Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Kiedy zauroczenie przeradza się w miłość…
Julianna to mądra i piękna panna za szlacheckiego rodu. Dominik również pochodzi z zamożnej rodziny, ale los wygnał go daleko od domu, do dworu ojca Julianny, gdzie najął się jako parobek. Tych dwoje – wbrew wszystkiemu – łączy coraz więcej.
Chętnych do ręki panienki Julianny nie brakuje, ale jej nie spieszy się do zamążpójścia. Wszyscy snują domysły, dlaczego tak jest. Coraz bardziej zniecierpliwiony zachowaniem córki i krążącymi plotkami ojciec Julianny postanawia wydać ją za mąż. Dziewczyna jednak nie marzy o małżeńskim życiu, pragnie pomagać ludziom, leczyć ich, tak jak robiła to jej babcia.
Najbardziej zawzięty konkurent do ręki Julianny posuwa się do desperackich kroków, ale coraz bardziej zainteresowany losem dziewczyny Dominik ratuje ją z opresji. Co zrobi chłopak, by obronić wystawiony na szwank honor Julianny? Czy zauroczenie przerodzi się w głębokie uczucie?
Saga dworska to opowieść o życiu w dziewiętnastowiecznym szlacheckim dworku, o uczuciu rodzącym się wbrew losowi, a także o przeszłości, która powraca w najbardziej nieoczekiwanych chwilach.
Inne czasy, stroje, obyczaje i wyzwania. Jednak marzenia o prawdziwej miłości wciąż takie same.
Krystyna Mirek
Pisarka, mama czwórki dzieci, miłośniczka kwiatów i ogrodów. Absolwentka polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przez wiele lat pracowała w szkole, ucząc języka polskiego i niemieckiego. Od kilku lat zajmuje się pisaniem książek (wydała ich już kilkadziesiąt). Powieści jej autorstwa są mocno osadzone w realiach życia, nie brakuje w nich zmagań z przeciwnościami losu, ale są też pełne ciepła, energii oraz optymizmu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 320
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
Przekwitła, przerosła już w lesie jagoda! Którędy, którędy, gdzie ta panna młoda?!
Jasne powietrze słonecznego wrześniowego poranka rozdarł zachrypnięty głos weselnego drużby, który świętował już od tygodnia i najwyraźniej coraz gorzej to znosił. Ku zaskoczeniu Julianny zebrani goście nie spojrzeli w stronę dziewczyny w bieli stojącej właśnie w progu domu, lecz na nią.
Nie był to życzliwy wzrok. Raczej sugerujący, że każdy dawno już zna rodzinną tajemnicę Łąckich i chce się pochwalić, że udało mu się ją odgadnąć. Julianna poczuła się osaczona. Wcale nie przekwitła jeszcze ani tym bardziej nie przerosła. Skończyła dopiero osiemnaście lat. Tymczasem grube baby w chustkach na głowach i kwiecistych odświętnych spódnicach patrzyły na nią, jakby pilnie potrzebowała współczucia.
Bez potępienia, na to była zbyt lubiana, ale z wyraźną dozą litości.
Julianna odruchowo cofnęła się o krok, żeby się schować za plecami ojca i nadepnęła na nogę Dominikowi, temu dziwnemu parobkowi, który od wielu tygodni mieszkał w ich domu i mnożył tylko zagadki. Nikt nie wiedział, kim naprawdę jest.
– Przepraszam – wyszeptała.
– Nie szkodzi – odburknął. Zero grzecznej usłużności, pokory właściwej służbie.
Od rana był wyraźnie zły. To też stanowiło pewną nowość dla całej rodziny. Nikt dotąd nie przywykł przejmować się nastrojami parobków, wykonywali polecenia i tyle. Ale Dominik dobitnie potrafił dać do zrozumienia, że jest wściekły, bo kazano mu być woźnicą na weselu. I nie zamierzał ukrywać swoich emocji.
– Chyba słowo „przepraszam” ci się należy – powiedziała zdenerwowana Julianna. Obserwowała go od tygodni i niestety wciąż miała więcej pytań niż odpowiedzi. Coraz bardziej ją ciekawił. – Czemu jesteś taki zły?– zapytała już spokojniej. – Wesele to radosna uroczystość. Cała rodzina Jackowskich świętuje. Wydali kuzynkę za mąż w rekordowym tempie. Nie braknie mięsiwa, poleje się wódka i mają podać ich najlepszą struclę drożdżową. Dwanaście kucharek piekło. – Spojrzała na niego, ale nie wyglądał na specjalnie oszołomionego tymi nowinami. – Służba też będzie dobrze się bawić – dodała. – Dostaniecie jedzenie, napitki. Ciesz się, że nikt na ciebie nie patrzy – zakończyła wreszcie, bo to było doprawdy mocno denerwujące, że do tego stopnia nic go nie ruszało.
– Nie jestem tego taki pewien – odpowiedział Dominik, nie zmieniając swojego ponurego wyrazu twarzy.
Faktycznie, miał trochę racji. Julianna podniosła wzrok i rozejrzała się wokół. Zobaczyła, że znów jest obserwowana o wiele intensywniej niż para młoda. Zawsze to główna atrakcja. Ale ta szybko się opatrzyła. Śliczna dziewczyna w odświętnej sukni i jej bardzo przejęty przyszły małżonek w surducie ledwo się dopinającym na okrągłym brzuchu. Aniela zrobiła dobrą partię. Maślarz był jedynakiem i też sprawiał wrażenie uszczęśliwionego, że mu się trafiła taka śliczna panna.
Ale nie byli najważniejsi na swoim weselu.
Goście zwietrzyli główną sensację gdzie indziej.
Panienka z dworu na Zasławiu na wesele przyjechała sama. Wciąż bez narzeczonego. Tylko ojciec jej towarzyszył. Na dodatek dziewczyna gada z parobkiem jak z równym sobie, a czas mija. Zegar nieubłaganie odmierza sekundy do momentu, kiedy czas i konwenanse wyznaczą ostateczną granicę i dla Julianny nastanie koniec.
Zostanie starą panną. Najgorszy los i nie ma znaczenia, czy to w chłopskiej chacie, czy we dworze. Kobieta niczyja, ta, której nikt nie wybrał, nie jest szanowana nigdzie.
Julianna zdawała się zupełnie tego nie rozumieć, choć uchodziła za wyjątkowo mądrą panienkę.
Tak było w rzeczywistości. Nie zgadzała się z tym.
Dlaczego oni tak się mną interesują? – zaczęła się zastanawiać. Panien na wydaniu przecież nie brakowało. I niejedna miała problem z dostatecznie szybkim znalezieniem męża.
– Oni wiedzą – wyszeptała nagle. Dotarło to do niej w jednym momencie.
– Tak myślę – przyznał Dominik, który stał tuż za nią i słyszał, co powiedziała. A ona znów spojrzała na niego uważnie. Ten człowiek zawsze rozumiał, o czym się mówi. W lot łapał każdą myśl i potrafił wyciągać dobre wnioski. Już się przekonała, że jeśli warto z kimś rozmawiać, to właśnie z nim.
– Jak to możliwe? – zapytała. – Tak dobrze się ukrywamy.
– Tak dobrze to wam się tylko wydaje – odparł. – Państwo myślą, że liczy się tylko to, co na salonach, a służba żyje w innym świecie. A tymczasem oni wszystko słyszą.
– Przecież wiem – zdenerwowała się Julianna. – Zakazaliśmy im gadać.
– Jakby zakazać wiatrowi wiać – westchnął. Czasem Julianna wiedziała naprawdę dużo, ale bywały monety, gdy jej dziewczęca naiwność brała górę. – Każdy ma jakiegoś ukrytego narzeczonego, o którym jeszcze nikt nie wie, szwagra z długim językiem, prymitywną teściową albo ulubioną przyjaciółkę. I wszyscy gadają. Zawsze ktoś nie wytrzyma i pochwali się nowiną, zwłaszcza taką,
– Jak to gadają?! – zdenerwowała się. – Przecież wyraźnie ci mówię, że ojciec zabronił.
– Zakazać ludziom plotkować, to jakby wydać dekret, żeby rzeka płynęła pod prąd lub deszcz padał z dołu do góry. Albo kury śpiewały serenady zamiast gdakać. Możesz na nie wrzeszczeć, ile chcesz, ale one i tak odpowiedzą ci w jedyny sposób, jaki potrafią.
Znów mu się przyjrzała. Nie mówił jak parobek, ale przecież nim był. Co za dziwny człowiek. Ale bez wątpienia miał rację. Sama mogła na to wpaść.
– O rany! To będzie okropne wesele – uświadomiła to sobie.
Nie była pewna, czy Dominik ją usłyszał, bo orkiestra znowu zagrała skoczną głośną muzykę, radośnie obwieszczając wszystkim, że panna młoda przywitała się już ze swoim przyszłym mężem i teraz zmierzają w stronę pięknie przystrojonej bryczki, by udać się do kościoła.
Została chwilę sama, bo ojciec wmieszał się w tłum. Wielu chciało z nim porozmawiać. Suchy i wysoki Jackowski, ojciec równie suchego i wysokiego syna, bardzo docenił fakt, że Łąccy przybyli osobiście do domu sąsiadów, żeby być obecni przy przywitaniu młodych. W ogóle tata cieszył się ostatnio sporym powodzeniem. Spłacił długi i mógł radośnie zaciągać nowe, bo znowu miał debet u Żyda. A że lubił biesiadować, stawiać i pożyczać innym, nie troszcząc się, czy będą mieli z czego oddać, to był powszechnie lubiany.
Julianna zacisnęła zęby. Chciała uciekać, ale Dominik dyskretnie położył jej dłoń na plecach i skierował w stronę powozu. Wszyscy pakowali się już do swoich pojazdów, by ruszyć orszakiem pełnym roześmianych, rozśpiewanych wesołych ludzi wprost do kościoła. Parobek Łąckich wyróżniał się na tym tle nie tylko faktem, że był bardzo przystojnym młodym mężczyzną, którego ciało wyrobiło się w ciągu ostatnich tygodni w ciężkiej fizycznej pracy, lecz przede wszystkim swoim posępnym spojrzeniem.
Julianna miała ochotę usiąść obok niego. Zapytać o to wszystko. Co się stało, że miał taki zwarzony humor. Nie ciekawiły jej wcale przechwałki ojca, który odnalazł wreszcie córkę i opowiadał właśnie, że znalazł fenomenalny sposób na świetny interes. Będzie teraz razem ze starym Grzelakiem handlował gorzałką.
Julianna tylko westchnęła.
Tata miał całkiem niezłe pomysły. Być może w rękach kogoś doświadczonego takie przedsięwzięcie mogłoby przynieść sukces, ale ona wiedziała, że jeżeli tych dwóch lekkomyślnych mężczyzn dopuści się do takiego interesu, to będą chodzić wiecznie pijani, rozdawać swój towar za darmo i świetnie się przy tym bawić.
Mama przez jakiś czas na herbatkach będzie opowiadać o świetnych perspektywach męża, aż dotrze do niej, że żadnych takich nie ma, za to są kolejne długi.
– Bądź ostrożny, tato – powiedziała, ale obruszył się. Już dziś trochę wypił. Przy pięknie udekorowanej bramie wjazdowej każdy gość dostawał poczęstunek: pędzony w domu bimber o wielkiej mocy.
– Czemu ty jesteś ciągle taka poważna? – zapytał Ignacy Łącki z pretensją przez zaciśnięte zęby. Jednocześnie uśmiechnął się i uchylił kapelusza przejeżdżającej sąsiadce. – Jak masz sobie w takich warunkach znaleźć męża? Popatrz, Żalczyk tu jest. Uśmiechnij się do niego, wyprostuj, przemyśl swoją decyzję. On wyraźnie daję ci szansę, a nie musiałby. Młody Jackowski zresztą też.
Tak. Julianna jeszcze wyraźniej poczuła, co ją czeka przez cały wieczór. Każdy jej gest, uśmiech czy słowo będą szeroko komentowane, każda odmowa tańca, choćby i z podpitym kawalerem, uznana za niepotrzebną dumę, brak rozsądku.
Większość ludzi uważa, że panna na wydaniu, która zbyt długo czeka na swoją kandydata, tym samym pozbawia się wszelkich praw. Nie ma prawa odmawiać, podejmować decyzji, wyrażać własnego zdania. Ma tylko robić to, co zwiększa jej szansę. Najpierw na miłość, ale potem już na znalezienie kogokolwiek.
Julianna właśnie odczuła, że niespodziewana późna ciąża mamy wiele zmieniła. Już nie była jedyną dziedziczką dworu. Za kilka miesięcy mógł się pojawić prawdziwy spadkobierca. Syn.
Zacisnęła gwałtownie powieki. Też czekała na to dziecko, ale czasem było jej bardzo przykro. Rodzice odsunęli ją na boczny tor, jakby nigdy nic dla nich nie znaczyła. Mówili, co innego, ale ona wyraźnie to czuła.
Pochyliła ramiona, a tata znów spojrzał na nią z przyganą.
Pewnie miał swoje racje. Nie tylko ona to widziała. Zmiana rzucała się w oczy każdemu. Najbardziej sensowni kandydaci już jej nie brali pod uwagę. Na przykład taki Malinowski. Wrócił właśnie z wojska. Prawdziwym cudem nie stracił ręki, nogi, oka ani rozumu. To rzadko się zdarzało. Teraz zamierzał gospodarzyć na ojcowym sporym kawałku ziemi i znaleźć sobie żonę. Jeszcze rok temu byłaby pierwszą kandydatką na jego liście, ale dziś nie spoglądał w jej stronę i nie przyszedł się przywitać, kiedy przybyli. W ogóle mało osób to zrobiło. Jedynie starsi mężczyźni ściskali ręce jej ojca. I do niego mieli najwięcej spraw.
Julianna opuściła głowę. A tata tylko westchnął. Znów zmniejszyła swoje szanse. Ale jakie to miało znaczenie? Ludzie wiedzieli, że matka jest w ciąży, choć ukrywała się w czterech ścianach domu, wymawiała się od wszelkich wizyt a to bólem głowy, to znów kobiecymi sprawami. Dominik miał rację. Taka wieść nie ma szansy się ukryć. Suknię trzeba było coraz bardziej poszerzać, mamie wyjątkowo dopisywał apetyt i informacja rozniosła się po wsi.
Do Julianny zaczęło docierać, że naprawdę została z niczym. Nie mogła zrozumieć tej logiki, jakby życie ukarało ją za to, że jest dobra dla swoich rodziców. Spłaciła ich długi, oddała swój posag.
Czy to jest w porządku? Nie mogła tego pytania zadać ojcu. Znowu by się zdenerwował. Zresztą nie znał odpowiedzi i sam nigdy nie zaprzątał sobie głowy podobnymi dywagacjami. Bawił się.
W dzieciństwie uwielbiała go za to. Sprawiał, że ich dni stawały się radosne, a świat – przyjaznym miejscem. Ale gdy przestała być dzieckiem, coraz częściej dostrzegała, że ta postawa ma bardzo wysoką cenę. Konsekwencje radości życia prezentowanej przez ojca płacą jego najbliżsi. Czy jeśli jej braciszek się urodzi, to zanim skończy osiemnaście lat, majątek ojca będzie jeszcze cokolwiek wart? Czy też będzie musiał jak ona szukać kogoś z posągiem i pieniędzmi, żeby ratować rodzinę?
Dojechali do kościoła, a ona poczuła przemożną ochotę, żeby uciec.
– Źle się czuję, tato. – Ścisnęła jego dłoń. – Idź pierwszy. Ja postoję chwilę na powietrzu i dołączę do ciebie.
To już na dobre go rozzłościło.
Oprócz ponurej córki gorsza jest tylko taka, która słabuje.
Zwłaszcza przed ślubem, bo potem, jak już złowi jakiegoś naiwniaka, może sobie pozwalać na fanaberie. Ale w tym najbardziej trudnym momencie, kiedy trzeba się zaprezentować od jak najlepszej strony, każda oznaka słabości może sprawić, że plotki rozniosą się po okolicy, a krótka lista kandydatów na męża jeszcze się zmniejszy. Rozmawiali o tym wielokrotnie. Nie pomogło.
Sprytna, mądra Julianna na rynku matrymonialnym radziła sobie wyjątkowo słabo, nawet jeśli się starała.
Ignacy Łącki pospiesznie się uśmiechnął, choć doprawdy nie miał na to ochoty. Ale właśnie podszedł właśnie do niego Żalczyk. Juliannie skinął uprzejmie głową, a z ojcem się przywitał, co nie było takie oczywiste, bo ostatnio rozstali się w gniewie.
Łącki postanowił wykorzystać okazję, by naprawić relacje. Mężczyźni ruszyli razem do kościoła. Żalczyk nie zaproponował Juliannie swojego ramienia, choć właściwie powinien. Miała iść za nimi zgodnie ze swoją pozycją, jako córka i panna na wydaniu, dwa kroki z tyłu.
Ani myślała to robić.
Odwróciła się w stronę Dominika.
– Możesz zostać ze mną chwilę? – zapytała.
Kiwnął głową, ale minę miał zaciętą. Co ten człowiek miał w sobie takiego, że kiedy mu się wydało polecenie, zachowywał się, jakby doznawał osobistej obrazy? Jak on w ogóle przetrwał tyle lat? Pewnie tylko dlatego, że był dobry. Pracowity i silny. Dawno już domyśliła się, że to z powodu swej dumy musiał pewnie uciekać z poprzedniego miejsca pracy, o którym nigdy nie wspominał.
Tłum gości wymieszał się, a potem wepchał do niewielkiego kościoła. Ci mniej znaczący zostali na zewnątrz, służba pilnowała koni, a Julianna, korzystając z zamieszania, odeszła nieco w bok. Weszła pomiędzy wierzby płaczące rosnące tuż nad niewielkim strumieniem, przeskoczyła go, podnosząc fałdy swojej odświętnej sukienki, po czym ruszyła dalej w stronę gęstego brzozowego zagajnika. Za sobą słyszała kroki Dominika. Nie zostawił jej, choć pewnie miał taką ochotę. Czuła to całą sobą.
Odwróciła się gwałtownie, a on wpadł na nią i gdyby jej nie podtrzymał, mocno obejmując, z pewnością by się przewróciła. Szybko wyszarpnęła się z jego objęć. Ten mężczyzna działał na nią bardzo mocno, a nie była aż tak głupia, żeby sobie pozwalać na romans z parobkiem. Poprawiła fałdy sukienki i spojrzała mu w oczy.
– Możesz mi powiedzieć, dlaczego tak nie znosisz wesel? – zapytała. – Zwykle jesteś zły na cały świat, ale dziś przechodzisz samego siebie.
– Mam swoje powody – odparł.
– No jasne – oburzyła ją ta wymijająca odpowiedź. – Nikt nie zasługuje na to, żeby wiedzieć, co jaśniepan parobek sądzi na jakikolwiek temat. Mieszkasz u nas od lata i jeszcze nawet nie podałeś swojego nazwiska.
– Nie mogę – powiedział.
– Pewnie jest jakieś brzydkie. Jak się nazywasz? Gumiak. Pyra, a może Zgnilak? – denerwowała się.
– Nie... – powiedział cicho. – To ładne nazwisko, ale boli.
Od razu się uspokoiła i pożałowała swoich cynicznych słów.
W ten sposób rozbrajał ją już wiele razy. Nie można się złościć na człowieka, w którym wyczuwa się prawdziwe cierpienie. To nie był kaprys, wiedziała, że jej nie okłamuje. Ma ważny powód. Było jej przykro, że nie chce z nią rozmawiać, nic jednak nie mogła na to poradzić.
– Nie chcesz, to nie mów. – Wzruszyła ramionami, odwracając się od niego. Złote liście brzóz czy czerwonych o tej porze dębów stanowiły o wiele ciekawszy widok.
Stała tak przez chwilę, oddychając pospiesznie. Czas mijał, w kościele zapewne zaczęła się już uroczystość. Nikłe były szanse, że ktoś nie zauważył braku dziedziczki z dworu tuż obok ojca w rodzinnej ławce. Tym bardziej że nie przyjechała także mama. Julianna zdawała sobie sprawę, że z każdą chwilą pogarsza swoją sytuację.
Ale coś ją blokowało. Nie mogła się ruszyć. Na myśl o tym, że ma tam wrócić, nogi jej sztywniały, ciało obejmował paraliż i tak trwała bez ruchu. Ojciec pewnie się wścieknie. To jednak za chwilę. Pan Łącki nie wyjdzie teraz z kościoła, by zwrócić córce uwagę, i nie zaciągnie jej siłą do środka, bo to by wywołało jeszcze większy skandal.
– Przepraszam panienkę – odezwał się wreszcie Dominik.
O, proszę – pomyślała. – Nie wytrzymał.
Rzadko się do niej zwracał jako pierwszy i była o to zła, choć przecież to nic dziwnego. Parobek. Dzieliła ich przepaść.
– Myślę, że powinniśmy już iść – powiedział łagodnym tonem. – Jeszcze nas kto tutaj zobaczy, bez przyzwoitki, sami... Tej waszej bonie to ja bym uszy oberwał... Jakby tak mojej córki pilnowała, miałaby za swoje.
– Daj spokój. – Julianna wzruszyła ramionami. – Dawno przestałam być dzieckiem. Poza tym ona gdzieś tu się kręci, zaraz mnie znajdzie.
– To się trzeba przenieść na dobre do tego drugiego świata i dorosnąć – powiedział. – Żeby panienka nie utknęła na dobre pomiędzy dzieckiem a kobietą.
– Wyjść za mąż, tak? – Odwróciła się gwałtownie w jego stronę. – Wszyscy macie tylko jeden pomysł. A co, jeśli ja nie chcę?
– Nie znam się. – Nie patrzył jej w oczy, kiedy to mówił. – Ale wydaje mi się, że większość dziewczyn o tym właśnie marzy. Młodych chłopaków w sumie też.
– Ale ty nie. – Zaskoczyła go i chyba tylko dlatego odpowiedział szczerze.
– Ja tam za ślubami nie przepadam. – Ścisnął mocno czapkę, którą trzymał w dłoni, a potem ruszył w stronę kościoła. – Idę – powiedział. – Z dwojga złego lepiej, żeby ktoś tu zobaczył panienkę samą niż ze mną. Za dużo u was tych skandali.
– A skąd ty się tak dobrze znasz na zasadach panujących we dworze? – zapytała, ruszając za nim.
– Każdy się zna – odpowiedział wymijająco. Biegła, żeby usłyszeć jego słowa. Dominik szybko się oddalał. – Służba żyje waszym życiem bardziej niż się spodziewacie – dodał.
– Co masz do wesel?! – zawołała jeszcze, ale po minie od razu poznała, że kontakt się zakończył i nic już dzisiaj nie usłyszy, zwłaszcza osobistego. Dominik stawiał wielkie kroki swoimi długimi nogami, a ona biegła za nim, choć to naprawdę nie wypadało. Miała ochotę szarpnąć go za ramię i wydusić z niego więcej informacji. Niejeden służący wiele by dał za taką chwilę spoufalenia z państwem, chętnie by gadał o swoich sprawach, a ten nigdy. Temu jednemu nie zależało.
Zniknął właśnie, skręcając w bok, zanim zagajnik zaczął się rozrzedzać. Julianna sama podeszła w stronę kościoła. Stanęła w cieniu wielkiego kasztana.
– Gorąco panience? – zapytała szeptem mleczarka, obserwując zarumienione policzki i przyspieszony oddech dziedziczki Łąckich.
– Tak. – Skinęła głową Julianna wdzięczna za to wytłumaczenie. – Musiałam się trochę przewietrzyć.
Odeszła kawałek dalej. Nie chciała bowiem wdawać się dłuższą pogawędkę. Czuła na sobie spojrzenia wszystkich osób, licznych weselnych gości, którzy uczestniczyli w uroczystości na zewnątrz.
Rozglądała się za Dominikiem. Miała do niego sporo spraw, ale on oczywiście zniknął. Taką miał tajemną moc. Był w tym o wiele lepszy niż ona, mimo iż reprezentowała naprawdę niezły poziom. Też się potrafiła schować, ale nie tak. Każdy ma jakiś talent. Babcia umiała świetnie leczyć, Julianna rozpoznawała ludzkie problemy, a Dominik znikał. No i oczywiście milczał. A ona – choć miała tak wysoko rozwiniętą intuicję – nie potrafiła nawet w przybliżeniu domyślić się, o co temu dziwnemu człowiekowi chodzi i dlaczego tak ją fascynuje.