Droga do marzeń - Krystyna Mirek - ebook + audiobook + książka

Droga do marzeń ebook

Krystyna Mirek

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o skomplikowanych życiowych wyborach, tajemnicach przeszłości i prawdziwych, wielkich uczuciach. A także o poszukiwaniu własnej tożsamości, kiedy okazuje się, że nic nie jest takie, jakie się wydawało, a życie szykuje nie zawsze miłe niespodzianki.

Konstancja jest zamożną jedynaczką, która żyje jak w bajce. Ukończyła tylko szkołę średnią, a jej plan na życie jest prosty: nic nie robić, nie liczyć się z nikim i sprawiać sobie przyjemności za pieniądze ojca, bogatego biznesmena. Ma 23 lata, majętnego narzeczonego, liczne grono przyjaciół o podobnych zainteresowaniach, sama nigdy nie pracowała i nie szanuje tego, co robią inni. Pewnego dnia cudowny sen pryska jak bańka mydlana. Ojciec zostaje aresztowany, matka znika ze wszystkimi oszczędnościami, luksusowy dom zostaje zabezpieczony przez policję, a Konstancja ląduje na ulicy, zdana tylko na siebie. Narzeczony i przyjaciele odwracają się od niej, matka nie odbiera telefonów. Dziewczyna musi zmierzyć się z brutalną prozą życia. Czy uda jej się odmienić swój los? Czy w środowisku, w którym wszyscy kłamią, odnajdzie prawdę i swoje miejsce w życiu? Jaką rolę odegra w tym poznany na dworcu bezdomny Rafał? Jakie głęboko skrywane rodzinne tajemnice odkryje przy okazji Konstancja?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 317

Oceny
4,7 (109 ocen)
80
22
6
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
janinamat

Dobrze spędzony czas

Podobała mi się.
00
mardon1

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystkie książki tej autorki są niesamowite, ta również nie zawiodła❤️
00
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna polecam.
00
WikiWu

Nie oderwiesz się od lektury

Droga do marzeń tak jak wszystkie książki pani Krystyny czyta się z zapartym tchem. Wspaniala lektóra..
00
phunwone

Dobrze spędzony czas

Super, piekna historia
00

Popularność




Prolog

Jest wiele powo­dów poczę­cia dzieci. Różne są też w dzi­siej­szych cza­sach metody.

Kon­stan­cja Dobro­wol­ska została poczęta w tra­dy­cyjny spo­sób. Tej nocy, kiedy to się stało, nad kra­kow­skimi Plan­tami świe­ciły wszyst­kie gwiazdy i wiatr szu­miał w gałę­ziach. Dziew­czynka uro­dziła się zdrowa i śliczna, a jed­nak kiedy jej tata wyno­sił zawi­niątko z nowo­rod­kiem z oddziału położ­ni­czego, pła­kał, a ręce tak mu się trzę­sły, że nie mógł naci­snąć pilota na klu­czyku samo­cho­do­wym. W tym samym cza­sie mama łkała, leżąc w szpi­tal­nym łóżku. Uspo­ko­iła się dopiero po spo­rej dawce leków.

Dziecko rosło w dość chłod­nej atmos­fe­rze, choć mate­rial­nie niczego mu nie bra­ko­wało. To, co miało być począt­kiem wiel­kiego szczę­ścia, stało się pierw­szym kro­kiem do życia w świe­cie fał­szy­wych uśmie­chów i pustych, nie­szcze­rych roz­mów. Odkąd Jerzy Dobro­wol­ski przy­niósł swoją upra­gnioną córeczkę do domu, nic już w jego życiu nie było takie jak daw­niej.

Rozdział 1

– Ups, prze­pra­szam! – zawo­łała bez­tro­sko Kon­stan­cja sekundę po tym, jak wpa­dła z całą siłą na jakie­goś nie­po­zor­nego męż­czy­znę. Ten obró­cił się wokół wła­snej osi, ale zanim zdą­żył się zorien­to­wać, co się stało, ona była już daleko.

Miała naprawdę szyb­kie rolki. A dzi­siaj dodat­kowo dobry humor niósł ją jak na skrzy­dłach. Sla­lo­mem wymi­jała spa­ce­ru­ją­cych par­ko­wymi ulicz­kami ludzi. Słońce świe­ciło jej pro­sto w twarz, ale pęd powie­trza chło­dził policzki, więc czuła się dosko­nale. Wyje­chała z parku na chod­nik i ścieżką rowe­rową szu­so­wała przed sie­bie. Spie­szyła się. Joachim już od godziny cze­kał na base­nie i pew­nie był zły.

Ale nie okaże tego – pomy­ślała but­nie. – Zbyt mocno mnie kocha.

Zatrzy­mała się przed przej­ściem przez ruchliwą ulicę. Sto­jący przy kra­węż­niku prze­chod­nie spo­glą­dali na nią z cie­ka­wo­ścią. Wyglą­dała dobrze i wie­działa o tym. Ani jedna kro­pla potu nie śmiała spły­nąć po jej pokry­tym naj­lep­szym anty­per­spi­ran­tem ciele. Drogi puder w kre­mie rów­nież trwał nie­wzru­sze­nie na policz­kach, maki­jaż per­ma­nentny dawał poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, a oczy spod zagęsz­czo­nych rzęs rzu­cały zalotne spoj­rze­nia.

Prze­cho­dzący chod­ni­kiem chło­pak obej­rzał się zafa­scy­no­wany tak bar­dzo, że dopiero w ostat­niej chwili zauwa­żył sto­jącą przy kra­węż­niku latar­nię i led­wie zdo­łał ją wymi­nąć.

Kon­stan­cja się uśmiech­nęła. Uwiel­biała to uczu­cie. Rzu­cić tylko jedno sta­ran­nie wypra­co­wane spoj­rze­nie i mieć pew­ność cał­ko­wi­tego zwy­cię­stwa. Nie­ważne, ile lat miał ten męż­czy­zna, czy był żonaty, zako­chany lub zarę­czony. Potrze­bo­wała zale­d­wie kilku chwil, by wywró­cić jego życie do góry nogami.

Ile masz lat? – pytało spoj­rze­nie prze­jeż­dża­ją­cego obok niej rowe­rzy­sty. Ludzie ni­gdy nie potra­fili tego pra­wi­dłowo osza­co­wać.

Lubiła mówić, że szes­na­ście, choć naprawdę miała dwa­dzie­ścia trzy. Ale trzeba ją było znać o wiele dłu­żej, by się tego domy­ślić. Wszystko można kupić. Także wieczną mło­dość. Trzeba mieć tylko dużo czasu i górę pie­nię­dzy. Kon­stan­cja posia­dała i jedno, i dru­gie. Wszystko dzięki ukła­dowi z rodzi­cami: ona miała pod dostat­kiem czasu, a rodzice pie­nię­dzy.

Świa­tło zmie­niło się na zie­lone i Kon­stan­cja prze­je­chała z wdzię­kiem na drugą stronę ulicy. W ple­caku po raz kolejny zadzwo­nił tele­fon.

Stę­sk­niony Joachim – domy­śliła się i posta­no­wiła nie odbie­rać. Szkoda czasu. Im szyb­ciej dotrze na miej­sce, tym lepiej. Chło­pak szybko zapo­mni o stre­sie, a ona wyna­gro­dzi mu każdą minutę spóź­nie­nia. Była to jedna z tych rze­czy, które potra­fiła robić dosko­nale.

Spo­śród wszyst­kich chło­pa­ków, któ­rzy polo­wali na córkę boga­tego biz­nes­mena już od wcze­snych klas szkoły pod­sta­wo­wej, Joachim był pierw­szym, któ­rego ta odwa­żyła się poko­chać. Zasad­ni­czo sta­rała się uni­kać głęb­szych rela­cji po tym, jak już w przed­szkolu usły­szała, że dzieci tak naprawdę nie lubią jej, tylko zabawki, któ­rymi pozwala im się bawić. Bolało do dzi­siaj.

Ale Joachim nie chciał jej zaba­wek, miał swoje. Nie zale­żało mu także na zna­jo­mo­ściach Jerzego Dobro­wol­skiego, ponie­waż jego ojciec miał takie same, a kto wie, może nawet więk­sze. Po raz pierw­szy Kon­stan­cja czuła się naprawdę bez­piecz­nie. Lecz nawet ten udany zwią­zek nie odgry­wał w jej życiu domi­nu­ją­cej roli. Uwa­żała, że miłość to rzecz prze­re­kla­mo­wana przez łzawe romanse i filmy, które gene­rują nie­złe zyski, ale nie­wiele mówią o życiu. W realu było to, ow­szem, nawet dość przy­jemne uczu­cie, przy­datne w wielu sytu­acjach, ale nie widziała powodu, żeby nada­wać mu szcze­gólną rangę. Miłość to po pro­stu taki sam skład­nik życia jak jedze­nie, picie czy poranna gim­na­styka. Konieczny dla zdro­wia i pełni życia, ale nie­wart, żeby się nim prze­sad­nie przej­mo­wać. Wie­działa, co mówi, w wieku dwu­dzie­stu trzech lat miała już za sobą trzy­na­stu chło­pa­ków oraz dwóch byłych narze­czo­nych.

Tele­fon dzwo­nił bez prze­rwy. Kon­stan­cja uśmiech­nęła się na samą myśl o tym, jak bar­dzo Joachim będzie stę­sk­niony. To zapo­wia­dało, że wie­czór będzie przy­jemny, a nawet roz­koszny.

I o to cho­dzi – ucie­szyła się.

Kolejne skrzy­żo­wa­nie prze­je­chała na czer­wo­nym świe­tle i, rado­śnie macha­jąc trą­bią­cym kie­row­com, bez trudu wymi­nęła sto­ją­cych przy przej­ściu pie­szych, po czym zna­la­zła się na dru­gim końcu ulicy. Pod­je­chała przed drzwi luk­su­so­wego hotelu. Uśmiech­nęła się do zna­jo­mego por­tiera i na rol­kach wje­chała do błysz­czą­cego wnę­trza. Nikt z obsługi nie sko­men­to­wał tego faktu ani sło­wem, cho­ciaż kółka zosta­wiały widoczne smugi na wypo­le­ro­wa­nej pod­sadzce.

Recep­cjo­nistka w mil­cze­niu naci­snęła odpo­wiedni guzik i wezwała sprzą­taczki.

– Tylko szybko i dys­kret­nie – szep­nęła, kiedy się poja­wiły. – To nie jest odpo­wied­nia pora na czysz­cze­nie holu.

Dziew­czyny, roz­glą­da­jąc się czuj­nie, bły­ska­wicz­nie pole­ro­wały na kola­nach brudne smugi. Hotel miał błysz­czeć non stop, takie wpadki tech­niczne musiały być nie­wi­doczne dla gości. Kon­stan­cja obej­rzała się, zare­je­stro­wała kątem oka pra­cu­jące kobiety, ale nawet przez moment nie pomy­ślała, że jest dla nich źró­dłem stresu i dodat­ko­wych obo­wiąz­ków. Sprzą­taczki były sta­łym skład­ni­kiem jej życia: dys­kret­nie porząd­ko­wały kolejne kupo­wane przez rodzi­ców domy, pry­watne szkoły, do któ­rych dziew­czyna uczęsz­czała, oraz hotele i pen­sjo­naty, gdzie zda­rzało jej się zatrzy­my­wać. Wyda­wało jej się zawsze, że są natu­ral­nym ele­men­tem śro­do­wi­ska. Jak powie­trze. Sama ni­gdy nie miała ścierki w dłoni.

Kon­stan­cja ruszyła pro­sto w stronę szkla­nych drzwi oddzie­la­ją­cych hol od hote­lo­wego spa. Wje­chała do szatni i dopiero tam zdjęła rolki. Prze­brała się szybko w kostium kąpie­lowy. Wrzu­ciła ubra­nia i ple­cak z dzwo­nią­cym tele­fo­nem do szafki, wsu­nęła rolki pod ławeczkę, po czym poszła w stronę basenu. Kon­tro­l­nie rzu­ciła okiem w lustro, cho­ciaż i tak była pewna, że wygląda bar­dzo dobrze. Baza została zbyt pro­fe­sjo­nal­nie zro­biona, by mogło dojść do wpadki. Wypie­lę­gno­wane, gib­kie ciało, dosko­nale przy­cięte włosy, nie­zmy­walny maki­jaż oraz równe zęby, któ­rych kształt i układ od wcze­snego dzie­ciń­stwa kory­go­wał naj­droż­szy war­szaw­ski spe­cja­li­sta.

W rogu, pod wielką palmą zoba­czyła przy­ja­ciół. Wszy­scy już byli, punk­tu­alni jak zwy­kle. Roz­ma­wiali uło­żeni w wygod­nych pozy­cjach na leża­kach. Naj­wy­raź­niej zdą­żyli już popły­wać.

– Hej, gdzie byłaś? – Joachim pod­niósł się na jej widok. Ciem­no­włosy, tro­chę chudy (mama naka­zy­wała jej się tym nie przej­mo­wać, bo to ponoć z wie­kiem mija) uśmie­chał się jak zwy­kle nie­śmiało, ale witał ener­gicz­nie, mówił gło­śno i poru­szał się ze sta­now­czo­ścią zdra­dza­jącą czło­wieka, który wie, o co mu cho­dzi w życiu.

Poca­ło­wali się. Kon­stan­cja roze­śmiała się po raz tysięczny tego dnia, który był jakby spe­cjal­nie stwo­rzony do tego, by się cie­szyć. Cudowna pogoda, dosko­nałe towa­rzy­stwo, a w per­spek­ty­wie wie­czorna randka. Nic, tylko się uśmie­chać.

– Już jestem i to się liczy – powie­działa zalot­nie.

Ni­gdy mu się nie tłu­ma­czyła ze swo­jego postę­po­wa­nia. Nie było takiej potrzeby, Joachim przyj­mo­wał spo­koj­nie każdą jej decy­zję. W grun­cie rze­czy zawsze pod­świa­do­mie wie­działa, że chło­pak nie ma wyj­ścia. Musi się jej pod­po­rząd­ko­wać, podob­nie jak kie­dyś nauczy­ciele w szkole finan­so­wa­nej przez ojca, jak lekarz, który zosta­wiał innych pacjen­tów w poło­wie bada­nia, żeby tylko zja­wić się kilka minut po wezwa­niu. Jak wszy­scy dookoła w taki czy inny spo­sób uza­leż­nieni od dobrych sto­sun­ków z jej ojcem.

Joachim, choć pocho­dził z rów­nie wpły­wo­wej rodziny, zacho­wy­wał się tak samo.

Kon­stan­cja usia­dła na leżaku.

W tym momen­cie w kie­szeni szla­froka, który Joachim zarzu­cił na opar­cie, zadzwo­nił tele­fon.

– Joachi­mie, ni­gdy nie pra­cuj, kiedy wypo­czy­wasz, to mąci aurę. Zwłasz­cza na base­nie – roze­śmiała się Domi­nika, córka dyrek­tora banku, choć i ona zawsze miała komórkę obok sie­bie i potra­fiła na wezwa­nie swo­jego szefa wybiec w poło­wie naj­lep­szej imprezy. Robiła bły­sko­tliwą karierę po skoń­czo­nych nie­dawno stu­diach praw­ni­czych.

– Osią­gniesz tyle co on, to sama zoba­czysz, jak to jest – sko­men­to­wał Michał, dyrek­tor zarzą­dza­jący kon­sor­cjum finan­so­wego. – Ani chwili spo­koju. Pra­cu­jesz, nawet kiedy śpisz – dodał ze sztucz­nie zbo­lałą miną.

Kon­stan­cja się uśmiech­nęła. Wszy­scy wie­dzieli, że Michał uwiel­bia swoją pracę i wpadłby w ciężką depre­sję na samą myśl o tym, że ktoś mógłby go choć na chwilę zastą­pić. W tym pozor­nie wylu­zo­wa­nym gro­nie przy­ja­ciół ona sama była jedyną osobą, która nie skoń­czyła pre­sti­żo­wych stu­diów i nie pod­jęła pracy w fir­mie swo­jego ojca ani żad­nego z jego przy­ja­ciół. Jej plan na życie wykry­sta­li­zo­wał się już w ostat­nich kla­sach szkoły pod­sta­wo­wej i w swym zasad­ni­czym kształ­cie był aktu­alny do dzi­siaj: nie prze­mę­czać się, dobrze się bawić, a we wła­ści­wym cza­sie bogato wyjść za mąż. Pomysł stary jak świat i sku­teczny w każ­dej epoce. Obec­nie reali­zo­wała jego drugi punkt i bar­dzo powoli zmie­rzała w kie­runku kolej­nego.

Ele­ment klu­czowy tego etapu, czyli Joachim, przy­ci­skał mocno tele­fon do policzka i słu­chał wła­śnie w napię­ciu jakie­goś dłuż­szego mono­logu, nie prze­ry­wa­jąc ani sło­wem. Odsu­nął się od grupy przy­ja­ciół i wyglą­dał na dość poru­szo­nego. Musiało się wyda­rzyć coś waż­nego w ich rodzin­nym inte­re­sie.

Kon­stan­cja wes­tchnęła. Miała dystans do takich spraw. Zahar­to­wały ją lata spę­dzone z ojcem, który potra­fił na jedno wezwa­nie wybiec z domu w poło­wie spo­ży­wa­nia wigi­lij­nego barsz­czu, w trak­cie jej uro­dzin, w rocz­nicę ślubu czy po pro­stu w środku nocy. Wie­działa też, że jej mąż naj­praw­do­po­dob­niej będzie pro­wa­dził taki sam tryb życia. Pogo­dziła się z tym – wszystko w życiu ma swoją cenę.

– Założę się, że to znowu jakieś inte­resy – wes­tchnęła. – Nie cier­pię firm, umów, poli­ty­ków, ukła­dów i tym podob­nego nudziar­stwa – powie­działa do Marty, żeby tro­chę, tak tylko dla zasady, poma­ru­dzić.

– Dzięki temu sie­dzisz teraz nad brze­giem naj­ład­niej­szego basenu w sto­licy – odparła jej kole­żanka. – Gdyby twój ojciec nie odbie­rał non stop tele­fo­nów, już dawno musia­ła­byś zara­biać na życie. A naprawdę nie wiem, co mogła­byś robić – wyrwało jej się szcze­rze.

– Ja też nie wiem – odparła Kon­stan­cja wesoło. – Nic mnie nie pociąga. No, może z wyjąt­kiem Joachima.

– A twój ojciec? – Marta pochy­liła się w jej stronę z cie­ka­wo­ścią. – Dawno już chcia­łam o to zapy­tać. Nie mar­twi się, że zmar­nu­jesz doro­bek jego życia?

Kon­stan­cja nie pierw­szy raz w życiu sły­szała to pyta­nie. Ojciec fascy­no­wał wielu ludzi pra­gną­cych zgłę­bić tajem­nicę jego suk­cesu. Kto mógł, pod­py­ty­wał o szcze­góły jego życia, był on bowiem posta­cią dość tajem­ni­czą, ni­gdy nie udzie­lał wywia­dów i nie opo­wia­dał o sobie. Kon­stan­cja sta­no­wiła więc jedyne źró­dło infor­ma­cji. Przy­wy­kła do tego.

– Jakoś się nie mar­twi – powie­działa lek­kim tonem. – Może, podob­nie jak mama, liczy na to, że dobrze wyjdę za mąż i tą starą, ale wciąż sku­teczną metodą zapew­nię mu god­nego następcę. W końcu to nie moja wina, że jestem jedy­naczką. Mogli się z matką bar­dziej przy­kła­dać do mał­żeń­skich obo­wiąz­ków.

Roze­śmiała się, po czym zerwała z leżaka i zgrab­nie wsko­czyła do wody. Zawsze prze­ry­wała roz­mowy, gdy tylko poczuła taką ochotę. Nikomu to nie prze­szka­dzało, a w każ­dym razie nikt nie zgła­szał zastrze­żeń.

Kiedy wynu­rzyła się po dru­giej stro­nie basenu, zoba­czyła, że Joachim macha jej dło­nią. Domy­śliła się, że musi iść.

No cóż, dosko­nała oka­zja, żeby go spraw­dzić – pomy­ślała.

Więk­szość chło­pa­ków utrzy­my­wała z nią zna­jo­mość ze względu na kon­takty ojca. Nawet ci z boga­tych rodzin w taki czy inny spo­sób liczyli na jakieś korzy­ści. Zwy­kle ci, któ­rzy mają dużo, chcą mieć jesz­cze wię­cej. Można było łatwo spraw­dzić, czy kan­dy­dat ma ukryte inten­cje. Ci ste­ro­wani przez rodzi­ców w niczym jej się nie sprze­ci­wiali. Bali się.

Pod­pły­nęła do brzegu i oparła się wdzięcz­nie na łok­ciach. Joachim przyj­rzał jej się uważ­nie, jakby ją widział po raz pierw­szy w życiu. Miał bar­dzo dziwną minę. Sytu­acja wyda­wała się wręcz stwo­rzona do prze­pro­wa­dze­nia testu.

– Muszę iść – powie­dział zgod­nie z jej prze­wi­dy­wa­niem. – To bar­dzo ważna sprawa.

– Zostań – popro­siła jak dziecko i spoj­rzała bła­gal­nie, świa­do­mie go pro­wo­ku­jąc.

– Nie mogę – odparł Joachim sta­now­czo.

– Nale­gam bar­dzo mocno. Jeśli naprawdę mnie kochasz, zostań. – Dosko­nale grała roz­ka­pry­szoną dzie­dziczkę, nie musząc się przy tym nawet wysi­lać.

– Nie mogę – powtó­rzył.

– Będę naprawdę zła – ostrze­gła go poważ­nym tonem. – I nie wiem, czy ten biz­nes, do któ­rego tak pędzisz, wyna­gro­dzi ci to choć w czę­ści. Zasta­nów się.

Ku jej zasko­cze­niu Joachim ani przez chwilę się nie wahał. Niczego nie tłu­ma­cząc, pochy­lił się i bar­dzo mocno ją poca­ło­wał.

– Cześć – powie­dział. – Było naprawdę miło – dodał bez sensu, bo tego dnia nie zdą­żyli nawet poroz­ma­wiać, o innych roz­ryw­kach nie wspo­mi­na­jąc.

Nie zdą­żyła sko­men­to­wać tego faktu nawet jed­nym sło­wem, bo męż­czy­zna odwró­cił się i szybko poszedł w stronę szatni. Kon­stan­cja trwała w lek­kim oszo­ło­mie­niu. Z jed­nej strony wynik eks­pe­ry­mentu był pozy­tywny. Joachim kochał ją naprawdę, skoro nie bał się jej sprze­ci­wić. Naj­wy­raź­niej nie liczył się z instruk­cjami rodzi­ców, że nie należy dziew­czyny draż­nić z obawy przed gnie­wem jej ojca. Z dru­giej strony nie­po­ko­iło ją to, że zbun­to­wał się tak łatwo, zlek­ce­wa­żył jej wolę, jakby to było zupeł­nie nor­malne zacho­wa­nie.

Wes­tchnęła, puściła wyło­żony płyt­kami brzeg basenu i popły­nęła z powro­tem. Nie miała poję­cia, co o tym wszyst­kim sądzić. Zoba­czyła jesz­cze, że Mate­usz Kali­ski, syn tego Kali­skiego, rów­nież wyszedł, szep­nąw­szy coś do ucha swo­jej dziew­czy­nie.

Cokol­wiek się stało, ojco­wie już się naj­wy­raź­niej poro­zu­mieli i wezwali następ­ców tronu – pomy­ślała Kon­stan­cja.

Musieli mieć jakieś poważne kło­poty, ale to jej nie obcho­dziło. Znała te histo­rie na pamięć. Może frank poszedł w górę, a może pole­ciał w dół albo jakieś pań­stwo ban­kru­to­wało i nale­żało rato­wać zło­żone tam depo­zyty ban­kowe. Na szczę­ście ona nie musiała się mar­twić takimi spra­wami. Ojciec trzy­mał ją z dala od inte­re­sów, a jej wystar­czały nie­ogra­ni­czony dostęp do rodzin­nego konta i wygodne miesz­ka­nie z osob­nym wej­ściem.

Pły­wała jesz­cze przez dłuż­szą chwilę, kątem oka reje­stru­jąc, jak towa­rzy­stwo się roz­cho­dzi. To ją tro­chę zanie­po­ko­iło. Zawró­ciła szybko w stronę leża­ków, żeby zapy­tać, co się stało. Ich zacho­wa­nie zde­cy­do­wa­nie nie było nor­malne, nawet w obli­czu zawi­ro­wań w inte­re­sach. Jed­nak zanim dopły­nęła do brzegu, ostat­nia osoba już znik­nęła, jak jej się wyda­wało, w pośpie­chu.

Kon­stan­cja wyszła z wody, wytarła się i otwo­rzyła drzwi do szatni. Nikogo już nie było, a prze­cież dziew­czyny zawsze potrze­bo­wały sporo czasu, by się prze­brać i wysu­szyć. Usia­dła na drew­nia­nej ławce, oparła głowę o szafkę i poczuła, że jest jej przy­kro. Co się stało? Czy to miał być jakiś głupi wybryk? Jak w ame­ry­kań­skich fil­mach, kiedy boha­ter myśli, że wszy­scy go opu­ścili, a oni przy­go­to­wują przy­ję­cie nie­spo­dziankę? Nie miała w tym mie­siącu uro­dzin. Na ten dzień nie przy­pa­dała też żadna rocz­nica w jej związku z Joachi­mem. Chyba że mia­łyby to być for­malne oświad­czyny, któ­rych spo­dzie­wała się od jakie­goś czasu. Ale tak głu­pio zor­ga­ni­zo­wane? To nie w stylu Joachima, któ­remu bli­żej było do dżen­tel­mena sta­rej daty niż orga­ni­za­tora sła­bych nie­spo­dzia­nek.

Ubrała się i wysu­szyła włosy, przez cały czas zasta­na­wia­jąc się nad dziw­nym postę­po­wa­niem przy­ja­ciół. W końcu posta­no­wiła o tym zapo­mnieć. Stara, ale spraw­dzona metoda na zmar­twie­nia. Więk­szość z nich – pozo­sta­wiona wła­snemu losowi – roz­wią­zy­wała się samo­czyn­nie.

Wło­żyła rolki i otwo­rzyw­szy drzwi, prze­je­chała przez nie­na­gan­nie błysz­czący hol, po raz drugi zosta­wia­jąc na pod­ło­dze dłu­gie, brzyd­kie ślady. Recep­cjo­nistka poże­gnała ją z zawo­do­wym uśmie­chem i znów przy­ci­snęła odpo­wiedni guzik. Spoj­rzała na drzwi wej­ściowe, za któ­rymi znik­nęła córka naj­bar­dziej wpły­wo­wego klienta, i pomy­ślała różne rze­czy. Żadna z nich nie nada­wała się do gło­śnego wyar­ty­ku­ło­wa­nia w miej­scu pracy.

Rozdział 2

Kon­stan­cja zatrzy­mała się na chod­niku, oparła nogę o słu­pek, uśmiech­nęła się odru­chowo do prze­cho­dzą­cego obok męż­czy­zny, po czym pogrze­bała przez chwilę w małym ple­caku, do któ­rego cha­otycz­nie powrzu­cała wszyst­kie potrzebne rze­czy. Skąpe bikini, kosme­tyki oraz port­fel, dający poczu­cie, że można roz­wią­zać abso­lut­nie każdy pro­blem.

Na samym dnie ple­caka zna­la­zła tele­fon. Nie lubiła tego apa­ratu, miał nie­prak­tyczne menu, ale kupiła go, bo był w tym sezo­nie naj­mod­niej­szy. Naci­snęła guzik i zoba­czyła na wyświe­tla­czu dwie­ście sześć­dzie­siąt nie­ode­bra­nych połą­czeń. Nawet jak na nią był to dość zaska­ku­jący wynik. Poczuła lekki nie­po­kój, kiedy się oka­zało, że pra­wie wszyst­kie były od ojca. Chyba w ciągu całego życia tyle razy do niej nie zadzwo­nił. A dzi­siaj naj­wy­raź­niej non stop wybie­rał jej numer. Leciu­teńki dreszcz prze­le­ciał jej po ple­cach, ale szybko się otrzą­snęła.

Mach­nęła wład­czo na prze­jeż­dża­jącą tak­sówkę. Posta­no­wiła wra­cać do domu. Odpo­cząć i się uspo­koić. Co się, do licha, stało? Atak nukle­arny na Stany Zjed­no­czone? Jakaś groźna epi­de­mia? Wszę­dzie pano­wał spo­kój, na uli­cach nie było nawet śladu paniki. Już w samo­cho­dzie wybrała numer ojca, ale nie odbie­rał.

To się nazywa rodzi­ciel­ska logika – pomy­ślała, wrzu­ca­jąc tele­fon do ple­caka. – Naj­pierw dzwo­nić do córki ponad dwie­ście razy, a potem nie odbie­rać, kiedy ona oddzwa­nia.

Wyj­rzała przez okno. Za przy­ciem­nia­nymi szy­bami toczyło się zwy­czajne życie sza­rych ludzi. Nic o nim nie wie­działa, tyle co z powie­ści oby­cza­jo­wych, które pochła­niała w ogrom­nej licz­bie. Wcho­dziła do księ­garni i narę­czami wyno­siła z niej nowo­ści. Było wśród nich wiele ame­ry­kań­skich roman­sów, ale lubiła też pol­skie powie­ści o zma­ga­ją­cych się z trud­no­ściami kobie­tach, które dzięki pra­co­wi­to­ści i odwa­dze budo­wały swoje życie po róż­nych kata­stro­fach. Dla niej były to wła­ści­wie powie­ści fan­ta­styczne, nic w nich nie przy­po­mi­nało rze­czy­wi­sto­ści, jaką znała.

Tak­sówka zapar­ko­wała przed willą i Kon­stan­cja poczuła, jak robi jej się nie­do­brze ze stra­chu. Przed domem był zapar­ko­wany samo­chód poli­cyjny, biało-czer­wona taśma oddzie­lała pod­jazd od reszty ogrodu. Dziew­czyna wysu­płała szybko dwa­dzie­ścia zło­tych z port­fela, trza­snęła drzwiami tak­sówki i pobie­gła w stronę domu. Poli­cjant zatrzy­mał ją kilka metrów od wej­ścia. Drzwi były opie­czę­to­wane na całej dłu­go­ści bia­łymi taśmami. Po podwórku krę­ciło się kilku męż­czyzn. Rodzi­ców ni­gdzie nie było widać.

– Wstęp wzbro­niony. Pro­szę odejść – naka­zał poli­cjant sta­now­czym gło­sem.

– Ja tu miesz­kam. Co się stało? – zapy­tała kom­plet­nie zbita z tropu.

Poli­cjant spoj­rzał na nią ze współ­czu­ciem.

– Nie mogę pani pomóc. Ale popro­szę pro­ku­ra­tora, myślę, że on udzieli pani infor­ma­cji.

– Pro­ku­ra­tora? Czy kogoś zamor­do­wano? – prze­ra­ziła się.

– Nie. Pro­szę się uspo­koić. O ile mi wia­domo, tylko aresz­to­wano.

Tylko aresz­to­wano? Kogo? Służbę, por­tiera czy kie­rowcę? A może asy­stenta ojca? Od początku wyglą­dał podej­rza­nie. Gdzie są rodzice? Myśli prze­la­ty­wały jej przez głowę jak spło­szone ptaki.

Wycią­gnęła komórkę i pró­bo­wała dzwo­nić na zmianę do mamy i taty. Żadne nie odbie­rało. Spró­bo­wała zate­le­fo­no­wać do Joachima, ale też bez­sku­tecz­nie. Patrzyła, jak poli­cjant roz­ma­wia z jakimś męż­czy­zną w gar­ni­tu­rze, wska­zu­jąc głową w jej kie­runku. Nie miała numeru do rodzin­nego praw­nika i nagle poża­ło­wała, że do tego stop­nia nie inte­re­so­wała się dotąd tego typu prak­tycz­nymi spra­wami. Teraz by się przy­dało kilka infor­ma­cji.

Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze na­dal był czymś zajęty, zaczęła więc dzwo­nić po kolei do wszyst­kich swo­ich zna­jo­mych. Nikt nie odbie­rał. Nie mogła się dłu­żej łudzić, że to zbieg oko­licz­no­ści. Coś się stało, coś bar­dzo złego. Jed­nym ruchem pod­nio­sła taśmę w patrio­tycz­nych kolo­rach, którą do tej pory widy­wała jedy­nie w seria­lach kry­mi­nal­nych, po czym pobie­gła w stronę scho­dów pro­wa­dzą­cych do wej­ścia do domu. W tej samej sekun­dzie ruszyli w jej stronę dwaj poli­cjanci, a także pro­ku­ra­tor, który jed­nym gestem dłoni powstrzy­mał funk­cjo­na­riu­szy i pod­szedł do niej.

– Pro­szę się zatrzy­mać. Nie wolno pani wcho­dzić dalej. Dom został zamknięty, sta­nowi zabez­pie­cze­nie mająt­kowe na czas pro­cesu.

– Ale ja tu miesz­kam! – zawo­łała. Cała się trzę­sła. – Z boku jest osobne wej­ście do mojego miesz­ka­nia!

Pro­ku­ra­tor uniósł tylko brwi i zaj­rzał do czar­nej teczki, którą trzy­mał w dłoni.

– Z doku­men­tów wynika, że jedy­nym wła­ści­cie­lem nie­ru­cho­mo­ści jest pan Jerzy Dobro­wol­ski. Żad­nych infor­ma­cji o wydzie­lo­nym dodat­ko­wym miesz­ka­niu nie ma w księ­gach wie­czy­stych.

– For­mal­nie nie ma, ale w rze­czy­wi­sto­ści w domu taty znaj­dują się moje miesz­ka­nie i wszyst­kie rze­czy. Także oso­bi­ste.

– Przy­kro mi. W świe­tle prawa nic tu do pani nie należy.

Kon­stan­cja poczuła, że robi jej się słabo.

– Jak to nie należy? W życiu nie sły­sza­łam głup­szego tek­stu! Gdzie są moi rodzice? Gdzie tata? On wszystko panu wyja­śni.

– Pani ojciec został aresz­to­wany dwie godziny temu – odparł spo­koj­nie pro­ku­ra­tor, naj­wy­raź­niej uod­por­niony na emo­cjo­nalne reak­cje. – Co do miej­sca pobytu jego żony nie mamy żad­nych infor­ma­cji. Nie jest podej­rzana w spra­wie.

– Ojciec aresz­to­wany?! Chyba wam się coś pomy­liło. Mój tata to Jerzy Dobro­wol­ski, wła­ści­ciel Dro­meksu. To znany i sza­no­wany czło­wiek.

– Tak, pro­szę pani. – Pro­ku­ra­tor ani na moment nie tra­cił spo­koju. – Mówimy o tej samej oso­bie. Pro­szę się skon­tak­to­wać z jego adwo­ka­tem, z pew­no­ścią udzieli pani wszyst­kich infor­ma­cji. Ja mogę powie­dzieć tylko tyle, że sprawa jest poważna, a cały mają­tek ruchomy i nie­ru­chomy został zabez­pie­czony. Nie może pani wejść do tego domu. Pro­szę przy­jąć wyrazy współ­czu­cia.

– Na chrzan mi pań­skie wyrazy współ­czu­cia! – krzyk­nęła Kon­stan­cja, kom­plet­nie wypro­wa­dzona z rów­no­wagi. – Chcę wejść do wła­snego domu! Nie może mnie pan wpu­ścić cho­ciaż na chwilę? Muszę zabrać swoje rze­czy.

– Przy­kro mi. – Pro­ku­ra­tor odwró­cił się do poli­cjan­tów: – Pro­szę wypro­wa­dzić panią poza teren pose­sji.

– Czło­wieku, nie rozu­miesz, że ja tu miesz­kam? – Dziew­czyna zde­ner­wo­wała się na dobre. Do tego palanta nic nie docie­rało. – Nazy­wam się Kon­stan­cja Dobro­wol­ska – wytłu­ma­czyła mu jesz­cze raz, bo naj­wy­raź­niej nie pojął.

– Rozu­miem. Jesz­cze raz zapew­niam, że bar­dzo mi przy­kro – powie­dział i odszedł.

Poli­cjant zła­pał ją za łokieć i deli­kat­nie skie­ro­wał ku bra­mie. Kon­stan­cja szarp­nęła się z całej siły.

– Pro­szę mnie nie doty­kać – powie­działa zimno – bo wyto­czę panu pro­ces o mole­sto­wa­nie. Nie wiem, co za absurd dzieje się dookoła, ale jestem pewna, że winni tego skan­dalu szybko poża­łują, że wpa­dli na tak bez­den­nie głupi pomysł jak pod­nie­sie­nie ręki na Jerzego Dobro­wol­skiego.

Prze­szła przez pod­jazd, wyszła za bramę i sta­nęła zdez­o­rien­to­wana na chod­niku. Spoj­rzała na dom. Nie była z nim zwią­zana emo­cjo­nal­nie. Już w dzie­ciń­stwie nauczyła się nie przy­zwy­cza­jać do miejsc i ludzi. Ojciec zbyt czę­sto zmie­niał zarówno sie­dziby, jak i per­so­nel. Prze­pro­wadzki nastę­po­wały szybko i z jej per­spek­tywy były bar­dzo pro­ste. Brała swoją torebkę, wkła­dała buty, a kie­rowca zawo­ził ją pod nowy adres. Niczego ni­gdy nie pako­wała ani nie prze­no­siła. Tym zaj­mo­wali się wyna­jęci tra­ga­rze ze spe­cja­li­stycz­nych, bar­dzo dro­gich firm, któ­rzy potra­fili zadbać, by każdy przed­miot w jej nowym pokoju zna­lazł się na wła­ści­wym miej­scu.

W tym domu rodzina spę­dziła ostat­nie pięć lat. Każdy w swoim skrzy­dle skła­da­ją­cym się z kilku pokoi, łazienki, obszer­nej gar­de­roby i sło­necz­nego tarasu. Spo­ty­kali się przy posił­kach, oczy­wi­ście jeżeli nie stały im na prze­szko­dzie jakieś umó­wione ter­miny. Cza­sem nie widy­wali się tygo­dniami. Kon­stan­cja nie miała poję­cia, jak czę­sto jej rodzice ze sobą roz­ma­wiają. Ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wiała.

Kolejny raz spró­bo­wała się dodzwo­nić do mamy. Dla­czego ona nie odbiera? Prze­cież jeżeli coś się stało z ojcem i rze­czy­wi­ście został aresz­to­wany, to mama powinna była się z nią skon­tak­to­wać już dawno. Chyba że o niczym nie wie. W takim przy­padku nale­żało ją jak naj­szyb­ciej o wszyst­kim zawia­do­mić. Tylko jak to zro­bić? Gdzie ona, do licha, może być? Kon­stan­cja nic nie wie­działa o pla­nach matki na dzi­siaj, o ewen­tu­al­nych zna­jo­mych czy ulu­bio­nych miej­scach też nie­zbyt wiele. Od dawna miała swoje życie i z rodzi­cami nie roz­ma­wiała zbyt czę­sto.

Wes­tchnęła i zasta­no­wiła się, co dalej robić. Była głodna, od rana nic nie jadła, a pły­wa­nie zaostrzyło jej ape­tyt. Bez żalu porzu­ciła więc skom­pli­ko­wane roz­wa­ża­nia i posta­no­wiła w pierw­szej kolej­no­ści zadbać o wła­sny kom­fort. W głębi serca żywiła mocne prze­czu­cie, że kiedy wróci do domu za pół godziny, sprawa będzie już nie­ak­tu­alna. Wycią­gnęła z ple­caka mięk­kie bale­riny, zdjęła rolki, zosta­wiła je pod bramą i ruszyła szybko w stronę naj­bliż­szej restau­ra­cji. Weszła do luk­su­so­wego, kli­ma­ty­zo­wa­nego wnę­trza, po czym z ulgą usia­dła na wygod­nym krze­śle. Potrze­bo­wała chwili odpo­czynku.

Kel­ner pod­szedł po nie­zwy­kle, jak na stan­dardy tego miej­sca, dłu­giej chwili.

– Witam panią. – Męż­czy­zna uśmiech­nął się ze sta­ran­nie odmie­rzo­nym entu­zja­zmem, znacz­nie skrom­niej­szym niż zwy­kle. Dobrze znał Kon­stan­cję, bywała tu cza­sami z ojcem, gdy ten przy­po­mi­nał sobie o rodzi­ciel­skich obo­wiąz­kach i w jeden wie­czór pró­bo­wał nad­ro­bić zale­gło­ści z całych tygo­dni.

– Zanim przyjmę zamó­wie­nie – powie­dział uprzej­mie kel­ner. – Muszę z przy­kro­ścią poin­for­mo­wać, że nasz ter­mi­nal płat­no­ści elek­tro­nicz­nych uległ awa­rii i przyj­mu­jemy wyłącz­nie gotówkę. – Ukło­nił się i uśmiech­nął sze­roko.

– Pew­nie szybko napra­wi­cie – odpo­wie­działa dziew­czyna.

– Z pew­no­ścią – zgo­dził się kel­ner. – Ale na razie przyj­mu­jemy tylko płat­ność w gotówce – powtó­rzył.

Kon­stan­cja spoj­rzała do port­fela. Ni­gdy nie wie­działa, ile pie­nię­dzy ma przy sobie. Wśród licz­nych wizy­tó­wek oraz małych żół­tych kar­tek ze spra­wami do zała­twie­nia, kiedy przyj­dzie jej ochota, by się nimi zająć, zoba­czyła dwa zmięte stu­zło­towe bank­noty. Na obiad powinno star­czyć. Zamó­wiła pie­czeń cie­lęcą w sosie boro­wi­ko­wym, fran­cu­ską zupę cebu­lową i cze­ko­la­dowy suflet. Zestaw był bar­dzo kalo­ryczny, ale potrze­bo­wała sił. Przez dłuż­szą chwilę cze­kała na reali­za­cję zamó­wie­nia, sta­ra­jąc się nie myśleć o pro­ble­mach, które zostały za drzwiami restau­ra­cji. Sytu­acja była tak absur­dalna, że uznała, iż roz­trzą­sa­nie jej nie ma żad­nego sensu. Pro­blem roz­wiąże się sam, jak wszyst­kie inne do tej pory.

Z przy­jem­no­ścią i uzna­niem spoj­rzała na dzieło sztuki, które kel­ner posta­wił przed nią na nie­ska­zi­tel­nie czy­stym obru­sie. W jasno­brą­zo­wym kamion­ko­wym naczy­niu, zapie­czona na złoty kolor, zawrot­nie pach­niała zupa cebu­lowa. Po chwili dołą­czyła do niej ide­al­nie udu­szona cie­lę­cina w towa­rzy­stwie boro­wi­ków, sałat oraz kaszy gry­cza­nej. Deli­katny suflet uzu­peł­nił tę sym­fo­nię sma­ków cze­ko­la­dową nutą. Jadła powoli, pró­bu­jąc po kilka kęsów kolej­nych dań. Więk­szość jedze­nia zosta­wiła na pół­mi­skach. Wypiła jesz­cze na koniec deli­katną latte, ure­gu­lo­wała rachu­nek, dała kel­nerowi pięć­dzie­siąt zło­tych napiwku i w ten spo­sób pozbyła się całej gotówki.

Wyszła na tonącą w słońcu ulicę i wzru­szyła ramio­nami, jakby chciała strą­cić gro­ma­dzący się na nich cię­żar. Nie miała pomy­słu, co powinna zro­bić, ale nie zamie­rzała przy­znać się do tego nawet przed sobą. Wró­ciła przed dom. Nie­stety, nic nie wska­zy­wało na to, by pro­blem sam się roz­wią­zał. Zamkniętą bramę rów­nież opie­czę­to­wano. Na drzwiach domu na­dal wid­niały białe taśmy. Jak dotąd absurd trwał. Poli­cjan­tów już nie było, znik­nął też pro­ku­ra­tor, ale sytu­acja wyglą­dała coraz gorzej.

Kon­stan­cja postała przez chwilę pod bramą, po czym zawró­ciła powoli tą samą co wcze­śniej drogą. Minęła sto­liki przed restau­ra­cją, w któ­rej jadła obiad, i zoba­czyła tego samego kel­nera, przyj­mu­ją­cego kartę płat­ni­czą od jakie­goś klienta.

Napra­wili – pomy­ślała, ale jakaś część jej świa­do­mo­ści się zanie­po­ko­iła. Zaczęła się zasta­na­wiać, czy nie popro­szono jej o gotówkę spe­cjal­nie. – Nie popa­daj w para­noję – skar­ciła się w myślach, szybko prze­szła na drugą stronę ulicy i ruszyła w stronę gale­rii han­dlo­wej.

Sta­ra­jąc się lek­ce­wa­żyć nie­po­kój, który spra­wiał, że musiała się zmu­szać, by nie zacząć biec, pode­szła do ban­ko­matu. Wycią­gnęła lekko tylko drżą­cymi dłońmi złotą kartę Visa. To był jej naj­lep­szy przy­ja­ciel, wierny w każ­dej sytu­acji, lekar­stwo na wszystko. Nie było pro­blemu, któ­rego ta karta nie mogłaby roz­wią­zać. Oprócz nie­ogra­ni­czo­nego dostępu do konta ojca, na któ­rym znaj­do­wała się tak wielka ilość pie­nię­dzy, że choćby cała rodzina codzien­nie sza­stała nimi od rana do wie­czora, i tak wszyst­kich nie zdo­ła­liby wydać, karta zawie­rała mnó­stwo róż­nego rodzaju ubez­pie­czeń i dodat­ko­wych usług.

Wło­żyła magiczny pla­stik do ban­ko­matu i zaczęła wyko­ny­wać kolejne czyn­no­ści, które miały ją uspo­koić, utwier­dzić w prze­ko­na­niu, że świat nie wyle­ciał z orbity i na­dal kręci się wokół wła­snej osi, czyli pie­nię­dzy. Posta­no­wiła wybrać naj­więk­szą ilość gotówki, jaką tylko mogła otrzy­mać. Potrze­bo­wała spo­rego rulonu bank­no­tów, by znów poczuć się pew­nie. Podała PIN, wpi­sała kwotę i po kilku sekun­dach wyświe­tlił się na ekra­nie ban­ko­matu komu­ni­kat, jakiego nie widziała jesz­cze ni­gdy w życiu: „Brak środ­ków na kon­cie”. Wpa­try­wała się przez dłuż­szą chwilę w ten nie­zro­zu­miały tekst, a za jej ple­cami for­mo­wała się coraz dłuż­sza kolejka. Ode­szła na bok, wzięła głę­boki oddech i jesz­cze raz usta­wiła się w ogonku do ban­ko­matu. Kolejna próba zakoń­czyła się tak samo. Wycią­gnęła z port­fela drugą kartę i po chwili znów zoba­czyła na ekra­nie zna­jomy już komu­ni­kat. Cze­ka­jący za jej ple­cami ludzie zaczęli wyda­wać zna­czące chrząk­nię­cia. Zre­zy­gno­wała z dal­szych prób. Pozo­stałe trzy karty, które miała, rów­nież były przy­pi­sane do kont ojca. Jeżeli rachunki ban­kowe zostały zablo­ko­wane, nie było sensu ich sztur­mo­wać.

Kon­stan­cja uśmiech­nęła się i ode­gnała nie­po­kój. Pro­ku­ra­tor może się łudzić, że jest sprytny, ale jego dzia­ła­nia nie są w sta­nie zagro­zić córce Jerzego Dobro­wol­skiego, czło­wieka dosta­tecz­nie inte­li­gent­nego, by zadbać o plan awa­ryjny i przy­go­to­wać rodzinę na wypa­dek nie­prze­wi­dzia­nych kło­po­tów. Już od lat oprócz ofi­cjal­nych kont, fir­mo­wych i pry­wat­nych, ist­niały też ści­śle tajne, wyłącz­nie na hasło. Wystar­czyło pójść do odpo­wied­niego oddziału banku i podać kom­bi­na­cję cyfr, aby dostać się do zło­żo­nych tam zaso­bów. Pro­ste.

Sta­nęła na chod­niku i odru­chowo pod­nio­sła dłoń, by dać znak tak­sów­ka­rzowi. Pod­je­chał bły­ska­wicz­nie, zdu­siła więc w zarodku głu­pią myśl, że nie ma pie­nię­dzy. Ma, oczy­wi­ście, tylko musi sko­rzy­stać z odpo­wied­niego konta.

Zażą­dała pod­wie­zie­nia przed bank, po czym popro­siła kie­rowcę, by przez chwilę zacze­kał. Pode­szła do spe­cjal­nego sta­no­wi­ska dla uprzy­wi­le­jo­wa­nych klien­tów i zło­żyła dys­po­zy­cję wypłaty pie­nię­dzy z konta. Pra­cow­nik wpi­sał dane, a Kon­stan­cja wstu­kała hasło i spo­koj­nie cze­kała. Czer­wony napis: „Brak środ­ków” zasko­czył ją bar­dziej niż pro­ku­ra­tor na podwórku. Nie­moż­liwe. O tym kon­cie wie­działa tylko mama. Dziew­czyna się uspo­ko­iła. Widocz­nie matka już zadbała o zabez­pie­cze­nie ich losu. Dla pew­no­ści Kon­stan­cja spraw­dziła jesz­cze dwa pozo­stałe konta i skrytkę. Zie­jąca pustką meta­lowa skrzynka tylko utwier­dziła ją w prze­ko­na­niu, że mama była szyb­sza i już się wszyst­kim zajęła. Nikt inny nie znał hasła.

Pra­cow­nik banku stał w zapew­nia­ją­cej jej pry­wat­ność odle­gło­ści. Musiał wie­dzieć, czy ktoś się dzi­siaj inte­re­so­wał tą skrytką, ale oczy­wi­ście za żadne skarby nie udzieli jej infor­ma­cji. Dys­kre­cja była pod­stawą dzia­ła­nia tej insty­tu­cji. Zamknęła skrytkę, podzię­ko­wała, po czym eskor­to­wana przez ban­kowca prze­szła z powro­tem do głów­nego pomiesz­cze­nia. Poże­gnała się i ruszyła w stronę wyj­ścia, jed­no­cze­śnie grze­biąc w ple­caku w poszu­ki­wa­niu tele­fonu. Nagle przez sze­ro­kie prze­szklone drzwi zoba­czyła tak­sów­ka­rza mia­rowo masze­ru­ją­cego wzdłuż scho­dów, tam i z powro­tem, co chwila zer­ka­ją­cego w stronę wej­ścia. W ostat­niej chwili scho­wała się za auto­mat do kawy, zanim kie­rowca ją zauwa­żył.

Zate­le­fo­no­wała do mamy. Wsłu­chi­wała się w ryt­miczne, cią­głe sygnały, a nowo obu­dzona część jej świa­do­mo­ści już wie­działa, że nikt nie odbie­rze tego połą­cze­nia. Ana­li­zo­wała fakty z zimną pre­cy­zją i pod­su­wała gotowe wnio­ski. Ta sytu­acja nie była nor­malna. Mama już dawno powinna była do niej zadzwo­nić. Naj­wy­raź­niej od pew­nego czasu wie­działa, co się stało. Dla­czego nie zatrosz­czyła się w pierw­szej kolej­no­ści o wła­sną córkę? Dla­czego nie reago­wała na jej próby nawią­za­nia kon­taktu?

Przez moment Kon­stan­cji zro­biło się zimno, a zupeł­nie zapo­mniane uczu­cie stra­chu ści­snęło jej gar­dło. Ostatni raz w życiu bała się, mając dzie­więć lat. Było to na obo­zie har­cer­skim. Ale wtedy wystar­czył jeden tele­fon i w ciągu dzie­się­ciu minut komen­dant obozu wsa­dził ją do wła­snego samo­chodu i odwiózł do War­szawy, choć był śro­dek nocy, a do poko­na­nia mieli czte­ry­sta kilo­me­trów. Córce głów­nego spon­sora obozu nikt nie ośmie­lił się sprze­ci­wić. Na samo wspo­mnie­nie tam­tej sytu­acji dziew­czyna się uspo­ko­iła.

Lista kon­tak­tów w tele­fo­nie nie ogra­ni­czała się prze­cież do jed­nej pozy­cji. Kon­stan­cja zaczęła wybie­rać kolejne numery, ale cią­gle sły­szała tylko mono­tonny sygnał nie­odbie­ra­nych połą­czeń. Nie dodzwo­niła się nawet do kie­rowcy, który zawsze miał włą­czony zestaw gło­śno­mó­wiący i reago­wał natych­miast, kiedy tylko się go wezwało.

Strach znów pod­peł­znął jej do gar­dła, a nowo obu­dzona świa­do­mość logicz­nie pod­po­wia­dała, że wszy­scy już wie­dzą i nikt nie ma ochoty pomóc jej w tej trud­nej sytu­acji. Wyj­rzała przez szklane drzwi i zoba­czyła tak­sów­ka­rza poko­nu­ją­cego kolejny raz trasę wzdłuż scho­dów. Odcze­kała, aż męż­czy­zna się odwróci i ruszy w drugą stronę, po czym bie­giem opu­ściła wnę­trze banku, prze­sko­czyła schody i scho­wała się za rogiem budynku. Serce biło jej mocno, a dło­nie były mokre od potu. Szybko weszła w głąb bocz­nej uliczki, a potem, kil­ka­krot­nie skrę­ca­jąc, ucie­kała dalej. Bała się o wiele bar­dziej niż wtedy na obo­zie. Jej ogłu­piony bez­stre­so­wym wycho­wa­niem umysł nie zanikł jesz­cze cał­ko­wi­cie i nie­stety wybrał sobie ten wła­śnie naj­mniej odpo­wiedni moment, by się obu­dzić i poka­zać, jak zimno potrafi dzia­łać. Twardo pod­su­wał Kon­stan­cji wnio­sek, że zna­la­zła się w bar­dzo trud­nym poło­że­niu.

Dziew­czyna zatrzy­mała się w końcu zdy­szana i kolejny raz zbyła racjo­nalne argu­menty. Było jesz­cze wiele moż­li­wo­ści ratunku, któ­rych nie wyko­rzy­stała. Posta­no­wiła jechać do praw­nika repre­zen­tu­ją­cego ojca i jego firmę. Od tego nale­żało zacząć. Mece­nas Rudzki pew­nie miał dostęp do innych taj­nych kont i nie do końca legal­nych skry­tek. Łączyła ich z ojcem nie­jedna tajem­nica. Ale przede wszyst­kim będzie musiał udzie­lić jej pomocy oraz wyja­śnień. Nale­żało to do jego stan­dar­do­wych obo­wiąz­ków.

Wró­ciła pospiesz­nie przed bank. Kiedy zbli­żyła się do budynku, ostroż­nie wychy­liła głowę zza rogu, by z ulgą stwier­dzić, że kie­rowca odje­chał. Wyszła god­nie z zaułka, wysoko uno­sząc brodę, i skie­ro­wała się na pobli­ski postój tak­só­wek. Musiała to zro­bić, choć na­dal nie miała pie­nię­dzy. Jak niby ina­czej miała się dostać do kan­ce­la­rii praw­nej, która mie­ściła się na dru­gim końcu mia­sta?

Rozdział 3

Wiatr lekko poru­szał gałę­ziami drzew rosną­cych dłu­gim szpa­le­rem wzdłuż cmen­tar­nych ale­jek, a ptaki śpie­wały nad maleń­kimi, pro­sto­kąt­nymi gro­bow­cami, dokład­nie tak samo pięk­nie jak w par­kach i ogro­dach peł­nych bawią­cych się dzieci. Psz­czoły brzę­czały, sło­neczne, siel­skie popo­łu­dnie na wsi chy­liło się ku wie­czo­rowi. Z zamknię­tymi oczami można było uda­wać, że wszystko jest tak, jak być powinno. Miłość ozna­cza zaufa­nie i poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, a ciąża jest rado­snym cza­sem ocze­ki­wa­nia na dziecko.

Ania unio­sła powieki i spoj­rzała na zło­żone na kola­nach dło­nie. Na gład­kiej jesz­cze skó­rze poja­wiła się nie­dawno pierw­sza brą­zowa plamka. Bab­cia Ludwika miała ich na swo­ich dło­niach dzie­siątki. Były zna­kiem upły­wa­ją­cych lat. Ania wes­tchnęła. Wciąż czuła się młoda, wciąż była prze­ko­nana, że jesz­cze ze wszyst­kim zdąży. Ale czas dys­kret­nie wysy­łał jej pierw­sze sygnały, że życie pły­nie i jeśli nie spró­buje być szczę­śliwa teraz, to kto wie, czy w ogóle jesz­cze kie­dy­kol­wiek zdąży.

Jestem szczę­śliwa – powta­rzała sobie ze znu­że­niem. – Mam wpraw­dzie pięć dodat­ko­wych kilo­gra­mów i ranę w sercu, ale też troje uda­nych dzieci, roz­sąd­nego, kocha­ją­cego męża, stałą pracę, domek na wsi, zdro­wie i grono zna­jo­mych. Tym wszyst­kim czas pokry­wał przez lata pustkę po tam­tej tra­ge­dii, jak woda nanosi pia­sek na nową plażę. Ania czę­sto się śmiała i nie było w tym fał­szu. Kochała swoje dzieci i cie­szyła się ich rado­ściami.

Ale ni­gdy nie zapo­mniała.

Przy­naj­mniej raz w tygo­dniu przy­cho­dziła na cmen­tarz i pie­lę­gno­wała grób obcego, porzu­co­nego przez bli­skich dziecka, bo nie dane jej było pocho­wać swo­jej córeczki. W tam­tych cza­sach szpi­tale nie wyda­wały rodzi­com ciała zmar­łego przy poro­dzie dziecka. Nie wie­działa, co się z nim stało. Ale, nie­stety, wciąż to sobie wyobra­żała. Nie potra­fiła też, mimo wiel­kich sta­rań, poko­chać praw­dzi­wie swo­jego męża Pawła. Była dla niego dobra, bo trosz­czył się o dzieci. Dzięki niemu miała praw­dziwą rodzinę i z wdzięcz­no­ści za to dbała o niego z czu­ło­ścią. Jed­nak nie kochała. Ta część jej serca, która odpo­wia­dała za rela­cje z męż­czy­znami, obumarła. Ania nie sądziła, by kie­dy­kol­wiek miało się to jesz­cze zmie­nić. Minęło już tak wiele lat, że prze­stała liczyć nawet na zwy­kłą w takich przy­pad­kach pocie­chę, że czas ule­czy rany.

Pochy­liła się nad gro­bem i pogła­skała dło­nią gład­kie płatki kwia­tów, jakby to był poli­czek córeczki.

Wszy­scy mówili: wyj­dziesz za mąż, uro­dzisz kolejne dzieci, zapo­mnisz. Ale to nie­prawda, że jedno dziecko można zastą­pić innym. Każde ma swoje wła­sne miej­sce w sercu matki i każde kocha się tak samo mocno. Śmierć tej dziew­czynki, będą­cej owo­cem praw­dzi­wej miło­ści, zabrała z życia Ani wszystko, co ważne. Zaufa­nie do ludzi, wiarę w miłość, a także męż­czy­znę życia. Nie widziała go od ponad dwu­dzie­stu lat, ale wciąż kochała tak samo mocno. Nic na to nie poma­gało. Ani reli­gia, ani modne tera­pie, ani książki psy­cho­lo­giczne, ani roz­sądne argu­menty. Nic. Cza­sem wyda­wało się jej, że życie ma smak tek­tury. Wszyst­kie jego aspekty, oprócz dzieci, były mdłe, suche i szare. Pewien dzien­ni­karz pytał kie­dyś w pro­gra­mie śnia­da­nio­wym, jak długo kobieta może żyć tylko dla dzieci, nie mając żad­nej pocie­chy oprócz macie­rzyń­stwa. Ona już znała odpo­wiedź. Długo, pro­szę pana, bywa, że przez całe życie.

Wstała i ruszyła w stronę domu. Oko­lica była wyjąt­kowo uro­kliwa. Kto cho­ciaż raz przy­je­chał tutaj z tłocz­nego, zaku­rzo­nego Kra­kowa, zaczy­nał się roz­glą­dać za jakąś nie­ru­cho­mo­ścią do kupie­nia. A potem prze­ży­wał ciężki szok, odkryw­szy, że na wsi nie zawsze jest tak siel­sko. Bywają też pełne błota jesienne tygo­dnie, dłu­gie metry dróg do wła­sno­ręcz­nego odśnie­ża­nia, a czas dojazdu karetki pogo­to­wia to w pory­wach do pół­to­rej godziny. Jej samej wpraw­dzie żaden z tych ele­men­tów nie zasko­czył, ale była świad­kiem zabaw­nych, a cza­sem prze­ra­ża­ją­cych sytu­acji, kiedy zna­jomi, któ­rzy prze­pro­wa­dzili się na wieś z dnia na dzień i pod wpły­wem impulsu, wal­czyli z naturą, poję­cia nie mając, jak się do tego zabrać.

Było już widać dom. Brą­zowy drew­niany płot zro­biony przez Pawła, spa­dzi­sty dach i dwie tra­dy­cyjne kolu­mienki na ganku. Bzy w ogro­dzie już kwi­tły, a kwiaty w donicz­kach na para­pe­tach otwie­rały kolejne pąki. Paweł grał z dziećmi w piłkę, z daleka było sły­chać ich okrzyki. Sie­lan­kowa wizja. Wie­działa, że ma wszystko, czego zawsze pra­gnęła, była za to wdzięczna i sta­rała się doce­niać każdy dar. Kochała swoją rodzinę i ni­gdy nie pod­nio­sła głosu na męża. Ale nic nie mogła pora­dzić na to, że jedno z tych uczuć nie było spon­ta­niczne, kon­tro­lo­wała je jej żela­zna wola. Zawsze, nawet w naj­bar­dziej intym­nych chwi­lach, trzy­mała na wodzy swoje myśli i uczu­cia, bo wie­działa, że jeśli choć na moment zamknie oczy i podda się nastro­jowi chwili, natych­miast pojawi się twarz tam­tego, jego dło­nie i usta. Czuła się wtedy okrop­nie. Jakby jej mąż był tylko narzę­dziem do zaspo­ka­ja­nia fizycz­nych potrzeb, przed­mio­tem.

Dla­tego nie pozwa­lała sobie na spon­ta­nicz­ność. Dosko­nale uda­wała, tak jak tylko kobiety potra­fią. Męż­czyźni nie są w sta­nie na dłuż­szą metę grać, nie­które ich reak­cje są zbyt widoczne. Ale kobiety mogą kła­mać całymi latami, a ona była w tym naprawdę dobra. Uda­wała szczę­ście, roz­kosz, miłość. Pod­bu­do­wy­wała ego męża, pra­wiąc mu kom­ple­menty, i oszu­ki­wała go, bo miała do sie­bie żal, że zgo­dziła się na to mał­żeń­stwo, choć wcale Pawła nie kochała.

Kiedy się poznali, była bar­dzo smutna, samotna i wciąż głę­boko pogrą­żona w depre­sji popo­ro­do­wej, a on bar­dzo szybko się w niej zako­chał. Rodzina rzu­ciła się na tę ledwo kieł­ku­jącą miłość jak na dar nie­bios.

– Musisz za niego wyjść! – krzy­czeli wszy­scy. – To taki wspa­niały chło­pak, twoja jedyna szansa.

Paweł był sym­pa­tyczny, spo­kojny i cie­pły. Koń­czył spe­cja­li­za­cję w szpi­talu rejo­no­wym i ucho­dził za wyma­rzoną par­tię. Miły, przy­stojny lekarz. Nie wie­działa, dla­czego wybrał wła­śnie ją i wolał spę­dzać wie­czory w towa­rzy­stwie smut­nej, nie­obec­nej duchem dziew­czyny zamiast wśród licz­nych weso­łych, peł­nych życia kobiet, które tylko cze­kały na jeden jego gest.

Ania cie­szyła się jego wizy­tami. Roz­pra­szały choć na chwilę jej ponure myśli. Czuła się przy nim bez­piecz­nie, bo niczego nie chciał. Zacho­wy­wał się jak zna­jomy, potem przy­ja­ciel. Cza­sem ją przy­tu­lił, wziął za rękę, ale nic wię­cej. I nagle się oświad­czył. Była zbyt słaba i oszo­ło­miona, żeby pra­wi­dłowo roze­znać się we wła­snych uczu­ciach. Pomy­liła wdzięcz­ność z miło­ścią. Dała się prze­ko­nać rodzi­nie, która bar­dzo szybko zor­ga­ni­zo­wała wystawny ślub oraz huczne wesele. Młoda para dostała piękne i dro­gie pre­zenty, bo każ­demu było żal dziew­czyny opła­ku­ją­cej utra­cone dziecko. Wszy­scy życzyli jej szczę­ścia. Mówili, że ślub z Paw­łem to dosko­nały pomysł. Uwie­rzyła.

Pod­dała się wirowi wyda­rzeń, pozwo­liła ubrać w białą suk­nię i długi welon, choć naprawdę w jej sytu­acji było to zde­cy­do­wa­nie nie na miej­scu. Wetknięto jej w dło­nie bukiet, a następ­nie pospiesz­nie popro­wa­dzono do ołta­rza. Na weselu wypiła kilka toa­stów i poczuła się lepiej. Po raz pierw­szy od tra­ge­dii tań­czyła i się uśmie­chała. Paweł patrzył w nią jak w obraz, był bar­dzo szczę­śliwy. Rodzina ode­tchnęła z ulgą.

Nad ranem zostali sami w pięk­nie przy­stro­jo­nym pokoju. Paweł zbli­żył się do niej i deli­kat­nie przy­tu­lił. Poczuła przy­jemne cie­pło roz­le­wa­jące się po całym ciele, z rado­ścią pod­dała się temu zna­jo­memu uczu­ciu. Zamknęła oczy, a wtedy prze­szył ją zimny dreszcz. Zoba­czyła z całą wyra­zi­sto­ścią inną twarz. Poczuła inne dło­nie na swoim ciele i dotyk cie­płych warg na ustach. Wtedy do niej dotarło, że popeł­niła błąd. Wielki błąd. Mimo to zaraz potem zro­biła kolejny. Zamiast ucie­kać, spoj­rzała w twarz swo­jemu świeżo poślu­bio­nemu mężowi. Był taki szczę­śliwy, deli­katny. Tak bar­dzo mu zale­żało, aby ich pierw­sza noc była dla niej wyjąt­kowa. Stchó­rzyła i pod­dała się jego sta­ra­niom. Ale oczy miała otwarte, a umysł zimny. Tak już miało pozo­stać przez wszyst­kie wspólne lata.

Następ­nego dnia rano miała jesz­cze mniej odwagi, by powie­dzieć Paw­łowi prawdę. Czuła z tego powodu ogromne wyrzuty sumie­nia, sta­rała się więc wyna­gro­dzić mężowi swój brak uczuć i przez cały czas kła­mała. A potem uro­dziły się dzieci i o żad­nym roz­sta­niu ani wyzna­wa­niu trud­nej prawdy nie było już mowy. Nie skrzyw­dzi­łaby ich za nic w świe­cie, a one bar­dzo kochały swo­jego tatę.

Doszła do bramki, a dzieci poma­chały jej z ogrodu. Wie­działy, gdzie była. Znały histo­rię swo­jej sio­stry Anielki, ale nie lubiły, kiedy mama zbyt długo sie­działa na cmen­ta­rzu. Piotr, naj­star­szy syn, odkąd się­gał pamię­cią, zawsze się wtedy bał, choć nie wie­dział dla­czego, jakby te wizyty sta­no­wiły zagro­że­nie dla rodziny. I choć był już doro­sły, od dwóch lat stu­dio­wał w Kra­ko­wie, to na­dal okropne, dła­wiące uczu­cie ści­skało mu gar­dło, gdy widział, jak mama idzie powoli kamie­ni­stą drogą z cmen­tar­nego zagaj­nika. Po jej powro­cie w domu zawsze pano­wało sztuczne oży­wie­nie, jakby każdy swoim entu­zja­zmem pró­bo­wał zatu­szo­wać praw­dziwe uczu­cia.

Gramy, wszy­scy gramy – uświa­do­mił sobie tego popo­łu­dnia i nie miał na myśli trzy­ma­nej w dło­niach piłki.

Rozdział 4

Kola­cja dobie­gała końca.

– Tata zde­cy­duje – padło sakra­men­talne zda­nie, któ­rym od lat mama koń­czyła swoje prze­mowy do rodziny, ale dzieci i tak wie­działy, że w spra­wach domo­wych zgoda ojca będzie tylko for­mal­no­ścią.

Tata jadł, pogrą­żony dzi­siaj w zde­cy­do­wa­nie nie­we­so­łych myślach, choć trzy dni nie­spo­dzie­wa­nego urlopu powinny go raczej wpra­wić w dobry humor. Zawsze do tej pory tak było. Tym razem słu­chał w mil­cze­niu pla­nów mamy, ale nie patrzył na nią ze zwy­kłym zachwy­tem, tylko ponu­rym wzro­kiem obser­wo­wał kolo­rowe kanapki, od czasu do czasu pogry­za­jąc jedną z nich.

– Poje­dziemy wszy­scy razem – entu­zja­zmo­wała się mama, a w jej gło­sie pobrzmie­wały nuty sztucz­nego oży­wie­nia. – Może w góry? Mam na oku taki jeden świetny pen­sjo­nat. Myślę, że Gabry­sia mogłaby poje­chać z nami. – Spoj­rzała na syna, jakby mu wła­śnie wrę­czała świetny pre­zent.

– Mamo, ja nie bar­dzo mogę w tym ter­mi­nie, mam tro­chę innych zobo­wią­zań – zasko­czył ją syn.

– Zobo­wią­zań? – zdzi­wiła się Ania. – Jakim ty języ­kiem do mnie mówisz? Zaję­cia się prze­cież skoń­czyły, sam mówi­łeś. Do egza­mi­nów dwa tygo­dnie. Przyda ci się prze­rwa.

Piotr spoj­rzał na ojca. Trwało to uła­mek sekundy, mama niczego nie zauwa­żyła, ale Nata­lia uważ­nie wpa­trzona w star­szego brata dostrze­gła ich myślową pocztę. Prze­kaz musiał dotrzeć i naj­wy­raź­niej został zro­zu­miany, bo Piotr sta­now­czo wypro­sto­wał plecy.

– Ja nie jadę – powie­dział i spo­koj­nie wypił łyk her­baty.

Ania spoj­rzała z nagłym poczu­ciem bez­rad­no­ści na zgro­ma­dzoną przy stole rodzinę. Wspólne wyjazdy były sta­łym, od lat nie­zmien­nym oby­cza­jem. Zawsze tak spę­dzali każdy urlop. Tra­dy­cja była w tym domu rze­czą świętą, a słowo mamy do tej pory nie pod­le­gało żad­nym dys­ku­sjom. Ania wyraź­nie nie była przy­go­to­wana na zmiany. Było widać, że jej spoj­rze­nie, skie­ro­wane naj­pierw w na męża, a potem córki, jest roz­pacz­liwe.

– Ja też nie jadę – odwa­żyła się powie­dzieć naj­młod­sza, Julia. – Dla mnie to także zły ter­min. Mam dużo nauki, nie­długo kla­sy­fi­ka­cja, poza tym muszę zała­twić kilka innych spraw. Zostanę w domu – dokoń­czyła sta­now­czo.

– Jak to zosta­niesz w domu? – obu­rzyła się Anna, jakby Julka co naj­mniej zagro­ziła, że zamie­rza defi­ni­tyw­nie sto­czyć się na dno i w ten jeden week­end zmar­no­wać wszel­kie widoki na przy­szłość. – Sama?!

– Nie sama, tylko ze mną – poparł sio­strę Pio­trek.

Ania opa­dła na opar­cie krze­sła, zasko­czona tym wspól­nym bun­tem, mil­cze­niem męża i dziwną atmos­ferą wiszącą nad sto­łem.

Nata­lia, druga z córek Ani i Pawła, rów­nież wyraź­nie wyczu­wała rosnące z każdą sekundą napię­cie. Nie wie­działa, czy rodzeń­stwo działa w poro­zu­mie­niu ze sobą, ale podej­rze­wała, że tak. Czuła też, że tata wie i czeka na reak­cję żony. Najwyraź­niej ważyły się tutaj jakieś istotne sprawy, a wyjazd był tylko pre­tek­stem. Dło­nie taty lekko drżały, co zasad­ni­czo ni­gdy się nie zda­rzało. Jego lekar­skie opa­no­wa­nie nie zawo­dziło nawet w naj­bar­dziej dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach. Mię­dzy innymi dla­tego pacjenci tak bar­dzo go sza­no­wali.

Przy stole toczyła się gra, któ­rej naj­bar­dziej osa­mot­nio­nym uczest­ni­kiem była mama. Sytu­acja zupeł­nie nowa w tej rodzi­nie. To Ania zawsze miała osta­teczny głos w każ­dej spra­wie. Nata­lia poczuła, jak oblewa ją fala gorąca, i posta­no­wiła, że jej czas nad­szedł. Pyta­nie, które chciała zadać od lat, pad­nie wła­śnie teraz.

– To się świet­nie składa – ode­zwał się nie­spo­dzie­wa­nie tata, prze­szka­dza­jąc jej w reali­za­cji planu. – Poje­dziemy z mamą sami, na roman­tyczną wyprawę. Od lat ni­gdzie nie byli­śmy bez dzieci.

Powie­dział to szybko, na jed­nym odde­chu. Mama nie zdą­żyła zapa­no­wać nad twa­rzą, na któ­rej odma­lo­wał się w oczy­wi­sty spo­sób wyraz prze­ra­że­nia. Tata wstał, zaci­snął na moment dło­nie na kra­wę­dzi stołu, ale szybko się opa­no­wał.

– Poje­dziemy do Zako­pa­nego – rzekł sta­now­czo i był to pierw­szy przy­pa­dek, kiedy rze­czy­wi­ście to on zade­cy­do­wał.

Odwró­cił się i pod­szedł do okna, nie patrząc na nikogo. Ania uśmiech­nęła się odru­chowo w sta­ran­nie wyćwi­czony spo­sób, ale żołą­dek jej się lekko ści­snął. Dawno nie byli ni­gdzie bez dzieci. To prawda, wtedy zawsze jest naj­trud­niej. Za dużo czasu na roz­mowę, zbyt dłu­gie noce i nad­mier­nie leniwe poranki. Żad­nych domo­wych obo­wiąz­ków, któ­rymi można by się zasło­nić. Paweł był inte­li­gentny, dobrze ją znał. Odkąd dzieci pod­ro­sły i coraz wię­cej czasu spę­dzały, nie anga­żu­jąc rodzi­ców, uda­wa­nie stało się trud­niej­sze. Zmę­cze­nie także powo­do­wało wzrost ryzyka. Ale Ania była zde­cy­do­wana na każde poświę­ce­nie, byle tylko nie dopu­ścić do szcze­rej roz­mowy. Na to było już za późno. Paweł ni­gdy by tego nie udźwi­gnął. Dzieci rosły prze­ko­nane, że żyją w szczę­śli­wej rodzi­nie, i to był cel, któ­remu Ania poświę­ciła życie. Nie miała zamiaru tego zmar­no­wać. Spoj­rzała czuj­nie na syna i córki. Wyglą­dali na spo­koj­nych i szczę­śli­wych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki