Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o skomplikowanych życiowych wyborach, tajemnicach przeszłości i prawdziwych, wielkich uczuciach. A także o poszukiwaniu własnej tożsamości, kiedy okazuje się, że nic nie jest takie, jakie się wydawało, a życie szykuje nie zawsze miłe niespodzianki.
Konstancja jest zamożną jedynaczką, która żyje jak w bajce. Ukończyła tylko szkołę średnią, a jej plan na życie jest prosty: nic nie robić, nie liczyć się z nikim i sprawiać sobie przyjemności za pieniądze ojca, bogatego biznesmena. Ma 23 lata, majętnego narzeczonego, liczne grono przyjaciół o podobnych zainteresowaniach, sama nigdy nie pracowała i nie szanuje tego, co robią inni. Pewnego dnia cudowny sen pryska jak bańka mydlana. Ojciec zostaje aresztowany, matka znika ze wszystkimi oszczędnościami, luksusowy dom zostaje zabezpieczony przez policję, a Konstancja ląduje na ulicy, zdana tylko na siebie. Narzeczony i przyjaciele odwracają się od niej, matka nie odbiera telefonów. Dziewczyna musi zmierzyć się z brutalną prozą życia. Czy uda jej się odmienić swój los? Czy w środowisku, w którym wszyscy kłamią, odnajdzie prawdę i swoje miejsce w życiu? Jaką rolę odegra w tym poznany na dworcu bezdomny Rafał? Jakie głęboko skrywane rodzinne tajemnice odkryje przy okazji Konstancja?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
Jest wiele powodów poczęcia dzieci. Różne są też w dzisiejszych czasach metody.
Konstancja Dobrowolska została poczęta w tradycyjny sposób. Tej nocy, kiedy to się stało, nad krakowskimi Plantami świeciły wszystkie gwiazdy i wiatr szumiał w gałęziach. Dziewczynka urodziła się zdrowa i śliczna, a jednak kiedy jej tata wynosił zawiniątko z noworodkiem z oddziału położniczego, płakał, a ręce tak mu się trzęsły, że nie mógł nacisnąć pilota na kluczyku samochodowym. W tym samym czasie mama łkała, leżąc w szpitalnym łóżku. Uspokoiła się dopiero po sporej dawce leków.
Dziecko rosło w dość chłodnej atmosferze, choć materialnie niczego mu nie brakowało. To, co miało być początkiem wielkiego szczęścia, stało się pierwszym krokiem do życia w świecie fałszywych uśmiechów i pustych, nieszczerych rozmów. Odkąd Jerzy Dobrowolski przyniósł swoją upragnioną córeczkę do domu, nic już w jego życiu nie było takie jak dawniej.
– Ups, przepraszam! – zawołała beztrosko Konstancja sekundę po tym, jak wpadła z całą siłą na jakiegoś niepozornego mężczyznę. Ten obrócił się wokół własnej osi, ale zanim zdążył się zorientować, co się stało, ona była już daleko.
Miała naprawdę szybkie rolki. A dzisiaj dodatkowo dobry humor niósł ją jak na skrzydłach. Slalomem wymijała spacerujących parkowymi uliczkami ludzi. Słońce świeciło jej prosto w twarz, ale pęd powietrza chłodził policzki, więc czuła się doskonale. Wyjechała z parku na chodnik i ścieżką rowerową szusowała przed siebie. Spieszyła się. Joachim już od godziny czekał na basenie i pewnie był zły.
Ale nie okaże tego – pomyślała butnie. – Zbyt mocno mnie kocha.
Zatrzymała się przed przejściem przez ruchliwą ulicę. Stojący przy krawężniku przechodnie spoglądali na nią z ciekawością. Wyglądała dobrze i wiedziała o tym. Ani jedna kropla potu nie śmiała spłynąć po jej pokrytym najlepszym antyperspirantem ciele. Drogi puder w kremie również trwał niewzruszenie na policzkach, makijaż permanentny dawał poczucie bezpieczeństwa, a oczy spod zagęszczonych rzęs rzucały zalotne spojrzenia.
Przechodzący chodnikiem chłopak obejrzał się zafascynowany tak bardzo, że dopiero w ostatniej chwili zauważył stojącą przy krawężniku latarnię i ledwie zdołał ją wyminąć.
Konstancja się uśmiechnęła. Uwielbiała to uczucie. Rzucić tylko jedno starannie wypracowane spojrzenie i mieć pewność całkowitego zwycięstwa. Nieważne, ile lat miał ten mężczyzna, czy był żonaty, zakochany lub zaręczony. Potrzebowała zaledwie kilku chwil, by wywrócić jego życie do góry nogami.
Ile masz lat? – pytało spojrzenie przejeżdżającego obok niej rowerzysty. Ludzie nigdy nie potrafili tego prawidłowo oszacować.
Lubiła mówić, że szesnaście, choć naprawdę miała dwadzieścia trzy. Ale trzeba ją było znać o wiele dłużej, by się tego domyślić. Wszystko można kupić. Także wieczną młodość. Trzeba mieć tylko dużo czasu i górę pieniędzy. Konstancja posiadała i jedno, i drugie. Wszystko dzięki układowi z rodzicami: ona miała pod dostatkiem czasu, a rodzice pieniędzy.
Światło zmieniło się na zielone i Konstancja przejechała z wdziękiem na drugą stronę ulicy. W plecaku po raz kolejny zadzwonił telefon.
Stęskniony Joachim – domyśliła się i postanowiła nie odbierać. Szkoda czasu. Im szybciej dotrze na miejsce, tym lepiej. Chłopak szybko zapomni o stresie, a ona wynagrodzi mu każdą minutę spóźnienia. Była to jedna z tych rzeczy, które potrafiła robić doskonale.
Spośród wszystkich chłopaków, którzy polowali na córkę bogatego biznesmena już od wczesnych klas szkoły podstawowej, Joachim był pierwszym, którego ta odważyła się pokochać. Zasadniczo starała się unikać głębszych relacji po tym, jak już w przedszkolu usłyszała, że dzieci tak naprawdę nie lubią jej, tylko zabawki, którymi pozwala im się bawić. Bolało do dzisiaj.
Ale Joachim nie chciał jej zabawek, miał swoje. Nie zależało mu także na znajomościach Jerzego Dobrowolskiego, ponieważ jego ojciec miał takie same, a kto wie, może nawet większe. Po raz pierwszy Konstancja czuła się naprawdę bezpiecznie. Lecz nawet ten udany związek nie odgrywał w jej życiu dominującej roli. Uważała, że miłość to rzecz przereklamowana przez łzawe romanse i filmy, które generują niezłe zyski, ale niewiele mówią o życiu. W realu było to, owszem, nawet dość przyjemne uczucie, przydatne w wielu sytuacjach, ale nie widziała powodu, żeby nadawać mu szczególną rangę. Miłość to po prostu taki sam składnik życia jak jedzenie, picie czy poranna gimnastyka. Konieczny dla zdrowia i pełni życia, ale niewart, żeby się nim przesadnie przejmować. Wiedziała, co mówi, w wieku dwudziestu trzech lat miała już za sobą trzynastu chłopaków oraz dwóch byłych narzeczonych.
Telefon dzwonił bez przerwy. Konstancja uśmiechnęła się na samą myśl o tym, jak bardzo Joachim będzie stęskniony. To zapowiadało, że wieczór będzie przyjemny, a nawet rozkoszny.
I o to chodzi – ucieszyła się.
Kolejne skrzyżowanie przejechała na czerwonym świetle i, radośnie machając trąbiącym kierowcom, bez trudu wyminęła stojących przy przejściu pieszych, po czym znalazła się na drugim końcu ulicy. Podjechała przed drzwi luksusowego hotelu. Uśmiechnęła się do znajomego portiera i na rolkach wjechała do błyszczącego wnętrza. Nikt z obsługi nie skomentował tego faktu ani słowem, chociaż kółka zostawiały widoczne smugi na wypolerowanej podsadzce.
Recepcjonistka w milczeniu nacisnęła odpowiedni guzik i wezwała sprzątaczki.
– Tylko szybko i dyskretnie – szepnęła, kiedy się pojawiły. – To nie jest odpowiednia pora na czyszczenie holu.
Dziewczyny, rozglądając się czujnie, błyskawicznie polerowały na kolanach brudne smugi. Hotel miał błyszczeć non stop, takie wpadki techniczne musiały być niewidoczne dla gości. Konstancja obejrzała się, zarejestrowała kątem oka pracujące kobiety, ale nawet przez moment nie pomyślała, że jest dla nich źródłem stresu i dodatkowych obowiązków. Sprzątaczki były stałym składnikiem jej życia: dyskretnie porządkowały kolejne kupowane przez rodziców domy, prywatne szkoły, do których dziewczyna uczęszczała, oraz hotele i pensjonaty, gdzie zdarzało jej się zatrzymywać. Wydawało jej się zawsze, że są naturalnym elementem środowiska. Jak powietrze. Sama nigdy nie miała ścierki w dłoni.
Konstancja ruszyła prosto w stronę szklanych drzwi oddzielających hol od hotelowego spa. Wjechała do szatni i dopiero tam zdjęła rolki. Przebrała się szybko w kostium kąpielowy. Wrzuciła ubrania i plecak z dzwoniącym telefonem do szafki, wsunęła rolki pod ławeczkę, po czym poszła w stronę basenu. Kontrolnie rzuciła okiem w lustro, chociaż i tak była pewna, że wygląda bardzo dobrze. Baza została zbyt profesjonalnie zrobiona, by mogło dojść do wpadki. Wypielęgnowane, gibkie ciało, doskonale przycięte włosy, niezmywalny makijaż oraz równe zęby, których kształt i układ od wczesnego dzieciństwa korygował najdroższy warszawski specjalista.
W rogu, pod wielką palmą zobaczyła przyjaciół. Wszyscy już byli, punktualni jak zwykle. Rozmawiali ułożeni w wygodnych pozycjach na leżakach. Najwyraźniej zdążyli już popływać.
– Hej, gdzie byłaś? – Joachim podniósł się na jej widok. Ciemnowłosy, trochę chudy (mama nakazywała jej się tym nie przejmować, bo to ponoć z wiekiem mija) uśmiechał się jak zwykle nieśmiało, ale witał energicznie, mówił głośno i poruszał się ze stanowczością zdradzającą człowieka, który wie, o co mu chodzi w życiu.
Pocałowali się. Konstancja roześmiała się po raz tysięczny tego dnia, który był jakby specjalnie stworzony do tego, by się cieszyć. Cudowna pogoda, doskonałe towarzystwo, a w perspektywie wieczorna randka. Nic, tylko się uśmiechać.
– Już jestem i to się liczy – powiedziała zalotnie.
Nigdy mu się nie tłumaczyła ze swojego postępowania. Nie było takiej potrzeby, Joachim przyjmował spokojnie każdą jej decyzję. W gruncie rzeczy zawsze podświadomie wiedziała, że chłopak nie ma wyjścia. Musi się jej podporządkować, podobnie jak kiedyś nauczyciele w szkole finansowanej przez ojca, jak lekarz, który zostawiał innych pacjentów w połowie badania, żeby tylko zjawić się kilka minut po wezwaniu. Jak wszyscy dookoła w taki czy inny sposób uzależnieni od dobrych stosunków z jej ojcem.
Joachim, choć pochodził z równie wpływowej rodziny, zachowywał się tak samo.
Konstancja usiadła na leżaku.
W tym momencie w kieszeni szlafroka, który Joachim zarzucił na oparcie, zadzwonił telefon.
– Joachimie, nigdy nie pracuj, kiedy wypoczywasz, to mąci aurę. Zwłaszcza na basenie – roześmiała się Dominika, córka dyrektora banku, choć i ona zawsze miała komórkę obok siebie i potrafiła na wezwanie swojego szefa wybiec w połowie najlepszej imprezy. Robiła błyskotliwą karierę po skończonych niedawno studiach prawniczych.
– Osiągniesz tyle co on, to sama zobaczysz, jak to jest – skomentował Michał, dyrektor zarządzający konsorcjum finansowego. – Ani chwili spokoju. Pracujesz, nawet kiedy śpisz – dodał ze sztucznie zbolałą miną.
Konstancja się uśmiechnęła. Wszyscy wiedzieli, że Michał uwielbia swoją pracę i wpadłby w ciężką depresję na samą myśl o tym, że ktoś mógłby go choć na chwilę zastąpić. W tym pozornie wyluzowanym gronie przyjaciół ona sama była jedyną osobą, która nie skończyła prestiżowych studiów i nie podjęła pracy w firmie swojego ojca ani żadnego z jego przyjaciół. Jej plan na życie wykrystalizował się już w ostatnich klasach szkoły podstawowej i w swym zasadniczym kształcie był aktualny do dzisiaj: nie przemęczać się, dobrze się bawić, a we właściwym czasie bogato wyjść za mąż. Pomysł stary jak świat i skuteczny w każdej epoce. Obecnie realizowała jego drugi punkt i bardzo powoli zmierzała w kierunku kolejnego.
Element kluczowy tego etapu, czyli Joachim, przyciskał mocno telefon do policzka i słuchał właśnie w napięciu jakiegoś dłuższego monologu, nie przerywając ani słowem. Odsunął się od grupy przyjaciół i wyglądał na dość poruszonego. Musiało się wydarzyć coś ważnego w ich rodzinnym interesie.
Konstancja westchnęła. Miała dystans do takich spraw. Zahartowały ją lata spędzone z ojcem, który potrafił na jedno wezwanie wybiec z domu w połowie spożywania wigilijnego barszczu, w trakcie jej urodzin, w rocznicę ślubu czy po prostu w środku nocy. Wiedziała też, że jej mąż najprawdopodobniej będzie prowadził taki sam tryb życia. Pogodziła się z tym – wszystko w życiu ma swoją cenę.
– Założę się, że to znowu jakieś interesy – westchnęła. – Nie cierpię firm, umów, polityków, układów i tym podobnego nudziarstwa – powiedziała do Marty, żeby trochę, tak tylko dla zasady, pomarudzić.
– Dzięki temu siedzisz teraz nad brzegiem najładniejszego basenu w stolicy – odparła jej koleżanka. – Gdyby twój ojciec nie odbierał non stop telefonów, już dawno musiałabyś zarabiać na życie. A naprawdę nie wiem, co mogłabyś robić – wyrwało jej się szczerze.
– Ja też nie wiem – odparła Konstancja wesoło. – Nic mnie nie pociąga. No, może z wyjątkiem Joachima.
– A twój ojciec? – Marta pochyliła się w jej stronę z ciekawością. – Dawno już chciałam o to zapytać. Nie martwi się, że zmarnujesz dorobek jego życia?
Konstancja nie pierwszy raz w życiu słyszała to pytanie. Ojciec fascynował wielu ludzi pragnących zgłębić tajemnicę jego sukcesu. Kto mógł, podpytywał o szczegóły jego życia, był on bowiem postacią dość tajemniczą, nigdy nie udzielał wywiadów i nie opowiadał o sobie. Konstancja stanowiła więc jedyne źródło informacji. Przywykła do tego.
– Jakoś się nie martwi – powiedziała lekkim tonem. – Może, podobnie jak mama, liczy na to, że dobrze wyjdę za mąż i tą starą, ale wciąż skuteczną metodą zapewnię mu godnego następcę. W końcu to nie moja wina, że jestem jedynaczką. Mogli się z matką bardziej przykładać do małżeńskich obowiązków.
Roześmiała się, po czym zerwała z leżaka i zgrabnie wskoczyła do wody. Zawsze przerywała rozmowy, gdy tylko poczuła taką ochotę. Nikomu to nie przeszkadzało, a w każdym razie nikt nie zgłaszał zastrzeżeń.
Kiedy wynurzyła się po drugiej stronie basenu, zobaczyła, że Joachim macha jej dłonią. Domyśliła się, że musi iść.
No cóż, doskonała okazja, żeby go sprawdzić – pomyślała.
Większość chłopaków utrzymywała z nią znajomość ze względu na kontakty ojca. Nawet ci z bogatych rodzin w taki czy inny sposób liczyli na jakieś korzyści. Zwykle ci, którzy mają dużo, chcą mieć jeszcze więcej. Można było łatwo sprawdzić, czy kandydat ma ukryte intencje. Ci sterowani przez rodziców w niczym jej się nie sprzeciwiali. Bali się.
Podpłynęła do brzegu i oparła się wdzięcznie na łokciach. Joachim przyjrzał jej się uważnie, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu. Miał bardzo dziwną minę. Sytuacja wydawała się wręcz stworzona do przeprowadzenia testu.
– Muszę iść – powiedział zgodnie z jej przewidywaniem. – To bardzo ważna sprawa.
– Zostań – poprosiła jak dziecko i spojrzała błagalnie, świadomie go prowokując.
– Nie mogę – odparł Joachim stanowczo.
– Nalegam bardzo mocno. Jeśli naprawdę mnie kochasz, zostań. – Doskonale grała rozkapryszoną dziedziczkę, nie musząc się przy tym nawet wysilać.
– Nie mogę – powtórzył.
– Będę naprawdę zła – ostrzegła go poważnym tonem. – I nie wiem, czy ten biznes, do którego tak pędzisz, wynagrodzi ci to choć w części. Zastanów się.
Ku jej zaskoczeniu Joachim ani przez chwilę się nie wahał. Niczego nie tłumacząc, pochylił się i bardzo mocno ją pocałował.
– Cześć – powiedział. – Było naprawdę miło – dodał bez sensu, bo tego dnia nie zdążyli nawet porozmawiać, o innych rozrywkach nie wspominając.
Nie zdążyła skomentować tego faktu nawet jednym słowem, bo mężczyzna odwrócił się i szybko poszedł w stronę szatni. Konstancja trwała w lekkim oszołomieniu. Z jednej strony wynik eksperymentu był pozytywny. Joachim kochał ją naprawdę, skoro nie bał się jej sprzeciwić. Najwyraźniej nie liczył się z instrukcjami rodziców, że nie należy dziewczyny drażnić z obawy przed gniewem jej ojca. Z drugiej strony niepokoiło ją to, że zbuntował się tak łatwo, zlekceważył jej wolę, jakby to było zupełnie normalne zachowanie.
Westchnęła, puściła wyłożony płytkami brzeg basenu i popłynęła z powrotem. Nie miała pojęcia, co o tym wszystkim sądzić. Zobaczyła jeszcze, że Mateusz Kaliski, syn tego Kaliskiego, również wyszedł, szepnąwszy coś do ucha swojej dziewczynie.
Cokolwiek się stało, ojcowie już się najwyraźniej porozumieli i wezwali następców tronu – pomyślała Konstancja.
Musieli mieć jakieś poważne kłopoty, ale to jej nie obchodziło. Znała te historie na pamięć. Może frank poszedł w górę, a może poleciał w dół albo jakieś państwo bankrutowało i należało ratować złożone tam depozyty bankowe. Na szczęście ona nie musiała się martwić takimi sprawami. Ojciec trzymał ją z dala od interesów, a jej wystarczały nieograniczony dostęp do rodzinnego konta i wygodne mieszkanie z osobnym wejściem.
Pływała jeszcze przez dłuższą chwilę, kątem oka rejestrując, jak towarzystwo się rozchodzi. To ją trochę zaniepokoiło. Zawróciła szybko w stronę leżaków, żeby zapytać, co się stało. Ich zachowanie zdecydowanie nie było normalne, nawet w obliczu zawirowań w interesach. Jednak zanim dopłynęła do brzegu, ostatnia osoba już zniknęła, jak jej się wydawało, w pośpiechu.
Konstancja wyszła z wody, wytarła się i otworzyła drzwi do szatni. Nikogo już nie było, a przecież dziewczyny zawsze potrzebowały sporo czasu, by się przebrać i wysuszyć. Usiadła na drewnianej ławce, oparła głowę o szafkę i poczuła, że jest jej przykro. Co się stało? Czy to miał być jakiś głupi wybryk? Jak w amerykańskich filmach, kiedy bohater myśli, że wszyscy go opuścili, a oni przygotowują przyjęcie niespodziankę? Nie miała w tym miesiącu urodzin. Na ten dzień nie przypadała też żadna rocznica w jej związku z Joachimem. Chyba że miałyby to być formalne oświadczyny, których spodziewała się od jakiegoś czasu. Ale tak głupio zorganizowane? To nie w stylu Joachima, któremu bliżej było do dżentelmena starej daty niż organizatora słabych niespodzianek.
Ubrała się i wysuszyła włosy, przez cały czas zastanawiając się nad dziwnym postępowaniem przyjaciół. W końcu postanowiła o tym zapomnieć. Stara, ale sprawdzona metoda na zmartwienia. Większość z nich – pozostawiona własnemu losowi – rozwiązywała się samoczynnie.
Włożyła rolki i otworzywszy drzwi, przejechała przez nienagannie błyszczący hol, po raz drugi zostawiając na podłodze długie, brzydkie ślady. Recepcjonistka pożegnała ją z zawodowym uśmiechem i znów przycisnęła odpowiedni guzik. Spojrzała na drzwi wejściowe, za którymi zniknęła córka najbardziej wpływowego klienta, i pomyślała różne rzeczy. Żadna z nich nie nadawała się do głośnego wyartykułowania w miejscu pracy.
Konstancja zatrzymała się na chodniku, oparła nogę o słupek, uśmiechnęła się odruchowo do przechodzącego obok mężczyzny, po czym pogrzebała przez chwilę w małym plecaku, do którego chaotycznie powrzucała wszystkie potrzebne rzeczy. Skąpe bikini, kosmetyki oraz portfel, dający poczucie, że można rozwiązać absolutnie każdy problem.
Na samym dnie plecaka znalazła telefon. Nie lubiła tego aparatu, miał niepraktyczne menu, ale kupiła go, bo był w tym sezonie najmodniejszy. Nacisnęła guzik i zobaczyła na wyświetlaczu dwieście sześćdziesiąt nieodebranych połączeń. Nawet jak na nią był to dość zaskakujący wynik. Poczuła lekki niepokój, kiedy się okazało, że prawie wszystkie były od ojca. Chyba w ciągu całego życia tyle razy do niej nie zadzwonił. A dzisiaj najwyraźniej non stop wybierał jej numer. Leciuteńki dreszcz przeleciał jej po plecach, ale szybko się otrząsnęła.
Machnęła władczo na przejeżdżającą taksówkę. Postanowiła wracać do domu. Odpocząć i się uspokoić. Co się, do licha, stało? Atak nuklearny na Stany Zjednoczone? Jakaś groźna epidemia? Wszędzie panował spokój, na ulicach nie było nawet śladu paniki. Już w samochodzie wybrała numer ojca, ale nie odbierał.
To się nazywa rodzicielska logika – pomyślała, wrzucając telefon do plecaka. – Najpierw dzwonić do córki ponad dwieście razy, a potem nie odbierać, kiedy ona oddzwania.
Wyjrzała przez okno. Za przyciemnianymi szybami toczyło się zwyczajne życie szarych ludzi. Nic o nim nie wiedziała, tyle co z powieści obyczajowych, które pochłaniała w ogromnej liczbie. Wchodziła do księgarni i naręczami wynosiła z niej nowości. Było wśród nich wiele amerykańskich romansów, ale lubiła też polskie powieści o zmagających się z trudnościami kobietach, które dzięki pracowitości i odwadze budowały swoje życie po różnych katastrofach. Dla niej były to właściwie powieści fantastyczne, nic w nich nie przypominało rzeczywistości, jaką znała.
Taksówka zaparkowała przed willą i Konstancja poczuła, jak robi jej się niedobrze ze strachu. Przed domem był zaparkowany samochód policyjny, biało-czerwona taśma oddzielała podjazd od reszty ogrodu. Dziewczyna wysupłała szybko dwadzieścia złotych z portfela, trzasnęła drzwiami taksówki i pobiegła w stronę domu. Policjant zatrzymał ją kilka metrów od wejścia. Drzwi były opieczętowane na całej długości białymi taśmami. Po podwórku kręciło się kilku mężczyzn. Rodziców nigdzie nie było widać.
– Wstęp wzbroniony. Proszę odejść – nakazał policjant stanowczym głosem.
– Ja tu mieszkam. Co się stało? – zapytała kompletnie zbita z tropu.
Policjant spojrzał na nią ze współczuciem.
– Nie mogę pani pomóc. Ale poproszę prokuratora, myślę, że on udzieli pani informacji.
– Prokuratora? Czy kogoś zamordowano? – przeraziła się.
– Nie. Proszę się uspokoić. O ile mi wiadomo, tylko aresztowano.
Tylko aresztowano? Kogo? Służbę, portiera czy kierowcę? A może asystenta ojca? Od początku wyglądał podejrzanie. Gdzie są rodzice? Myśli przelatywały jej przez głowę jak spłoszone ptaki.
Wyciągnęła komórkę i próbowała dzwonić na zmianę do mamy i taty. Żadne nie odbierało. Spróbowała zatelefonować do Joachima, ale też bezskutecznie. Patrzyła, jak policjant rozmawia z jakimś mężczyzną w garniturze, wskazując głową w jej kierunku. Nie miała numeru do rodzinnego prawnika i nagle pożałowała, że do tego stopnia nie interesowała się dotąd tego typu praktycznymi sprawami. Teraz by się przydało kilka informacji.
Mężczyzna w garniturze nadal był czymś zajęty, zaczęła więc dzwonić po kolei do wszystkich swoich znajomych. Nikt nie odbierał. Nie mogła się dłużej łudzić, że to zbieg okoliczności. Coś się stało, coś bardzo złego. Jednym ruchem podniosła taśmę w patriotycznych kolorach, którą do tej pory widywała jedynie w serialach kryminalnych, po czym pobiegła w stronę schodów prowadzących do wejścia do domu. W tej samej sekundzie ruszyli w jej stronę dwaj policjanci, a także prokurator, który jednym gestem dłoni powstrzymał funkcjonariuszy i podszedł do niej.
– Proszę się zatrzymać. Nie wolno pani wchodzić dalej. Dom został zamknięty, stanowi zabezpieczenie majątkowe na czas procesu.
– Ale ja tu mieszkam! – zawołała. Cała się trzęsła. – Z boku jest osobne wejście do mojego mieszkania!
Prokurator uniósł tylko brwi i zajrzał do czarnej teczki, którą trzymał w dłoni.
– Z dokumentów wynika, że jedynym właścicielem nieruchomości jest pan Jerzy Dobrowolski. Żadnych informacji o wydzielonym dodatkowym mieszkaniu nie ma w księgach wieczystych.
– Formalnie nie ma, ale w rzeczywistości w domu taty znajdują się moje mieszkanie i wszystkie rzeczy. Także osobiste.
– Przykro mi. W świetle prawa nic tu do pani nie należy.
Konstancja poczuła, że robi jej się słabo.
– Jak to nie należy? W życiu nie słyszałam głupszego tekstu! Gdzie są moi rodzice? Gdzie tata? On wszystko panu wyjaśni.
– Pani ojciec został aresztowany dwie godziny temu – odparł spokojnie prokurator, najwyraźniej uodporniony na emocjonalne reakcje. – Co do miejsca pobytu jego żony nie mamy żadnych informacji. Nie jest podejrzana w sprawie.
– Ojciec aresztowany?! Chyba wam się coś pomyliło. Mój tata to Jerzy Dobrowolski, właściciel Dromeksu. To znany i szanowany człowiek.
– Tak, proszę pani. – Prokurator ani na moment nie tracił spokoju. – Mówimy o tej samej osobie. Proszę się skontaktować z jego adwokatem, z pewnością udzieli pani wszystkich informacji. Ja mogę powiedzieć tylko tyle, że sprawa jest poważna, a cały majątek ruchomy i nieruchomy został zabezpieczony. Nie może pani wejść do tego domu. Proszę przyjąć wyrazy współczucia.
– Na chrzan mi pańskie wyrazy współczucia! – krzyknęła Konstancja, kompletnie wyprowadzona z równowagi. – Chcę wejść do własnego domu! Nie może mnie pan wpuścić chociaż na chwilę? Muszę zabrać swoje rzeczy.
– Przykro mi. – Prokurator odwrócił się do policjantów: – Proszę wyprowadzić panią poza teren posesji.
– Człowieku, nie rozumiesz, że ja tu mieszkam? – Dziewczyna zdenerwowała się na dobre. Do tego palanta nic nie docierało. – Nazywam się Konstancja Dobrowolska – wytłumaczyła mu jeszcze raz, bo najwyraźniej nie pojął.
– Rozumiem. Jeszcze raz zapewniam, że bardzo mi przykro – powiedział i odszedł.
Policjant złapał ją za łokieć i delikatnie skierował ku bramie. Konstancja szarpnęła się z całej siły.
– Proszę mnie nie dotykać – powiedziała zimno – bo wytoczę panu proces o molestowanie. Nie wiem, co za absurd dzieje się dookoła, ale jestem pewna, że winni tego skandalu szybko pożałują, że wpadli na tak bezdennie głupi pomysł jak podniesienie ręki na Jerzego Dobrowolskiego.
Przeszła przez podjazd, wyszła za bramę i stanęła zdezorientowana na chodniku. Spojrzała na dom. Nie była z nim związana emocjonalnie. Już w dzieciństwie nauczyła się nie przyzwyczajać do miejsc i ludzi. Ojciec zbyt często zmieniał zarówno siedziby, jak i personel. Przeprowadzki następowały szybko i z jej perspektywy były bardzo proste. Brała swoją torebkę, wkładała buty, a kierowca zawoził ją pod nowy adres. Niczego nigdy nie pakowała ani nie przenosiła. Tym zajmowali się wynajęci tragarze ze specjalistycznych, bardzo drogich firm, którzy potrafili zadbać, by każdy przedmiot w jej nowym pokoju znalazł się na właściwym miejscu.
W tym domu rodzina spędziła ostatnie pięć lat. Każdy w swoim skrzydle składającym się z kilku pokoi, łazienki, obszernej garderoby i słonecznego tarasu. Spotykali się przy posiłkach, oczywiście jeżeli nie stały im na przeszkodzie jakieś umówione terminy. Czasem nie widywali się tygodniami. Konstancja nie miała pojęcia, jak często jej rodzice ze sobą rozmawiają. Nigdy się nad tym nie zastanawiała.
Kolejny raz spróbowała się dodzwonić do mamy. Dlaczego ona nie odbiera? Przecież jeżeli coś się stało z ojcem i rzeczywiście został aresztowany, to mama powinna była się z nią skontaktować już dawno. Chyba że o niczym nie wie. W takim przypadku należało ją jak najszybciej o wszystkim zawiadomić. Tylko jak to zrobić? Gdzie ona, do licha, może być? Konstancja nic nie wiedziała o planach matki na dzisiaj, o ewentualnych znajomych czy ulubionych miejscach też niezbyt wiele. Od dawna miała swoje życie i z rodzicami nie rozmawiała zbyt często.
Westchnęła i zastanowiła się, co dalej robić. Była głodna, od rana nic nie jadła, a pływanie zaostrzyło jej apetyt. Bez żalu porzuciła więc skomplikowane rozważania i postanowiła w pierwszej kolejności zadbać o własny komfort. W głębi serca żywiła mocne przeczucie, że kiedy wróci do domu za pół godziny, sprawa będzie już nieaktualna. Wyciągnęła z plecaka miękkie baleriny, zdjęła rolki, zostawiła je pod bramą i ruszyła szybko w stronę najbliższej restauracji. Weszła do luksusowego, klimatyzowanego wnętrza, po czym z ulgą usiadła na wygodnym krześle. Potrzebowała chwili odpoczynku.
Kelner podszedł po niezwykle, jak na standardy tego miejsca, długiej chwili.
– Witam panią. – Mężczyzna uśmiechnął się ze starannie odmierzonym entuzjazmem, znacznie skromniejszym niż zwykle. Dobrze znał Konstancję, bywała tu czasami z ojcem, gdy ten przypominał sobie o rodzicielskich obowiązkach i w jeden wieczór próbował nadrobić zaległości z całych tygodni.
– Zanim przyjmę zamówienie – powiedział uprzejmie kelner. – Muszę z przykrością poinformować, że nasz terminal płatności elektronicznych uległ awarii i przyjmujemy wyłącznie gotówkę. – Ukłonił się i uśmiechnął szeroko.
– Pewnie szybko naprawicie – odpowiedziała dziewczyna.
– Z pewnością – zgodził się kelner. – Ale na razie przyjmujemy tylko płatność w gotówce – powtórzył.
Konstancja spojrzała do portfela. Nigdy nie wiedziała, ile pieniędzy ma przy sobie. Wśród licznych wizytówek oraz małych żółtych kartek ze sprawami do załatwienia, kiedy przyjdzie jej ochota, by się nimi zająć, zobaczyła dwa zmięte stuzłotowe banknoty. Na obiad powinno starczyć. Zamówiła pieczeń cielęcą w sosie borowikowym, francuską zupę cebulową i czekoladowy suflet. Zestaw był bardzo kaloryczny, ale potrzebowała sił. Przez dłuższą chwilę czekała na realizację zamówienia, starając się nie myśleć o problemach, które zostały za drzwiami restauracji. Sytuacja była tak absurdalna, że uznała, iż roztrząsanie jej nie ma żadnego sensu. Problem rozwiąże się sam, jak wszystkie inne do tej pory.
Z przyjemnością i uznaniem spojrzała na dzieło sztuki, które kelner postawił przed nią na nieskazitelnie czystym obrusie. W jasnobrązowym kamionkowym naczyniu, zapieczona na złoty kolor, zawrotnie pachniała zupa cebulowa. Po chwili dołączyła do niej idealnie uduszona cielęcina w towarzystwie borowików, sałat oraz kaszy gryczanej. Delikatny suflet uzupełnił tę symfonię smaków czekoladową nutą. Jadła powoli, próbując po kilka kęsów kolejnych dań. Większość jedzenia zostawiła na półmiskach. Wypiła jeszcze na koniec delikatną latte, uregulowała rachunek, dała kelnerowi pięćdziesiąt złotych napiwku i w ten sposób pozbyła się całej gotówki.
Wyszła na tonącą w słońcu ulicę i wzruszyła ramionami, jakby chciała strącić gromadzący się na nich ciężar. Nie miała pomysłu, co powinna zrobić, ale nie zamierzała przyznać się do tego nawet przed sobą. Wróciła przed dom. Niestety, nic nie wskazywało na to, by problem sam się rozwiązał. Zamkniętą bramę również opieczętowano. Na drzwiach domu nadal widniały białe taśmy. Jak dotąd absurd trwał. Policjantów już nie było, zniknął też prokurator, ale sytuacja wyglądała coraz gorzej.
Konstancja postała przez chwilę pod bramą, po czym zawróciła powoli tą samą co wcześniej drogą. Minęła stoliki przed restauracją, w której jadła obiad, i zobaczyła tego samego kelnera, przyjmującego kartę płatniczą od jakiegoś klienta.
Naprawili – pomyślała, ale jakaś część jej świadomości się zaniepokoiła. Zaczęła się zastanawiać, czy nie poproszono jej o gotówkę specjalnie. – Nie popadaj w paranoję – skarciła się w myślach, szybko przeszła na drugą stronę ulicy i ruszyła w stronę galerii handlowej.
Starając się lekceważyć niepokój, który sprawiał, że musiała się zmuszać, by nie zacząć biec, podeszła do bankomatu. Wyciągnęła lekko tylko drżącymi dłońmi złotą kartę Visa. To był jej najlepszy przyjaciel, wierny w każdej sytuacji, lekarstwo na wszystko. Nie było problemu, którego ta karta nie mogłaby rozwiązać. Oprócz nieograniczonego dostępu do konta ojca, na którym znajdowała się tak wielka ilość pieniędzy, że choćby cała rodzina codziennie szastała nimi od rana do wieczora, i tak wszystkich nie zdołaliby wydać, karta zawierała mnóstwo różnego rodzaju ubezpieczeń i dodatkowych usług.
Włożyła magiczny plastik do bankomatu i zaczęła wykonywać kolejne czynności, które miały ją uspokoić, utwierdzić w przekonaniu, że świat nie wyleciał z orbity i nadal kręci się wokół własnej osi, czyli pieniędzy. Postanowiła wybrać największą ilość gotówki, jaką tylko mogła otrzymać. Potrzebowała sporego rulonu banknotów, by znów poczuć się pewnie. Podała PIN, wpisała kwotę i po kilku sekundach wyświetlił się na ekranie bankomatu komunikat, jakiego nie widziała jeszcze nigdy w życiu: „Brak środków na koncie”. Wpatrywała się przez dłuższą chwilę w ten niezrozumiały tekst, a za jej plecami formowała się coraz dłuższa kolejka. Odeszła na bok, wzięła głęboki oddech i jeszcze raz ustawiła się w ogonku do bankomatu. Kolejna próba zakończyła się tak samo. Wyciągnęła z portfela drugą kartę i po chwili znów zobaczyła na ekranie znajomy już komunikat. Czekający za jej plecami ludzie zaczęli wydawać znaczące chrząknięcia. Zrezygnowała z dalszych prób. Pozostałe trzy karty, które miała, również były przypisane do kont ojca. Jeżeli rachunki bankowe zostały zablokowane, nie było sensu ich szturmować.
Konstancja uśmiechnęła się i odegnała niepokój. Prokurator może się łudzić, że jest sprytny, ale jego działania nie są w stanie zagrozić córce Jerzego Dobrowolskiego, człowieka dostatecznie inteligentnego, by zadbać o plan awaryjny i przygotować rodzinę na wypadek nieprzewidzianych kłopotów. Już od lat oprócz oficjalnych kont, firmowych i prywatnych, istniały też ściśle tajne, wyłącznie na hasło. Wystarczyło pójść do odpowiedniego oddziału banku i podać kombinację cyfr, aby dostać się do złożonych tam zasobów. Proste.
Stanęła na chodniku i odruchowo podniosła dłoń, by dać znak taksówkarzowi. Podjechał błyskawicznie, zdusiła więc w zarodku głupią myśl, że nie ma pieniędzy. Ma, oczywiście, tylko musi skorzystać z odpowiedniego konta.
Zażądała podwiezienia przed bank, po czym poprosiła kierowcę, by przez chwilę zaczekał. Podeszła do specjalnego stanowiska dla uprzywilejowanych klientów i złożyła dyspozycję wypłaty pieniędzy z konta. Pracownik wpisał dane, a Konstancja wstukała hasło i spokojnie czekała. Czerwony napis: „Brak środków” zaskoczył ją bardziej niż prokurator na podwórku. Niemożliwe. O tym koncie wiedziała tylko mama. Dziewczyna się uspokoiła. Widocznie matka już zadbała o zabezpieczenie ich losu. Dla pewności Konstancja sprawdziła jeszcze dwa pozostałe konta i skrytkę. Ziejąca pustką metalowa skrzynka tylko utwierdziła ją w przekonaniu, że mama była szybsza i już się wszystkim zajęła. Nikt inny nie znał hasła.
Pracownik banku stał w zapewniającej jej prywatność odległości. Musiał wiedzieć, czy ktoś się dzisiaj interesował tą skrytką, ale oczywiście za żadne skarby nie udzieli jej informacji. Dyskrecja była podstawą działania tej instytucji. Zamknęła skrytkę, podziękowała, po czym eskortowana przez bankowca przeszła z powrotem do głównego pomieszczenia. Pożegnała się i ruszyła w stronę wyjścia, jednocześnie grzebiąc w plecaku w poszukiwaniu telefonu. Nagle przez szerokie przeszklone drzwi zobaczyła taksówkarza miarowo maszerującego wzdłuż schodów, tam i z powrotem, co chwila zerkającego w stronę wejścia. W ostatniej chwili schowała się za automat do kawy, zanim kierowca ją zauważył.
Zatelefonowała do mamy. Wsłuchiwała się w rytmiczne, ciągłe sygnały, a nowo obudzona część jej świadomości już wiedziała, że nikt nie odbierze tego połączenia. Analizowała fakty z zimną precyzją i podsuwała gotowe wnioski. Ta sytuacja nie była normalna. Mama już dawno powinna była do niej zadzwonić. Najwyraźniej od pewnego czasu wiedziała, co się stało. Dlaczego nie zatroszczyła się w pierwszej kolejności o własną córkę? Dlaczego nie reagowała na jej próby nawiązania kontaktu?
Przez moment Konstancji zrobiło się zimno, a zupełnie zapomniane uczucie strachu ścisnęło jej gardło. Ostatni raz w życiu bała się, mając dziewięć lat. Było to na obozie harcerskim. Ale wtedy wystarczył jeden telefon i w ciągu dziesięciu minut komendant obozu wsadził ją do własnego samochodu i odwiózł do Warszawy, choć był środek nocy, a do pokonania mieli czterysta kilometrów. Córce głównego sponsora obozu nikt nie ośmielił się sprzeciwić. Na samo wspomnienie tamtej sytuacji dziewczyna się uspokoiła.
Lista kontaktów w telefonie nie ograniczała się przecież do jednej pozycji. Konstancja zaczęła wybierać kolejne numery, ale ciągle słyszała tylko monotonny sygnał nieodbieranych połączeń. Nie dodzwoniła się nawet do kierowcy, który zawsze miał włączony zestaw głośnomówiący i reagował natychmiast, kiedy tylko się go wezwało.
Strach znów podpełznął jej do gardła, a nowo obudzona świadomość logicznie podpowiadała, że wszyscy już wiedzą i nikt nie ma ochoty pomóc jej w tej trudnej sytuacji. Wyjrzała przez szklane drzwi i zobaczyła taksówkarza pokonującego kolejny raz trasę wzdłuż schodów. Odczekała, aż mężczyzna się odwróci i ruszy w drugą stronę, po czym biegiem opuściła wnętrze banku, przeskoczyła schody i schowała się za rogiem budynku. Serce biło jej mocno, a dłonie były mokre od potu. Szybko weszła w głąb bocznej uliczki, a potem, kilkakrotnie skręcając, uciekała dalej. Bała się o wiele bardziej niż wtedy na obozie. Jej ogłupiony bezstresowym wychowaniem umysł nie zanikł jeszcze całkowicie i niestety wybrał sobie ten właśnie najmniej odpowiedni moment, by się obudzić i pokazać, jak zimno potrafi działać. Twardo podsuwał Konstancji wniosek, że znalazła się w bardzo trudnym położeniu.
Dziewczyna zatrzymała się w końcu zdyszana i kolejny raz zbyła racjonalne argumenty. Było jeszcze wiele możliwości ratunku, których nie wykorzystała. Postanowiła jechać do prawnika reprezentującego ojca i jego firmę. Od tego należało zacząć. Mecenas Rudzki pewnie miał dostęp do innych tajnych kont i nie do końca legalnych skrytek. Łączyła ich z ojcem niejedna tajemnica. Ale przede wszystkim będzie musiał udzielić jej pomocy oraz wyjaśnień. Należało to do jego standardowych obowiązków.
Wróciła pospiesznie przed bank. Kiedy zbliżyła się do budynku, ostrożnie wychyliła głowę zza rogu, by z ulgą stwierdzić, że kierowca odjechał. Wyszła godnie z zaułka, wysoko unosząc brodę, i skierowała się na pobliski postój taksówek. Musiała to zrobić, choć nadal nie miała pieniędzy. Jak niby inaczej miała się dostać do kancelarii prawnej, która mieściła się na drugim końcu miasta?
Wiatr lekko poruszał gałęziami drzew rosnących długim szpalerem wzdłuż cmentarnych alejek, a ptaki śpiewały nad maleńkimi, prostokątnymi grobowcami, dokładnie tak samo pięknie jak w parkach i ogrodach pełnych bawiących się dzieci. Pszczoły brzęczały, słoneczne, sielskie popołudnie na wsi chyliło się ku wieczorowi. Z zamkniętymi oczami można było udawać, że wszystko jest tak, jak być powinno. Miłość oznacza zaufanie i poczucie bezpieczeństwa, a ciąża jest radosnym czasem oczekiwania na dziecko.
Ania uniosła powieki i spojrzała na złożone na kolanach dłonie. Na gładkiej jeszcze skórze pojawiła się niedawno pierwsza brązowa plamka. Babcia Ludwika miała ich na swoich dłoniach dziesiątki. Były znakiem upływających lat. Ania westchnęła. Wciąż czuła się młoda, wciąż była przekonana, że jeszcze ze wszystkim zdąży. Ale czas dyskretnie wysyłał jej pierwsze sygnały, że życie płynie i jeśli nie spróbuje być szczęśliwa teraz, to kto wie, czy w ogóle jeszcze kiedykolwiek zdąży.
Jestem szczęśliwa – powtarzała sobie ze znużeniem. – Mam wprawdzie pięć dodatkowych kilogramów i ranę w sercu, ale też troje udanych dzieci, rozsądnego, kochającego męża, stałą pracę, domek na wsi, zdrowie i grono znajomych. Tym wszystkim czas pokrywał przez lata pustkę po tamtej tragedii, jak woda nanosi piasek na nową plażę. Ania często się śmiała i nie było w tym fałszu. Kochała swoje dzieci i cieszyła się ich radościami.
Ale nigdy nie zapomniała.
Przynajmniej raz w tygodniu przychodziła na cmentarz i pielęgnowała grób obcego, porzuconego przez bliskich dziecka, bo nie dane jej było pochować swojej córeczki. W tamtych czasach szpitale nie wydawały rodzicom ciała zmarłego przy porodzie dziecka. Nie wiedziała, co się z nim stało. Ale, niestety, wciąż to sobie wyobrażała. Nie potrafiła też, mimo wielkich starań, pokochać prawdziwie swojego męża Pawła. Była dla niego dobra, bo troszczył się o dzieci. Dzięki niemu miała prawdziwą rodzinę i z wdzięczności za to dbała o niego z czułością. Jednak nie kochała. Ta część jej serca, która odpowiadała za relacje z mężczyznami, obumarła. Ania nie sądziła, by kiedykolwiek miało się to jeszcze zmienić. Minęło już tak wiele lat, że przestała liczyć nawet na zwykłą w takich przypadkach pociechę, że czas uleczy rany.
Pochyliła się nad grobem i pogłaskała dłonią gładkie płatki kwiatów, jakby to był policzek córeczki.
Wszyscy mówili: wyjdziesz za mąż, urodzisz kolejne dzieci, zapomnisz. Ale to nieprawda, że jedno dziecko można zastąpić innym. Każde ma swoje własne miejsce w sercu matki i każde kocha się tak samo mocno. Śmierć tej dziewczynki, będącej owocem prawdziwej miłości, zabrała z życia Ani wszystko, co ważne. Zaufanie do ludzi, wiarę w miłość, a także mężczyznę życia. Nie widziała go od ponad dwudziestu lat, ale wciąż kochała tak samo mocno. Nic na to nie pomagało. Ani religia, ani modne terapie, ani książki psychologiczne, ani rozsądne argumenty. Nic. Czasem wydawało się jej, że życie ma smak tektury. Wszystkie jego aspekty, oprócz dzieci, były mdłe, suche i szare. Pewien dziennikarz pytał kiedyś w programie śniadaniowym, jak długo kobieta może żyć tylko dla dzieci, nie mając żadnej pociechy oprócz macierzyństwa. Ona już znała odpowiedź. Długo, proszę pana, bywa, że przez całe życie.
Wstała i ruszyła w stronę domu. Okolica była wyjątkowo urokliwa. Kto chociaż raz przyjechał tutaj z tłocznego, zakurzonego Krakowa, zaczynał się rozglądać za jakąś nieruchomością do kupienia. A potem przeżywał ciężki szok, odkrywszy, że na wsi nie zawsze jest tak sielsko. Bywają też pełne błota jesienne tygodnie, długie metry dróg do własnoręcznego odśnieżania, a czas dojazdu karetki pogotowia to w porywach do półtorej godziny. Jej samej wprawdzie żaden z tych elementów nie zaskoczył, ale była świadkiem zabawnych, a czasem przerażających sytuacji, kiedy znajomi, którzy przeprowadzili się na wieś z dnia na dzień i pod wpływem impulsu, walczyli z naturą, pojęcia nie mając, jak się do tego zabrać.
Było już widać dom. Brązowy drewniany płot zrobiony przez Pawła, spadzisty dach i dwie tradycyjne kolumienki na ganku. Bzy w ogrodzie już kwitły, a kwiaty w doniczkach na parapetach otwierały kolejne pąki. Paweł grał z dziećmi w piłkę, z daleka było słychać ich okrzyki. Sielankowa wizja. Wiedziała, że ma wszystko, czego zawsze pragnęła, była za to wdzięczna i starała się doceniać każdy dar. Kochała swoją rodzinę i nigdy nie podniosła głosu na męża. Ale nic nie mogła poradzić na to, że jedno z tych uczuć nie było spontaniczne, kontrolowała je jej żelazna wola. Zawsze, nawet w najbardziej intymnych chwilach, trzymała na wodzy swoje myśli i uczucia, bo wiedziała, że jeśli choć na moment zamknie oczy i podda się nastrojowi chwili, natychmiast pojawi się twarz tamtego, jego dłonie i usta. Czuła się wtedy okropnie. Jakby jej mąż był tylko narzędziem do zaspokajania fizycznych potrzeb, przedmiotem.
Dlatego nie pozwalała sobie na spontaniczność. Doskonale udawała, tak jak tylko kobiety potrafią. Mężczyźni nie są w stanie na dłuższą metę grać, niektóre ich reakcje są zbyt widoczne. Ale kobiety mogą kłamać całymi latami, a ona była w tym naprawdę dobra. Udawała szczęście, rozkosz, miłość. Podbudowywała ego męża, prawiąc mu komplementy, i oszukiwała go, bo miała do siebie żal, że zgodziła się na to małżeństwo, choć wcale Pawła nie kochała.
Kiedy się poznali, była bardzo smutna, samotna i wciąż głęboko pogrążona w depresji poporodowej, a on bardzo szybko się w niej zakochał. Rodzina rzuciła się na tę ledwo kiełkującą miłość jak na dar niebios.
– Musisz za niego wyjść! – krzyczeli wszyscy. – To taki wspaniały chłopak, twoja jedyna szansa.
Paweł był sympatyczny, spokojny i ciepły. Kończył specjalizację w szpitalu rejonowym i uchodził za wymarzoną partię. Miły, przystojny lekarz. Nie wiedziała, dlaczego wybrał właśnie ją i wolał spędzać wieczory w towarzystwie smutnej, nieobecnej duchem dziewczyny zamiast wśród licznych wesołych, pełnych życia kobiet, które tylko czekały na jeden jego gest.
Ania cieszyła się jego wizytami. Rozpraszały choć na chwilę jej ponure myśli. Czuła się przy nim bezpiecznie, bo niczego nie chciał. Zachowywał się jak znajomy, potem przyjaciel. Czasem ją przytulił, wziął za rękę, ale nic więcej. I nagle się oświadczył. Była zbyt słaba i oszołomiona, żeby prawidłowo rozeznać się we własnych uczuciach. Pomyliła wdzięczność z miłością. Dała się przekonać rodzinie, która bardzo szybko zorganizowała wystawny ślub oraz huczne wesele. Młoda para dostała piękne i drogie prezenty, bo każdemu było żal dziewczyny opłakującej utracone dziecko. Wszyscy życzyli jej szczęścia. Mówili, że ślub z Pawłem to doskonały pomysł. Uwierzyła.
Poddała się wirowi wydarzeń, pozwoliła ubrać w białą suknię i długi welon, choć naprawdę w jej sytuacji było to zdecydowanie nie na miejscu. Wetknięto jej w dłonie bukiet, a następnie pospiesznie poprowadzono do ołtarza. Na weselu wypiła kilka toastów i poczuła się lepiej. Po raz pierwszy od tragedii tańczyła i się uśmiechała. Paweł patrzył w nią jak w obraz, był bardzo szczęśliwy. Rodzina odetchnęła z ulgą.
Nad ranem zostali sami w pięknie przystrojonym pokoju. Paweł zbliżył się do niej i delikatnie przytulił. Poczuła przyjemne ciepło rozlewające się po całym ciele, z radością poddała się temu znajomemu uczuciu. Zamknęła oczy, a wtedy przeszył ją zimny dreszcz. Zobaczyła z całą wyrazistością inną twarz. Poczuła inne dłonie na swoim ciele i dotyk ciepłych warg na ustach. Wtedy do niej dotarło, że popełniła błąd. Wielki błąd. Mimo to zaraz potem zrobiła kolejny. Zamiast uciekać, spojrzała w twarz swojemu świeżo poślubionemu mężowi. Był taki szczęśliwy, delikatny. Tak bardzo mu zależało, aby ich pierwsza noc była dla niej wyjątkowa. Stchórzyła i poddała się jego staraniom. Ale oczy miała otwarte, a umysł zimny. Tak już miało pozostać przez wszystkie wspólne lata.
Następnego dnia rano miała jeszcze mniej odwagi, by powiedzieć Pawłowi prawdę. Czuła z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia, starała się więc wynagrodzić mężowi swój brak uczuć i przez cały czas kłamała. A potem urodziły się dzieci i o żadnym rozstaniu ani wyznawaniu trudnej prawdy nie było już mowy. Nie skrzywdziłaby ich za nic w świecie, a one bardzo kochały swojego tatę.
Doszła do bramki, a dzieci pomachały jej z ogrodu. Wiedziały, gdzie była. Znały historię swojej siostry Anielki, ale nie lubiły, kiedy mama zbyt długo siedziała na cmentarzu. Piotr, najstarszy syn, odkąd sięgał pamięcią, zawsze się wtedy bał, choć nie wiedział dlaczego, jakby te wizyty stanowiły zagrożenie dla rodziny. I choć był już dorosły, od dwóch lat studiował w Krakowie, to nadal okropne, dławiące uczucie ściskało mu gardło, gdy widział, jak mama idzie powoli kamienistą drogą z cmentarnego zagajnika. Po jej powrocie w domu zawsze panowało sztuczne ożywienie, jakby każdy swoim entuzjazmem próbował zatuszować prawdziwe uczucia.
Gramy, wszyscy gramy – uświadomił sobie tego popołudnia i nie miał na myśli trzymanej w dłoniach piłki.
Kolacja dobiegała końca.
– Tata zdecyduje – padło sakramentalne zdanie, którym od lat mama kończyła swoje przemowy do rodziny, ale dzieci i tak wiedziały, że w sprawach domowych zgoda ojca będzie tylko formalnością.
Tata jadł, pogrążony dzisiaj w zdecydowanie niewesołych myślach, choć trzy dni niespodziewanego urlopu powinny go raczej wprawić w dobry humor. Zawsze do tej pory tak było. Tym razem słuchał w milczeniu planów mamy, ale nie patrzył na nią ze zwykłym zachwytem, tylko ponurym wzrokiem obserwował kolorowe kanapki, od czasu do czasu pogryzając jedną z nich.
– Pojedziemy wszyscy razem – entuzjazmowała się mama, a w jej głosie pobrzmiewały nuty sztucznego ożywienia. – Może w góry? Mam na oku taki jeden świetny pensjonat. Myślę, że Gabrysia mogłaby pojechać z nami. – Spojrzała na syna, jakby mu właśnie wręczała świetny prezent.
– Mamo, ja nie bardzo mogę w tym terminie, mam trochę innych zobowiązań – zaskoczył ją syn.
– Zobowiązań? – zdziwiła się Ania. – Jakim ty językiem do mnie mówisz? Zajęcia się przecież skończyły, sam mówiłeś. Do egzaminów dwa tygodnie. Przyda ci się przerwa.
Piotr spojrzał na ojca. Trwało to ułamek sekundy, mama niczego nie zauważyła, ale Natalia uważnie wpatrzona w starszego brata dostrzegła ich myślową pocztę. Przekaz musiał dotrzeć i najwyraźniej został zrozumiany, bo Piotr stanowczo wyprostował plecy.
– Ja nie jadę – powiedział i spokojnie wypił łyk herbaty.
Ania spojrzała z nagłym poczuciem bezradności na zgromadzoną przy stole rodzinę. Wspólne wyjazdy były stałym, od lat niezmiennym obyczajem. Zawsze tak spędzali każdy urlop. Tradycja była w tym domu rzeczą świętą, a słowo mamy do tej pory nie podlegało żadnym dyskusjom. Ania wyraźnie nie była przygotowana na zmiany. Było widać, że jej spojrzenie, skierowane najpierw w na męża, a potem córki, jest rozpaczliwe.
– Ja też nie jadę – odważyła się powiedzieć najmłodsza, Julia. – Dla mnie to także zły termin. Mam dużo nauki, niedługo klasyfikacja, poza tym muszę załatwić kilka innych spraw. Zostanę w domu – dokończyła stanowczo.
– Jak to zostaniesz w domu? – oburzyła się Anna, jakby Julka co najmniej zagroziła, że zamierza definitywnie stoczyć się na dno i w ten jeden weekend zmarnować wszelkie widoki na przyszłość. – Sama?!
– Nie sama, tylko ze mną – poparł siostrę Piotrek.
Ania opadła na oparcie krzesła, zaskoczona tym wspólnym buntem, milczeniem męża i dziwną atmosferą wiszącą nad stołem.
Natalia, druga z córek Ani i Pawła, również wyraźnie wyczuwała rosnące z każdą sekundą napięcie. Nie wiedziała, czy rodzeństwo działa w porozumieniu ze sobą, ale podejrzewała, że tak. Czuła też, że tata wie i czeka na reakcję żony. Najwyraźniej ważyły się tutaj jakieś istotne sprawy, a wyjazd był tylko pretekstem. Dłonie taty lekko drżały, co zasadniczo nigdy się nie zdarzało. Jego lekarskie opanowanie nie zawodziło nawet w najbardziej dramatycznych okolicznościach. Między innymi dlatego pacjenci tak bardzo go szanowali.
Przy stole toczyła się gra, której najbardziej osamotnionym uczestnikiem była mama. Sytuacja zupełnie nowa w tej rodzinie. To Ania zawsze miała ostateczny głos w każdej sprawie. Natalia poczuła, jak oblewa ją fala gorąca, i postanowiła, że jej czas nadszedł. Pytanie, które chciała zadać od lat, padnie właśnie teraz.
– To się świetnie składa – odezwał się niespodziewanie tata, przeszkadzając jej w realizacji planu. – Pojedziemy z mamą sami, na romantyczną wyprawę. Od lat nigdzie nie byliśmy bez dzieci.
Powiedział to szybko, na jednym oddechu. Mama nie zdążyła zapanować nad twarzą, na której odmalował się w oczywisty sposób wyraz przerażenia. Tata wstał, zacisnął na moment dłonie na krawędzi stołu, ale szybko się opanował.
– Pojedziemy do Zakopanego – rzekł stanowczo i był to pierwszy przypadek, kiedy rzeczywiście to on zadecydował.
Odwrócił się i podszedł do okna, nie patrząc na nikogo. Ania uśmiechnęła się odruchowo w starannie wyćwiczony sposób, ale żołądek jej się lekko ścisnął. Dawno nie byli nigdzie bez dzieci. To prawda, wtedy zawsze jest najtrudniej. Za dużo czasu na rozmowę, zbyt długie noce i nadmiernie leniwe poranki. Żadnych domowych obowiązków, którymi można by się zasłonić. Paweł był inteligentny, dobrze ją znał. Odkąd dzieci podrosły i coraz więcej czasu spędzały, nie angażując rodziców, udawanie stało się trudniejsze. Zmęczenie także powodowało wzrost ryzyka. Ale Ania była zdecydowana na każde poświęcenie, byle tylko nie dopuścić do szczerej rozmowy. Na to było już za późno. Paweł nigdy by tego nie udźwignął. Dzieci rosły przekonane, że żyją w szczęśliwej rodzinie, i to był cel, któremu Ania poświęciła życie. Nie miała zamiaru tego zmarnować. Spojrzała czujnie na syna i córki. Wyglądali na spokojnych i szczęśliwych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki