Droga do marzeń - Krystyna Mirek - ebook + audiobook + książka

Droga do marzeń ebook i audiobook

Krystyna Mirek

4,6
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o skomplikowanych życiowych wyborach, tajemnicach przeszłości i prawdziwych, wielkich uczuciach. A także o poszukiwaniu własnej tożsamości, kiedy okazuje się, że nic nie jest takie, jakie się wydawało, a życie szykuje nie zawsze miłe niespodzianki.

Konstancja jest zamożną jedynaczką, która żyje jak w bajce. Ukończyła tylko szkołę średnią, a jej plan na życie jest prosty: nic nie robić, nie liczyć się z nikim i sprawiać sobie przyjemności za pieniądze ojca, bogatego biznesmena. Ma 23 lata, majętnego narzeczonego, liczne grono przyjaciół o podobnych zainteresowaniach, sama nigdy nie pracowała i nie szanuje tego, co robią inni. Pewnego dnia cudowny sen pryska jak bańka mydlana. Ojciec zostaje aresztowany, matka znika ze wszystkimi oszczędnościami, luksusowy dom zostaje zabezpieczony przez policję, a Konstancja ląduje na ulicy, zdana tylko na siebie. Narzeczony i przyjaciele odwracają się od niej, matka nie odbiera telefonów. Dziewczyna musi zmierzyć się z brutalną prozą życia. Czy uda jej się odmienić swój los? Czy w środowisku, w którym wszyscy kłamią, odnajdzie prawdę i swoje miejsce w życiu? Jaką rolę odegra w tym poznany na dworcu bezdomny Rafał? Jakie głęboko skrywane rodzinne tajemnice odkryje przy okazji Konstancja?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 317

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 4 min

Lektor: Anna Łobocka

Oceny
4,6 (127 ocen)
93
26
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aneczka1950

Nie oderwiesz się od lektury

Po pracowitym weekendzie na Jarmarku Wielkanocnym w Szczecinie wracamy na woliński ziemię i takie wypieki 8 i 11 kwietnia: *żytni razowy solo lub z ziarnami *mieszany pszenno-żytni z ziarnami *z płaskurką i samopszą na żytnim zakwasie *grecki pszenny czysty lub z cebulką prażoną *kołacz pszenno-zytni ze śliwką I miodem lub w wersji roszerzonej z żurawiną, orzechami I makiem. *oleje świeże z czarnuszki, lnu, rydzowy, wiesiołek, ostropest Przy okazji MENU ŚWIATECZNE: CHLEBY JAK POWYŻSZEJ, OPRÓCZ TEGO ZAKWAS NA ŻUREK (15ZL 0,9L) ORAZ CHLEBEK DO KOSZYCZKA 5ZL SZTUKA. ZAMOWIENIA DO PONIEDZIALKU 14 KWIETNIA.
00
Beauty123

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo przyjemna lektura, gorąco polecam na poprawę humoru.
00
Wiosna333

Dobrze spędzony czas

Może to trochę taka bajka dla dorosłych, ale w sumie miło spędzony czas.
00
janinamat

Dobrze spędzony czas

Podobała mi się.
00
mardon1

Nie oderwiesz się od lektury

Wszystkie książki tej autorki są niesamowite, ta również nie zawiodła❤️
00

Popularność




Prolog

Jest wiele powo­dów poczę­cia dzieci. Różne są też w dzi­siej­szych cza­sach metody.

Kon­stan­cja Dobro­wol­ska została poczęta w tra­dy­cyjny spo­sób. Tej nocy, kiedy to się stało, nad kra­kow­skimi Plan­tami świe­ciły wszyst­kie gwiazdy i wiatr szu­miał w gałę­ziach. Dziew­czynka uro­dziła się zdrowa i śliczna, a jed­nak kiedy jej tata wyno­sił zawi­niątko z nowo­rod­kiem z oddziału położ­ni­czego, pła­kał, a ręce tak mu się trzę­sły, że nie mógł naci­snąć pilota na klu­czyku samo­cho­do­wym. W tym samym cza­sie mama łkała, leżąc w szpi­tal­nym łóżku. Uspo­ko­iła się dopiero po spo­rej dawce leków.

Dziecko rosło w dość chłod­nej atmos­fe­rze, choć mate­rial­nie niczego mu nie bra­ko­wało. To, co miało być począt­kiem wiel­kiego szczę­ścia, stało się pierw­szym kro­kiem do życia w świe­cie fał­szy­wych uśmie­chów i pustych, nie­szcze­rych roz­mów. Odkąd Jerzy Dobro­wol­ski przy­niósł swoją upra­gnioną córeczkę do domu, nic już w jego życiu nie było takie jak daw­niej.

Rozdział 1

– Ups, prze­pra­szam! – zawo­łała bez­tro­sko Kon­stan­cja sekundę po tym, jak wpa­dła z całą siłą na jakie­goś nie­po­zor­nego męż­czy­znę. Ten obró­cił się wokół wła­snej osi, ale zanim zdą­żył się zorien­to­wać, co się stało, ona była już daleko.

Miała naprawdę szyb­kie rolki. A dzi­siaj dodat­kowo dobry humor niósł ją jak na skrzy­dłach. Sla­lo­mem wymi­jała spa­ce­ru­ją­cych par­ko­wymi ulicz­kami ludzi. Słońce świe­ciło jej pro­sto w twarz, ale pęd powie­trza chło­dził policzki, więc czuła się dosko­nale. Wyje­chała z parku na chod­nik i ścieżką rowe­rową szu­so­wała przed sie­bie. Spie­szyła się. Joachim już od godziny cze­kał na base­nie i pew­nie był zły.

Ale nie okaże tego – pomy­ślała but­nie. – Zbyt mocno mnie kocha.

Zatrzy­mała się przed przej­ściem przez ruchliwą ulicę. Sto­jący przy kra­węż­niku prze­chod­nie spo­glą­dali na nią z cie­ka­wo­ścią. Wyglą­dała dobrze i wie­działa o tym. Ani jedna kro­pla potu nie śmiała spły­nąć po jej pokry­tym naj­lep­szym anty­per­spi­ran­tem ciele. Drogi puder w kre­mie rów­nież trwał nie­wzru­sze­nie na policz­kach, maki­jaż per­ma­nentny dawał poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, a oczy spod zagęsz­czo­nych rzęs rzu­cały zalotne spoj­rze­nia.

Prze­cho­dzący chod­ni­kiem chło­pak obej­rzał się zafa­scy­no­wany tak bar­dzo, że dopiero w ostat­niej chwili zauwa­żył sto­jącą przy kra­węż­niku latar­nię i led­wie zdo­łał ją wymi­nąć.

Kon­stan­cja się uśmiech­nęła. Uwiel­biała to uczu­cie. Rzu­cić tylko jedno sta­ran­nie wypra­co­wane spoj­rze­nie i mieć pew­ność cał­ko­wi­tego zwy­cię­stwa. Nie­ważne, ile lat miał ten męż­czy­zna, czy był żonaty, zako­chany lub zarę­czony. Potrze­bo­wała zale­d­wie kilku chwil, by wywró­cić jego życie do góry nogami.

Ile masz lat? – pytało spoj­rze­nie prze­jeż­dża­ją­cego obok niej rowe­rzy­sty. Ludzie ni­gdy nie potra­fili tego pra­wi­dłowo osza­co­wać.

Lubiła mówić, że szes­na­ście, choć naprawdę miała dwa­dzie­ścia trzy. Ale trzeba ją było znać o wiele dłu­żej, by się tego domy­ślić. Wszystko można kupić. Także wieczną mło­dość. Trzeba mieć tylko dużo czasu i górę pie­nię­dzy. Kon­stan­cja posia­dała i jedno, i dru­gie. Wszystko dzięki ukła­dowi z rodzi­cami: ona miała pod dostat­kiem czasu, a rodzice pie­nię­dzy.

Świa­tło zmie­niło się na zie­lone i Kon­stan­cja prze­je­chała z wdzię­kiem na drugą stronę ulicy. W ple­caku po raz kolejny zadzwo­nił tele­fon.

Stę­sk­niony Joachim – domy­śliła się i posta­no­wiła nie odbie­rać. Szkoda czasu. Im szyb­ciej dotrze na miej­sce, tym lepiej. Chło­pak szybko zapo­mni o stre­sie, a ona wyna­gro­dzi mu każdą minutę spóź­nie­nia. Była to jedna z tych rze­czy, które potra­fiła robić dosko­nale.

Spo­śród wszyst­kich chło­pa­ków, któ­rzy polo­wali na córkę boga­tego biz­nes­mena już od wcze­snych klas szkoły pod­sta­wo­wej, Joachim był pierw­szym, któ­rego ta odwa­żyła się poko­chać. Zasad­ni­czo sta­rała się uni­kać głęb­szych rela­cji po tym, jak już w przed­szkolu usły­szała, że dzieci tak naprawdę nie lubią jej, tylko zabawki, któ­rymi pozwala im się bawić. Bolało do dzi­siaj.

Ale Joachim nie chciał jej zaba­wek, miał swoje. Nie zale­żało mu także na zna­jo­mo­ściach Jerzego Dobro­wol­skiego, ponie­waż jego ojciec miał takie same, a kto wie, może nawet więk­sze. Po raz pierw­szy Kon­stan­cja czuła się naprawdę bez­piecz­nie. Lecz nawet ten udany zwią­zek nie odgry­wał w jej życiu domi­nu­ją­cej roli. Uwa­żała, że miłość to rzecz prze­re­kla­mo­wana przez łzawe romanse i filmy, które gene­rują nie­złe zyski, ale nie­wiele mówią o życiu. W realu było to, ow­szem, nawet dość przy­jemne uczu­cie, przy­datne w wielu sytu­acjach, ale nie widziała powodu, żeby nada­wać mu szcze­gólną rangę. Miłość to po pro­stu taki sam skład­nik życia jak jedze­nie, picie czy poranna gim­na­styka. Konieczny dla zdro­wia i pełni życia, ale nie­wart, żeby się nim prze­sad­nie przej­mo­wać. Wie­działa, co mówi, w wieku dwu­dzie­stu trzech lat miała już za sobą trzy­na­stu chło­pa­ków oraz dwóch byłych narze­czo­nych.

Tele­fon dzwo­nił bez prze­rwy. Kon­stan­cja uśmiech­nęła się na samą myśl o tym, jak bar­dzo Joachim będzie stę­sk­niony. To zapo­wia­dało, że wie­czór będzie przy­jemny, a nawet roz­koszny.

I o to cho­dzi – ucie­szyła się.

Kolejne skrzy­żo­wa­nie prze­je­chała na czer­wo­nym świe­tle i, rado­śnie macha­jąc trą­bią­cym kie­row­com, bez trudu wymi­nęła sto­ją­cych przy przej­ściu pie­szych, po czym zna­la­zła się na dru­gim końcu ulicy. Pod­je­chała przed drzwi luk­su­so­wego hotelu. Uśmiech­nęła się do zna­jo­mego por­tiera i na rol­kach wje­chała do błysz­czą­cego wnę­trza. Nikt z obsługi nie sko­men­to­wał tego faktu ani sło­wem, cho­ciaż kółka zosta­wiały widoczne smugi na wypo­le­ro­wa­nej pod­sadzce.

Recep­cjo­nistka w mil­cze­niu naci­snęła odpo­wiedni guzik i wezwała sprzą­taczki.

– Tylko szybko i dys­kret­nie – szep­nęła, kiedy się poja­wiły. – To nie jest odpo­wied­nia pora na czysz­cze­nie holu.

Dziew­czyny, roz­glą­da­jąc się czuj­nie, bły­ska­wicz­nie pole­ro­wały na kola­nach brudne smugi. Hotel miał błysz­czeć non stop, takie wpadki tech­niczne musiały być nie­wi­doczne dla gości. Kon­stan­cja obej­rzała się, zare­je­stro­wała kątem oka pra­cu­jące kobiety, ale nawet przez moment nie pomy­ślała, że jest dla nich źró­dłem stresu i dodat­ko­wych obo­wiąz­ków. Sprzą­taczki były sta­łym skład­ni­kiem jej życia: dys­kret­nie porząd­ko­wały kolejne kupo­wane przez rodzi­ców domy, pry­watne szkoły, do któ­rych dziew­czyna uczęsz­czała, oraz hotele i pen­sjo­naty, gdzie zda­rzało jej się zatrzy­my­wać. Wyda­wało jej się zawsze, że są natu­ral­nym ele­men­tem śro­do­wi­ska. Jak powie­trze. Sama ni­gdy nie miała ścierki w dłoni.

Kon­stan­cja ruszyła pro­sto w stronę szkla­nych drzwi oddzie­la­ją­cych hol od hote­lo­wego spa. Wje­chała do szatni i dopiero tam zdjęła rolki. Prze­brała się szybko w kostium kąpie­lowy. Wrzu­ciła ubra­nia i ple­cak z dzwo­nią­cym tele­fo­nem do szafki, wsu­nęła rolki pod ławeczkę, po czym poszła w stronę basenu. Kon­tro­l­nie rzu­ciła okiem w lustro, cho­ciaż i tak była pewna, że wygląda bar­dzo dobrze. Baza została zbyt pro­fe­sjo­nal­nie zro­biona, by mogło dojść do wpadki. Wypie­lę­gno­wane, gib­kie ciało, dosko­nale przy­cięte włosy, nie­zmy­walny maki­jaż oraz równe zęby, któ­rych kształt i układ od wcze­snego dzie­ciń­stwa kory­go­wał naj­droż­szy war­szaw­ski spe­cja­li­sta.

W rogu, pod wielką palmą zoba­czyła przy­ja­ciół. Wszy­scy już byli, punk­tu­alni jak zwy­kle. Roz­ma­wiali uło­żeni w wygod­nych pozy­cjach na leża­kach. Naj­wy­raź­niej zdą­żyli już popły­wać.

– Hej, gdzie byłaś? – Joachim pod­niósł się na jej widok. Ciem­no­włosy, tro­chę chudy (mama naka­zy­wała jej się tym nie przej­mo­wać, bo to ponoć z wie­kiem mija) uśmie­chał się jak zwy­kle nie­śmiało, ale witał ener­gicz­nie, mówił gło­śno i poru­szał się ze sta­now­czo­ścią zdra­dza­jącą czło­wieka, który wie, o co mu cho­dzi w życiu.

Poca­ło­wali się. Kon­stan­cja roze­śmiała się po raz tysięczny tego dnia, który był jakby spe­cjal­nie stwo­rzony do tego, by się cie­szyć. Cudowna pogoda, dosko­nałe towa­rzy­stwo, a w per­spek­ty­wie wie­czorna randka. Nic, tylko się uśmie­chać.

– Już jestem i to się liczy – powie­działa zalot­nie.

Ni­gdy mu się nie tłu­ma­czyła ze swo­jego postę­po­wa­nia. Nie było takiej potrzeby, Joachim przyj­mo­wał spo­koj­nie każdą jej decy­zję. W grun­cie rze­czy zawsze pod­świa­do­mie wie­działa, że chło­pak nie ma wyj­ścia. Musi się jej pod­po­rząd­ko­wać, podob­nie jak kie­dyś nauczy­ciele w szkole finan­so­wa­nej przez ojca, jak lekarz, który zosta­wiał innych pacjen­tów w poło­wie bada­nia, żeby tylko zja­wić się kilka minut po wezwa­niu. Jak wszy­scy dookoła w taki czy inny spo­sób uza­leż­nieni od dobrych sto­sun­ków z jej ojcem.

Joachim, choć pocho­dził z rów­nie wpły­wo­wej rodziny, zacho­wy­wał się tak samo.

Kon­stan­cja usia­dła na leżaku.

W tym momen­cie w kie­szeni szla­froka, który Joachim zarzu­cił na opar­cie, zadzwo­nił tele­fon.

– Joachi­mie, ni­gdy nie pra­cuj, kiedy wypo­czy­wasz, to mąci aurę. Zwłasz­cza na base­nie – roze­śmiała się Domi­nika, córka dyrek­tora banku, choć i ona zawsze miała komórkę obok sie­bie i potra­fiła na wezwa­nie swo­jego szefa wybiec w poło­wie naj­lep­szej imprezy. Robiła bły­sko­tliwą karierę po skoń­czo­nych nie­dawno stu­diach praw­ni­czych.

– Osią­gniesz tyle co on, to sama zoba­czysz, jak to jest – sko­men­to­wał Michał, dyrek­tor zarzą­dza­jący kon­sor­cjum finan­so­wego. – Ani chwili spo­koju. Pra­cu­jesz, nawet kiedy śpisz – dodał ze sztucz­nie zbo­lałą miną.

Kon­stan­cja się uśmiech­nęła. Wszy­scy wie­dzieli, że Michał uwiel­bia swoją pracę i wpadłby w ciężką depre­sję na samą myśl o tym, że ktoś mógłby go choć na chwilę zastą­pić. W tym pozor­nie wylu­zo­wa­nym gro­nie przy­ja­ciół ona sama była jedyną osobą, która nie skoń­czyła pre­sti­żo­wych stu­diów i nie pod­jęła pracy w fir­mie swo­jego ojca ani żad­nego z jego przy­ja­ciół. Jej plan na życie wykry­sta­li­zo­wał się już w ostat­nich kla­sach szkoły pod­sta­wo­wej i w swym zasad­ni­czym kształ­cie był aktu­alny do dzi­siaj: nie prze­mę­czać się, dobrze się bawić, a we wła­ści­wym cza­sie bogato wyjść za mąż. Pomysł stary jak świat i sku­teczny w każ­dej epoce. Obec­nie reali­zo­wała jego drugi punkt i bar­dzo powoli zmie­rzała w kie­runku kolej­nego.

Ele­ment klu­czowy tego etapu, czyli Joachim, przy­ci­skał mocno tele­fon do policzka i słu­chał wła­śnie w napię­ciu jakie­goś dłuż­szego mono­logu, nie prze­ry­wa­jąc ani sło­wem. Odsu­nął się od grupy przy­ja­ciół i wyglą­dał na dość poru­szo­nego. Musiało się wyda­rzyć coś waż­nego w ich rodzin­nym inte­re­sie.

Kon­stan­cja wes­tchnęła. Miała dystans do takich spraw. Zahar­to­wały ją lata spę­dzone z ojcem, który potra­fił na jedno wezwa­nie wybiec z domu w poło­wie spo­ży­wa­nia wigi­lij­nego barsz­czu, w trak­cie jej uro­dzin, w rocz­nicę ślubu czy po pro­stu w środku nocy. Wie­działa też, że jej mąż naj­praw­do­po­dob­niej będzie pro­wa­dził taki sam tryb życia. Pogo­dziła się z tym – wszystko w życiu ma swoją cenę.

– Założę się, że to znowu jakieś inte­resy – wes­tchnęła. – Nie cier­pię firm, umów, poli­ty­ków, ukła­dów i tym podob­nego nudziar­stwa – powie­działa do Marty, żeby tro­chę, tak tylko dla zasady, poma­ru­dzić.

– Dzięki temu sie­dzisz teraz nad brze­giem naj­ład­niej­szego basenu w sto­licy – odparła jej kole­żanka. – Gdyby twój ojciec nie odbie­rał non stop tele­fo­nów, już dawno musia­ła­byś zara­biać na życie. A naprawdę nie wiem, co mogła­byś robić – wyrwało jej się szcze­rze.

– Ja też nie wiem – odparła Kon­stan­cja wesoło. – Nic mnie nie pociąga. No, może z wyjąt­kiem Joachima.

– A twój ojciec? – Marta pochy­liła się w jej stronę z cie­ka­wo­ścią. – Dawno już chcia­łam o to zapy­tać. Nie mar­twi się, że zmar­nu­jesz doro­bek jego życia?

Kon­stan­cja nie pierw­szy raz w życiu sły­szała to pyta­nie. Ojciec fascy­no­wał wielu ludzi pra­gną­cych zgłę­bić tajem­nicę jego suk­cesu. Kto mógł, pod­py­ty­wał o szcze­góły jego życia, był on bowiem posta­cią dość tajem­ni­czą, ni­gdy nie udzie­lał wywia­dów i nie opo­wia­dał o sobie. Kon­stan­cja sta­no­wiła więc jedyne źró­dło infor­ma­cji. Przy­wy­kła do tego.

– Jakoś się nie mar­twi – powie­działa lek­kim tonem. – Może, podob­nie jak mama, liczy na to, że dobrze wyjdę za mąż i tą starą, ale wciąż sku­teczną metodą zapew­nię mu god­nego następcę. W końcu to nie moja wina, że jestem jedy­naczką. Mogli się z matką bar­dziej przy­kła­dać do mał­żeń­skich obo­wiąz­ków.

Roze­śmiała się, po czym zerwała z leżaka i zgrab­nie wsko­czyła do wody. Zawsze prze­ry­wała roz­mowy, gdy tylko poczuła taką ochotę. Nikomu to nie prze­szka­dzało, a w każ­dym razie nikt nie zgła­szał zastrze­żeń.

Kiedy wynu­rzyła się po dru­giej stro­nie basenu, zoba­czyła, że Joachim macha jej dło­nią. Domy­śliła się, że musi iść.

No cóż, dosko­nała oka­zja, żeby go spraw­dzić – pomy­ślała.

Więk­szość chło­pa­ków utrzy­my­wała z nią zna­jo­mość ze względu na kon­takty ojca. Nawet ci z boga­tych rodzin w taki czy inny spo­sób liczyli na jakieś korzy­ści. Zwy­kle ci, któ­rzy mają dużo, chcą mieć jesz­cze wię­cej. Można było łatwo spraw­dzić, czy kan­dy­dat ma ukryte inten­cje. Ci ste­ro­wani przez rodzi­ców w niczym jej się nie sprze­ci­wiali. Bali się.

Pod­pły­nęła do brzegu i oparła się wdzięcz­nie na łok­ciach. Joachim przyj­rzał jej się uważ­nie, jakby ją widział po raz pierw­szy w życiu. Miał bar­dzo dziwną minę. Sytu­acja wyda­wała się wręcz stwo­rzona do prze­pro­wa­dze­nia testu.

– Muszę iść – powie­dział zgod­nie z jej prze­wi­dy­wa­niem. – To bar­dzo ważna sprawa.

– Zostań – popro­siła jak dziecko i spoj­rzała bła­gal­nie, świa­do­mie go pro­wo­ku­jąc.

– Nie mogę – odparł Joachim sta­now­czo.

– Nale­gam bar­dzo mocno. Jeśli naprawdę mnie kochasz, zostań. – Dosko­nale grała roz­ka­pry­szoną dzie­dziczkę, nie musząc się przy tym nawet wysi­lać.

– Nie mogę – powtó­rzył.

– Będę naprawdę zła – ostrze­gła go poważ­nym tonem. – I nie wiem, czy ten biz­nes, do któ­rego tak pędzisz, wyna­gro­dzi ci to choć w czę­ści. Zasta­nów się.

Ku jej zasko­cze­niu Joachim ani przez chwilę się nie wahał. Niczego nie tłu­ma­cząc, pochy­lił się i bar­dzo mocno ją poca­ło­wał.

– Cześć – powie­dział. – Było naprawdę miło – dodał bez sensu, bo tego dnia nie zdą­żyli nawet poroz­ma­wiać, o innych roz­ryw­kach nie wspo­mi­na­jąc.

Nie zdą­żyła sko­men­to­wać tego faktu nawet jed­nym sło­wem, bo męż­czy­zna odwró­cił się i szybko poszedł w stronę szatni. Kon­stan­cja trwała w lek­kim oszo­ło­mie­niu. Z jed­nej strony wynik eks­pe­ry­mentu był pozy­tywny. Joachim kochał ją naprawdę, skoro nie bał się jej sprze­ci­wić. Naj­wy­raź­niej nie liczył się z instruk­cjami rodzi­ców, że nie należy dziew­czyny draż­nić z obawy przed gnie­wem jej ojca. Z dru­giej strony nie­po­ko­iło ją to, że zbun­to­wał się tak łatwo, zlek­ce­wa­żył jej wolę, jakby to było zupeł­nie nor­malne zacho­wa­nie.

Wes­tchnęła, puściła wyło­żony płyt­kami brzeg basenu i popły­nęła z powro­tem. Nie miała poję­cia, co o tym wszyst­kim sądzić. Zoba­czyła jesz­cze, że Mate­usz Kali­ski, syn tego Kali­skiego, rów­nież wyszedł, szep­nąw­szy coś do ucha swo­jej dziew­czy­nie.

Cokol­wiek się stało, ojco­wie już się naj­wy­raź­niej poro­zu­mieli i wezwali następ­ców tronu – pomy­ślała Kon­stan­cja.

Musieli mieć jakieś poważne kło­poty, ale to jej nie obcho­dziło. Znała te histo­rie na pamięć. Może frank poszedł w górę, a może pole­ciał w dół albo jakieś pań­stwo ban­kru­to­wało i nale­żało rato­wać zło­żone tam depo­zyty ban­kowe. Na szczę­ście ona nie musiała się mar­twić takimi spra­wami. Ojciec trzy­mał ją z dala od inte­re­sów, a jej wystar­czały nie­ogra­ni­czony dostęp do rodzin­nego konta i wygodne miesz­ka­nie z osob­nym wej­ściem.

Pły­wała jesz­cze przez dłuż­szą chwilę, kątem oka reje­stru­jąc, jak towa­rzy­stwo się roz­cho­dzi. To ją tro­chę zanie­po­ko­iło. Zawró­ciła szybko w stronę leża­ków, żeby zapy­tać, co się stało. Ich zacho­wa­nie zde­cy­do­wa­nie nie było nor­malne, nawet w obli­czu zawi­ro­wań w inte­re­sach. Jed­nak zanim dopły­nęła do brzegu, ostat­nia osoba już znik­nęła, jak jej się wyda­wało, w pośpie­chu.

Kon­stan­cja wyszła z wody, wytarła się i otwo­rzyła drzwi do szatni. Nikogo już nie było, a prze­cież dziew­czyny zawsze potrze­bo­wały sporo czasu, by się prze­brać i wysu­szyć. Usia­dła na drew­nia­nej ławce, oparła głowę o szafkę i poczuła, że jest jej przy­kro. Co się stało? Czy to miał być jakiś głupi wybryk? Jak w ame­ry­kań­skich fil­mach, kiedy boha­ter myśli, że wszy­scy go opu­ścili, a oni przy­go­to­wują przy­ję­cie nie­spo­dziankę? Nie miała w tym mie­siącu uro­dzin. Na ten dzień nie przy­pa­dała też żadna rocz­nica w jej związku z Joachi­mem. Chyba że mia­łyby to być for­malne oświad­czyny, któ­rych spo­dzie­wała się od jakie­goś czasu. Ale tak głu­pio zor­ga­ni­zo­wane? To nie w stylu Joachima, któ­remu bli­żej było do dżen­tel­mena sta­rej daty niż orga­ni­za­tora sła­bych nie­spo­dzia­nek.

Ubrała się i wysu­szyła włosy, przez cały czas zasta­na­wia­jąc się nad dziw­nym postę­po­wa­niem przy­ja­ciół. W końcu posta­no­wiła o tym zapo­mnieć. Stara, ale spraw­dzona metoda na zmar­twie­nia. Więk­szość z nich – pozo­sta­wiona wła­snemu losowi – roz­wią­zy­wała się samo­czyn­nie.

Wło­żyła rolki i otwo­rzyw­szy drzwi, prze­je­chała przez nie­na­gan­nie błysz­czący hol, po raz drugi zosta­wia­jąc na pod­ło­dze dłu­gie, brzyd­kie ślady. Recep­cjo­nistka poże­gnała ją z zawo­do­wym uśmie­chem i znów przy­ci­snęła odpo­wiedni guzik. Spoj­rzała na drzwi wej­ściowe, za któ­rymi znik­nęła córka naj­bar­dziej wpły­wo­wego klienta, i pomy­ślała różne rze­czy. Żadna z nich nie nada­wała się do gło­śnego wyar­ty­ku­ło­wa­nia w miej­scu pracy.

Rozdział 2

Kon­stan­cja zatrzy­mała się na chod­niku, oparła nogę o słu­pek, uśmiech­nęła się odru­chowo do prze­cho­dzą­cego obok męż­czy­zny, po czym pogrze­bała przez chwilę w małym ple­caku, do któ­rego cha­otycz­nie powrzu­cała wszyst­kie potrzebne rze­czy. Skąpe bikini, kosme­tyki oraz port­fel, dający poczu­cie, że można roz­wią­zać abso­lut­nie każdy pro­blem.

Na samym dnie ple­caka zna­la­zła tele­fon. Nie lubiła tego apa­ratu, miał nie­prak­tyczne menu, ale kupiła go, bo był w tym sezo­nie naj­mod­niej­szy. Naci­snęła guzik i zoba­czyła na wyświe­tla­czu dwie­ście sześć­dzie­siąt nie­ode­bra­nych połą­czeń. Nawet jak na nią był to dość zaska­ku­jący wynik. Poczuła lekki nie­po­kój, kiedy się oka­zało, że pra­wie wszyst­kie były od ojca. Chyba w ciągu całego życia tyle razy do niej nie zadzwo­nił. A dzi­siaj naj­wy­raź­niej non stop wybie­rał jej numer. Leciu­teńki dreszcz prze­le­ciał jej po ple­cach, ale szybko się otrzą­snęła.

Mach­nęła wład­czo na prze­jeż­dża­jącą tak­sówkę. Posta­no­wiła wra­cać do domu. Odpo­cząć i się uspo­koić. Co się, do licha, stało? Atak nukle­arny na Stany Zjed­no­czone? Jakaś groźna epi­de­mia? Wszę­dzie pano­wał spo­kój, na uli­cach nie było nawet śladu paniki. Już w samo­cho­dzie wybrała numer ojca, ale nie odbie­rał.

To się nazywa rodzi­ciel­ska logika – pomy­ślała, wrzu­ca­jąc tele­fon do ple­caka. – Naj­pierw dzwo­nić do córki ponad dwie­ście razy, a potem nie odbie­rać, kiedy ona oddzwa­nia.

Wyj­rzała przez okno. Za przy­ciem­nia­nymi szy­bami toczyło się zwy­czajne życie sza­rych ludzi. Nic o nim nie wie­działa, tyle co z powie­ści oby­cza­jo­wych, które pochła­niała w ogrom­nej licz­bie. Wcho­dziła do księ­garni i narę­czami wyno­siła z niej nowo­ści. Było wśród nich wiele ame­ry­kań­skich roman­sów, ale lubiła też pol­skie powie­ści o zma­ga­ją­cych się z trud­no­ściami kobie­tach, które dzięki pra­co­wi­to­ści i odwa­dze budo­wały swoje życie po róż­nych kata­stro­fach. Dla niej były to wła­ści­wie powie­ści fan­ta­styczne, nic w nich nie przy­po­mi­nało rze­czy­wi­sto­ści, jaką znała.

Tak­sówka zapar­ko­wała przed willą i Kon­stan­cja poczuła, jak robi jej się nie­do­brze ze stra­chu. Przed domem był zapar­ko­wany samo­chód poli­cyjny, biało-czer­wona taśma oddzie­lała pod­jazd od reszty ogrodu. Dziew­czyna wysu­płała szybko dwa­dzie­ścia zło­tych z port­fela, trza­snęła drzwiami tak­sówki i pobie­gła w stronę domu. Poli­cjant zatrzy­mał ją kilka metrów od wej­ścia. Drzwi były opie­czę­to­wane na całej dłu­go­ści bia­łymi taśmami. Po podwórku krę­ciło się kilku męż­czyzn. Rodzi­ców ni­gdzie nie było widać.

– Wstęp wzbro­niony. Pro­szę odejść – naka­zał poli­cjant sta­now­czym gło­sem.

– Ja tu miesz­kam. Co się stało? – zapy­tała kom­plet­nie zbita z tropu.

Poli­cjant spoj­rzał na nią ze współ­czu­ciem.

– Nie mogę pani pomóc. Ale popro­szę pro­ku­ra­tora, myślę, że on udzieli pani infor­ma­cji.

– Pro­ku­ra­tora? Czy kogoś zamor­do­wano? – prze­ra­ziła się.

– Nie. Pro­szę się uspo­koić. O ile mi wia­domo, tylko aresz­to­wano.

Tylko aresz­to­wano? Kogo? Służbę, por­tiera czy kie­rowcę? A może asy­stenta ojca? Od początku wyglą­dał podej­rza­nie. Gdzie są rodzice? Myśli prze­la­ty­wały jej przez głowę jak spło­szone ptaki.

Wycią­gnęła komórkę i pró­bo­wała dzwo­nić na zmianę do mamy i taty. Żadne nie odbie­rało. Spró­bo­wała zate­le­fo­no­wać do Joachima, ale też bez­sku­tecz­nie. Patrzyła, jak poli­cjant roz­ma­wia z jakimś męż­czy­zną w gar­ni­tu­rze, wska­zu­jąc głową w jej kie­runku. Nie miała numeru do rodzin­nego praw­nika i nagle poża­ło­wała, że do tego stop­nia nie inte­re­so­wała się dotąd tego typu prak­tycz­nymi spra­wami. Teraz by się przy­dało kilka infor­ma­cji.

Męż­czy­zna w gar­ni­tu­rze na­dal był czymś zajęty, zaczęła więc dzwo­nić po kolei do wszyst­kich swo­ich zna­jo­mych. Nikt nie odbie­rał. Nie mogła się dłu­żej łudzić, że to zbieg oko­licz­no­ści. Coś się stało, coś bar­dzo złego. Jed­nym ruchem pod­nio­sła taśmę w patrio­tycz­nych kolo­rach, którą do tej pory widy­wała jedy­nie w seria­lach kry­mi­nal­nych, po czym pobie­gła w stronę scho­dów pro­wa­dzą­cych do wej­ścia do domu. W tej samej sekun­dzie ruszyli w jej stronę dwaj poli­cjanci, a także pro­ku­ra­tor, który jed­nym gestem dłoni powstrzy­mał funk­cjo­na­riu­szy i pod­szedł do niej.

– Pro­szę się zatrzy­mać. Nie wolno pani wcho­dzić dalej. Dom został zamknięty, sta­nowi zabez­pie­cze­nie mająt­kowe na czas pro­cesu.

– Ale ja tu miesz­kam! – zawo­łała. Cała się trzę­sła. – Z boku jest osobne wej­ście do mojego miesz­ka­nia!

Pro­ku­ra­tor uniósł tylko brwi i zaj­rzał do czar­nej teczki, którą trzy­mał w dłoni.

– Z doku­men­tów wynika, że jedy­nym wła­ści­cie­lem nie­ru­cho­mo­ści jest pan Jerzy Dobro­wol­ski. Żad­nych infor­ma­cji o wydzie­lo­nym dodat­ko­wym miesz­ka­niu nie ma w księ­gach wie­czy­stych.

– For­mal­nie nie ma, ale w rze­czy­wi­sto­ści w domu taty znaj­dują się moje miesz­ka­nie i wszyst­kie rze­czy. Także oso­bi­ste.

– Przy­kro mi. W świe­tle prawa nic tu do pani nie należy.

Kon­stan­cja poczuła, że robi jej się słabo.

– Jak to nie należy? W życiu nie sły­sza­łam głup­szego tek­stu! Gdzie są moi rodzice? Gdzie tata? On wszystko panu wyja­śni.

– Pani ojciec został aresz­to­wany dwie godziny temu – odparł spo­koj­nie pro­ku­ra­tor, naj­wy­raź­niej uod­por­niony na emo­cjo­nalne reak­cje. – Co do miej­sca pobytu jego żony nie mamy żad­nych infor­ma­cji. Nie jest podej­rzana w spra­wie.

– Ojciec aresz­to­wany?! Chyba wam się coś pomy­liło. Mój tata to Jerzy Dobro­wol­ski, wła­ści­ciel Dro­meksu. To znany i sza­no­wany czło­wiek.

– Tak, pro­szę pani. – Pro­ku­ra­tor ani na moment nie tra­cił spo­koju. – Mówimy o tej samej oso­bie. Pro­szę się skon­tak­to­wać z jego adwo­ka­tem, z pew­no­ścią udzieli pani wszyst­kich infor­ma­cji. Ja mogę powie­dzieć tylko tyle, że sprawa jest poważna, a cały mają­tek ruchomy i nie­ru­chomy został zabez­pie­czony. Nie może pani wejść do tego domu. Pro­szę przy­jąć wyrazy współ­czu­cia.

– Na chrzan mi pań­skie wyrazy współ­czu­cia! – krzyk­nęła Kon­stan­cja, kom­plet­nie wypro­wa­dzona z rów­no­wagi. – Chcę wejść do wła­snego domu! Nie może mnie pan wpu­ścić cho­ciaż na chwilę? Muszę zabrać swoje rze­czy.

– Przy­kro mi. – Pro­ku­ra­tor odwró­cił się do poli­cjan­tów: – Pro­szę wypro­wa­dzić panią poza teren pose­sji.

– Czło­wieku, nie rozu­miesz, że ja tu miesz­kam? – Dziew­czyna zde­ner­wo­wała się na dobre. Do tego palanta nic nie docie­rało. – Nazy­wam się Kon­stan­cja Dobro­wol­ska – wytłu­ma­czyła mu jesz­cze raz, bo naj­wy­raź­niej nie pojął.

– Rozu­miem. Jesz­cze raz zapew­niam, że bar­dzo mi przy­kro – powie­dział i odszedł.

Poli­cjant zła­pał ją za łokieć i deli­kat­nie skie­ro­wał ku bra­mie. Kon­stan­cja szarp­nęła się z całej siły.

– Pro­szę mnie nie doty­kać – powie­działa zimno – bo wyto­czę panu pro­ces o mole­sto­wa­nie. Nie wiem, co za absurd dzieje się dookoła, ale jestem pewna, że winni tego skan­dalu szybko poża­łują, że wpa­dli na tak bez­den­nie głupi pomysł jak pod­nie­sie­nie ręki na Jerzego Dobro­wol­skiego.

Prze­szła przez pod­jazd, wyszła za bramę i sta­nęła zdez­o­rien­to­wana na chod­niku. Spoj­rzała na dom. Nie była z nim zwią­zana emo­cjo­nal­nie. Już w dzie­ciń­stwie nauczyła się nie przy­zwy­cza­jać do miejsc i ludzi. Ojciec zbyt czę­sto zmie­niał zarówno sie­dziby, jak i per­so­nel. Prze­pro­wadzki nastę­po­wały szybko i z jej per­spek­tywy były bar­dzo pro­ste. Brała swoją torebkę, wkła­dała buty, a kie­rowca zawo­ził ją pod nowy adres. Niczego ni­gdy nie pako­wała ani nie prze­no­siła. Tym zaj­mo­wali się wyna­jęci tra­ga­rze ze spe­cja­li­stycz­nych, bar­dzo dro­gich firm, któ­rzy potra­fili zadbać, by każdy przed­miot w jej nowym pokoju zna­lazł się na wła­ści­wym miej­scu.

W tym domu rodzina spę­dziła ostat­nie pięć lat. Każdy w swoim skrzy­dle skła­da­ją­cym się z kilku pokoi, łazienki, obszer­nej gar­de­roby i sło­necz­nego tarasu. Spo­ty­kali się przy posił­kach, oczy­wi­ście jeżeli nie stały im na prze­szko­dzie jakieś umó­wione ter­miny. Cza­sem nie widy­wali się tygo­dniami. Kon­stan­cja nie miała poję­cia, jak czę­sto jej rodzice ze sobą roz­ma­wiają. Ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wiała.

Kolejny raz spró­bo­wała się dodzwo­nić do mamy. Dla­czego ona nie odbiera? Prze­cież jeżeli coś się stało z ojcem i rze­czy­wi­ście został aresz­to­wany, to mama powinna była się z nią skon­tak­to­wać już dawno. Chyba że o niczym nie wie. W takim przy­padku nale­żało ją jak naj­szyb­ciej o wszyst­kim zawia­do­mić. Tylko jak to zro­bić? Gdzie ona, do licha, może być? Kon­stan­cja nic nie wie­działa o pla­nach matki na dzi­siaj, o ewen­tu­al­nych zna­jo­mych czy ulu­bio­nych miej­scach też nie­zbyt wiele. Od dawna miała swoje życie i z rodzi­cami nie roz­ma­wiała zbyt czę­sto.

Wes­tchnęła i zasta­no­wiła się, co dalej robić. Była głodna, od rana nic nie jadła, a pły­wa­nie zaostrzyło jej ape­tyt. Bez żalu porzu­ciła więc skom­pli­ko­wane roz­wa­ża­nia i posta­no­wiła w pierw­szej kolej­no­ści zadbać o wła­sny kom­fort. W głębi serca żywiła mocne prze­czu­cie, że kiedy wróci do domu za pół godziny, sprawa będzie już nie­ak­tu­alna. Wycią­gnęła z ple­caka mięk­kie bale­riny, zdjęła rolki, zosta­wiła je pod bramą i ruszyła szybko w stronę naj­bliż­szej restau­ra­cji. Weszła do luk­su­so­wego, kli­ma­ty­zo­wa­nego wnę­trza, po czym z ulgą usia­dła na wygod­nym krze­śle. Potrze­bo­wała chwili odpo­czynku.

Kel­ner pod­szedł po nie­zwy­kle, jak na stan­dardy tego miej­sca, dłu­giej chwili.

– Witam panią. – Męż­czy­zna uśmiech­nął się ze sta­ran­nie odmie­rzo­nym entu­zja­zmem, znacz­nie skrom­niej­szym niż zwy­kle. Dobrze znał Kon­stan­cję, bywała tu cza­sami z ojcem, gdy ten przy­po­mi­nał sobie o rodzi­ciel­skich obo­wiąz­kach i w jeden wie­czór pró­bo­wał nad­ro­bić zale­gło­ści z całych tygo­dni.

– Zanim przyjmę zamó­wie­nie – powie­dział uprzej­mie kel­ner. – Muszę z przy­kro­ścią poin­for­mo­wać, że nasz ter­mi­nal płat­no­ści elek­tro­nicz­nych uległ awa­rii i przyj­mu­jemy wyłącz­nie gotówkę. – Ukło­nił się i uśmiech­nął sze­roko.

– Pew­nie szybko napra­wi­cie – odpo­wie­działa dziew­czyna.

– Z pew­no­ścią – zgo­dził się kel­ner. – Ale na razie przyj­mu­jemy tylko płat­ność w gotówce – powtó­rzył.

Kon­stan­cja spoj­rzała do port­fela. Ni­gdy nie wie­działa, ile pie­nię­dzy ma przy sobie. Wśród licz­nych wizy­tó­wek oraz małych żół­tych kar­tek ze spra­wami do zała­twie­nia, kiedy przyj­dzie jej ochota, by się nimi zająć, zoba­czyła dwa zmięte stu­zło­towe bank­noty. Na obiad powinno star­czyć. Zamó­wiła pie­czeń cie­lęcą w sosie boro­wi­ko­wym, fran­cu­ską zupę cebu­lową i cze­ko­la­dowy suflet. Zestaw był bar­dzo kalo­ryczny, ale potrze­bo­wała sił. Przez dłuż­szą chwilę cze­kała na reali­za­cję zamó­wie­nia, sta­ra­jąc się nie myśleć o pro­ble­mach, które zostały za drzwiami restau­ra­cji. Sytu­acja była tak absur­dalna, że uznała, iż roz­trzą­sa­nie jej nie ma żad­nego sensu. Pro­blem roz­wiąże się sam, jak wszyst­kie inne do tej pory.

Z przy­jem­no­ścią i uzna­niem spoj­rzała na dzieło sztuki, które kel­ner posta­wił przed nią na nie­ska­zi­tel­nie czy­stym obru­sie. W jasno­brą­zo­wym kamion­ko­wym naczy­niu, zapie­czona na złoty kolor, zawrot­nie pach­niała zupa cebu­lowa. Po chwili dołą­czyła do niej ide­al­nie udu­szona cie­lę­cina w towa­rzy­stwie boro­wi­ków, sałat oraz kaszy gry­cza­nej. Deli­katny suflet uzu­peł­nił tę sym­fo­nię sma­ków cze­ko­la­dową nutą. Jadła powoli, pró­bu­jąc po kilka kęsów kolej­nych dań. Więk­szość jedze­nia zosta­wiła na pół­mi­skach. Wypiła jesz­cze na koniec deli­katną latte, ure­gu­lo­wała rachu­nek, dała kel­nerowi pięć­dzie­siąt zło­tych napiwku i w ten spo­sób pozbyła się całej gotówki.

Wyszła na tonącą w słońcu ulicę i wzru­szyła ramio­nami, jakby chciała strą­cić gro­ma­dzący się na nich cię­żar. Nie miała pomy­słu, co powinna zro­bić, ale nie zamie­rzała przy­znać się do tego nawet przed sobą. Wró­ciła przed dom. Nie­stety, nic nie wska­zy­wało na to, by pro­blem sam się roz­wią­zał. Zamkniętą bramę rów­nież opie­czę­to­wano. Na drzwiach domu na­dal wid­niały białe taśmy. Jak dotąd absurd trwał. Poli­cjan­tów już nie było, znik­nął też pro­ku­ra­tor, ale sytu­acja wyglą­dała coraz gorzej.

Kon­stan­cja postała przez chwilę pod bramą, po czym zawró­ciła powoli tą samą co wcze­śniej drogą. Minęła sto­liki przed restau­ra­cją, w któ­rej jadła obiad, i zoba­czyła tego samego kel­nera, przyj­mu­ją­cego kartę płat­ni­czą od jakie­goś klienta.

Napra­wili – pomy­ślała, ale jakaś część jej świa­do­mo­ści się zanie­po­ko­iła. Zaczęła się zasta­na­wiać, czy nie popro­szono jej o gotówkę spe­cjal­nie. – Nie popa­daj w para­noję – skar­ciła się w myślach, szybko prze­szła na drugą stronę ulicy i ruszyła w stronę gale­rii han­dlo­wej.

Sta­ra­jąc się lek­ce­wa­żyć nie­po­kój, który spra­wiał, że musiała się zmu­szać, by nie zacząć biec, pode­szła do ban­ko­matu. Wycią­gnęła lekko tylko drżą­cymi dłońmi złotą kartę Visa. To był jej naj­lep­szy przy­ja­ciel, wierny w każ­dej sytu­acji, lekar­stwo na wszystko. Nie było pro­blemu, któ­rego ta karta nie mogłaby roz­wią­zać. Oprócz nie­ogra­ni­czo­nego dostępu do konta ojca, na któ­rym znaj­do­wała się tak wielka ilość pie­nię­dzy, że choćby cała rodzina codzien­nie sza­stała nimi od rana do wie­czora, i tak wszyst­kich nie zdo­ła­liby wydać, karta zawie­rała mnó­stwo róż­nego rodzaju ubez­pie­czeń i dodat­ko­wych usług.

Wło­żyła magiczny pla­stik do ban­ko­matu i zaczęła wyko­ny­wać kolejne czyn­no­ści, które miały ją uspo­koić, utwier­dzić w prze­ko­na­niu, że świat nie wyle­ciał z orbity i na­dal kręci się wokół wła­snej osi, czyli pie­nię­dzy. Posta­no­wiła wybrać naj­więk­szą ilość gotówki, jaką tylko mogła otrzy­mać. Potrze­bo­wała spo­rego rulonu bank­no­tów, by znów poczuć się pew­nie. Podała PIN, wpi­sała kwotę i po kilku sekun­dach wyświe­tlił się na ekra­nie ban­ko­matu komu­ni­kat, jakiego nie widziała jesz­cze ni­gdy w życiu: „Brak środ­ków na kon­cie”. Wpa­try­wała się przez dłuż­szą chwilę w ten nie­zro­zu­miały tekst, a za jej ple­cami for­mo­wała się coraz dłuż­sza kolejka. Ode­szła na bok, wzięła głę­boki oddech i jesz­cze raz usta­wiła się w ogonku do ban­ko­matu. Kolejna próba zakoń­czyła się tak samo. Wycią­gnęła z port­fela drugą kartę i po chwili znów zoba­czyła na ekra­nie zna­jomy już komu­ni­kat. Cze­ka­jący za jej ple­cami ludzie zaczęli wyda­wać zna­czące chrząk­nię­cia. Zre­zy­gno­wała z dal­szych prób. Pozo­stałe trzy karty, które miała, rów­nież były przy­pi­sane do kont ojca. Jeżeli rachunki ban­kowe zostały zablo­ko­wane, nie było sensu ich sztur­mo­wać.

Kon­stan­cja uśmiech­nęła się i ode­gnała nie­po­kój. Pro­ku­ra­tor może się łudzić, że jest sprytny, ale jego dzia­ła­nia nie są w sta­nie zagro­zić córce Jerzego Dobro­wol­skiego, czło­wieka dosta­tecz­nie inte­li­gent­nego, by zadbać o plan awa­ryjny i przy­go­to­wać rodzinę na wypa­dek nie­prze­wi­dzia­nych kło­po­tów. Już od lat oprócz ofi­cjal­nych kont, fir­mo­wych i pry­wat­nych, ist­niały też ści­śle tajne, wyłącz­nie na hasło. Wystar­czyło pójść do odpo­wied­niego oddziału banku i podać kom­bi­na­cję cyfr, aby dostać się do zło­żo­nych tam zaso­bów. Pro­ste.

Sta­nęła na chod­niku i odru­chowo pod­nio­sła dłoń, by dać znak tak­sów­ka­rzowi. Pod­je­chał bły­ska­wicz­nie, zdu­siła więc w zarodku głu­pią myśl, że nie ma pie­nię­dzy. Ma, oczy­wi­ście, tylko musi sko­rzy­stać z odpo­wied­niego konta.

Zażą­dała pod­wie­zie­nia przed bank, po czym popro­siła kie­rowcę, by przez chwilę zacze­kał. Pode­szła do spe­cjal­nego sta­no­wi­ska dla uprzy­wi­le­jo­wa­nych klien­tów i zło­żyła dys­po­zy­cję wypłaty pie­nię­dzy z konta. Pra­cow­nik wpi­sał dane, a Kon­stan­cja wstu­kała hasło i spo­koj­nie cze­kała. Czer­wony napis: „Brak środ­ków” zasko­czył ją bar­dziej niż pro­ku­ra­tor na podwórku. Nie­moż­liwe. O tym kon­cie wie­działa tylko mama. Dziew­czyna się uspo­ko­iła. Widocz­nie matka już zadbała o zabez­pie­cze­nie ich losu. Dla pew­no­ści Kon­stan­cja spraw­dziła jesz­cze dwa pozo­stałe konta i skrytkę. Zie­jąca pustką meta­lowa skrzynka tylko utwier­dziła ją w prze­ko­na­niu, że mama była szyb­sza i już się wszyst­kim zajęła. Nikt inny nie znał hasła.

Pra­cow­nik banku stał w zapew­nia­ją­cej jej pry­wat­ność odle­gło­ści. Musiał wie­dzieć, czy ktoś się dzi­siaj inte­re­so­wał tą skrytką, ale oczy­wi­ście za żadne skarby nie udzieli jej infor­ma­cji. Dys­kre­cja była pod­stawą dzia­ła­nia tej insty­tu­cji. Zamknęła skrytkę, podzię­ko­wała, po czym eskor­to­wana przez ban­kowca prze­szła z powro­tem do głów­nego pomiesz­cze­nia. Poże­gnała się i ruszyła w stronę wyj­ścia, jed­no­cze­śnie grze­biąc w ple­caku w poszu­ki­wa­niu tele­fonu. Nagle przez sze­ro­kie prze­szklone drzwi zoba­czyła tak­sów­ka­rza mia­rowo masze­ru­ją­cego wzdłuż scho­dów, tam i z powro­tem, co chwila zer­ka­ją­cego w stronę wej­ścia. W ostat­niej chwili scho­wała się za auto­mat do kawy, zanim kie­rowca ją zauwa­żył.

Zate­le­fo­no­wała do mamy. Wsłu­chi­wała się w ryt­miczne, cią­głe sygnały, a nowo obu­dzona część jej świa­do­mo­ści już wie­działa, że nikt nie odbie­rze tego połą­cze­nia. Ana­li­zo­wała fakty z zimną pre­cy­zją i pod­su­wała gotowe wnio­ski. Ta sytu­acja nie była nor­malna. Mama już dawno powinna była do niej zadzwo­nić. Naj­wy­raź­niej od pew­nego czasu wie­działa, co się stało. Dla­czego nie zatrosz­czyła się w pierw­szej kolej­no­ści o wła­sną córkę? Dla­czego nie reago­wała na jej próby nawią­za­nia kon­taktu?

Przez moment Kon­stan­cji zro­biło się zimno, a zupeł­nie zapo­mniane uczu­cie stra­chu ści­snęło jej gar­dło. Ostatni raz w życiu bała się, mając dzie­więć lat. Było to na obo­zie har­cer­skim. Ale wtedy wystar­czył jeden tele­fon i w ciągu dzie­się­ciu minut komen­dant obozu wsa­dził ją do wła­snego samo­chodu i odwiózł do War­szawy, choć był śro­dek nocy, a do poko­na­nia mieli czte­ry­sta kilo­me­trów. Córce głów­nego spon­sora obozu nikt nie ośmie­lił się sprze­ci­wić. Na samo wspo­mnie­nie tam­tej sytu­acji dziew­czyna się uspo­ko­iła.

Lista kon­tak­tów w tele­fo­nie nie ogra­ni­czała się prze­cież do jed­nej pozy­cji. Kon­stan­cja zaczęła wybie­rać kolejne numery, ale cią­gle sły­szała tylko mono­tonny sygnał nie­odbie­ra­nych połą­czeń. Nie dodzwo­niła się nawet do kie­rowcy, który zawsze miał włą­czony zestaw gło­śno­mó­wiący i reago­wał natych­miast, kiedy tylko się go wezwało.

Strach znów pod­peł­znął jej do gar­dła, a nowo obu­dzona świa­do­mość logicz­nie pod­po­wia­dała, że wszy­scy już wie­dzą i nikt nie ma ochoty pomóc jej w tej trud­nej sytu­acji. Wyj­rzała przez szklane drzwi i zoba­czyła tak­sów­ka­rza poko­nu­ją­cego kolejny raz trasę wzdłuż scho­dów. Odcze­kała, aż męż­czy­zna się odwróci i ruszy w drugą stronę, po czym bie­giem opu­ściła wnę­trze banku, prze­sko­czyła schody i scho­wała się za rogiem budynku. Serce biło jej mocno, a dło­nie były mokre od potu. Szybko weszła w głąb bocz­nej uliczki, a potem, kil­ka­krot­nie skrę­ca­jąc, ucie­kała dalej. Bała się o wiele bar­dziej niż wtedy na obo­zie. Jej ogłu­piony bez­stre­so­wym wycho­wa­niem umysł nie zanikł jesz­cze cał­ko­wi­cie i nie­stety wybrał sobie ten wła­śnie naj­mniej odpo­wiedni moment, by się obu­dzić i poka­zać, jak zimno potrafi dzia­łać. Twardo pod­su­wał Kon­stan­cji wnio­sek, że zna­la­zła się w bar­dzo trud­nym poło­że­niu.

Dziew­czyna zatrzy­mała się w końcu zdy­szana i kolejny raz zbyła racjo­nalne argu­menty. Było jesz­cze wiele moż­li­wo­ści ratunku, któ­rych nie wyko­rzy­stała. Posta­no­wiła jechać do praw­nika repre­zen­tu­ją­cego ojca i jego firmę. Od tego nale­żało zacząć. Mece­nas Rudzki pew­nie miał dostęp do innych taj­nych kont i nie do końca legal­nych skry­tek. Łączyła ich z ojcem nie­jedna tajem­nica. Ale przede wszyst­kim będzie musiał udzie­lić jej pomocy oraz wyja­śnień. Nale­żało to do jego stan­dar­do­wych obo­wiąz­ków.

Wró­ciła pospiesz­nie przed bank. Kiedy zbli­żyła się do budynku, ostroż­nie wychy­liła głowę zza rogu, by z ulgą stwier­dzić, że kie­rowca odje­chał. Wyszła god­nie z zaułka, wysoko uno­sząc brodę, i skie­ro­wała się na pobli­ski postój tak­só­wek. Musiała to zro­bić, choć na­dal nie miała pie­nię­dzy. Jak niby ina­czej miała się dostać do kan­ce­la­rii praw­nej, która mie­ściła się na dru­gim końcu mia­sta?

Rozdział 3

Wiatr lekko poru­szał gałę­ziami drzew rosną­cych dłu­gim szpa­le­rem wzdłuż cmen­tar­nych ale­jek, a ptaki śpie­wały nad maleń­kimi, pro­sto­kąt­nymi gro­bow­cami, dokład­nie tak samo pięk­nie jak w par­kach i ogro­dach peł­nych bawią­cych się dzieci. Psz­czoły brzę­czały, sło­neczne, siel­skie popo­łu­dnie na wsi chy­liło się ku wie­czo­rowi. Z zamknię­tymi oczami można było uda­wać, że wszystko jest tak, jak być powinno. Miłość ozna­cza zaufa­nie i poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, a ciąża jest rado­snym cza­sem ocze­ki­wa­nia na dziecko.

