Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasami los wiedzie do miłości krętymi ścieżkami.
Dominik jest młodszym synem zamożnego właściciela dworu. Ma jednak poczucie, że życie jest wobec niego niesprawiedliwe. Majątek ma przejść w ręce starszego brata, który właśnie przygotowuje się do ślubu. Dominik także chciałby odgrywać w rodzinie ważną rolę, ale to mało prawdopodobne. Dla młodszych synów taka ścieżka nie jest bowiem przewidziana.
Julianna również urodziła się w szlacheckiej rodzinie. Los obdarował ją urodą i mądrością. Jest jedynaczką, tym bardziej chętnych do jej ręki nie brakuje. Znajome dziewczęta jej zazdroszczą, ale ona marzy o czymś innym. Pragnie pomagać ludziom, leczyć ich, tak jak robiła to jej babcia. Jednak dziewczyna ze szlacheckiej rodziny nie może zostać zielarką. Musi poślubić kogoś odpowiedniego, a potem żyć w ciasnym gorsecie konwenansów, które zapewnią jej społeczne poważanie. Konwenansów, od których Julianna bardzo chciałaby się uwolnić.
Wydaje się, że losy tych dwojga są przesądzone. Mimo to, życie spełni marzenia Julianny i Dominika. Zrobi to jednak po swojemu i poprowadzi ich trudną drogą.
Saga dworska to opowieść o życiu w dziewiętnastowiecznym szlacheckim dworku oraz miłości, która pojawiła się w najmniej oczekiwanych okolicznościach. Inne czasy, stroje, obyczaje i wyzwania. Jednak marzenia o prawdziwej miłości wciąż takie same.
Krystyna Mirek
Pisarka, mama czwórki dzieci, miłośniczka kwiatów i ogrodów. Absolwentka polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przez wiele lat pracowała w szkole, ucząc języka polskiego i niemieckiego. Od kilku lat zajmuje się pisaniem książek (wydała ich już kilkadziesiąt). Powieści jej autorstwa są mocno osadzone w realiach życia, nie brakuje w nich zmagań z przeciwnościami losu, ale są też pełne ciepła, energii oraz optymizmu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
W dniu, w którym skończył się świat, bzy kwitły oszałamiająco.
Nawet dziedzicowa Podhorska zatrzymała się na chwilę w biegu, by popatrzeć na ten fenomen. Trzy mocno już wiekowe krzewy tworzyły imponujący widok. Zapach otaczał słodyczą cały dom. Było co podziwiać. Maria wciągnęła w płuca aromatyczne powietrze.
Jednak od razu wróciła do rzeczywistości. Taka chwila przerwy w dniu ślubu najstarszego syna, a zarazem dziedzica rodu, była niczym świętokradztwo.
Pani Podhorska szybko przetarła zmęczone oczy. Od tygodni pracowali bez wytchnienia, a wciąż wydawało się, że nie są gotowi.
Jednak mimo tak wielu pilnych spraw, które wciąż gnały ją przez obszerne pokoje wiekowego dworu, znów spojrzała na kwiaty. A potem, choć jej sercem targało poczucie, że skandalicznie marnuje czas, przymknęła oczy, by jeszcze lepiej poczuć ten wspaniały zapach. Zawsze kojarzył jej się z domem.
Gdyby wiedziała, co się stanie za kilka godzin, zapewne nie dałaby sobie odebrać ani jednej chwili tego zachwytu. Nie pozwoliłaby żadnemu momentowi życia minąć bez śladu w gonitwie za drobiazgami. Cieszyłaby się wszystkim. Że są jeszcze razem. W tym domu, który tak kochała. Patrzyłaby z zachwytem na wszystko. Na twarze synów oraz męża, na każdy najmniejszy drobiazg. Jakże byłaby szczęśliwa. Została przecież tak hojnie obdarowana.
Ale nie umiała tego w pełni zauważyć ani docenić. Zbyt była zajęta.
Zaraz więc zapomniała o takich głupotach jak zapach bzu. Zerwała się z miejsca, jakby ją ktoś smagnął batem, i pobiegła w głąb domu, bo z kuchni dobiegały jakieś krzyki. Znów się coś przypaliło albo wylało! Sądny dzień! Przecież za chwilę mieli przyjechać goście! Pani Podhorska zaplotła drżące ze zdenerwowania dłonie. Ponad wszystko chciała, by ten ślub był wspaniały. A tymczasem ciągle coś się sypało.
W dniu, w którym skończył się świat, od rana na podjazd przed dworem zajeżdżały bryczki pełne wystrojonych gości. Byli w doskonałych nastrojach. Witano ich mocnym dworskim napitkiem, więc śmiechy niosły się coraz głośniej, a żarty szybko stawały się śmiałe.
Z serdeczną gościnnością przyjmowano najpiękniejsze panny z całej okolicy.
Ale żadna z nich nawet nie spoglądała w stronę Dominika, młodszego syna, który właśnie zamaszyście czyścił buty, spluwając na nie obficiej, niż rozsądek nakazywał. Jakby to one były wszystkiemu winne.
Wiadomo, liczy się tylko najstarszy, Franciszek! – myślał z goryczą, spoglądając przez okno w stronę brata, który pięknie odziany stał obok ojca. Ciemne gęste włosy czesał mu wiatr.
– Dziedzic i nadzieja rodu! – wyszeptał Dominik niechętnie, po czym rzucił lnianą ścierkę na podłogę i zaklął. – Krucafuks! – Tego słowa nauczył się od ojca.
Skończył z butami, włożył je, po czym przebrał się w nowiutką, białą koszulę. Starannie uprasowana od wielu tygodni wisiała w szafie. Mama martwiła się przygotowaniami, ale prawda była taka, że pod jej czujnym okiem dwór funkcjonował wzorowo, a ślub był świetnie zorganizowany. W każdym szczególe. Ale dziedzicowa ani na chwilę nie traciła czujności. Dziś rano sprawdziła osobiście, czy Dominik dokładnie się ogolił, gładząc go dłonią po policzkach.
Jakby wciąż był dzieckiem! A miał przecież dwadzieścia lat! Czuł się stary.
Tymczasem traktowano go tu jak smarkacza. To się niestety udzielało okolicznym pannom. Znów jakaś jasna sukienka mignęła mu w oddali, usłyszał zalotny śmiech. Nie był skierowany do niego.
To bez znaczenia – pomyślał. – To przecież i tak nie ona się śmiała. Wiadomo. Emilka nadjedzie dziś jako ostatnia. Wszyscy będą na nią czekać. To jej strój, fryzura, twarz staną się najważniejsze. Wywoła sensację i podziw. Choćby i bez ślubnych ozdób była najpiękniejsza.
Dominik zacisnął mocno zęby.
Jak on to wytrzyma?!
Przez szeroką sień dworu szybko przeszły dwie młode dziewczyny. Szeptały sobie coś, bardzo rozemocjonowane. Ale nie o nim. Jego nie zauważyły, choć drzwi pokoju stały otwarte na oścież.
Mimo wszystko szarpnęło nim uczucie przykrości.
Spojrzał na widoczne w sąsiednim pomieszczeniu lustro oraz swoje odbicie. Nawet z tej odległości, nieco niewyraźne i niewielkie, pokazywało, że wygląda dobrze. Jest przystojny tak samo jak brat, a może bardziej. Ma takie same ciemne włosy i oczy w kolorze jeżyn.
No, ale nie jest najstarszy! O tym nie dało się zapomnieć choćby na chwilę.
Ostatni raz rozejrzał się po pokoju, który dotąd dzielił z bratem. Już jutro Franciszek przeniesie się do nowej sypialni, którą rodzice przyszykowali dla nowożeńców. Ściany obito niebieską tapetą, a na środku pyszniło się wielkie łóżko. Okropność! Dominik nie mógł na nie patrzeć.
Jako jedyny członek rodziny nie biegał tam i nie wznosił pełnych zachwytu okrzyków. Niczego nie komentował. Wolał czasy, gdy to pomieszczenie stało zamknięte ze szczelnie zasłoniętymi kotarami. Jeszcze nie tak dawno matka leczyła tam rannych powstańców. Wciąż w podłodze znajdował się schowek. Ukrywali się tam uciekający patrioci. Nawet sam hrabia Potocki.
Rodzice wiele ryzykowali. Na szczęście nikt na nich nie doniósł. Władze carskie nie znalazły dowodów tej działalności, choć różni ludzie włóczyli się nocami wokół dworu, jakby czegoś szukali. Było niebezpiecznie.
Ale strach minął. Miesiące następowały jeden po drugim. Rany powstańców się wygoiły, choć pamięć o trudnych wydarzeniach wciąż była żywa. Dziś jednak cała okolica świętowała. Goście nie myśleli o trudnych sprawach. Wszyscy potrzebowali tej chwili wytchnienia. Nadziei na nowe życie. Odrobiny pięknej normalności.
Taki ślub to wielkie przeżycie dla wszystkich, od najprostszych ubogich pomywaczek z połamanymi od ciężkiej pracy paznokciami po tłustego sąsiada Podhorskich, zamożnego Brackiego, o którym plotkowano, że potajemnie współpracuje z zaborcą i dlatego tak dobrze mu się wiedzie. Miał być dziś najważniejszym gościem. Nikt nie chciał mu się narazić.
Ku zdumieniu gospodarzy Bracki przyjechał jako jeden z pierwszych. Przechadzał się po dworze i obejściu z rękami założonymi na plecy. Trochę tym stresował rodzinę Podhorskich. Byli jednak wobec niego mili i uprzejmi.
Ten piękny ślub był okazją do świętowania i radości. Wyciągano najlepsze ubrania, strojono panny na wydaniu, cieszono się perspektywą zabawy i dobrego jedzenia. Anna Podhorska słynęła z doskonałej kuchni.
Tylko Dominik wciąż chodził w złym humorze.
– Wielkie wesele! Okropność! – mruczał niezadowolony. Znów miał ochotę splunąć, choć wyglancowane buty, które dawno już miał na nogach, nie dawały ku temu pretekstu.
Nagłe poruszenie na podwórzu i jakieś krzyki wyrwały go z zamyślenia.
Do sieni wpadła matka. Spojrzał na jej pobladłą twarz. Od rana mocno przejęta, ciągle ratowała rodzinę z jakiejś katastrofy. A kłopotów w dniu ślubu nie brakowało. Dopiero co przypalił się bigos, a teraz wyraźnie nadciągały kolejne problemy.
Pani Podhorska wmaszerowała do jego pokoju tak szybko, jak tylko pozwalała jej odświętna suknia z dwiema falbaniastymi halkami pod spodem.
– Koń się zerwał! – zawołała z przejęciem. – Dominik! Bój się Boga, czego tak stoisz, biegnij za nim! – Ledwo wyhamowała przed synem, tak była rozpędzona. Jej mąż, godny i dostojny witał właśnie gości przed reprezentacyjnym frontem domu, a ona na zapleczu zarządzała wszystkim, gasząc kolejne pożary. Widać było, że z coraz większym trudem. – W stronę bagien poleciał! – mówiła łamiącym się głosem. – Skaranie boskie dzisiaj z tym wszystkim! Ciągle coś się dzieje. A przecież zaraz trzeba będzie zaprzęgać do kościoła. Jakże to bez Siwka zrobimy?! Nie uchodzi!
– Ja mam lecieć?! – oburzył się Dominik. W końcu we dworze nie brakowało parobków. A za chwilę mieli przybyć kolejni goście. W tym ta jedna najważniejsza osoba. Emilka. Ojciec z bratem witali wszystkich na podwórzu jak gospodarze, a on miał się uganiać za koniem niczym służba?!
– Dominik, wieczne z tobą utrapienie! – Matka jeszcze bardziej się zniecierpliwiła. – Czego tak ciągle stoisz i bez sensu się pytasz?! Leć! Toż to przecież nie byle koń się zerwał, ino nasz Siwek. Mam ci pięć razy powtórzyć? Sam wiesz, że bez niego do kościoła nie pojadą. Najlepszy jest. Byle kogo nie poślę. – Zdania wydostawały się z niej szybko. Na jednym wydechu. Już się spieszyła dalej. Czekało ją kolejne wyzwanie. Ponoć głupi parobek spił się weselnie już z rana, nie zamknął kozy i ta objadła kwiaty z bramy, którą wczoraj do późna dekorowali. Zżarła najpiękniejsze białe piwonie. Specjalnie od lat hodowane na tę okazję. Tak się cieszono, że zakwitły na czas, a tu takie nieszczęście. Pani Podhorska czuła, że za chwilę się rozpłacze i dojdzie do skandalu.
– Koszulę już włożyłem, spodnie... – Dominik próbował się jeszcze bronić.
– To się nie wybrudź! – Pani Podhorska machnęła dłonią. Miała dość. Normalnie chłopak dostałby teraz ścierką. Ale matka wystroiła się w odświętną suknię, uczesała włosy. Na smukłych nadgarstkach dzwoniły jej bransoletki. Wyglądała bardzo ładnie, dostojnie. Jak na panią we dworze przystało. Ścierka nie pasowała. Dlatego Dominikowi się upiekło.
– No leć! – popędziła go znowu. – Bo zawołam ojca, żeby ci do rozumu przemówił – zagroziła.
Nie chciał tego. Dłużej nie czekał. Dziedzic znany był w okolicy ze swego porywczego charakteru. A dziś od rana chodził równie mocno podenerwowany jak jego żona. Nikt się temu nie dziwił. W końcu raz w życiu odbywa się ślub pierworodnego. Dominik musiał to zrozumieć. Jak wiele innych kwestii.
Zacisnął usta i nic już więcej nie powiedział. Poszedł. Nie odwrócił się, nie spojrzał na nią, nic jej nie powiedział. Myślał tylko o swoich troskach.
W sumie nawet mu to było na rękę. Porwał leżącą na komodzie czapkę, nacisnął na głowę, po czym wybiegł z domu. I tak nie mógł tu wytrzymać. Pomyślał, że dobrze mu zrobi, jak się trochę przewietrzy. Postanowił odnaleźć Siwka.
Zanim Emilia przyjedzie, zdąży przecież wrócić. Zostało trochę czasu. Potknął się o kamień, bo znów o niej pomyślał. To mu się ostatnio ciągle zdarzało. Kompletnie stracił dla niej głowę. Od tygodni się zastanawiał, jak ta wyjątkowa dziewczyna będzie dzisiaj wyglądać. Nie umiał sobie wyobrazić sukni ani fryzury, zupełnie się też na tym nie znał. Ale domyślał się, że ciemne loki pewnie jej upną. A te niezwykłe oczy zasłoni zapewne ślubny welon.
Od razu robiło mu się za gorąco. Nowa odświętna koszula już lepiła się do pleców, a przecież musiała wystarczyć do nocy.
Wskoczył szybko do stajni.
– Ruszaj się, Józek! – krzyknął. – Siwek się zerwał.
– Znowu?! – Brodaty parobek, dziś wyszorowany i uczesany jak chyba jeszcze nigdy w życiu, zerwał się ze stołka, na którym czyścił ostatnie części uprzęży. Miał na sobie nową lnianą koszulę i świeżo wyprane spodnie, chyba ojcowe, bo nieco za duże, związane w pasie sznurkiem. Już był wyszykowany do kościoła.
– Ano znowu! – zawołał Dominik. – I jak myślisz, kto się za nim będzie po bagnach uganiał?!
Józek się nie odezwał. Nie umiał czytać, nie chodził nigdy do żadnych szkół, a jednak wyprzedzał swoje czasy i doskonale wiedział, co to pytanie retoryczne. A przynajmniej zdawał sobie sprawę, jak się z nim obchodzić, to znaczy: kiedy należy zachować milczenie.
Odłożył uprzęż.
– Pomogę. – Szybko wyprowadził konia i razem wskoczyli mu na grzbiet. Jak w czasach, gdy byli dziećmi i włóczyli się godzinami po okolicy, za co potem sprawiedliwie dostawali od dziedzicowej najpierw ścierką po głowie, a potem do ręki po kromce chleba, czasem jak miała dobry humor, nawet z miodem.
Ruszyli na tyły dworskich zabudowań. Dominik jeszcze się obejrzał, zobaczył barczyste plecy ojca oraz ciemną głowę brata. Witali kolejnych gości. Nic go nie tknęło. Żadne przeczucie.
W stronę domu nie spojrzał. Gdzieś tam po jego jasnych pokojach, w których się wychował, biegała mama, martwiąc się o zniszczone piwonie, bigos i setki innych drobiazgów. Nie myślał teraz o tym, jak bardzo ją kocha. Czuł tylko żal, że wysłała go w taki dzień, by się uganiał za zaginionym Siwkiem. Nie zatrzymał się, by coś jej powiedzieć.
Popędził tylko konia i szybko wjechali na łąki. Trawa była już wysoka, od strony lasu pachniało czeremchą. Mocny upojny zapach. Dominik go nie zauważał.
– Za co mnie taka kara spotkała?! – wołał, ledwo trochę się oddalili. –Wszyscy dziś wystrojeni, uroczyści, nalewki przepijają, witają gości. Stoją sobie godnie. A ja mam po krzakach za jakimś koniem gonić?!
– Najlepszym – uczciwie sprostował Józek.
– I co z tego?! Czy ja parobek jestem?! – oburzał się chłopak. – Mówię ci, masz lepsze życie. W chałupie cię szanują. Ojciec się z tobą liczy. Żonę też sobie znajdziesz szybciej niż ja.
Józek milczał. Jasne, syn dziedzica miał sporo racji. Z powodu tej trwającej od lat przyjaźni, choć był zwykłym parobkiem, rzeczywiście miał we dworze parę przywilejów. Dziedzicowa zawsze mu dodatkowego grosza rzuciła, żeby miał oko na jej niesfornego syna. W chałupie cieszyli się z tego. Nieraz matce kawałek materiału na suknię przyniósł, albo bochenek chleba czy kawałek kiełbasy. Ojciec go faktycznie szanował, liczył się z jego zdaniem, bo Józek, pracując we dworze, dużo wiedział. Często coś podsłuchał albo zobaczył. A jeśli to się nie udawało, Dominik prędzej czy później mu opowiedział.
Józek był znaczący w swojej rodzinie, podczas gdy Dominik u siebie musiał walczyć o każdą chwilę uwagi.
Ale syn dziedzica widział tylko to, co chciał. Nie umiał dostrzec drugiej strony medalu. Głodu w chłopskiej chacie. Nieustającej biedy. Matki, której wiecznie okrągły brzuch co roku dodawał rodzinie kolejnego dzieciaka do wyżywienia. Trzeba było się głowić, skąd wziąć jeszcze jeden kubek mleka, kromkę chleba, słuchać, jak maluch płacze w zimne poranki, kiedy brakowało drewna, by zapalić w piecu. Nie patrzył, jak ciężko ojciec haruje na każdą łyżkę zupy dla swoich dzieci.
Przy tym wszystkim życie Dominika w starym dworze było bajką. Jego ojciec był świetnym gospodarzem, wszystko tam chodziło sprawnie. Ale on tego nie rozumiał. Nie miał przecież porównania. A nie było rolą parobka, choćby i zaufanego, tłumaczyć życie synowi właściciela dworu.
Dlatego Józek często milczał.
– Cisnąłbym tym wszystkim i wyjechał gdzieś daleko! – wyobraźnia Dominika pracowała szybko. Już widział, jak natychmiast, dziś wieczorem, zaraz po ślubie, ale jeszcze przed tą brzemienną w znaczenie nocą, Emilka błaga go, by ją porwał. A potem pędzą razem przez mroki, mocno do siebie przytuleni, gdzieś daleko, gdzie nikt nie wie, kim są Podhorscy. Dominik nawet nie umiał sobie wyobrazić takiego miejsca. Wydawało mu się, że jego rodzina jest wszędzie znana. Nigdy w życiu nie spotkał człowieka, który by nie wiedział, kim jest jego ojciec. Dziedzic Podhorski. Dobry gospodarz i pan. Przykładny patriota, ryzykujący wiele w walce o dawno utraconą wolną ojczyznę. Każdy przynajmniej o nim słyszał.
Ale ponoć, jak mawiał ksiądz, świat jest wielki i ciągnie się daleko za granicę ich powiatu, szerokiej wstęgi rzeki czy okolicznych przepastnych lasów.
Wydawało się to niemożliwe.
Józek wciąż milczał. Nie rozumiał, czego syn dziedzica chce. Dlaczego wiecznie mu się pali pod czapką. Co nie pozwala mu siedzieć w jednym miejscu i cieszyć się tym, co ma?!
– Czego by tam panicz szukał w tym wielkim świecie? – zapytał, bo ciekawość okazała się silniejsza. Józek drapał się po głowie, przerażony perspektywą opuszczenia bezpiecznych granic wioski. Nawet samą myślą o tym. – U nas przecie wszystko jest – dodał z przekonaniem.
– Ale nie dla młodszych synów – upierał się Dominik. – O nich nikt nie myśli! Liczy się tylko Franciszek. Starszy, na dodatek taki przystojny – naśladował z ironią głos matki. – I dziś ożeni się z posażną panną. Ale nie da jej szczęścia!
– Bójcie się Boga, paniczu, dlaczego?! – zdumiał się tymi słowami parobek.
– Bo nie wie, jak ją kochać – odparł dobitnie młodszy syn Podhorskich.
W prostej głowie Józka nie po raz pierwszy pojawiła się pustka. Niczego nie rozumiał. Miłość to przecież niezwykle mało skomplikowana sprawa. Wiedział to. Miał już okazję potarmosić na sianie jedną z pokojówek. Pewnie się z nią ożeni, a ona potem przytyje, urodzi mu mnóstwo dzieci, by następnie przez całe lata każdego dnia o różne rzeczy suszyć mu głowę, zrzędząc od rana. Taka kolej rzeczy i nie ma co nad tym debatować. Tymczasem Dominik nigdy nie przestawał dzielić włosa na czworo. Wciąż miał jakieś przemyślenia i to na każdy temat. Józek czasem czuł, że pęka mu od tego wszystkiego głowa.
Jechali jeszcze dość długo. Obaj czujnie wpatrywali się w leśną gęstwinę. Znali obyczaje najlepszego dworskiego konia. Zwykle uciekał w swoje stałe miejsca. Ale sprawdzili już kilka i nigdzie go nie znaleźli. Czas płynął, robiło się coraz bardziej nerwowo. Dominik zapomniał na chwilę o swoich żalach. W gruncie rzeczy nie chciał, by cokolwiek zepsuło bratu ten najważniejszy dzień. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że to mocne rodzinne pragnienie, by wszystko udało się świetnie, trwało też i w nim. Kochał brata, choć ten od urodzenia wszystko mu zabierał. Zabawki, uwagę rodziców, słodkości darowane przez piastunkę, potem przywództwo w grupie rówieśników, a na koniec pierwszą miłość.
– Jest – wyszeptał bezgłośnie Józek, który w milczeniu przyglądał się poważnej twarzy dziedzicowego syna. Obaj poczuli ulgę, gdy wreszcie w oddali zobaczyli dobrze znajomą sylwetkę dworskiego konia. Czas już był najwyższy. Słońce stało wysoko i z pewnością należało spieszyć się do kościoła.
– Jest – powtórzył Dominik to samo słowo. Na szczęście Siwek nie zmienił całkiem swoich obyczajów. Tutaj też nieraz go odnajdywano. Spojrzeli na wielką taflę wody. Stawy ciągnęły się daleko aż po linię boru. Zaraz za nimi zaczynały rozległe bagna. Tutaj uciekał od lat nie tylko najlepszy koń z dworu, lecz także młodszy syn dziedzica ze swoim przyjacielem. Znali te tereny najlepiej. Nie bez powodu pani Podhorska oddelegowała ich do tego zadania.
– Cicho – nakazał Dominik, choć Józek dobrze wiedział, jak się zachować, i nie wydawał nawet najlżejszego dźwięku. Dominik szybko zeskoczył z konia, po czym sprawnie podszedł do Siwka. – Chodź, kochany! – powiedział z czułością.
Zwierzę spokojnie słuchało znanego głosu. Wiadomo było, że teraz bez oporu wróci do domu. Szybko mijały mu chwile buntu. Zrywał się nagle i gnał przed siebie, ale zaraz potem pokorniał, by przez kolejne tygodnie znów wiernie służyć rodzinie. A najbardziej kochał Dominika. Chłopak przytulił głowę do jego szyi. Przymknął powieki i oczywiście od razu zobaczył twarz Emilii. Delikatne policzki, piękne oczy, ciemne gęste rzęsy, a także pełne malinowe usta. Znał każdy szczegół.
Czy to możliwe, że taka wspaniała dziewczyna kochała jego brata?! Franciszek, mimo że dość przystojny, był przecież taki zwyczajny. Mówił i rozumował prosto, jak ojciec. Nie miał żadnych marzeń, prócz spokojnego życia. Nie ciekawił go świat. Książki służyły mu tylko za schowek dla tytoniu. Emilia z pewnością potrzebowała czegoś więcej.
Dominik marzył o niej każdego dnia. Nie wiedział, jak przeżyje to całe wesele, a przede wszystkim następującą po nim noc. Wszystko się w nim gotowało, kiedy sobie wyobrażał Emilkę, taką delikatną i niewinną, w jego ramionach. Za silnych.
Noc poślubna! To słowo wywoływało w nim grozę.
Nie wiedział, że nim zajdzie słońce, jego świat się skończy i wszystko, co znał, zniknie na zawsze. A zmartwienia, które tak go teraz przygnębiały, okażą się lekkie niczym nasiona dmuchawca wobec prawdziwego dramatu, z jakim przyjdzie mu się zmierzyć. Nie spodziewał się, że jego lekkim głosem wypowiedziane marzenie się spełni. Naprawdę przyjdzie mu uciekać pod osłoną nocy tak daleko, jak tylko snuć się będzie droga. Do miejsc, gdzie nikt nie miał pojęcia, kim jest rodzina Podhorskich. Istniały takie. Było ich więcej, niż sądził.
Życie czasem uderza mocno. Bez ostrzeżenia.