastosował zadraśnięcie lancetem, ściskając ramię.

Na dany znak kamerdynera Rajmund pobiegł po miednicę i bieliznę dla zrobienia bandaży.

Skoro powrócił, Niemiec dokonał upuszczenia krwi według wszelkich reguł, po czym oczekiwał.

Krew nie ukazywała się wcale.

– Umarł więc? – zawołał Piotr, powstrzymując łkanie.

Doktor milczał.

Jak gdyby dla udzielenia zaprzeczającej odpowiedzi na pytanie zrozpaczonego sługi, kropla krwi ciemnopurpurowej ukazała się na brzegu nacięcia lancetem i za chwilę krew wytrysnęła gęsta, prawie czarna, następnie błyszcząca, pięknej barwy czerwonej.

Drżenie wstrząsnęło członkami hrabiego, oznajmiając w nim powrót do życia. Jego powieki uniosły się nieco, podczas gdy głębokie westchnienie wybiegło z ust półotwartych.

Przez kilka sekund chirurg dozwolił krwi płynąć, po czym zatrzymał ją, kładąc kompres na zadraśnięcie i owijając bandażami.

Z wolna hrabia d’Areynes odzyskiwał przytomność umysłu, dotąd zaciemnioną zupełnie. Pierwsze jego spojrzenie padło na ratującego go nieznajomego mężczyznę. Drgnął nagle, jego przygasłe oczy strasznym ogniem zabłysły.

Piotr zrozumiał wyraz spojrzenia swojego pana.

– Dotkniętym pan nagle zostałeś – rzekł – panie hrabio, uderzeniem krwi do głowy, i byłeś bliskim śmierci. Ten pan jest doktorem – dodał, wskazując na Bawarczyka. – On ciebie ocalił... Pan mu zawdzięczasz swe życie.

Starzec chciał przemówić. Jego usta poruszyły się, tak jak i język, wszak niepodobna mu było wygłosić ani jednego słowa wyraźnie.

Piotr przestraszonym wzrokiem badał doktora.

– Paraliż! – rzekł krótko Niemiec.

Hrabia widocznie tego nie dosłyszał. Jego oblicze pozostało obojętne. Źrenice zdawały się przygasać na nowo.

– Groźne niebezpieczeństwo zostało zażegnanym – mówił doktor. – Napiszę bezzwłocznie receptę, według której proszę kazać przyrządzić lekarstwo jak najprędzej. Tymczasowo trzeba przenieść chorego do łóżka i starać się, ażeby miał głowę wspartą wysoko. Odwiedzę go jeszcze tej nocy.

A zwróciwszy się do Rajmunda:

– Prowadź mnie pan – rzekł – do ranionego oficera, któregośmy tu przynieśli, a który należy do oddziału generała von der Than.

– Proszę iść za mną!

– Nade wszystko głowa wysoko, nie zapomnieć... – powtórzył Niemiec Piotrowi i wyszedł z Rajmundem.

Hrabia, zostawszy sam z kamerdynerem, usiłował przemówić i skinąć ręką, lecz ramię, tak jak i język, nieposłuszne się okazały. Ręka pozostała bezwładna, a język niemy.

Piotr zrozumiał, że hrabia chciał go pytać o dokonane wypadki, podczas gdy pozostawał bezprzytomnym. Wytłumaczył mu więc obecność w zamku niemieckiego chirurga.

Starzec, przymknąwszy oczy, westchnął głęboko. Widocznie myślał: „Niemcowi zatem zawdzięczam życie! Czyliż nie lepiej, ażebym był umarł?”.

Rajmund powrócił za chwilę i obaj z Piotrem Renaudem, przeniósłszy pana d’Areynes’a do jego pokoju, ułożyli go na łóżku, gdzie zasnął twardo pod strażą dwojga swoich sług wiernych.

Według wydanego przez Rajmunda Schlossa rozkazu posługacze lazaretowi umieścili ranionego oficera na parterze w zamku Fenestranges i do niego to został wprowadzony doktor Blasius Wolff po odejściu od pana d’Areynes’a.

Pruski porucznik d’Angelis otrzymał ranę w piersi kulą wymierzoną z francuskiego karabinu.

Silne omdlenie, w jakim się znajdował, pozwalało chirurgowi dokładnie i według woli ranę wybadać. Omdlenie to ustąpiło dopiero po wysondowaniu, ponieważ Bawarczyk chciał się przekonać o możności lub niemożności wyjęcia kuli.

Blasius Wolff, mężczyzna trzydziestokilkuletni, niski i krępy, szwankował na punkcie elegancji, dawała się wszelako dostrzec iskra inteligencji w jego spojrzeniu i na jego pucołowatej twarzy okolonej rudawym zarostem. Grube, wydatne wargi oznajmiały w nim pewną dobrotliwość. Był to w rzeczy samej jeden z sumiennych naukowych ludzi, lekarz znający swą sztukę.

Zastosował nacięcie, wyjął kulę ugrzęzłą ukośnie w boku ranionego, przyłożył kompres, zostawił polecenia niemieckiemu żołnierzowi, który miał czuwać nad chorym, i wyszedł, ażeby się udać powtórnie do pana d’Areynes’a.

Stan zdrowia starca nie polepszał się bynajmniej, co spostrzegłszy, Bawarczyk zmarszczył brwi z niezadowoleniem.

– Czy nie mógłbyś mi dostarczyć potrzebnych medykamentów z sąsiedniego miasta, zajętego przez nasze wojska? – pytał Piotra Renauda.

– Mamy, panie, w zamku apteczkę...

– To dobrze... Prowadź mnie do niej.

Wyszli obaj.

Piotr, zapaliwszy świecę, wprowadził niemieckiego doktora do przyległego pokoju, od którego miał klucz w kieszeni.

Ściany tegoż były szczelnie założone oszklonymi szafkami. Na półkach poza szybami widać było w należytym porządku ustawione flaszeczki, butelki, słoiki, naczynia różnego rodzaju, a wszystko skrupulatnie opatrzone etykietami, zawierające mnogość przedmiotów farmaceutycznych najbardziej będących w użyciu.

– Oto, co posiadamy, panie! – rzekł sługa.

Blasius nałożył okulary, a zbliżywszy się do witryn, rzucił okiem na etykiety, poruszeniem głowy okazując zadowolenie.

– W rzeczy samej – rzekł – bardzo to kompletne, więcej, niż spotkać się spodziewałem. Znajdę na pewno to, czego mi trzeba do przygotowania lekarstwa dla twojego pana, a zarazem i dla ranionego oficera. Daj mi dwie próżne flaszeczki, podaj wagę i narzędzie do liczenia kropel.

– Oto są, panie... – rzekł kamerdyner, przynosząc i kładąc przedmioty żądane.

III

Doktor zabrał się do mieszania niektórych substancji we flaszeczce, ważąc skrupulatnie ich ilość.

Piotr wpatrywał się weń strwożony, dręczyła go chęć zapytania o stan zdrowia hrabiego, nie śmiał wszelako wymówić słowa, z obawy, by nie otrzymał jakiej zabijającej odpowiedzi.

Po długim wahaniu odważył się wreszcie.

– Czy panu hrabiemu zagraża niebezpieczeństwo? – zagadnął drżącym głosem.

– Tak, i bardzo groźne... – odparł Bawarczyk. – Jego życie trzyma się prawie na włosku.

Kamerdyner zaczął łkać.

– Będę próbować wszystkiego, ażeby złe pokonać – mówił dalej Niemiec. – Wezmę się energicznie do walki z chorobą, ale za skutek ręczyć nie mogę. W ciągu kilku godzin będę zmuszonym opuścić ten zamek, radzę wam przeto, ażebyście postarali się o innego lekarza, który by mógł dalej rozciągać opiekę i prowadzić kurację waszego pana.

Piotr w milczeniu opuścił głowę na piersi. Płakał cicho.

Blasius Wolff, nie uważając na niego, przygotowywał mikstury.

– To – rzekł, wskazując jeden z flakonów – jest dla ranionego oficera naszej armii, to drugie zaś – dodał, podając służącemu flaszeczkę – dla waszego pana. Proszę mu to zacząć dawać natychmiast, po łyżeczce co godzinę, aż do zupełnego zużycia.

– Dobrze, panie. Zastosuję się ściśle do udzielonych rozkazów.

I wziąwszy flaszkę, Piotr odszedł, udając się do pokoju pana d’Areynes’a, gdzie Rajmund czuwał przy chorym.

Bawarczyk udał się do swego ranionego.

Porucznik w przystępie strasznej gorączki rzucał się, zrywał i z wielkim trudem ledwo udało się chirurgowi udzielić mu przygotowanego lekarstwa. Dokonał jednakże tego i po kilku minutach dało się dostrzec pewne uspokojenie.

Gorączka zmniejszyła się, szał był mniej przestraszającym. Doktor zwrócił się natenczas do żołnierza pełniącego służbę przy chorym:

– Gdzie są ci ludzie, którzy nam tutaj służyli za eskortę? – zapytał po niemiecku.

– Połączyli się z naszymi, osadzonymi w sąsiedniej wiosce.

– Musisz i ty udać się do nich – rzekł Blasius Wolff. – Ja wkrótce tam przybędę.

Stając w postawie wojennej, według reguł, jako niższy przed zwierzchnikiem, żołnierz mimo to nie ruszał się z miejsca. Patrzył przed siebie wystraszonym wzrokiem.

– Czyżeś nie słyszał? – powtórzył ostro doktor, widząc, że go nie słuchano.

– Jeśli odejdę – wyjąknął z przestrachem żołnierz – kto będzie pilnował porucznika?

– Ludzie z tego zamku. Mówiłem, odejdź!

Karność wojskowa jest niewzruszoną.

Niemiec zasalutował i wyszedł wolno z pokoju, rzuciwszy smutne spojrzenie na ranionego, którego zdawał się opuszczać wbrew własnemu sercu.

Widocznie raczej wolałby był pełnić obowiązek dozorcy przy chorym niż z bronią na ramieniu iść w ogień bojowy.

Na dziedzińcu zamkowym znajdowały się dwa konie: oficera i żołnierza, uwiązane do sztab żelaznych u okien na parterze.

Żołnierz, wsiadłszy na swego konia, ruszył galopem.

Zaniepokojony hałasem Rajmund wyszedł na schody, aby się dowiedzieć, co zaszło.

– To ordynans ranionego oficera odjechał – rzekł jeden ze służby zamkowej.

– Zaprowadzić do stajni konia porucznika i dać mu pożywienie – rozkazał Rajmund.

I wyszedł z zamku, kierując się ku wiosce leżącej w pobliżu. Udawał się do Fenestranges do mieszkania pana Pertuiseta, zaufanego lekarza hrabiego.

Wbrew przypuszczeniom niemieckie straże nie czyniły mu w przejściu trudności.

Świtać zaczynało, gdy przybył do domu doktora.

Zapukał do drzwi.

Okno natychmiast się otworzyło i doktor, który tylko co wrócił z ambulansu, ukazał się w nim.

– Kto tam? – zapytał.

– Ja! Rajmund Schloss.

– Pan... tak rano? – zawołał Pertuiset z niepokojem. – Ależ przynajmniej u was nic się tam złego nie zdarzyło?

– Musisz, doktorze, natychmiast udać się ze mną do zamku!

– Miałożby jakie nieszczęście spotkać hrabiego?

– Uległ atakowi apopleksji.

– Atak? Na imię nieba! Źle więc jest?

– Źle, w rzeczy samej, ale ocalić go można. Nie ma minuty do stracenia. Śpiesz pan!

– Idę natychmiast!

Okno się zamknęło. Rajmund oczekiwał.

Po upływie trzech minut klucz skrzypnął w zamku. Doktor Pertuiset wyszedł.

Obaj mężczyźni szli drogą wiodącą do zamku. Idąc, Rajmund oznajmił doktorowi, co zaszło. Opowiedział mu o udzielonej pomocy bawarskiego chirurga, dzięki której pan d’Areynes nie umarł bez odzyskania przytomności.

Francuz duszą i sercem, gorący patriota – jak są nimi wszystkie dzieci ojczystego kraju Joanny d’Arc, Lotaryngii – doktor Pertuiset zdał sobie sprawę, jak strasznym ciosem uderzyć musiała w starego szlachcica wiadomość o wzięciu Sedanu. Nie zdziwił go rezultat tej wiadomości.

– Biedny hrabia! Biedny przyjaciel!... – poszeptywał, słuchając opowiadania Rajmunda.

Za przybyciem do zamku znaleźli niemieckiego lekarza przy łóżku hrabiego d’Areynes’a. Opóźnił on swój wyjazd, ażeby mieć możność porozumienia się ze swym francuskim kolegą.

Wymienili pomiędzy sobą zimne powitanie, jak tego wymagała sytuacja.

– Czyniłem wszystko, com mógł, ażeby uratować życie właścicielowi tej posiadłości – rzekł Blasius Wolff. – Pan jesteś jego domowym lekarzem, ustępuję ci zatem miejsca. Prowadź pan dalej kurację, którą ja starałem się rozpocząć najlepiej.

Doktor Pertuiset, skinąwszy głową w milczeniu, podszedł do łóżka chorego.

Na widok przyjaciela wzrok pana d’Areynes’a zabłysł radością, usiłował podać rękę przybyłemu, ale nadaremno, ręka bezwładną pozostała.

Ująwszy ją, doktor uścisnął w swych dłoniach i zauważył, że była zlodowaciałą jak ręka trupa.

– Mój przyjacielu... biedny przyjacielu!... – wyszepnął ze wzruszeniem.

Blasius Wolff mu przerwał.

– Mam przekonanie – rzekł – iż paraliż umiejscowionym zostanie. Dzięki ścisłej kuracji, jaką pan rozciągniesz nad chorym, sprowadzisz w jego stan zdrowia rychłe i ważne polepszenie.

– Mam nadzieję... – odparł Pertuiset i dodał: – Napisałeś pan receptę?

– Tak.

– Proszę mi ją dać.

– Oto jest... – ozwał się Piotr Renaud, podając Pertuisetowi arkusz papieru, na którym nakreślony był przepis.

– Atak był silny – mówił Blasius. – Ale na szczęście odnalazłem w tutejszej domowej apteczce substancje, jakich użyć bezzwłocznie było trzeba.

Doktor francuski czytał receptę z uwagą.

Tak – odrzekł chory powtórnie spojrzeniem.

– Dobrze – rzekł wreszcie. – Zrobiłeś pan to, co ja byłbym uczynił. Nadal zobaczę, jak mi postępować wypadnie. Pozostaje mi podwójnie panu podziękować, w imieniu nauki i mego starego przyjaciela, hrabiego d’Areynes’a.

– Nie dziękuj mi pan, bo ja to raczej winienem zaskarbić sobie twą łaskę...

– Moją łaskę... W jakim celu?

– Porucznik armii niemieckiej raniony niebezpiecznie został przyniesionym dzisiejszej nocy do tego zamku. Zmuszony jestem opuścić go, ażeby się połączyć z oddziałem, do którego należę. Chcę zatem prosić pana, ażebyś poszedł ze mną odwiedzić tego oficera i zechciał po moim odjeździe nie odmówić starań, jakich wymaga stan jego zdrowia.

– Spełnię mój obowiązek, jak pan swój spełniłeś – odrzekł Pertuiset. – Możesz pan liczyć na mnie. Idźmy do pańskiego ranionego. Powrócę później do pana d’Areynes’a.

Hrabia nie stracił jednego słowa z tej rozmowy, a jego spojrzenie mówić się zdawało:

– Tak... tak! Powracaj jak najprędzej!

Pertuiset, pozdrowiwszy go ręką, wyszedł z Blasiusem.

W pokoju na parterze pruski oficer rzucał się w gorączkowym paroksyzmie.

Sługa zamkowy czuwający przy nim zaledwie powstrzymać go zdołał, aby nie spadł z łóżka, owładnięty szałem.

Blasius udzielił potrzebnych objaśnień lotaryńskiemu doktorowi, powiadomił go o wyjęciu kuli, która w swoim przebiegu przez ciało spowodowała ważne zadraśnięcia, i wskazał mu środki przez siebie zarządzone.

Pertuiset, nie zadowalając się tymi wyjaśnieniami, zapragnął sam obejrzeć ranę.

Zdjęto kompres umieszczony na niej przez Bawarczyka i doktor francuski rozpoczął swe chirurgiczne badanie.

Trwało ono dość długo, po czym lekarz przyłożył okład i podniósł się, mówiąc:

– Ten oficer został straszliwie zranionym!... Powierzasz mi pan do spełnienia misję bardzo delikatnej natury, a przy tym niezmiernie trudną!

– Co począć! – odparł Blasius. – Jeżeli umrze, to prawo wojny... Cokolwiek się stanie, spełnisz pan swój obowiązek jako lekarz i człowiek.

Obaj doktorzy zamienili z sobą zimne pożegnanie i chwilę później Bawarczyk wyjeżdżał z zamku Fenestranges, a Pertuiset, zaleciwszy słudze czuwającemu przy Prusaku pilność, dążył do pana d’Areynes’a, w pokoju którego Piotr Renaud z Rajmundem niecierpliwie nań oczekiwali.

Fizjonomia doktora nie była uspokajającą.

– Ach! Tak... – wyszepnął, jak gdyby odpowiadając własnym swoim myślom. – Trzeba działać energicznie.

Hrabia utkwił badawczy wzrok w starego medyka, mógł teraz już bowiem poruszać powiekami.

Pertuiset pochwycił ten ruch jego spojrzenia.

– Chciałbyś mówić, mój przyjacielu... nieprawdaż? – zapytał paralityka. – Rad byś powierzyć mi jakieś zlecenie.

Wzrok pana d’Areynes’a odpowiedział twierdząco.

– Dobrze, rozprosz obawy... Uspokój się... Niezadługo, za dni kilka, wrócę ci możność mówienia!

Hrabia opuścił powieki, a jego oblicze nagle sposępniało, co nie uszło uwagi bacznego obserwatora, lekarza.

– Rozumiem cię – rzekł Pertuiset. – Jesteś w obawie, czy się nie mylę?... Wszak zgadłem?

– Tak – mówiło spojrzenie chorego.

– Należy wszystko przewidzieć – ciągnął doktor dalej. – Jesteś dobrym Francuzem, dobrym chrześcijaninem, przy tym dzielnym i odważnym. Śmierć zatem przestraszać cię nie powinna. Mogę więc mówić otwarcie i szczerze, nieprawdaż?

– Tak – odrzekł chory powtórnie spojrzeniem.

– A więc... czy uczyniłeś, hrabio, testamentowe rozporządzenia?

Przypisy

[1] Ambulans – ruchomy szpital polowy.