Ania unio­sła powieki i spoj­rzała na zło­żone na kola­nach dło­nie. Na gład­kiej jesz­cze skó­rze poja­wiła się nie­dawno pierw­sza brą­zowa plamka. Bab­cia Ludwika miała ich na swo­ich dło­niach dzie­siątki. Były zna­kiem upły­wa­ją­cych lat. Ania wes­tchnęła. Wciąż czuła się młoda, wciąż była prze­ko­nana, że jesz­cze ze wszyst­kim zdąży. Ale czas dys­kret­nie wysy­łał jej pierw­sze sygnały, że życie pły­nie i jeśli nie spró­buje być szczę­śliwa teraz, to kto wie, czy w ogóle jesz­cze kie­dy­kol­wiek zdąży.

Jestem szczę­śliwa – powta­rzała sobie ze znu­że­niem. – Mam wpraw­dzie pięć dodat­ko­wych kilo­gra­mów i ranę w sercu, ale też troje uda­nych dzieci, roz­sąd­nego, kocha­ją­cego męża, stałą pracę, domek na wsi, zdro­wie i grono zna­jo­mych. Tym wszyst­kim czas pokry­wał przez lata pustkę po tam­tej tra­ge­dii, jak woda nanosi pia­sek na nową plażę. Ania czę­sto się śmiała i nie było w tym fał­szu. Kochała swoje dzieci i cie­szyła się ich rado­ściami.

Ale ni­gdy nie zapo­mniała.

Przy­naj­mniej raz w tygo­dniu przy­cho­dziła na cmen­tarz i pie­lę­gno­wała grób obcego, porzu­co­nego przez bli­skich dziecka, bo nie dane jej było pocho­wać swo­jej córeczki. W tam­tych cza­sach szpi­tale nie wyda­wały rodzi­com ciała zmar­łego przy poro­dzie dziecka. Nie wie­działa, co się z nim stało. Ale, nie­stety, wciąż to sobie wyobra­żała. Nie potra­fiła też, mimo wiel­kich sta­rań, poko­chać praw­dzi­wie swo­jego męża Pawła. Była dla niego dobra, bo trosz­czył się o dzieci. Dzięki niemu miała praw­dziwą rodzinę i z wdzięcz­no­ści za to dbała o niego z czu­ło­ścią. Jed­nak nie kochała. Ta część jej serca, która odpo­wia­dała za rela­cje z męż­czy­znami, obumarła. Ania nie sądziła, by kie­dy­kol­wiek miało się to jesz­cze zmie­nić. Minęło już tak wiele lat, że prze­stała liczyć nawet na zwy­kłą w takich przy­pad­kach pocie­chę, że czas ule­czy rany.

Pochy­liła się nad gro­bem i pogła­skała dło­nią gład­kie płatki kwia­tów, jakby to był poli­czek córeczki.

Wszy­scy mówili: wyj­dziesz za mąż, uro­dzisz kolejne dzieci, zapo­mnisz. Ale to nie­prawda, że jedno dziecko można zastą­pić innym. Każde ma swoje wła­sne miej­sce w sercu matki i każde kocha się tak samo mocno. Śmierć tej dziew­czynki, będą­cej owo­cem praw­dzi­wej miło­ści, zabrała z życia Ani wszystko, co ważne. Zaufa­nie do ludzi, wiarę w miłość, a także męż­czy­znę życia. Nie widziała go od ponad dwu­dzie­stu lat, ale wciąż kochała tak samo mocno. Nic na to nie poma­gało. Ani reli­gia, ani modne tera­pie, ani książki psy­cho­lo­giczne, ani roz­sądne argu­menty. Nic. Cza­sem wyda­wało się jej, że życie ma smak tek­tury. Wszyst­kie jego aspekty, oprócz dzieci, były mdłe, suche i szare. Pewien dzien­ni­karz pytał kie­dyś w pro­gra­mie śnia­da­nio­wym, jak długo kobieta może żyć tylko dla dzieci, nie mając żad­nej pocie­chy oprócz macie­rzyń­stwa. Ona już znała odpo­wiedź. Długo, pro­szę pana, bywa, że przez całe życie.

Wstała i ruszyła w stronę domu. Oko­lica była wyjąt­kowo uro­kliwa. Kto cho­ciaż raz przy­je­chał tutaj z tłocz­nego, zaku­rzo­nego Kra­kowa, zaczy­nał się roz­glą­dać za jakąś nie­ru­cho­mo­ścią do kupie­nia. A potem prze­ży­wał ciężki szok, odkryw­szy, że na wsi nie zawsze jest tak siel­sko. Bywają też pełne błota jesienne tygo­dnie, dłu­gie metry dróg do wła­sno­ręcz­nego odśnie­ża­nia, a czas dojazdu karetki pogo­to­wia to w pory­wach do pół­to­rej godziny. Jej samej wpraw­dzie żaden z tych ele­men­tów nie zasko­czył, ale była świad­kiem zabaw­nych, a cza­sem prze­ra­ża­ją­cych sytu­acji, kiedy zna­jomi, któ­rzy prze­pro­wa­dzili się na wieś z dnia na dzień i pod wpły­wem impulsu, wal­czyli z naturą, poję­cia nie mając, jak się do tego zabrać.

Było już widać dom. Brą­zowy drew­niany płot zro­biony przez Pawła, spa­dzi­sty dach i dwie tra­dy­cyjne kolu­mienki na ganku. Bzy w ogro­dzie już kwi­tły, a kwiaty w donicz­kach na para­pe­tach otwie­rały kolejne pąki. Paweł grał z dziećmi w piłkę, z daleka było sły­chać ich okrzyki. Sie­lan­kowa wizja. Wie­działa, że ma wszystko, czego zawsze pra­gnęła, była za to wdzięczna i sta­rała się doce­niać każdy dar. Kochała swoją rodzinę i ni­gdy nie pod­nio­sła głosu na męża. Ale nic nie mogła pora­dzić na to, że jedno z tych uczuć nie było spon­ta­niczne, kon­tro­lo­wała je jej żela­zna wola. Zawsze, nawet w naj­bar­dziej intym­nych chwi­lach, trzy­mała na wodzy swoje myśli i uczu­cia, bo wie­działa, że jeśli choć na moment zamknie oczy i podda się nastro­jowi chwili, natych­miast pojawi się twarz tam­tego, jego dło­nie i usta. Czuła się wtedy okrop­nie. Jakby jej mąż był tylko narzę­dziem do zaspo­ka­ja­nia fizycz­nych potrzeb, przed­mio­tem.

Dla­tego nie pozwa­lała sobie na spon­ta­nicz­ność. Dosko­nale uda­wała, tak jak tylko kobiety potra­fią. Męż­czyźni nie są w sta­nie na dłuż­szą metę grać, nie­które ich reak­cje są zbyt widoczne. Ale kobiety mogą kła­mać całymi latami, a ona była w tym naprawdę dobra. Uda­wała szczę­ście, roz­kosz, miłość. Pod­bu­do­wy­wała ego męża, pra­wiąc mu kom­ple­menty, i oszu­ki­wała go, bo miała do sie­bie żal, że zgo­dziła się na to mał­żeń­stwo, choć wcale Pawła nie kochała.

Kiedy się poznali, była bar­dzo smutna, samotna i wciąż głę­boko pogrą­żona w depre­sji popo­ro­do­wej, a on bar­dzo szybko się w niej zako­chał. Rodzina rzu­ciła się na tę ledwo kieł­ku­jącą miłość jak na dar nie­bios.

– Musisz za niego wyjść! – krzy­czeli wszy­scy. – To taki wspa­niały chło­pak, twoja jedyna szansa.

Paweł był sym­pa­tyczny, spo­kojny i cie­pły. Koń­czył spe­cja­li­za­cję w szpi­talu rejo­no­wym i ucho­dził za wyma­rzoną par­tię. Miły, przy­stojny lekarz. Nie wie­działa, dla­czego wybrał wła­śnie ją i wolał spę­dzać wie­czory w towa­rzy­stwie smut­nej, nie­obec­nej duchem dziew­czyny zamiast wśród licz­nych weso­łych, peł­nych życia kobiet, które tylko cze­kały na jeden jego gest.

Ania cie­szyła się jego wizy­tami. Roz­pra­szały choć na chwilę jej ponure myśli. Czuła się przy nim bez­piecz­nie, bo niczego nie chciał. Zacho­wy­wał się jak zna­jomy, potem przy­ja­ciel. Cza­sem ją przy­tu­lił, wziął za rękę, ale nic wię­cej. I nagle się oświad­czył. Była zbyt słaba i oszo­ło­miona, żeby pra­wi­dłowo roze­znać się we wła­snych uczu­ciach. Pomy­liła wdzięcz­ność z miło­ścią. Dała się prze­ko­nać rodzi­nie, która bar­dzo szybko zor­ga­ni­zo­wała wystawny ślub oraz huczne wesele. Młoda para dostała piękne i dro­gie pre­zenty, bo każ­demu było żal dziew­czyny opła­ku­ją­cej utra­cone dziecko. Wszy­scy życzyli jej szczę­ścia. Mówili, że ślub z Paw­łem to dosko­nały pomysł. Uwie­rzyła.

Pod­dała się wirowi wyda­rzeń, pozwo­liła ubrać w białą suk­nię i długi welon, choć naprawdę w jej sytu­acji było to zde­cy­do­wa­nie nie na miej­scu. Wetknięto jej w dło­nie bukiet, a następ­nie pospiesz­nie popro­wa­dzono do ołta­rza. Na weselu wypiła kilka toa­stów i poczuła się lepiej. Po raz pierw­szy od tra­ge­dii tań­czyła i się uśmie­chała. Paweł patrzył w nią jak w obraz, był bar­dzo szczę­śliwy. Rodzina ode­tchnęła z ulgą.

Nad ranem zostali sami w pięk­nie przy­stro­jo­nym pokoju. Paweł zbli­żył się do niej i deli­kat­nie przy­tu­lił. Poczuła przy­jemne cie­pło roz­le­wa­jące się po całym ciele, z rado­ścią pod­dała się temu zna­jo­memu uczu­ciu. Zamknęła oczy, a wtedy prze­szył ją zimny dreszcz. Zoba­czyła z całą wyra­zi­sto­ścią inną twarz. Poczuła inne dło­nie na swoim ciele i dotyk cie­płych warg na ustach. Wtedy do niej dotarło, że popeł­niła błąd. Wielki błąd. Mimo to zaraz potem zro­biła kolejny. Zamiast ucie­kać, spoj­rzała w twarz swo­jemu świeżo poślu­bio­nemu mężowi. Był taki szczę­śliwy, deli­katny. Tak bar­dzo mu zale­żało, aby ich pierw­sza noc była dla niej wyjąt­kowa. Stchó­rzyła i pod­dała się jego sta­ra­niom. Ale oczy miała otwarte, a umysł zimny. Tak już miało pozo­stać przez wszyst­kie wspólne lata.

Następ­nego dnia rano miała jesz­cze mniej odwagi, by powie­dzieć Paw­łowi prawdę. Czuła z tego powodu ogromne wyrzuty sumie­nia, sta­rała się więc wyna­gro­dzić mężowi swój brak uczuć i przez cały czas kła­mała. A potem uro­dziły się dzieci i o żad­nym roz­sta­niu ani wyzna­wa­niu trud­nej prawdy nie było już mowy. Nie skrzyw­dzi­łaby ich za nic w świe­cie, a one bar­dzo kochały swo­jego tatę.

Doszła do bramki, a dzieci poma­chały jej z ogrodu. Wie­działy, gdzie była. Znały histo­rię swo­jej sio­stry Anielki, ale nie lubiły, kiedy mama zbyt długo sie­działa na cmen­ta­rzu. Piotr, naj­star­szy syn, odkąd się­gał pamię­cią, zawsze się wtedy bał, choć nie wie­dział dla­czego, jakby te wizyty sta­no­wiły zagro­że­nie dla rodziny. I choć był już doro­sły, od dwóch lat stu­dio­wał w Kra­ko­wie, to na­dal okropne, dła­wiące uczu­cie ści­skało mu gar­dło, gdy widział, jak mama idzie powoli kamie­ni­stą drogą z cmen­tar­nego zagaj­nika. Po jej powro­cie w domu zawsze pano­wało sztuczne oży­wie­nie, jakby każdy swoim entu­zja­zmem pró­bo­wał zatu­szo­wać praw­dziwe uczu­cia.

Gramy, wszy­scy gramy – uświa­do­mił sobie tego popo­łu­dnia i nie miał na myśli trzy­ma­nej w dło­niach piłki.

Rozdział 4

Kola­cja dobie­gała końca.

– Tata zde­cy­duje – padło sakra­men­talne zda­nie, któ­rym od lat mama koń­czyła swoje prze­mowy do rodziny, ale dzieci i tak wie­działy, że w spra­wach domo­wych zgoda ojca będzie tylko for­mal­no­ścią.

Tata jadł, pogrą­żony dzi­siaj w zde­cy­do­wa­nie nie­we­so­łych myślach, choć trzy dni nie­spo­dzie­wa­nego urlopu powinny go raczej wpra­wić w dobry humor. Zawsze do tej pory tak było. Tym razem słu­chał w mil­cze­niu pla­nów mamy, ale nie patrzył na nią ze zwy­kłym zachwy­tem, tylko ponu­rym wzro­kiem obser­wo­wał kolo­rowe kanapki, od czasu do czasu pogry­za­jąc jedną z nich.

– Poje­dziemy wszy­scy razem – entu­zja­zmo­wała się mama, a w jej gło­sie pobrzmie­wały nuty sztucz­nego oży­wie­nia. – Może w góry? Mam na oku taki jeden świetny pen­sjo­nat. Myślę, że Gabry­sia mogłaby poje­chać z nami. – Spoj­rzała na syna, jakby mu wła­śnie wrę­czała świetny pre­zent.

– Mamo, ja nie bar­dzo mogę w tym ter­mi­nie, mam tro­chę innych zobo­wią­zań – zasko­czył ją syn.

– Zobo­wią­zań? – zdzi­wiła się Ania. – Jakim ty języ­kiem do mnie mówisz? Zaję­cia się prze­cież skoń­czyły, sam mówi­łeś. Do egza­mi­nów dwa tygo­dnie. Przyda ci się prze­rwa.

Piotr spoj­rzał na ojca. Trwało to uła­mek sekundy, mama niczego nie zauwa­żyła, ale Nata­lia uważ­nie wpa­trzona w star­szego brata dostrze­gła ich myślową pocztę. Prze­kaz musiał dotrzeć i naj­wy­raź­niej został zro­zu­miany, bo Piotr sta­now­czo wypro­sto­wał plecy.

– Ja nie jadę – powie­dział i spo­koj­nie wypił łyk her­baty.

Ania spoj­rzała z nagłym poczu­ciem bez­rad­no­ści na zgro­ma­dzoną przy stole rodzinę. Wspólne wyjazdy były sta­łym, od lat nie­zmien­nym oby­cza­jem. Zawsze tak spę­dzali każdy urlop. Tra­dy­cja była w tym domu rze­czą świętą, a słowo mamy do tej pory nie pod­le­gało żad­nym dys­ku­sjom. Ania wyraź­nie nie była przy­go­to­wana na zmiany. Było widać, że jej spoj­rze­nie, skie­ro­wane naj­pierw w na męża, a potem córki, jest roz­pacz­liwe.

– Ja też nie jadę – odwa­żyła się powie­dzieć naj­młod­sza, Julia. – Dla mnie to także zły ter­min. Mam dużo nauki, nie­długo kla­sy­fi­ka­cja, poza tym muszę zała­twić kilka innych spraw. Zostanę w domu – dokoń­czyła sta­now­czo.

– Jak to zosta­niesz w domu? – obu­rzyła się Anna, jakby Julka co naj­mniej zagro­ziła, że zamie­rza defi­ni­tyw­nie sto­czyć się na dno i w ten jeden week­end zmar­no­wać wszel­kie widoki na przy­szłość. – Sama?!

– Nie sama, tylko ze mną – poparł sio­strę Pio­trek.

Ania opa­dła na opar­cie krze­sła, zasko­czona tym wspól­nym bun­tem, mil­cze­niem męża i dziwną atmos­ferą wiszącą nad sto­łem.

Nata­lia, druga z córek Ani i Pawła, rów­nież wyraź­nie wyczu­wała rosnące z każdą sekundą napię­cie. Nie wie­działa, czy rodzeń­stwo działa w poro­zu­mie­niu ze sobą, ale podej­rze­wała, że tak. Czuła też, że tata wie i czeka na reak­cję żony. Najwyraź­niej ważyły się tutaj jakieś istotne sprawy, a wyjazd był tylko pre­tek­stem. Dło­nie taty lekko drżały, co zasad­ni­czo ni­gdy się nie zda­rzało. Jego lekar­skie opa­no­wa­nie nie zawo­dziło nawet w naj­bar­dziej dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach. Mię­dzy innymi dla­tego pacjenci tak bar­dzo go sza­no­wali.

Przy stole toczyła się gra, któ­rej naj­bar­dziej osa­mot­nio­nym uczest­ni­kiem była mama. Sytu­acja zupeł­nie nowa w tej rodzi­nie. To Ania zawsze miała osta­teczny głos w każ­dej spra­wie. Nata­lia poczuła, jak oblewa ją fala gorąca, i posta­no­wiła, że jej czas nad­szedł. Pyta­nie, które chciała zadać od lat, pad­nie wła­śnie teraz.

– To się świet­nie składa – ode­zwał się nie­spo­dzie­wa­nie tata, prze­szka­dza­jąc jej w reali­za­cji planu. – Poje­dziemy z mamą sami, na roman­tyczną wyprawę. Od lat ni­gdzie nie byli­śmy bez dzieci.

Powie­dział to szybko, na jed­nym odde­chu. Mama nie zdą­żyła zapa­no­wać nad twa­rzą, na któ­rej odma­lo­wał się w oczy­wi­sty spo­sób wyraz prze­ra­że­nia. Tata wstał, zaci­snął na moment dło­nie na kra­wę­dzi stołu, ale szybko się opa­no­wał.

– Poje­dziemy do Zako­pa­nego – rzekł sta­now­czo i był to pierw­szy przy­pa­dek, kiedy rze­czy­wi­ście to on zade­cy­do­wał.

Odwró­cił się i pod­szedł do okna, nie patrząc na nikogo. Ania uśmiech­nęła się odru­chowo w sta­ran­nie wyćwi­czony spo­sób, ale żołą­dek jej się lekko ści­snął. Dawno nie byli ni­gdzie bez dzieci. To prawda, wtedy zawsze jest naj­trud­niej. Za dużo czasu na roz­mowę, zbyt dłu­gie noce i nad­mier­nie leniwe poranki. Żad­nych domo­wych obo­wiąz­ków, któ­rymi można by się zasło­nić. Paweł był inte­li­gentny, dobrze ją znał. Odkąd dzieci pod­ro­sły i coraz wię­cej czasu spę­dzały, nie anga­żu­jąc rodzi­ców, uda­wa­nie stało się trud­niej­sze. Zmę­cze­nie także powo­do­wało wzrost ryzyka. Ale Ania była zde­cy­do­wana na każde poświę­ce­nie, byle tylko nie dopu­ścić do szcze­rej roz­mowy. Na to było już za późno. Paweł ni­gdy by tego nie udźwi­gnął. Dzieci rosły prze­ko­nane, że żyją w szczę­śli­wej rodzi­nie, i to był cel, któ­remu Ania poświę­ciła życie. Nie miała zamiaru tego zmar­no­wać. Spoj­rzała czuj­nie na syna i córki. Wyglą­dali na spo­koj­nych i szczę­śli­wych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki