Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie wiem, jak to jest czuć, doświadczać bólu. Odebrano mi tę zdolność w młodości i uważam to za dar. Uczucia przeszkadzają, kiedy zdobywa się władzę i buduje imperium.
Miałam i jedno, i drugie, lecz jeden moment w ciemnej uliczce zmienił wszystko. To, co gromadziłam przez dekadę, w sekundę zostało mi odebrane.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
EPILOG
PODZIĘKOWANIA
Dla wszystkich kobiet o wielkich marzeniach i złamanych sercach.
Zawsze fascynowała mnie moja własna śmierć.
I nie, nie miałam myśli samobójczych. Po prostu wyrażałam niezdrowe zainteresowanie swoim końcem.
Odkąd osiągnęłam szczyt kariery, zdarzało mi się patrzeć w dal z czterdziestego ósmego piętra, zastanawiając się, co by się stało, gdybym jakimś cudem rozbiła szybę i rzuciła się w przestrzeń.
Niemal czułam, jak spadam.
Szczegółowo wyobrażałam sobie moment zderzenia oraz sposób, w jaki kości pękają, a organy zostają zmiażdżone. Moja czaszka roztrzaskałaby się w drobny mak, a mózg, dzięki któremu dostałam się właśnie w to miejsce na czterdziestym ósmym piętrze wieży z kości słoniowej, stałby się niczym więcej jak paskudną breją.
Śniłam na jawie, jak schodzę w dół, w trzewia Nowego Jorku, i skaczę pod nadjeżdżający pociąg, choć w rzeczywistości nie jeździłam metrem. Ludzie tacy jak ja mają szoferów.
Przeżywałam śmierć raz za razem, oczywiście zupełnie bezpieczna w swojej wieży.
Choć nie dzisiejszej nocy.
Nie, dziś w nocy ulice Nowego Jorku, które przemierzałam w szpilkach za tysiąc dolców, okazały się bardziej niebezpieczne niż mój toksyczny umysł.
Spędziłam całe dorosłe życie, harując jak wół, by złamać każdy stereotyp, który niczym mur zagradzał mi drogę do sukcesu.
Przebijałam się przez szklane sufity i kopniakami wybijałam dziury w ścianach, przez cały ten czas nie uszkadzając swoich piętnastocentymetrowych obcasów.
Wspinałam się po drabinie przeznaczonej wyłącznie dla facetów w średnim wieku, siłą wdarłam się do „klubu starszych panów” i zrobiłam wszystko, by zniszczyć ramy, w które patriarchat wciskał moją płeć. I nawet nie odprysnął mi przy tym lakier na paznokciach.
Non stop użerałam się z rzeczywistością. W dodatku jako dyrektor generalna imperium wartego miliardy dolarów wciąż walczyłam o uznanie. Z każdym kolejnym dniem czułam się z tym coraz lepiej i sprawiłam, że w większości przypadków działało to na moją korzyść. Nigdy, przenigdy nie polubiłam tego mizoginistycznego, seksistowskiego, klasistowskiego środowiska – ale przyjęłam do wiadomości fakt, że z bardzo dużym prawdopodobieństwem będę musiała zmagać się z nim przez całe życie.
Nie sądziłam tylko, że to życie będzie takie krótkie.
Nie podejrzewałam również, że jak na ironię skończy się w sposób potwierdzający każdą patriarchalną ideologię, przeciw której walczyłam, niwecząc wszystko, na czym zbudowałam swój świat.
– Na kolana, dziwko.
Taaa, to ja. Bezradna kobieta w mrocznym zaułku, obezwładniona śmiesznie szybko pomimo cotygodniowych zajęć z krav magi. Stereotyp, z którym wojowałam tak zaciekle, miał mnie zabić. Mimo serdecznej pogardy do bajek nie miałabym nic przeciwko, gdyby rycerz na białym rumaku przybył mi na ratunek dokładnie w tej chwili.
Z radością powitałabym nawet jego pulchnego brata na ośle.
Zimna stal wbiła się w moją skórę, a obojczyk eksplodował paraliżującym bólem.
– Jesteś głucha, do chuja? – warknął bandzior. Znajdował się tak blisko, że czułam jego cuchnący oddech. – Powiedziałem, kurwa, na kolana.
Kiedy zrozumiałam, dlaczego wydaje takie polecenie, żołądek skurczył mi się z nerwów. Typ zamierzał mnie zgwałcić, ewentualnie później zabić. Gwałt i morderstwo zdarzały się innym ludziom. To coś tragicznego, koszmarnego, nikczemnego – i o czym słyszy się w mediach.
Nie coś, czego się doświadcza.
Ale gwałt i morderstwo nie znają klas społecznych czy zamożności. Ani pełnej ignorancji pewności siebie, jaką miałam w tej kwestii aż do teraz. Wierzyłam, że wykorzystałam swój limit nieszczęścia, że to już za mną. Tragedia i przemoc były jednak nieskończone.
Nóż został dociśnięty na tyle mocno, że krew spłynęła po obojczyku na nową białą marynarkę, którą dziś założyłam. „Dopiero co odebrałam ją z pralni”, pomyślałam. Mój wewnętrzny głos był chłodny, obojętny, zupełnie jak ja.
Nie musiałam za bardzo się starać, aby przekonać świat, że jestem zimną i pozbawioną uczuć osobą. Wmówienie tego samej sobie kosztowało mnie znacznie więcej wysiłku. Ale udało mi się. Od tego zależało moje istnienie, aż do tej chwili. Zadarłam brodę pomimo bólu i strachu, jakie czułam. Pomimo pragnienia poddania się, by ocalić życie.
Czy byłoby ono w ogóle godne ratowania, gdybym poświęciła wszystko, dzięki czemu się zmieniłam, i wszystko, przed czym uciekłam? Gdybym poświęciła tę jedną jedyną rzecz, której mogłabym już nie odzyskać – zdrowie psychiczne? Pracowałam zbyt ciężko, by je zachować, a jego utrata byłaby dla mnie gorsza niż śmierć.
– Nie – odpowiedziałam wyraźnym, zdecydowanym głosem. Nawet nie zadrżał. Brzmiał dokładnie tak samo, kiedy przemawiałam na swoim pierwszym spotkaniu udziałowców, podczas którego byłam przerażona tak, jak jeszcze nigdy w życiu.
Pomijając chwilę obecną, oczywiście.
Nauczyłam się akceptować ten strach, zmieniać go w motywację, naginać do swojej woli, a także używać jako paliwa dającego mi energię do życia.
Strużka krwi popłynęła szybciej, gdy nóż wbił się głębiej, a przeszywający ból ogarnął szyję. Mężczyzna pochylił się i wlepił we mnie oczy. Były pozbawione wyrazu, zimne i puste jak osuszony stary basen w porzuconym motelu. Tylko tyle mogłam dostrzec, ponieważ resztę twarzy skrywała maska.
– Myślisz, że masz jakiś wybór?
Mocno zdziwiłam się jego niezbitym przekonaniem, że kontroluje tę sytuację. Zupełnie jakby trzymał mnie w zamkniętym pomieszczeniu, a nie w zaułku nieco oddalonym od tętniących życiem ulic Manhattanu. Chociaż we wtorek o północy nie tętniły nim jakoś szczególnie.
Może i to miasto nigdy nie spało, ale nie miało nic przeciwko krótkotrwałej drzemce. Migotanie świateł samochodów dawało mi nadzieję za każdym razem, kiedy rozświetlało ciemny zaułek, do którego zostałam zaciągnięta, lecz gdy na powrót zapadał mrok wykorzystywany przez napastnika, ogarniała mnie rozpacz.
Kiedy w ogóle do tego doszło? Kilka minut temu? Sekund? Ralph na pewno zauważył już moją nieobecność. Dałam mu znać, kiedy wychodziłam z biura, i poprosiłam, żeby nie czekał na mnie pod budynkiem ochrony. W końcu miałam do przebycia jedynie dwuminutowy spacer. Ten kompleks, jedna z najdroższych posesji na świecie, należał do mnie. Co złego mogło się stać?
Rozmyślałam, czy tak właśnie wszyscy się czuli, czy właśnie to robili – chwytali się kurczowo wątłej nadziei, że z pewnością nic im się nie przydarzy. Że to tylko koszmar, a realny świat na pewno zaingeruje i ich ocali.
Ale może właśnie to był realny świat. Okrutny, pusty i nieczuły. A ostatecznie śmiercionośny.
Śmierć nie przychodzi z crescendo, z ostrzeżeniem czy wtedy, gdy jesteś na nią gotowa. Nie, zjawia się, kiedy w pośpiechu przemierzasz dwie przecznice, wracając ze spotkania, które się przeciągnęło, i nagle zostajesz złapana za kołnierz szytej na wymiar marynarki.
Odwzajemniłam spojrzenie, próbując przywołać taki sam chłód, jaki dostrzegałam w jego wzroku. Krew szumiała mi w uszach.
– Mam kontrolę nad tym, czy ochoczo klęknę przed facetem, który trzyma mi nóż na gardle jak tchórz. – Ostatnie słowo wyplułam z siebie z gorącą furią przebijającą się przez wcześniejszy spokój w moim głosie.
Coś błysnęło w oczach nieznajomego. Wściekłość. Nawet taka reakcja była mile widziana. Ludzka emocja próbująca wydostać się na zewnątrz dała mi coś, czego mogłam się chwycić. Nie był już po prostu potworem, tylko człowiekiem. Ale czy to dobrze – zobaczyć człowieka w potworze zamiast potwora w człowieku? A potem wszystko zniknęło: człowiek, potwór i ten wykorzystany na filozoficzne rozważania czas, jaki pojawił się przed czekającymi mnie gwałtem i morderstwem.
Oślepiający ból eksplodował w moich nogach, przez co osunęłam się na beton i obiłam sobie kolana w kontakcie z twardym podłożem.
Pochylił się. Jego sylwetka rozmazywała mi się w oczach, kiedy usiłowałam poradzić sobie z fizycznym bólem i psychiczną grozą.
– Suki takie jak ty myślą, że posiadają kontrolę, mając te swoje pierdolone firmy i tytuły, które dostają za rozkładanie nóg – wysyczał, wbijając nóż głębiej.
Ból był zaskakujący. Słyszałam i czytałam o ofiarach, które traciły czucie w twarzy od takich rzeczy, lecz mi to nie groziło. Choć przez całe swoje życie dbałam, żeby nie okazywać żadnych emocji, teraz mało nie wyłam z rozpaczy. Widocznie moja śmierć nie będzie niczym poza bólem.
– To ja trzymam nóż centymetry od twojej tętnicy udowej, dziwko. – Przesunął ostrze, rozcinając czubkiem skórę. Więcej bólu.
– To ja mam kontrolę. Władzę – wyszeptał ostatnie słowo, a prawdziwość tego stwierdzenia cięła zupełnie jak nóż przy mojej nodze. – Nie masz nic. Jesteś niczym. Właśnie tu powinnaś być. To twoje miejsce.
Złapał mnie za włosy i szarpnął głowę do tyłu, odsłaniając szyję. Uniósł nóż, gotów poderżnąć mi gardło.
Tak jak za każdym razem widziałam siebie rzucającą się z najwyższego piętra swojej firmy na ulicę, tak teraz czułam, jak oprych rozcina skórę i mięśnie aż do samych kości. Widziałam krew tryskającą na marynarkę, rozlewającą się po betonie. Wyobrażałam sobie, jak moje ciało upada i w końcu się wykrwawiam.
Zobaczyłam to wszystko w ciągu tych kilku sekund, kiedy przyciskał nóż do mojej szyi w obietnicy śmierci. W oczach stanęły mi łzy, ale zacisnęłam zęby, żeby powstrzymać płacz. Tak bardzo chciałam wołać o pomoc, wrzeszczeć jak opętana czy choćby błagać o jakiekolwiek wsparcie. Przez całe życie odmawiałam przyjęcia pomocy, teraz jednak o niej marzyłam. Lecz stal na moim gardle nie pozwalała mi jej wzywać.
Zamrugałam kilka razy, podnosząc drżące ręce, i szarpnięciem zerwałam zegarek z nadgarstka.
– Weź go – wyrzęziłam głosem zmienionym przez nienaturalnie wygiętą szyję. – Nie mam przy sobie gotówki, ale jest wiele wart i przy odrobinie szczęścia w najbliższej przyszłości powstrzyma cię od rekompensowania sobie niedostatków męskości napadaniem na kobiety.
Taki komentarz prawdopodobnie nie należał do najrozsądniejszych, zważywszy na fakt, że ten człowiek mógł w jednej chwili zakończyć mój żywot. A ja uważałam się za osobę inteligentną. Bardzo. Każda decyzja, jaką podjęłam, została przeze mnie dokładnie przemyślana. Każda pchała mnie w kierunku życia, jakiego pragnęłam, i z dala od tego, w którym się urodziłam. A ten mały wybuch? To prawdopodobnie najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłam.
Ostrze odsunęło się z mojego gardła na kilka sekund, kiedy mężczyzna rzucił z impetem wart pięćdziesiąt tysięcy dolarów zegarek na chodnik. Patrzyłam, jak odbija się i toczy w ciemność. Cichy brzęk metalu o beton zdawał się najgłośniejszym dźwiękiem na świecie, w którym zamilkło wszystko poza biciem mojego serca.
Cofnięcie noża, kiedy napastnika rozproszył odgłos upadającego zegarka, z dużym prawdopodobieństwem było jedynym momentem, gdy mogłam się uratować. A ja go przegapiłam.
Ostrze z powrotem znalazło się na moim gardle. Nie zdążyłam wykorzystać tego momentu, zapewne ostatniego, zanim facet zrobi… cokolwiek zamierzał. Skamieniałam sparaliżowana strachem. Zawsze myślałam, że jestem silna, że w sytuacji zagrożenia życia rzucę się do działania i będę bohaterką. A przynajmniej że nie zmienię się w słup soli, usiłując zachować kontrolę nad przerażeniem i pęcherzem.
Tymczasem jednak drżałam, krwawiłam i byłam bliska zmoczenia się.
To przełomowy moment w twoim życiu. Zawsze uważałaś się za bohaterkę, a tymczasem wystarczył facet z nożem i stałaś się ofiarą. Może zawsze nią byłaś? Może największym okrucieństwem świata będzie umrzeć z tą prostą, ewidentną prawdą przed oczami?
Nie miały znaczenia moja ciężka praca, liczba posiadanych przedsiębiorstw, narożne biuro czy rekordowe statystyki. Nawet fakt, że znajdowałam się u szczytu kariery. To nie oznaczało, że nie mogłam z niego spaść. Znaczyło za to, że upadek będzie cholernie długi.
Czułam gorący oddech na twarzy.
– Skoro już się nie rzucasz, będę mógł zrobić to jak należy. Postaraj się, żeby wszystko wyglądało idealnie – wymruczał uwodzicielskim głosem, zupełnie jakby był kochankiem szepczącym mi słodkie słówka do ucha.
Nie żebym cokolwiek o nich wiedziała. Mężczyźni, których zabierałam do łóżka, mieli świadomość, że znajdują się w nim w konkretnym celu, a nie z powodu uczucia.
Pojedyncza łza spłynęła mi po policzku, gdy nóż wbił się jeszcze głębiej, i przygotowałam się na koniec. Zacisnęłam powieki, nie chcąc, żeby ostatnią rzeczą, jaką zobaczę, były te puste oczy.
Ostrze naciskało na szyję coraz mocniej, szykowałam się na śmierć. Oczekiwałam mnóstwa bólu, lecz nic nie poczułam. Usłyszałam za to jęk, potem głuchy odgłos, gdy jedno ciało uderzyło w drugie, i nóż odsunął się od napiętej skóry muskanej przez zimne powietrze. Gwałtownie otworzyłam oczy i zobaczyłam rozmazaną sylwetkę zamaskowanego mężczyzny, który z impetem gruchnął o beton, a na nim drugiego, wielkiego, ciskającego właśnie pistolet napastnika. Broń, wcześniej niezauważona przeze mnie, zatrzymała się tuż przy moim udzie.
Patrzyłam porażona i zahipnotyzowana, jak rosła postać wyrywa nóż niedoszłemu mordercy, po czym bez wahania przeciąga nim po jego szyi. Paskudny gulgot poniósł się echem po zaułku, wygłuszając odgłosy miasta. Śmierć zastąpiła wszelki hałas, jaki Manhattan miał do zaoferowania.
Nie odwróciłam wzroku. Nie mogłam. Zamiast tego patrzyłam na krew tryskającą z rany na szyi, podczas gdy ciało podrygiwało w spazmach, a mój niedoszły zabójca wciąż wydawał z siebie dźwięki agonii.
A potem zapadła cisza.
Mój wybawca podniósł się i tylko przez ułamek sekundy patrzył na zwłoki. Potem przeniósł wzrok na mnie, siedzącą na ziemi, krwawiącą, bliską opróżnienia pęcherza i z sercem bijącym tak mocno, że omal nie pogruchotało mi żeber. Nie poruszyłam się ani nie odezwałam, kiedy jego elektryzująco niebieskie oczy błyszczały w przytłumionym ulicznym świetle, skupione na mnie. Zaczął iść w moją stronę równym, pewnym krokiem.
Teraz też nie zareagowałam w żaden sposób. Nie chwyciłam nawet pistoletu leżącego centymetry od moich drżących rąk.
To byłoby mądre posunięcie.
Ale ja tej nocy nie grzeszyłam inteligencją.
Nie byłam niezależną kobietą stojącą na czele wartych miliardy dolarów przedsiębiorstw zbudowanych od zera. Dyrektor generalną, która zaszczycała okładki biznesowych magazynów i nawet nie mrugnęła okiem na widok ubranych w garnitury rekinów, choć one za swoją życiową misję obrały zniszczenie jej, umniejszenie i poniżenie.
Dziś stałam się obcą osobą noszącą znajome ciało, lecz zamieszkującą nierozpoznany umysł.
Tchórzem.
Patrzyłam, jak podchodzi do mnie mężczyzna, który właśnie odebrał komuś życie, zaraz po ocaleniu mojego.
Przez te kilka sekund, które zabrało mu zbliżenie się, napawałam się nim. Tak, napawałam, bo stanowił niesamowity widok, jedyny w swoim rodzaju. Zajął całe moje pole widzenia, przesłaniając nieruchome i uwalane krwią zwłoki. Miał na sobie wytartą skórzaną kurtkę, narzuconą tylko na białą koszulkę, opinającą, jak zgadywałam, imponujące mięśnie. Dżinsy osłaniały jego wielkie uda, a wojskowe buty zatrzymały się tuż przede mną. Też były znoszone, tak jak kurtka. Stare, ale niezłej jakości.
Potrafiłam docenić dobre obuwie.
– Niezłe buty – powiedziałam. Mój głos brzmiał, jakbym dopiero obudziła się z głębokiego snu. – Ale wyglądają, jakby widziały o sezon za dużo. Powinieneś zainwestować w nowe.
Cisza.
Prawdopodobnie był to dość osobliwy komentarz, zważywszy na fakt, że facet właśnie kogoś zabił na moich oczach. Nie pochylił się, nie zapytał, czy wszystko w porządku, nie zadzwonił na 911 – nic z tych rzeczy. Tylko mi się przyglądał. Z kolei ja jak zahipnotyzowana wpatrywałam się w jego buty upstrzone plamkami krwi, które reprezentowały śmierć.
Wiedziałam jednak, że koleś na mnie patrzy, jego wzrok był niemal namacalny. Czułam dreszcze, kiedy te lodowate oczy przeszywały całe moje ciało. Po chwili buty zaczęły się oddalać, zmierzając na drugą stronę zaułka. Nie podążyłam za nimi wzrokiem, zamiast tego skupiłam go na zwłokach. Na rozlewającej się wokół nich kałuży krwi.
Żołądek mi się ścisnął.
Leżał tam zabity człowiek.
To mogłam być ja. Podrygująca w spazmach. Krwawiąca. A potem po prostu trup rozciągnięty na brudnym, zimnym betonie. Tylko plama krwi i martwe ciało.
Buty wróciły akurat wtedy, kiedy zaczęłam się trząść.
Tym razem mężczyzna uklęknął i poczułam ulgę, gdy zobaczyłam jego twarz. Ulga nie była jednak na tyle duża, żeby powstrzymać dygotanie, ale zostało mi dość przytomności, by docenić widok. Kiedy masz przed sobą kanciastą, ostrą i groźną twarz człowieka takiego jak ten, po prostu ją doceniasz, nawet jeśli przed chwilą kogoś zamordował. To było piękno z rodzaju tych, które każą ci zatrzymać się i popatrzeć. Może podziwiać. A na pewno się bać.
Szczękę miał porośniętą zarostem, który był już prawie brodą i skrywał połowę jego opalonej twarzy. Krzywizna złamanego nosa udoskonalała oblicze, które bez niej wydawałoby się zbyt klasycznie przystojne. Długie, niesforne włosy muskały ramiona skórzanej kurtki. Spojrzenie natomiast było pozbawione wyrazu, lecz nie puste.
Zauważyłam w nim coś dzikiego, w tych oczach jak u wilka, który zapuścił się na tereny zamieszkane przez ludzi. Zwierzę żyjące w mężczyźnie klęczącym przede mną było nieoswojone, ale zdawało się, że nie zamierza wyrządzić mi krzywdy.
Wpatrywał się we mnie z tą samą intensywnością, kiedy unosił moją rękę. Zimna stal dotknęła otartego nadgarstka. – Uratowałeś mnie – wyszeptałam, a słowa uniosły się w otaczającej nas pustce.
Nie dostałam odpowiedzi, nawet na nią nie liczyłam. W końcu z wilkami nie da się rozmawiać, prawda?
Zamiast tego w jego oczach oprócz dzikości błysnęło coś jeszcze, jednak nie mogłam odgadnąć, co takiego, bo poczułam silny nacisk na nadgarstku i nagle nie było już niczego.
Żadnych dzikich oczu.
Żadnych znoszonych butów.
Żadnej krwi.
Żadnego wilka.
Po prostu nic.
* * *
– Char, co ty tu robisz? Spojrzałam na Vaughna wstającego właśnie z fotela i spoglądającego na mnie spod zmarszczonych, perfekcyjnie wyregulowanych brwi.
– No cóż, to gabinet dyrektora generalnego. – Wskazałam na drzwi, na których pochyłą czcionką wygrawerowano napis „Charlotte Crofton”. – A ja jestem Charlotte, dyrektor generalna, więc najwidoczniej znajduję się we właściwym miejscu – stwierdziłam sucho, nie zatrzymując się ani na chwilę.
Był szybszy niż ja, nawet w szpilkach. Jego skórzane louboutiny spotkały się z moimi, powstrzymując mnie przed wejściem do własnego biura. Teraz to ja zmarszczyłam brwi, również perfekcyjnie wyregulowane.
– Musisz iść do domu – polecił, krzyżując ręce na piersi.
Zmierzyłam go wzrokiem.
– A ty musisz pamiętać, że to ja daję ci robotę i rozkazywanie mi może nie wyjść ci na dobre – oznajmiłam.
Mój ton musiał zabrzmieć dla niego obco. Miałam reputację osoby, dla której pracuje się cholernie ciężko i która swoim zachowaniem nie wzbudza ciepłych uczuć. Vaughna jednak nie traktowałam w ten sposób. A już na pewno nie o szóstej rano, kiedy jako pierwszy witał mnie w pustym biurze, jak zawsze zresztą.
Vaughn był w moim życiu kimś, kogo mogłam traktować jak najlepszego przyjaciela, i płaciłam mu za wypełnianie tego obowiązku. Towarzyszył mi, odkąd zaczęłam budować swoje pierwsze przedsiębiorstwo, Crofton Cosmetics. Makijaż był jego odwieczną miłością, czego dowodziła też nieskazitelnie wykonturowana i rozświetlona twarz z kocim okiem tak ostrym, że mogłoby ciąć stal.
Cieszyliśmy się całkiem dobrą relacją. A przynajmniej dobrą dla mnie.
Nie urządzałam żadnych piżama party, na których je się lody, ogląda filmy i otwiera serce przed przyjaciółmi. Moje serce, jak zapewne stwierdziliby pracownicy firmy, było z lodu. Albo z kamienia, zależy kogo spytać. Nie przeszkadzało mi to. Jeśli chciałam znaleźć się na szczycie, cieszyć się wpływami i kontrolą, na jakie w tym biznesie mogli pozwolić sobie przeważnie mężczyźni, oraz mieć pełną władzę nad własnym życiem, nie mogłam tracić czasu na zawracanie sobie głowy uczuciami innych ludzi. Tego nie było w zakresie obowiązków. Ba, nie przejmowałam się nawet swoimi. Ani nie zatrzymywałam się na dostatecznie długo, by zbadać, jakie emocje kryją się głęboko pod tarczą stworzoną przeze mnie na potrzeby przetrwania w tym świecie.
Tarczą, która została złamana, obita i o mały włos nie zniszczona zeszłej nocy przez świadomość, że lata zdobywania władzy i kontroli mogły w jednej chwili obrócić się wniwecz.
Nie chciałam o tym myśleć. Ani teraz, ani nigdy. Rozmyślanie i wylewanie łez nie zmieniłoby niczego. Przeszłość należała do duchów, przyszłość zaś – do żywych.
I do umierających.
Znalazłam się dostatecznie blisko tych drugich, żeby z wielką determinacją pozostać wśród tych pierwszych. To oznaczało powrót do codzienności, jak gdybym wcale nie zajrzała śmierci w oczy. A moją codziennością była praca. Ten budynek. Ta firma. To imperium.
Dla mnie życie polegało na zjawianiu się w biurze o świcie, jak zawsze, i wychodzeniu z niego dopiero długo po tym, jak zaszło słońce.
Skupiłam się na Vaughnie, który mierzył mnie wzrokiem. Słysząc ton mojego głosu, nawet nie zamrugał tymi swoimi gęstymi rzęsami.
– Wczoraj o mało nie zostałaś zabita.
Spojrzał na apaszkę zakrywającą bandaż na mojej szyi.
Nie wzdrygnęłam się, nawet nie zmieniłam wyrazu twarzy. Miałam nadzieję, że uda mi się uniknąć komentarzy na temat tego konkretnego dodatku oraz powodu jego noszenia. A jako osoba o wyrafinowanym guście wybrałam krwistoczerwonego hermesa w stylu vintage, którego połączyłam z szytym na miarę czarnym kostiumem Yves Saint Laurent.
Buty również miałam czerwone jak krew. Czerń i czerwień, dwa kolory nękające moje wspomnienia i dokładnie jedną godzinę snu, której udało mi się zaznać po tym, jak spędziłam dwie godziny w szpitalu i jeszcze jedną odpowiadając na pytania policji.
Choć to nie była do końca prawda. Przez te dwie barwy przebijała się jeszcze jedna. Zimny błękit, przypominający połyskujący w słońcu lodowiec. Żywy kolor, który usiłował wyrwać się na wolność.
„Powstrzymaj go”, nakazałam sobie.
Ponownie skupiłam się na podkreślonych oczach, które nie były dzikie, tylko pełne irytacji i troski.
– Ralph do ciebie zadzwonił – zgadłam.
Vaughn kiwnął głową.
– Surowo mu tego zakazałam. W zasadzie naruszył w ten sposób umowę o zachowaniu poufności – powiedziałam ostro. Ralph pracował jako mój kierowca od sześciu lat. A było to sześć lat obfitujących w przeróżne ważne wydarzenia, delikatnie rzecz ujmując. Media najwyraźniej kochały kobiety, które zaczynając od niczego, wspinały się na szczyt i odnosiły sukces w męskim świecie. Kiedy od zbudowanej przeze mnie od zera marki kosmetycznej przeszłam do technologii i oprogramowania zabezpieczającego, stałam się czymś w rodzaju medialnej sensacji. Kobietę będącą dyrektorem generalnym firmy kosmetycznej w jakiś sposób akceptowano. Błyszczyk i tusz do rzęs to „kobieca domena” – nie ja tak powiedziałam, tylko dziennikarz Financial Times – ale zajmująca się cyberbezpieczeństwem firma z kontraktami rządowymi i międzynarodowymi?
Nie.
Kobiecie nie można powierzyć czegoś takiego. Nie z tymi wszystkimi babskimi emocjami. Zwłaszcza kiedy stawką jest bezpieczeństwo narodowe. Czy możemy dopuścić, by kraj stał się podatny na atak tylko dlatego, że marynarka z cyckami miała ciężkie objawy zespołu napięcia przedmiesiączkowego? Tym razem to nie słowa z Financial Times, lecz jednego z moich bezpośrednich rywali. Kolejnego faceta.
Mniejsza już o płeć, w każdym razie koleś nie miał racji. Każdy cent zysku z mojej firmy kosmetycznej zainwestowałam w startup o wysokim ryzyku, ale i wysokiej stopie zwrotu. Tamten moment mógł mnie pogrążyć. Mogłam zbankrutować i znaleźć się na skraju nędzy, gdyby moje przedsięwzięcie upadło. Ale tak się nie stało. Nasza firma dotarła na sam szczyt i wiodła prym w sektorze IT. Byłam zimna jak lód i bardziej bezwzględna niż ludzie przewodzący natarciom, które udaremniałam. Niestety najgorsze ataki nie nadchodziły z zewnątrz – problemy zaczynały się, gdy spoglądałam do swojego wnętrza.
Ralph był lojalny aż do bólu. Pracował dla mnie, odkąd zarabiałam dostatecznie dużo, żeby pozwolić sobie na kierowcę, i zmienił się w kierowcę-ochroniarza, kiedy okazało się, że tego drugiego również potrzebuję. Grożono mi śmiercią, doświadczyłam też paru konfrontacji ocierających się o przemoc, nic poważnego, ale Ralph zawsze pilnował, by się tym zająć. Co skłoniło mnie do zmiany jego zakresu obowiązków i przyznania mu podwyżki.
Oraz dodania paru punktów do umowy o poufności.
Nigdy nie sądziłam, że będę potrzebowała takiego śmiesznego papierka. Nie podejrzewałam, by Ralph miał sprzedać jakieś detale z mojego życia tabloidom, niezależnie od tego, ile by zaproponowali. A to dlatego, że dobrze zarabiał i był lojalny.
Przynajmniej tak myślałam.
Vaughn przewrócił oczami.
– Serio? Mówisz o umowach poufności, podczas gdy, do jasnej cholery, o mało cię nie zamordowano? – Zakończył zdanie lekkim piskiem.
– Vaughn…
Uniósł wypielęgnowaną dłoń. Paznokcie miał opiłowane na ostro, dzisiaj w kolorze rażącego różu, przyozdobione strasem. – Nie vaughnuj mi tutaj – warknął. – Chcę wiedzieć, dlaczego Ralph musiał zadzwonić do mnie i grozić mi uszkodzeniem ciała, jeśli przyjadę do szpitala, co zrobiłbym, gdybym nie lubił swojej twarzy tak bardzo. – Zamilkł na chwilę. – Nawet przejechałem połowę drogi, jesteś warta tego, żeby zaryzykować dla ciebie operacją plastyczną. Poza tym i tak zastanawiałem się nad zrobieniem sobie nowego nosa – dodał, ugniatając wzmiankowany nos. – Pytanie powinno brzmieć, dlaczego to Ralph musiał do mnie dzwonić? Dlaczego ty tego nie zrobiłaś?
Zmarszczyłam brwi.
– A czemu miałabym?
Vaughn odchylił głowę i spojrzał w sufit.
– Czyś ty oszalała?
Pytanie, choć bardziej histeryczne niż dosłowne, przebiło się przez moją sfatygowaną tarczę. Spojrzałam na niego ostro.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Ale za to zadanie takiego pytania pracodawcy mogłoby zostać uznane za objaw szaleństwa. Vaughn zignorował ten komentarz.
– Zostałaś napadnięta. Miałaś nóż na gardle. Potem trafiłaś do szpitala. Powinnaś była do mnie zadzwonić.
Założyłam ręce na piersi.
– Dlaczego? Co by zmieniło dzwonienie? Poza tym, że wyrwałoby cię ze snu i potem przez resztę dnia jęczałbyś, jaki jesteś zmęczony? Twoja obecność na miejscu nic by nie zmieniła, poradziłam sobie sama – skłamałam.
Jeśli mam być szczera, zeszłej nocy byłam na granicy roztrzęsienia. Tylko lata zamykania własnych emocji na klucz pozwalały mi się trzymać, kiedy jechałam do szpitala karetką, którą uznawałam za kompletnie zbędną, z czym Ralph zdecydowanie się nie zgadzał, pokazując mi się od strony, od jakiej wcześniej go nie znałam.
Nigdy w życiu nie widziałam też człowieka wyglądającego tak jak mój pięćdziesięcioczteroletni szofer, kiedy się obudziłam i zobaczyłam jego oraz ratowników. Z tego widoku wywnioskowałam, że ktoś zadzwonił pod 911, a Ralph dotarł na miejsce chwilę przed przyjazdem karetki.
Znaleziono mnie nieprzytomną, siedzącą pod ścianą. Samą. Nie licząc leżących obok zwłok.
– Gdybyś do mnie zadzwoniła, nie byłabyś sama i miałabyś jakieś wsparcie, nieważne, jak bardzo wydaje ci się, że go nie potrzebujesz – warknął Vaughn. Wziął głęboki wdech, a jego twarz rozpromienił delikatny uśmiech. – Teraz przyniosę nam duże karmelowe latte z dodatkowym toffi i bitą śmietaną, a ty pójdziesz do swojego biura i zaczekasz tam.
Otworzył drzwi i wskazał na białą zamszową sofę zwróconą do przeszklonej ściany, za którą malował się widok Manhattanu na tle wschodzącego słońca.
Już otwierałam usta, żeby się kłócić, ale Vaughn nie dał mi dojść do słowa.
– Nie – zaznaczył, mrużąc oczy. – Wiem, że sama możesz je sobie kupić, ale przyjaciel też może to zrobić, Char – dodał łagodniej. – A teraz odpręż się na tej pieprzonej sofie, podczas gdy ja wybiorę się po latte, od których możemy dostać cukrzycy.
Z tymi słowy okręcił się na swoich szpilkach za osiemset dolców i wyszedł.
Patrzyłam, jak porywa portmonetkę ze swojego biurka, po czym podeszłam do sofy i usiadłam.
Ale nie odprężyłam się. Przypominałam sobie… Wilcze oczy. Buty. Zmierzwione włosy. Skórzaną kurtkę. Zarost.
Zaczynałam się obawiać, że ten mężczyzna był tylko wytworem mojej wyobraźni. Może Vaughn miał rację, może powoli wariowałam. Ta myśl zmroziła mnie do szpiku kości.
Szaleństwo.
Zdarzyło się w mojej rodzinie, a od genów nie ma ucieczki.
Nie, on był prawdziwy.
Mimo że kiedy Ralph mnie znalazł, nie został po nim nawet najmniejszy ślad.
– Może pani opisać tego mężczyznę, pani Crofton? – zapytał funkcjonariusz, bazgrząc w notesie, gdy ja opowiadałam, co się wydarzyło. Jak znajdowałam się o włos od śmierci, a potem… cudem ocalałam. Powiedziałam mu tylko, że jakiś nieznajomy uratował mnie i zabił napastnika w obronie własnej, choć nie do końca było to prawdą. Nie musiał się bronić, typ leżał na ziemi i to Wilcze Oczy stanowił w tej sytuacji zagrożenie ze swoimi imponującymi rozmiarami oraz ewidentnym upodobaniem do przemocy.
Powinno mi przeszkadzać, że zabił go z zimną krwią. Morderstwo w każdym normalnym człowieku wzbudzałoby negatywne emocje. Ja jednak nie należałam do takich ludzi.
– Nie – odparłam zdecydowanie, utrzymując kontakt wzrokowy z policjantem, kiedy kłamałam. – To wszystko wydarzyło się tak szybko… Potem musiałam stracić przytomność. Wiem tylko, że uratował mi życie. I chciałabym móc mu podziękować. Nie wiedziałam, dlaczego tak bezczelnie zełgałam funkcjonariuszowi, który był bardzo miły i zachował pełen profesjonalizm, chociaż mnie rozpoznał i mógł zbagatelizować sytuację. W końcu taka pani bizneswoman jak ja mogła co nieco podkoloryzować, aby dodać dramaturgii całemu zdarzeniu lub wydać się jeszcze bardziej pokrzywdzoną. Policjant natomiast zrobił wszystko, by szybko zamknąć sprawę i zapewnić mi anonimowość. Mogłam opisać wygląd Wilczych Oczu z wszelkimi detalami. Cholera, potrafiłabym nawet narysować jego portret z dokładnością do każdego jednego zbłąkanego kosmyka, który opadał mu na twarz.
Ale nie zrobiłam tego, bo miałam przeczucie, że taki dziki człowiek musi mieć jakąś przeszłość, która nie przyniosłaby niczego dobrego, gdyby policja zaczęła przesłuchiwać go w sprawie morderstwa. Wilk nie może trafić do klatki, zwłaszcza tak nieokiełznany osobnik. Wzdrygnęłam się na tę myśl. Zupełnie jakbym wiedziała, że jest kimś więcej niż tylko bohaterem lub mordercą, albo jednym i drugim naraz, o ile to możliwe.
Policjant łyknął kłamstwo, spoglądając na mnie znad swojego notatnika.
– Rozumiem, pani Crofton. To było bardzo traumatyczne przeżycie. Ma pani szczęście, że uszła z życiem.
– Zgadza się, mam szczęście.
Zamrugałam, odpędzając przeszłość, i skupiłam wzrok na widoku budzącego się miasta. Z reguły to była najlepsza część mojego dnia: popijanie kawy w cichym biurze, moment spokoju przed czternastoma godzinami pracy.
Ale nie tym razem.
Cisza zdawała się nieprzyjemna, wręcz złowieszcza, a pustka gabinetu przytłaczała mnie swoim ciężarem.
– Kawa! – obwieścił Vaughn, wkraczając do biura z dwoma olbrzymimi kubkami na wynos i papierowymi torbami.
Przyjęłam napój z wdzięcznością i upiłam łyk. To była pierwsza z przynajmniej pięciu dawek kofeiny, lecz potem przerzucę się na mocniejszą. Tak jak miliarder z pewnej książki schowanej w drugim rzędzie w mojej bibliotece lubiłam kontrolować każdy aspekt swojego życia. A zwłaszcza dietę.
Nie chodziło tu o bycie szczupłą i odpowiadanie wyobrażeniom społeczeństwa o kobiecie idealnej. Chciałam panować nad tym, co jem, ile kilometrów przebiegam i jak wysportowane jest moje ciało.
Nawet fryzurę miałam nienaganną. Czekoladowobrązowe włosy zawsze były lśniące i równiutko ścięte na long boba, który odrobinę mnie postarzał, gdyż moja drobna twarz wyglądała dziewczęco i niewinnie, mimo że byłam już po trzydziestce. Nie mogłam pozwolić, by przez taką buźkę jakiś bohater ruszał mi na ratunek. Sama potrafiłam o siebie zadbać.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Potem pojawił się Wilcze Oczy i mnie ocalił, choć wcale nie wydawał się bohaterem. Im więcej o tym myślałam – a myślałam bardzo dużo – tym lepiej rozumiałam, dlaczego zaciskał szczękę i skąd wzięła się u niego ta dzikość w oczach.
Był złoczyńcą.
Vaughn usiadł na sofie, przez co wróciłam do rzeczywistości.
– Mam dla nas trzy gratisowe muffiny, bo barista totalnie na mnie leci. Gdyby nie mój urok, już dawno padlibyśmy z głodu – powiedział śmiertelnie poważnie, rozglądając się po moim zupełnie białym narożnym gabinecie, którego urządzenie kosztowało tyle, co domek na przedmieściach.
Kącik moich ust uniósł się, kiedy wzięłam kolejny łyk latte.
– Widziałem to – oznajmił triumfalnie. – Pęknięcie w sercu z lodu. Pojawiło się dzięki mnie.
Pokręciłam kilka razy głową, wciąż milcząc. Vaughn, oczywiście, ani myślał.
– A teraz mów – zażądał.
Przełknęłam ślinę.
– Miałam nieodparte wrażenie, że Ralph zdążył cię wtajemniczyć – odparłam lodowato.
Nie drgnęła mu nawet powieka, gdy usłyszał ton, który innych pracowników skłoniłby do wbicia wzroku w dywan i ewakuacji w trybie natychmiastowym.
– Pokrótce wyjaśnił mi całe zdarzenie, jednocześnie próbując nie dostać ataku paniki. Zostawił cię samą tylko na parę minut, podczas których zagroził, co stanie się z moją twarzą, jeśli przyjadę do szpitala.
Uniosłam brew z niedowierzaniem. Ralph i panika? Nie, ten człowiek był niewzruszony. Przez wszystkie lata, kiedy dla mnie pracował, ani razu nie pozwolił sobie na złamanie fasady twardego, steranego życiem byłego żołnierza piechoty morskiej.
Chociaż w szpitalu dojrzałam jakiś cień w jego oczach. Nie chciał odejść nawet na chwilę, cały czas czuwał nade mną w milczeniu i z zaciśniętą szczęką. Odwiózł mnie do domu, kiedy nie przystałam na propozycję spędzenia tej nocy z nim i jego żoną. A raczej tych kilku godzin, które zostały jeszcze do rana.
Vaughn kiwnął głową.
– Był o tyle od paniki. – Zbliżył kciuk i palec wskazujący tak, że dzieliły je zaledwie milimetry. – Przysięgam na mój plecak z limitowanej edycji Gucciego. A teraz szczegóły. – Lekko ścisnął mi rękę. – Jeśli o tym opowiesz, być może zapobiegniesz eksplozji mózgu i uda ci się odpędzić demony… A przynajmniej te najgorsze.
Coś błysnęło w jego umalowanych oczach.
Oboje znaliśmy swoją brudną przeszłość. Ja dlatego, że bardzo dokładnie prześwietlałam każdą osobę chcącą pracować w mojej firmie. Wiedziałam wszystko o demonach kryjących się w źrenicach Vaughna. To dzięki mnie ci, którzy go skrzywdzili, zostali ukarani, choć nigdy mu się do tego nie przyznałam. A Vaughn wiedział przez dwie butelki pinota wypite pewnego razu, kiedy mój mur mało nie legł w gruzach. Tamtego wieczoru słuchał, ściskał moją rękę i ofiarował mi wsparcie zamiast litości. Od tamtej pory nie rozmawialiśmy o tym nawet przez chwilę.
Może zaczęłam się zwierzać, bo przed oczami mignęła mi pokrewna dusza. Albo przez delikatny uścisk mojej dłoni. Albo po prostu zadziałała na mnie obecność kogoś, w kim czułam troskę o swoją osobę.
Zrobiłam to. Powiedziałam wszystko Vaughnowi. Nawet o Wilczych Oczach. Vaughn również podpisał umowę o poufności, chociaż nie było takiej potrzeby. Ufałam mu bardziej niż komukolwiek innemu, ale to nie znaczyło, że jestem głupia. Ani że zamierzam ryzykować, nawet jeśli chodziło o najbliższą mi osobę spośród mojego personelu.
W końcu zdrady należało spodziewać się z każdej strony.
– A potem dotknął mojej ręki i nagle wszystko zniknęło – oznajmiłam, kończąc opowieść i spuszczając wzrok na swój nadgarstek oraz zegarek. Ten sam, który nieznajomy podniósł z ziemi, po czym zapiął mi z powrotem na ręce, zanim straciłam przytomność. Na diamentowej powierzchni zostały rysy dowodzące, że każde piękno zostanie zniszczone przez brzydotę, do jakiej zdolny jest świat.
Nie zdawałam sobie sprawy z panującej ciszy, dopóki nie wyrwałam się z zamyślenia i nie spojrzałam na wyglądającego jak posąg Vaughna. Atramentowoczarne włosy miał w artystycznym nieładzie, którego stworzenie zdawało się nie wymagać żadnego wysiłku, ale tak naprawdę zajmowało mu czterdzieści minut. Makijaż, noszony z dumą i pewnością siebie, był nieskazitelny jak zawsze, a szyty na zamówienie garnitur, ozdobiony broszką, leżał idealnie. Kanciasta szczęka zawsze pozostawała gładka, gdyż zarost usunął sobie laserem lata temu, twarz natomiast każdego dnia pokrywała warstwa podkładu. Nie zapominał także o różu i bronzerze. Był pięknym mężczyzną.
Otrząsnął się z zadumy.
– Ja pierdolę – mruknął.
Przytaknęłam, popijając kawę.
– I nie powiedziałaś o nim glinom? O Wilczych Oczach?
Pokręciłam głową, po czym odpowiedziałam:
– Chyba nie muszę mówić, że to zostaje między nami.
Machnął ręką lekceważąco.
– Może i mam duże usta dzięki doktor Evans, ale na pewno nie długi język. A przynajmniej nie wtedy, kiedy chodzi o ciebie – odparł. – Ale serio, ten cały Wilk uratował cię, zarżnął typa, oddał zegarek wart pięćdziesiąt tysięcy dolców zamiast go ukraść, co mówi o nim wiele, biorąc pod uwagę, że wydaje się bezdomny, a potem cię ogłuszył? Dziewczyno, zawsze wiedziałem, że żyjesz pracą i nie szalejesz, ale gdy zaczynasz, to na całego.
Zmarszczyłam brwi.
– On nie jest bezdomny. I nie ogłuszył mnie, po prostu zemdlałam.
Vaughn wiedział swoje.
– Może nie jest bezdomny, ale dziani z reguły nie spacerują nocami po ciemnych zaułkach w znoszonych buciorach i nie podrzynają ludziom gardeł. – Popatrzył na mój nadgarstek, a następnie ujął go w dłonie i obrócił. Zegarek nieco się zsunął, odsłaniając siniak wielkości kciuka, który Vaughn dotknął spiczastym, jaskraworóżowym paznokciem. – Ogłuszył cię.
Wyrwałam rękę z dłoni przyjaciela, żeby przyjrzeć się zasinieniu.
– Wiesz… Nie da się kogoś ogłuszyć, dotykając jego nadgarstka, Vaughn. Musiałam dorobić się tego w którymś momencie… incydentu. Łatwo robią mi się siniaki.
Czego dowodziły purpurowe i fioletowe plamy na szyi oraz obojczyku.
Vaughn wbił we mnie wzrok.
– Da się, jeśli ktoś zaliczył trening i wie, jak gwałtownie obniżyć ciśnienie krwi i spowodować utratę przytomności. Wilk jest pewnie byłym żołnierzem. Albo gorzej.
Gapiłam się na niego oszołomiona, choć zazwyczaj trzymałam emocje na wodzy, a maska nie odsłaniała mojego prawdziwego oblicza.
– Skąd to wiesz?
– Wyobraź sobie, że mam też życie poza biurem.
Ciekawe, jakim cudem dawał radę wszystko ogarnąć. Siedział w biurze równie długo jak ja i pomagał w prowadzeniu firm. Można by pomyśleć, że nie powinien mieć czasu na cotygodniowy manicure, o życiu prywatnym nawet nie wspominając. A jednak je miał. Słyszałam o zabawach, chłopakach, randkach, otwarciach galerii. Dostawałam zaproszenia na te imprezy, z pominięciem randek. Zaproszenia, które oczywiście odrzucałam. Chodziłam wyłącznie na przyjęcia firmowe, kiedy było to konieczne. Zabierałam wtedy ze sobą któregoś mężczyznę z mojej listy. Jednego z tych, którzy nosili drogie, idealnie skrojone garnitury i wiedzieli, jak zrobić mi dobrze.
Osoba towarzysząca i orgazm, nic więcej.
Żadnego zostawania na noc.
Wiedziałam, czego chcę, jak zamierzam przeżyć swoje życie, i nie wstydziłam się tego, w jaki sposób realizowałam te pragnienia. Nigdy nie będę kobietą chodzącą na randki i opowiadającą przy drinku przyjaciółkom o dupku, który złamał jej serce. Głównie dlatego, że jedynymi bliskimi mi osobami byli Vaughn i Molly, moja siostra bliźniaczka. Niestety nie widywałyśmy się zbyt często. Każdą chwilę poświęcałam na rozwijanie swojego imperium. Nie miałam czasu na takie bzdury jak randki czy przyjaźnie. Cele były dla mnie ważniejsze.
Problem z celami jest jednak taki, że kiedy je osiągniesz, czujesz się zaspokojona tylko na moment, bo potem pojawiają się następne. Co oznacza, że nie jesteś usatysfakcjonowana, zawsze spragniona, nigdy… spełniona.
Przygryzłam wargę, trawiąc słowa Vaughna i wpatrując się w fioletowawy ślad po wewnętrznej stronie nadgarstka. Choć miałam ochotę wyśmiać jego teorię i powiedzieć mu, że ogląda za dużo filmów, miała ona sens. Była w jakiś sposób logiczna, a ja funkcjonowałam w oparciu o rozsądek i logikę. Zarobiłam dzięki nim miliardy. Wilcze Oczy nie należał do ludzi, których można przyprzeć do muru pytaniami, zwłaszcza jeśli zadawał je ktoś w mundurze. Nie wiedziałam, jak wyciągnęłam takie wnioski w ciągu tych kilku chwil spędzonych w jego towarzystwie, ale byłam ich pewna. Tych samych umiejętności, które wykorzystał do szybkiego i efektywnego zabicia człowieka, użył do pozbawienia mnie przytomności, równie szybko i efektywnie. I zrobił to w taki sposób, że nawet się nie zorientowałam. Żadnego bólu od uderzenia pięścią w twarz czy wstrząśnienia mózgu od trzaśnięcia głową o beton. Nie, on ogłuszył mnie jak dżentelmen.
– Jak ci się wydaje, dlaczego to zrobił? – zapytałam własny nadgarstek.
– No cóż, może dlatego, że właśnie zabił człowieka i nie mógł sobie pozwolić, żeby ktokolwiek go rozpoznał. Może wypełniał jakąś misję i nie potrzebował komplikacji. Albo nie chciał zostać aresztowany za morderstwo. Może był zwykłym dupkiem. – Vaughn wzruszył ramionami. – Nigdy się nie dowiemy.
To mi nie wystarczało. Wydarzenia tamtej nocy co rusz rozgrywały się w mojej głowie, a Wilcze Oczy pojawiał się za każdym razem, gdy zamknęłam powieki, nawet podczas trwającego milisekundy mrugnięcia. Ta udręka kiedyś się skończy, wiedziałam o tym z niezachwianą pewnością, która prowadziła mnie przez większość mojego życia. To był problem, a ja radziłam sobie z problemami. Z wątpliwościami – nie.
Dlatego musiałam poznać prawdę. Znajdę go i dowiem się, dlaczego zostałam ogłuszona.
Może nie spodoba mi się moje odkrycie. Może będzie kosztowało mnie znacznie więcej, niż się spodziewałam. W rzeczywistości chłodne przeczucie mówiło mi, że tak się właśnie stanie.
Lecz to nie oznaczało, że nie chciałam znaleźć Wilka.
Byłam kobietą, która dostawała wszystko, czego pragnie.
ON
Z szybkością przemierzał magazyn, a odgłos jego kroków niósł się echem po wielkiej przestrzeni. Spuścił wzrok na wyblakłą kurtkę. Rękawy strzępiły się jak skóra rozcięta ząbkowanym nożem. Ostatnio wszystkie porównania miały coś wspólnego z bólem, cierpieniem, torturami czy śmiercią.
Ten jeden raz krwawe wspomnienia nie zagościły w jego myślach na dłużej. Cofnęły się do ciemnego kąta, który dla nich zarezerwował. I aktualnie nie musiał się koncentrować z ogromnym wysiłkiem, by je tam zapędzić. Wróciły dzięki jego cholernym butom i pewnej nieznajomej.
„Niezłe buty”.
Jej głos rozległ się w powietrzu, jakby tu z nim była. Ochrypły i odrobinę drżący, choć kobieta starała się bić pewnością siebie. Szmaragdowe oczy pałały strachem, szokiem, ale i czymś jeszcze. Siłą. Widziały zbyt wiele. Zobaczyły za wiele w nim, ale także za wiele świata. Ludzie doświadczający makabry i deprawacji mieli w spojrzeniu coś odmiennego, jakąś twardość, którą rozpoznać mógł tylko człowiek tego samego rodzaju.
Zobaczył ją w niej.
Podejrzewał, że jest taka jak on. Zahartowana, zraniona. Mógłby z nią porozmawiać, lecz był zbyt zepsuty. Nawet poorany bliznami i zniszczony życiem wyrzutek miał więcej wartości. Dlatego odizolował się od wszystkich, łącznie z tymi najbardziej zdeprawowanymi i uszkodzonymi. A kiedy już napotykał tych ludzi, unikał ich za wszelką cenę, nie kłopocząc się udawaniem, że obchodzi go ich cierpienie.
Tak to wyglądało na tej cholernej planecie, w tym popieprzonym odcinku czasu, który ludzie nazywali życiem. Cierpienie było stałą. Nie miłość, szczęście czy jakiekolwiek inne pierdolenie. Jedni pogodzili się z tą sytuacją, a drudzy nie. Nie przejmował się nimi, zwłaszcza tymi drugimi. Współczucie to rzecz dla diabła. A jednak jej współczuł. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu coś kłuło go w piersi, kiedy tylko przypominał sobie surowe spojrzenie, jakim go obdarzyła. Zastanawiał się, jak bardzo wydarzenia tamtej nocy musiały utwardzić te dwa szmaragdy.
Potrząsnął głową, jakby tym gwałtownym ruchem mógł wyrzucić ją z myśli. Ale nie mógł. Martwił się, że traci władzę nad własnym umysłem. Na dobrą sprawę i tak nigdy go nie kontrolował. Wydawało mu się, że to robi, lecz w rzeczywistości tworzył iluzję, która rozpadła się w drobny mak, gdy gorąca krew spłynęła mu na ręce, a on patrzył, jak życie uchodzi z barbarzyńskiego degenerata.
Był mordercą. Niewiele więcej jak zwierzęciem grasującym po ulicach miasta i drapiącym kraty własnej świadomości. Kiedy przelał krew, usłyszał ryk. Pojawiła się bestia, by przejąć nad nim kontrolę, a on ucieszył się na jej widok. Wtedy jednak spojrzał w szmaragdowe oczy i wszystko ucichło. Ryk. Bestia. Każdy najdelikatniejszy szmer.
W jego świecie – do tej pory tak odizolowanym – nagle zawitał gość. Lecz tylko na ułamek sekundy, bo kiedy oderwał wzrok od tych wojowniczych oczu i przeniósł go na drogi kostium opinający kobiece kształty, przez które robił się twardy nawet teraz, zrozumiał. Ona wcale nie należała do tego miejsca.
Podniósł zegarek połyskujący diamentami i przypominający mu, co ich dzieli.
Mieszkała w innym wszechświecie.
Dlatego gdy zapiął go na jej gładkim, mlecznobiałym nadgarstku, upewnił się, by opuścić ten wszechświat i wrócić do swojego. Co nie oznaczało, że to wspomnienie nie odcisnęło się w jego duszy. Że nie stał ukryty w cieniu, kiedy mężczyzna w drogim, lecz nierzucającym się w oczy czarnym garniturze pospieszył do niej. Zapewne służył kiedyś jako żołnierz, co potwierdzały brak reakcji na widok krwi i wyrachowanie w spojrzeniu, które mówiło, że człowiek ten nie zawaha się użyć dopiero co wyciągniętej broni. Wciąż musiał mieć wyostrzone zmysły, bo spoglądał w ciemność tak, jakby go zobaczył. Na szczęście po chwili skupił się z powrotem na kobiecie odzianej w biel i kosztowności, siedzącej bezwładnie w brudnej uliczce, z ciemnymi włosami zakrywającymi twarz, która wciąż nie chciała opuścić jego myśli. Na kobiecie, za którą udał się do szpitala. Później do domu. A potem obserwował, dopóki słońce nie wzeszło i mrok nie zniknął, tak samo jak on.
CHARLOTTE
Kiedy po wypiciu kawy wykopałam Vaughna z gabinetu, całą resztę dnia spędziłam na spotkaniach, obecna na nich tylko częściowo, co było ryzykowne, gdyż znajdowaliśmy się u progu jednej z największych fuzji, jakich doświadczyła moja firma. Takiej, która wyniesie budowane przeze mnie imperium na wyżyny przyprawiające o zawroty głowy. Dzięki temu wreszcie stanę nie tylko na szczycie branży cyberbezpieczeństwa, ale biznesu w ogóle. Jakby tego było mało, wzniosę się ponad tych wszystkich dupków w garniturach od Armaniego, którzy przy każdej okazji próbowali mnie umniejszać, sabotować i seksualizować.
Więc dlaczego nie czułam się lepiej?
Oczywiście wciąż rozpamiętywałam wczorajszy incydent, kto by tego nie robił? Ale chodziło o coś innego, o jakieś przeczucie. Instynkt kazał mi uciekać gdzie pieprz rośnie od fuzji z RuberCorp, a przecież byli największym przedsiębiorstwem w branży IT, przodownikami w dziedzinie sztucznej inteligencji, posiadaczami patentów na przynajmniej dziesięć przełomowych technologii i baz danych dostatecznie dużych, by podtrzymywać naszą nową technologię bezpieczeństwa.
Coś jednak było nie tak.
To dziwne uczucie towarzyszyło mi od zeszłej nocy, ale składałam je na karb przepracowania i braku snu. Obiecałam sobie wakacje, na które zabiorę Molly, kiedy załatwię niecierpiące zwłoki sprawy. Z drugiej strony ufałam instynktowi. Właśnie on kazał mi zainwestować każdy cent zarobiony na niedużej firmie kosmetycznej w startup z branży IT, który miał rewolucyjne pomysły w temacie smartfonów i bezpieczeństwa. Moja inwestycja zwróciła się w ciągu roku. W ciągu dwóch lat rozwinęliśmy się i zaczęliśmy podpisywać międzynarodowe kontrakty opiewające na miliardy dolarów. Crofton Cosmetics stało się powszechnie znane, a ja rozszerzyłam markę.
Instynkt jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Aż do teraz.
Patrząc na kontrakty, walczyłam z chęcią wsadzenia ich do niszczarki, dopóki nie przerwał mi Vaughn, nalegający, żebyśmy poszli do mnie, zamówili chińszczyznę i oglądali filmy z Julią Roberts.
Spojrzałam na niego znad komputera.
– Granice. Słyszałeś kiedyś o nich? – rzuciłam opryskliwie.
Przyłożył kciuk oraz palec wskazujący do brody i spojrzał na sufit w udawanym zamyśleniu.
– Nie. Ale brzmią cholernie nudno.
– Nie lubię chińszczyzny ani Julii Roberts. Poza tym mam kontrakty do przejrzenia – poinformowałam go, choć dobrze zdawał sobie z tego sprawę.
W gabinecie rozległ się zduszony okrzyk. Momentalnie ogarnął mnie lęk na myśl, że kolejny uzbrojony napastnik jakimś cudem przedostał się przez dwie sekcje ochrony i windę uruchamianą kartą magnetyczną. Na szczęście po chwili odzyska- łam spokój.
– Jak można nie lubić chińszczyzny i Julii Roberts? – zapytał Vaughn. – Przecież to ukochana całej Ameryki. Mogę tolerować ten twój wieczny poker face i uwierzyć, że rozpłyniesz się, jeśli wyjdziesz na deszcz bez parasola, ale na litość boską, nie lubić Julii? – Potrząsnął głową. – Muszę przemyśleć pracowanie dla cyborga bez duszy.
Kąciki moich ust drgnęły.
– Dzięki temu cyborgowi bez duszy masz dostęp do limitowanych torebek Gucciego – zauważyłam sucho.
Vaughn zarabiał niezłą kasę, ale nie bez powodu. Bardzo dużo robił. Nie był asystentem, który zajmował się moim kalendarzem, parzył kawę czy oddawał ubrania do pralni. To on odpowiadał za każdy dzień Crofton Cosmetics oraz czuwał nad wszystkimi projektami technologicznymi. Skończył Instytut Technologiczny w Massachusetts i mógł prowadzić dowolną z naszych firm, ale jego zamiłowanie do kosmetyków i oryginalny wygląd oznaczały, że nie stanie na czele przedsiębiorstwa z branży bezpieczeństwa.
Mocno wierzyłam, że dostajemy to, za co płacimy. Mogłam uchodzić w biurze za sukę, ale zawsze upewniałam się, że daję swoim ludziom tyle pieniędzy, ile im się należy. Plus pięćdziesiąt procent. Robiłam tak nawet wtedy, gdy żyłam na zupach instant, a mój dyrektor finansowy raczył się stekami w najlepszej restauracji w Nowym Jorku.
– Dla Gucciego przymknę na to oko – zadecydował Vaughn, opierając się o drzwi. Zamilkł na mniej niż sekundę, podczas której przez myśl mi nie przeszło, że się poddał. I, jak zwykle, miałam rację. – To może coś greckiego?
– Vaughn, muszę to skończyć – kiwnęłam głową w kierunku dokumentów zabazgranych czarnym długopisem – a potem iść pobiegać i spać. Nie potrzebuję niańki.
– Nie zamierzam cię niańczyć, tylko zająć się przyjaciółką, która została zaatakowana zeszłej nocy – powiedział cicho. Jakimś nieopisanym cudem incydent nie trafił do prasy. Głównie dlatego, że moi prawnicy wywalili kupę szmalu, żeby niektórzy ludzie trzymali gęby na kłódkę. Żaden pracownik się nie zorientował, bo moja apaszka pozostała na miejscu cały dzień i ukrywała obrażenia. Nie musieli wiedzieć. Nikt nie musiał wiedzieć. Słabość nie jest czymś, co należy prezentować szerokiej publiczności.
Wyprostowałam plecy i posłałam Vaughnowi zdecydowane spojrzenie.
– Wszystko jest w porządku. – Byłam bliska prawdy i nawet siebie samą zdołałam skłonić do uwierzenia w to kłamstwo. Westchnął.
– Ale wiesz, że nie musi? – mruknął. – Każdy byłby roztrzęsiony czy na skraju załamania nerwowego. To normalne. – Nie jestem każdym, Vaughn – odparłam lakonicznie. – Jestem dyrektor generalną trzech przedsiębiorstw i w moich rękach spoczywa teraz mnóstwo kontraktów dotyczących cyberbezpieczeństwa całego kraju. Trzymam się, muszę się trzymać. Inaczej – kiwnęłam głową w stronę papierów na biurku – ci ludzie będą mieć poważne problemy. – Zamilkłam na chwilę, a moje myśli zawędrowały trochę zbyt blisko starych, zamkniętych drzwi na skraju umysłu. – Poza tym nie ma czegoś takiego jak normalność. To twór wymyślony po to, żebyśmy pragnęli jakiejś rzeczy, która zamieniłaby nas w szaleńców.
Vaughn posłał mi wnikliwe spojrzenie spod gęstych rzęs.
– Nie jesteś jak ona. Posiadanie uczuć nie oznacza bycia nią, rozumiesz? Utrata kontroli na ułamek sekundy po tym, jak prawie zginęłaś, nie jest tym samym, co zrobiła. Wiesz o tym. – Jego głos brzmiał miękko, ale słowa były dostatecznie szorstkie, a prześladujące mnie wspomnienia bardziej niż zabójcze.
– Wiem – warknęłam. – Aczkolwiek uważam, że naprawdę przekroczyłeś wszelkie granice, jakie jeszcze nam zostały. Wolałabym, żebyś więcej tego nie robił.
Vaughn wzdrygnął się na dźwięk mojego ostrego tonu. Mogłabym się tym przejąć, gdybym nie znajdowała się w skorupie, która chroniła mnie od poczucia winy, wyrzutów sumienia i wrażliwości.
Czytałam w jakimś czasopiśmie naukowym, że niewiarygodnie duży odsetek ludzi sukcesu stanowili dobrze funkcjonujący psychopaci i nie po raz pierwszy zastanawiałam się, czy przypadkiem do niego nie należę. Miałam ku temu genetyczne predyspozycje.
Kiwnął głową.
– Tak jest, pani Crofton. – Jego wzrok skrzyżował się z moim. – Będę tutaj. W dzień czy w nocy. Wystarczy jeden telefon.
Odwrócił się, gotów odejść.
– Vaughn – odezwałam się do jego pleców okrytych dobrze skrojoną marynarką. – Jeśli powiesz cokolwiek Molly, zwolnię cię – zagroziłam. Spojrzał na mnie. Jego oczy błysnęły, zanim kiwnął głową. Po chwili ciszy wyszedł.
Zostałam sama, a przynajmniej tak się wydawało. Nikt nigdy nie był sam. Duchy przeszłości zawsze kręciły się obok nas, a my robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by je ignorować. Ale nawet w towarzystwie duchów czułam się przytłoczona samotnością. Nie pomagała świadomość, że Ralph siedzi w lobby. Gdybym powiedziała mu, że zamierzam pracować do późna i zamówić taksówkę, nie ruszyłby się z miejsca. Mimo że czekała na niego żona. Zimne piwo. Jakiś mecz. Coś w rodzaju życia, jak przypuszczałam. A on i tak by został.
Nie pozwoliłam sobie zastanawiać się nad tym zachowaniem. Zamiast tego odepchnęłam na bok wszelkie myśli i emocje z nim związane, skupiłam się na kontraktach i oddychaniu w tym duszącym poczuciu samotności, usiłując odpędzić obraz wilczych oczu spoglądających na mnie z cieni gabinetu.
* * *
– Nie musiałeś mnie odprowadzać – powiedziałam Ralphowi, kiedy jechaliśmy windą do mojego mieszkania. Mijaliśmy kolejne piętra, a jasne światło oświetlało wnętrze ciasnego pomieszczenia.
Odwrócił głowę. Spojrzenie miał obojętne, ale w otoczonych płytkimi zmarszczkami szarych oczach coś błysnęło.
– Musiałem, pani Crofton.
Zacisnęłam usta.
– To był jednorazowy incydent i mógł przydarzyć się każdemu. W końcu to Nowy Jork.
– Pani nie jest każdym, pani Crofton – odparł, wciąż się we mnie wpatrując.
Mogłabym się kłócić, byłam w tym dobra. Osoba zajmująca stanowisko dyrektora generalnego z łatwością powinna wygrywać każdą potyczkę słowną. A ja radziłam sobie w tym lepiej niż adwokat. Nie odezwałam się jednak. Otaczająca nas cisza była naturalna dla mnie i Ralpha, gdyż nie tolerowałam rozmów o niczym, a on doskonale o tym wiedział i nie próbował żadnej zaczynać.
Więc czekał.
I ten jeden raz to ja się poddałam. Wyjątkowo nie mogłam znieść milczenia.
– Przeproś ode mnie Jilly za to, że przeze mnie nie zdążyłeś na kolację – powiedziałam, kiedy drzwi windy otworzyły się na przedsionek penthouse’u, rozjaśnionego migoczącymi światłami miasta.
Zaśmiał się gardłowo, a ten dźwięk z niewyjaśnionego powodu poruszył we mnie cząstkę duszy i tchnął życie w jednego z podążających na mną milczących duchów. Starałam się powściągnąć emocje, lecz ten śmiech tak bardzo przypominał mi ojca. Z dużym trudem zamknęłam swoją skorupę i wróciłam do rzeczywistości.
– Nie sądzę, by przyjęła te przeprosiny, pani Crofton – odparł. – Byłaby zła, gdybym zdążył na kolację i powiedział, że musiała pani sama sobie radzić z powrotem.
Odłożyłam białą torebkę Prady na stolik w stylu retro, spoglądając na swoją zmęczoną twarz w zdobionym wiktoriańskim lustrze, po czym przeniosłam wzrok na Ralpha, który patrzył na mnie, trzymając drzwi windy otwarte.
– Mam trzydzieści dwa lata, Ralph. Od dawna radzę sobie sama. Zadbałabym o siebie.
– Oczywiście – zgodził się, kiwając głową.
Zapadła długa cisza, po której cofnął się do windy.
– Dobranoc, pani Crofton. Proszę spróbować się wyspać. Będę czekał o szóstej.
– O szóstej – potwierdziłam, jakby nie odbierał mnie o tej samej porze od sześciu lat. – I mimo wszystko przekaż Jilly moje przeprosiny – dodałam jeszcze, gdy drzwi zaczęły się zamykać.
Uchwyciłam na chwilę jego zmęczony uśmiech, zanim winda zabrała go z powrotem na dół, a ja zostałam w swoim apartamencie. Znowu sama. Dokładnie tak, jak lubiłam. A przynajmniej tak było jeszcze dwanaście godzin temu. Przecież to niemożliwe, żeby konfrontacja – nawet decydująca o życiu lub śmierci – trwająca mniej niż pięć minut mogła zmienić nawyki wypracowywane przez piętnaście lat. Nauczyłam się przez ten czas bardzo wiele, a przede wszystkim tego, że prawie nic nie jest niemożliwe.
Poczucie przytłoczenia wciąż mi towarzyszyło, kiedy przechadzałam się po otwartym salonie urządzonym przez najlepszego dekoratora w mieście – eleganckim, drogim i pozbawionym choć krzty osobowości, pomijając wiszące tu i ówdzie obrazy, które Molly podarowała mi kiedyś na Boże Narodzenie.
Myśl o mojej nieobliczalnej, pięknej bliźniaczce, całkiem innej niż ja, sprawiła, że zaczęłam za nią tęsknić.
Okłamałam ją, kiedy dziś do mnie zadzwoniła, po raz pierwszy od… Po raz pierwszy w życiu.
Nie byłyśmy identyczne. Włosy, naturalnie w kolorze blond, miała wycieniowane i pofarbowane na kruczą czerń z purpurowym ombre, które kontrastowało z jej pełną blasku cerą. Mierzyła tyle samo wzrostu co ja, ale ważyła znacznie mniej i w ogóle nie posiadała mięśni, bo kategorycznie odmawiała jakichkolwiek ćwiczeń. Nie zgadzały się z jej mantrą, która brzmiała: „Nie czyń krzywdy”.
– A kogo krzywdzisz, kiedy ćwiczysz? – zapytałam, gdy przedstawiła mi to niedorzeczne stwierdzenie.
– Siebie, oczywiście – odparła śmiertelnie poważnie.
Całą jej lewą rękę, od ramienia aż po nadgarstek, pokrywał tatuowany rękaw, kolorowy i bogato zdobiony. Zaglądała do lumpeksów i powątpiewałam, by miała cokolwiek czarnego w swojej garderobie. Emanowała ciepłem i ekscytacją. Ponadto była weganką.
Ja uwielbiałam mięso, zwłaszcza steki z polędwicy wołowej, nosiłam szykowne kostiumy, ciała nie zdobiła mi ani kropla tuszu, nigdy nie chciałam dodatkowego koloru na moich brązowych włosach i chyba bym oszalała, gdybym funkcjonowała bez żadnego planu. Apartament, w którym mieszkałam – chłodny i bez choćby drobinki kurzu – odzwierciedlał moje życie. Jej poddasze w Chelsea – zagracone farbami, pudełkami po jedzeniu na wynos i przeróżnymi ludźmi porozkładanymi po imprezie na wszelkich dostępnych powierzchniach – również sugerowało, jaką jest osobą.
Mieszkanie należało do mnie, lecz dałam je Molly w prezencie i płaciłam za to, za co mi pozwalała, czyli praktycznie za nic. Obrazy, która malowała, zaczynały się sprzedawać, więc może w niedalekiej przyszłości będzie w stanie sama opłacać swoje lokum. Choć, oczywiście, nie zgodzę się na to. Jako starsza o trzy minuty siostra to ja będę się nią opiekować. Zawsze.
Bliźniaczka. Najlepsza przyjaciółka. Jeśli pokrewne dusze istniały, ona była moją. Ale nawet od niej dzielił mnie dystans i nie znajdowałam w sobie siły, by go pokonać. Między nami stał cały kosmos. Ten fakt tylko potwierdzał emocjonalną niepełnosprawność, z jaką się mierzyłam, lecz nic nie mogłam na to poradzić. Nie pozwalałam sobie opuścić gardy nawet przy osobie, która bezwarunkowo mnie kochała. Przy osobie, z którą – dosłownie – przyszłam na ten świat.
Więc zamiast sięgnąć po telefon i oddzwonić zajrzałam do lodówki, gdzie oprócz światła znalazłam wino, zwiędniętą sałatę i paczkę sera w paskach. Nie mojego, tylko Molly. To był jeden z tych gumowych wegańskich produktów, który zawierał więcej chemii niż płyn do czyszczenia toalety, a mimo to pochłaniała go w zatrważających ilościach.
Lubiłam sama robić sobie zakupy, ale moja gosposia Antonina błagała mnie, żebym pozwoliła jej się tym zająć, kiedy po raz pierwszy zobaczyła, co znajdowało się w lodówce.
Słusznych rozmiarów Włoszka, mająca pięciu synów i trzynaścioro wnucząt, o mało nie dostała zawału na widok pustych półek. Wcześniej poinformowałam ją, żeby nie przynosiła mi domowej roboty posiłków, bo nie spożywałam węglowodanów. To była kolejna rzecz, która niemal przyprawiła ją o atak serca.
Mimo różnych argumentów Antoniny nie zmieniłam zdania. Wolałam sama wybrać się do sklepu, odprężało mnie to. Nawet kiedy brnęłam przez tłumy East Village, mogłam cieszyć się momentem tygodnia dającym mi chwilę wytchnienia. Już od dawna nie zaznałam spokoju. Cała ta fuzja pochłaniała każdą sekundę mojego życia, brakowało mi czasu na wszystko inne. Poza napadem i próbą zabójstwa. To jakimś cudem wcisnęłam w grafik.
Odpędziłam od siebie nieprzyjemne przeczucie, które naszło mnie wraz z tą groźną myślą. Przecież to tylko jednorazowy przypadek. Mieszkam w Nowym Jorku. Coś takiego mogło się stać każdemu. Czemu nie wierzyłam w taki scenariusz? Dlaczego wciąż czułam dreszcz na karku niczym złowróżbne przeświadczenie? Dlaczego nie mógł zniknąć razem z Wilczymi Oczami?
Koniecznie musiałam się ogarnąć. Obawiałam się, że Molly coś wyczuje.
Nie kręciły mnie kwestie spirytualne, duchy, magia, parapsychologia. Wierzyłam w naukę i rozsądek. Istniał jednak pewien wyjątek: Molly i ja. Odkąd przyszłyśmy na świat, byłyśmy dwiema częściami całości. Nasz ojciec mawiał, że gdy tylko jedna zaczęła płakać, druga zaraz jej wtórowała. Zupełnie jakby każda z nas potrafiła poczuć głód tej drugiej. Albo ból. Opowiadał, jak w wieku pięciu lat siostra spadła ze schodów w naszym starym mieszkaniu i złamała sobie nadgarstek, a ja wrzasnęłam z bólu. Byłam wtedy razem z nim w parku, cztery przecznice dalej. Mama pilnowała Molly. A przynajmniej miała jej pilnować.
Ojciec natychmiast ruszył do domu, bo wiedział o naszej więzi i ani myślał jej negować.
Ja również nie, chociaż przeklinałam ją w momentach takich jak ten. Chciałam, żeby siostra pozostała naiwna i szczęśliwa.
Gdy tylko sięgnęłam do lodówki po butelkę wina, rozległ się sygnał otrzymanej wiadomości.
„Wysyłam kogoś, żeby Cię porwał i zabrał na bezludną wyspę bez zasięgu”.
Potem przyszły dwie kolejne.
„Poza tym sprezentuję Ci jakieś zwierzątko. Potrzebujesz towarzysza. Zastanawiam się nad owczarkiem niemieckim lub pudlem. Kot tylko zżarłby Ci twarz, gdybyś padła martwa z wyczerpania”.
„I nie martw się, jest przystojny. Znaczy ten facet, którego wysyłam, nie owczarek. Choć podejrzewam, że on też jest niezły. Ma za zadanie wyleczyć Cię z pracoholizmu i zastąpić go zupełnie nowym uzależnieniem. Znowu facet, nie pies”.
Uśmiechnęłam się i pokręciłam głową, sięgając po kieliszek do kredensu z matowego szkła. Po chwili po cichym apartamencie echem poniósł się dźwięk wyciąganego korka.
Molly miała mnóstwo energii i jeszcze więcej pomysłów, dlatego nigdy nie potrafiła napisać po prostu jednej krótkiej wiadomości. Zazwyczaj wysyłała trzy, a czasami więcej niż pięć. Taka już była i bardzo ją kochałam. Za to, że nie potrzebowała ścisłej kontroli nad sobą, żeby zachować przytomność umysłu. A przynajmniej jej wersję przytomności umysłu.
Ja natomiast żyłam w świecie pełnym ładu. Dzięki niemu odsuwałam od siebie gorzkie i okrutne obłąkanie, które czaiło się w ciemnych zakamarkach mojego umysłu. Ona zwalczała ogień ogniem. Ciepłym, przyjaznym i pięknym szaleństwem przeciwdziałała temu czemuś, co czyhało w naszym DNA. Ale z drugiej strony nie miała takich wspomnień jak ja. Na szczęście udało mi się uchronić ją przed tym.
Nie mogłam zobaczyć się z Molly. Jeszcze nie teraz. Byłyśmy kimś więcej niż bliźniaczkami. Nasza więź sprawiała, że wystarczyłoby jedno spojrzenie – już by wiedziała. Nie chciałam, aby tak się stało. Z zaciętą miną odpisałam:
„Możesz to przełożyć? Porwanie nie zmieści mi się dzisiaj w grafik. Co powiesz na przyszły piątek?”
Odpowiedź przyszła po chwili. Wyobrażałam sobie siostrę w jakimś głośnym, brudnym i zatłoczonym barze w Meatpacking, przyklejoną do telefonu i jednocześnie pijącą szota. W mieście, które nigdy nie spało, nie spała również Molly.
„Dobra, powiem mu, żeby porwał mnie zamiast ciebie. Jemy brunch w sobotę. Żadnych wymówek albo spalę twoje biuro do gołej ziemi.
Kocham Cię
XXX”
Przewróciłam oczami i pozwoliłam sobie na mały uśmiech, odpisując:
„Mogłabyś odhaczyć aresztowanie za podpalenie na swojej liście rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Wyglądałabyś świetnie w pomarańczowym. X”
Odłożyłam telefon na blat, ale nie wyłączyłam go. Nigdy tego nie robiłam.
Słodkie wino pocałowało mnie w usta, po czym popłynęło w dół gardła. Zabawny wydawał mi się fakt, że kieliszek, z którego popijałam, był dziesięć razy droższy niż mój trunek.
Spuściłam wzrok na różową butelkę, za którą łapały nastolatki i piły z niej po kolei, chichocząc, kiedy sfermentowana słodycz bąbelków przyprawiała je o lekkie upojenie i dawała odwagę, by zagadać do kapitana drużyny futbolowej. Oczywiście wszystko to działo się, zanim ich nowo zdobyta pewność siebie i zmniejszone zahamowania prowadziły je do utraty dziewictwa z rzeczonym kapitanem w akcie niezręcznym, bolesnym i bardzo odbiegającym od opisów z romantycznych powieści. Pechowe dziewięć miesięcy później otrzymywały pamiątkę tego jakże namiętnego spotkania. A wszystko dzięki butelce wina i pękniętej prezerwatywie.
Moje doświadczenie właśnie tak wyglądało, na szczęście obyło się bez wiecznie obsranego, rozwrzeszczanego bachora.
Mogłam pozwolić sobie na wino wytwarzane przez mnichów, dojrzewające latami i tak drogie, że wystarczyłoby na zaliczkę za dom jednorodzinny. Takie zawsze zamawiałam na mieście, w końcu musiałam stwarzać pozory. A milionerzy nie pijają wina dla… zwykłych ludzi.
Co napisałoby o tym Page Six? Pewnie nie zostawiliby na mnie suchej nitki. No bo jak to tak? Bizneswomen popijająca trunek dla plebsu? Ale kiedy ciężar mojego świata zaczynał uciskać punkt na karku, którego nawet najlepsi masażyści w Nowym Jorku nie mogli dosięgnąć, brałam się za tanie i nijakie wino w różowej butelce. Bo według mnie nie smakowało jak przyczepa cukru i nie kojarzyło się z nastoletnią ciążą. Przypominało mi najszczęśliwszy dzień życia, który nadszedł tylko po to, by po nim mógł nastąpić najgorszy, siedemnaście lat temu.
Obudziła mnie Cyndi Lauper krzycząca, że dziewczyny chcą tylko się bawić.
– Pobudka, moja księżniczko numer jeden. – Ochrypły głos mamy przebijał się przez muzykę.
Raptownie otworzyłam oczy i zobaczyłam, że w jednej ręce trzymała dwa wysokie kieliszki do wina, a w drugiej koronę. Kiedy tylko się podniosłam, przecierając powieki, wcisnęła ją na moje zmierzwione loki. Szyję miała owiniętą pierzastym boa i wciąż była ubrana w jedwabną koszulę nocną w kolorze brudnego różu, obszytą koronką na wysokości kostek i otulającą jej szczupłe ciało. Dostała ją na urodziny od taty i od razu pokochała. Tak bardzo, że czasem nie zdejmowała jej całymi dniami. W te dobre dni.
Przyjęłam kieliszek różowego, musującego napoju, chłonąc jej uśmiech oraz oczy pełne blasku i piękna.
A więc dzisiaj był dobry dzień.
– Mamo, muszę iść do szkoły – przypomniałam jej, kiedy zawirowała wokół własnej osi z drugim kieliszkiem w dłoni i podeszła do drzwi dokładnie wtedy, gdy do środka wpadła Molly z włosami rozczochranymi od snu i ozdobionymi jej własną koroną. Już tańczyła do muzyki i uśmiechnięta od ucha do ucha bez wahania wzięła od mamy kieliszek.
Nigdy się nie wahała. Zawsze rzucała się głową naprzód, co wszyscy w niej kochali. Chciała spróbować każdej możliwej rzeczy, dlatego została nie tylko kapitanem drużyny cheerleaderek, ale także przewodniczącą klubu szachowego. Przedzierała się przez stereotypy zupełnie tak, jakby nie wiedziała, że w ogóle istnieją.
A ja? Ujęłam kieliszek więcej niż niepewnie. Nie skakałam na główkę, tylko najpierw zanurzałam palec w wodzie i badałam ją uważnie przed podjęciem świadomej decyzji. Dlatego byłam przewodniczącą samorządu szkolnego. I redaktorką szkolnej gazetki. Zajmowałam się rzeczami, które wymagały porządku oraz kontroli.
Mama zawirowała raz jeszcze, potem zatrzymała się.
– Do szkoły? – powtórzyła, marszcząc nos. – W święta nie chodzi się do szkoły!
Usiadłam, pilnując, żeby nie rozlać wina, które wypełniało kieliszek aż po brzeg.
– To nie jest święto.
Mama wciąż kołysała się w rytm muzyki, gdy spojrzenie jej błyszczących, jasnozielonych oczu spotkało się z moim.
– To szesnaste urodziny moich pięknych córek. Oczywiście, że to święto. Najlepszy dzień na całym świecie! Dzień, w którym słońce świeci słabiej, bo ukradłyście część jego blasku.
Okręciła się ponownie. Kilka piórek wypadło z taniego boa i bezgłośnie podryfowało w kierunku podłogi.
– Szkoła! – prychnęła z udawanym oburzeniem. – Nie pójdziecie. Dzisiaj mamy babski dzień, a babskie dni wymagają czasu i rekwizytów. Jak chociażby korony, bo przecież jesteśmy arystokracją. – Wskazała na plastikowy diadem na własnej głowie. – I wina, bo wino zawsze przynosi radość. – Zabrała mi kieliszek i pociągnęła z niego zdrowy łyk. – No i moich przepięknych dziewczynek. – Złapała za rękę Molly, a potem mnie, wylewając przy tym trochę alkoholu i nawet tego nie zauważając. – Dwóch najcenniejszych skarbów, jakie mogły trafić w moje ręce.