Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Kiedy Hubert Górski dostaje zawiadomienie o morderstwie, nawet nie chce mu się wyjść z domu, gdyż jest przekonany, że sprawa szybko się wyjaśni i znajdzie się dla niej banalne wyjaśnienie. W jego miejscowości nigdy nie było morderstwa ani żadnych poważniejszych przestępstw. Tymczasem to właśnie tutaj pojawi się wyjątkowo bezlitosny sprawca mordujący bez żadnej logiki zupełnie zwyczajnych ludzi. Ofiarom wbija sztylet w plecy i zawiązuje na szyi czerwoną kokardę. Nie pozostawia żadnych śladów. Nie wiadomo, czym się kieruje. Śledztwa nie sposób nawet rozpocząć, bo wszystkie tropy prowadzą donikąd. Kto będzie następny? Na mieszkańców pada wielki strach. Każdy może zginąć? Opowieść o pozorach, których nie da się utrzymać bez zapłacenia wysokiej ceny. O tajemnicach domagających się wyjaśnienia, a także o tym, jak czasem niewiele człowiek wie nie tylko o życiu sąsiadów, ale przede wszystkim własnym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
Tego dnia Hubert Górski od rana czuł dziwny niepokój, a momentami nawet prawdziwy strach. Trochę to było głupie i starał się nie zwracać uwagi na te bezsensowne wahania nastroju. Normalne popołudnie, wszystko w porządku, a on miał wrażenie, że zaraz zacznie krzyczeć. Najgorsze, że nie męczyła go taka zwykła obawa, przeczucie, że za chwilę może się wydarzyć coś niedobrego, ale okropny gryzący strach o własne życie.
Co za bzdura!
Wprawdzie strach o bezpieczeństwo to u policjanta nie jest coś zupełnie nieuzasadnionego, ale przecież nie tutaj, w Walewicach. Tu nigdy nic się nie działo. Odkąd w miasteczku wybudowano tuż po wojnie komisariat, żaden policjant nie zginął na służbie. Ba, nawet nie był ranny. Jedyny wypadek, jaki mieli, spowodował emerytowany już aspirant Wojciech, piętnaście lat temu. A i to wyłącznie dlatego, że uparł się po kilku wyjątkowo głębokich kieliszkach siadać za kierownicę. To się jednak nie liczy. Nie ujęli zdarzenia w żadnych statystykach. Wojtek bawił się na tych urodzinach prywatnie, po służbie.
Hubert starał się rozchodzić te głupie uczucia, maszerując wielkimi krokami po ogrodzie. Nagle odwrócił się, bo dostrzegł skradającą się wzdłuż ściany postać. I od razu wszelkie niepokoje zniknęły, zdmuchnięte większym zdenerwowaniem.
– Nie pójdziesz w tym! – krzyknął.
Serce mu załomotało, a ciśnienie mocno się podniosło.
Szesnastoletnia Wika wymykała się właśnie przez taras w czarnej wydekoltowanej sukience mini i próbowała zwiać przez ogród, żeby tak ubrana dostać się na dzisiejszy festyn w parku miejskim.
– Wracaj do domu! – krzyknął Hubert, a potem zobaczył spojrzenie tak wrogie, że jego obawy o życie w sumie mogły okazać się słuszne. To oczywiście żart, ale wyjątkowo gorzki.
Gdzie jest moja córeczka? – pomyślał. – Kto mi ją ukradł? Odebrał?
I dlaczego nie ma ani śladu po tej słodkiej dziewczynce, z której tak się kiedyś cieszył, czuł dumę. Teraz patrzyła na niego kompletnie obca osoba, o której nic nie wiedział.
Ogród był duży, a ścieżka prowadząca dookoła domu – wąska. Nie sposób się wyminąć. Oczywiście Wika mogła zwiać przez trawnik. Wiedziała jednak, że ojciec policjant dopadnie ją bez trudu. Hubert dostał jeszcze jednym mocnym spojrzeniem. Zabolało. Przypomniało mu się, jak kiedyś ćwiczył na poligonie. Oberwał wtedy drewnianą belką od kolegi. Niechcący, ale w samo serce. Takie tępe uderzenie, które na moment pozbawia człowieka tchu. Nie do uwierzenia, ale teraz poczuł to samo.
Dziewczyna odwróciła się na pięcie i bez słowa tą samą drogą wróciła do domu. Chwilę później pobiegła na poddasze. Była drobna, ale łomot jej kroków niósł się po całym budynku. Hubert usłyszał trzaśnięcie drzwi. Zapewne tak głośne, jak wielki był jej gniew.
Oparł się o ścianę. Nie wszedł do środka.
– Kto tak trzasnął drzwiami?! Nie mam już do tego wszystkiego siły! Czy ty widzisz, co się dzieje?! Gdzie jesteś?!
Te słowa sprawiły, że Hubert stracił jakąkolwiek chęć do kontaktu z rodziną. Przymknął oczy. Wiedział, co się zaraz stanie. Żona go odnajdzie i zacznie męczyć swoimi niekończącymi się pretensjami. Nie pamiętał, kiedy ostatnio spokojnie rozmawiali. Tylko kłótnie. Co więcej im zostało? Nic.
A, jeszcze syn! – przypomniał sobie.
Ten nie sprawiał kłopotów, bo praktycznie nie odrywał się od komputera. Przynajmniej był cicho. Ale to niczego nie zmieniało. Nie da się przecież tak żyć. Kto go w przyszłości utrzyma? Gdzie znajdzie pracę? Szkoła wcale go nie obchodziła i w ogóle nie miał takich myśli, by o siebie zadbać.
Hubert wrócił pamięcią do czasów, kiedy sam był młody. Miał marzenia, chciał czegoś, pragnął osiągnąć więcej niż jego rodzice. Mieć inne życie, zbudować dom, założyć rodzinę, taką prawdziwą, zarabiać pieniądze.
Strach znowu się pojawił. Nagle, jakby znikąd.
Hubert po raz kolejny rozejrzał się czujnie wokół. Ogród wprawdzie w ciągu lat rozrósł się gęsto, ale wiedział, że nikogo tu nie ma. Na wszelki wypadek przeszedł się jednak wzdłuż ogrodzenia. Miał ochotę popukać się po głowie, że tak daje się zwodzić. Nic mu przecież nie zagrażało. Dzisiejszy festyn w parku miejskim to żadna poważna impreza, terroryści nie interesują się takimi dziurami. Zwykła prowincjonalna zabawa, na której burmistrz chce się przed wyborami popisać, że niby mu zależy, pochwalić się osiągnięciami.
Wszyscy są bezpieczni. Co najwyżej ktoś wypije za dużo. Odetchnął głęboko.
Później zobaczył Wikę w niebieskiej sukience, którą sam jej kupił. Pięknie w niej wyglądała. Zeszła po schodach, spojrzała na niego i bez słowa ruszyła w stronę drzwi. Tym razem głównych.
Jaka ładna dziewczynka – pomyślał.
W tej samej chwili znowu poczuł ten okropny strach. Atak okazał się jeszcze mocniejszy od poprzedniego. Czy coś mogło zagrażać jego córce?! – Ta myśl przeszyła mu mózg.
Próbował się uspokoić, zracjonalizować bezsensowne uczucia, które uparły się dzisiaj, by nim szarpać. Nie wychodziło. Był pewien, że nic się nie stanie, ale na wszelki wypadek postanowił pojechać na ten festyn wcześniej, niż planował. Nie tylko, by potowarzyszyć żonie, która suszyła mu o to głowę od tygodni, lecz także dyskretnie się rozejrzeć. Choć po raz pierwszy, odkąd istniała ta impreza, miał dzisiaj wolne.
I choć był całkowicie przekonany, że wszyscy są bezpieczni.
ROZDZIAŁ 2
Zrobiło się bardzo cicho. Niedaleko, w miejskim parku, zaczął się już festyn, bawiło się prawie całe miasto. Ale choć chwilę temu muzyka dobiegała także tutaj, teraz ucichło wszystko. Jakby nagle mury stały się grubsze.
Krew też płynęła bez najmniejszego szmeru, łagodną strużką. Wsiąkała w jasny dywan, tworząc na nim nieregularną plamę o mocnym, nasyconym kolorze. Trwało to dłuższą chwilę. Czerwona kokarda wyjątkowo dobrze pasowała i mężczyzna pogratulował sobie w duchu świetnego pomysłu. Dzięki temu od razu będzie wiadomo, o co chodzi.
Rozejrzał się jeszcze wokół i wyprostował.
Zadanie zostało wykonane perfekcyjnie. Odniósł wrażenie, że wokół panuje wyjątkowo uroczysta atmosfera. Majestat śmierci. Doświadczył go wcześniej, ale nigdy w ten sposób. Pierwszy raz zabił człowieka. Na dodatek z tak zimną precyzją.
Spojrzał w tamtym kierunku. Piotr Maszkowski leżał plecami do góry. Już nie mógł nic zrobić. Wypowiedzieć żadnego słowa więcej.
Ponoć ludzie nie umierają od razu. Ciało traci swoje funkcje, ale niektórzy twierdzą, że dusza jest przy człowieku jeszcze przez pewien czas. Słyszał nawet takie teorie, że może wrócić. On jednak nie dał temu człowiekowi najmniejszej szansy. Głęboka rana biegnąca w precyzyjnie wybranym miejscu tuż pod łopatką przebiła serce na wylot. Nawet gdyby pomocy udzielono natychmiast, szanse były właściwie zerowe, a tutaj nikt nie przyjdzie przez co najmniej dwie godziny.
Spojrzał w kierunku ściany pewnym siebie wzrokiem.
– Jeśli tu jesteś – powiedział na głos, wyraźnie wypowiadając każdą sylabę. – To teraz już doskonale wiesz, dlaczego to się stało!
Rzucił jeszcze mściwe spojrzenie we wszystkie strony świata, po czym ruszył do drzwi. Wyszedł, zamknął je wytrychem, dokładnie w taki sam sposób, jak wcześniej otworzył, przemknął przez osłonięty tujami ogród, a potem ostrożnie wszedł pomiędzy rozłożyste choinki. Stanął tam, niewidoczny z każdej strony. Zdjął rękawiczki, kominiarkę, ciemną cienką kurtkę i ortalionowe spodnie w tym samym kolorze. Pod spodem miał jasną koszulę z krótkim rękawem i jeansy. Przeczesał dłonią włosy, wyprostował się, wrzucił ciuchy do plecaka i rozejrzał się wokół czujnie. Nikogo nie było.
Stał przez dłuższą chwilę, żeby się upewnić, czy nie pojawił się jakiś przypadkowy świadek. Ponoć wszystkiego nie da się przewidzieć. Ale jemu wyraźnie ta sztuka się udała. Wokół panował spokój, żadnych intruzów, nawet psa. Pokręcił głową dla rozluźnienia mięśni, poruszył ramionami, wreszcie wyszedł na asfaltową drogę i ruszył w kierunku rynku. Miał sporo czasu. Zabawa dopiero się rozkręcała.
ROZDZIAŁ 3
– Nie rób wstydu swojej żonie! – Ledwo aspirant Mateusz wypowiedział te słowa, pomyślał, że chyba wybrał najgorszy możliwy argument.
Facet ciągle upokarzał tę dziewczynę i Mateusz po raz pierwszy pomyślał, że chyba robi to specjalnie. Czerpie z tego jakąś chorą satysfakcję.
– Nie będziesz mi mówił, jak mam się zachowywać! – Grzesiek Malik zatoczył się mocno w lewą stronę. – Poza tym jakie masz ze mną szanse?! – rozdarł się jeszcze głośniej. – Pani prokurator wyciągnie mnie z każdego kłopotu.
Mateusz z trudem powstrzymał się od wypowiedzenia tego, co naprawdę myśli. Był na służbie, to zobowiązywało.
Temu kolesiowi brakowało klasy, opanowania, szacunku dla samego siebie, świeżego oddechu i stałego zatrudnienia, ale na pewno nie pewności siebie.
– Podskoczysz mi?! – Grzesiek rzucił się w stronę policjanta. Ten jednak bez trudu zrobił unik.
Malik zataczał się coraz mocniej i na dodatek zaczynał bełkotać.
Festyn uroczyście otwarto dopiero godzinę temu. Olga Maszkowska grała właśnie na pianinie. Przepięknie. To obcowanie z prawdziwą sztuką wyższego rzędu mieszkańcy Walewic dostawali regularnie za darmo tylko dlatego, że Olga wyszła tutaj za mąż, zamieszkała i uczyła muzyki w liceum, zamiast robić zgodną ze swoim talentem karierę w jakimś wielkim mieście. Niektórzy rzeczywiście to doceniali, ale Grzesiek ani myślał zwracać uwagi na takie rzeczy.
Zdążył się doprawić, zanim inni w ogóle skierowali się w stronę darmowego piwa rozdawanego przez burmistrza. Wiadomo, wybory.
– Nie obchodzi mnie, jakie masz znajomości. – Mateusz szarpnął go mocniej.
Nie mógł na to patrzeć. Co ta Ania w nim widziała? Może dawniej Grzesiek faktycznie był przystojnym, nieźle zapowiadającym się facetem, ale przecież już wtedy pił, a teraz nie miał nawet pracy. Siedział całymi dniami w domu i od nie wiedzieć jak dalekich czasów przygotowywał się do zmiany zawodu.
Nie pora była jednak się nad tym zastanawiać. Należało Malika usunąć tak szybko, jak się da. Zanim ktokolwiek go nagra i wrzuci filmik do sieci. Kręciło się tutaj sporo przyjezdnych. A telefon w kieszeni ma teraz każdy. Mateusz chciał oszczędzić Ani skandalu. W jej zawodzie było to szczególnie ważne.
Spojrzał na kolegę, z którym patrolowali festyn, a ten bez słów wiedział, co trzeba zrobić. Potraktowali Grześka dość brutalnie. Bez zbędnego patyczkowania się. W obecności Ani oczywiście by się na to nie odważyli, ale ona siedziała teraz tuż pod sceną w pierwszym rzędzie jako honorowy gość koncertu. Nie mogła ich zobaczyć. Mateusz mocno wykręcił Grześkowi rękę, pochylił, przyciskając za kark, przeprowadził do bocznej ulicy, po czym wpakował do radiowozu. Był na niego wściekły.
Pojechali w stronę komisariatu.
Nie mieli tutaj izby wytrzeźwień z prawdziwego zdarzenia, ale na dole w budynku znajdowała się niewielka cela, rzadko używana. Raz czy dwa posiedział tu chwilę sprawca wypadku samochodowego przejeżdżający akurat przypadkiem. Miejscowi nie popadali zbyt często w konflikt z prawem, mieli inne zajęcia. Życie ich nie rozpieszczało. Żeby zarobić na dach nad głową czy chleb dla dzieci, trzeba tu było zasuwać. Niektórzy wyjeżdżali za granicę, inni budowali domy, spłacali kredyty, wychowywali dzieci. Czasem ktoś zdradził żonę, ale nawet to rzadko.
Grzesiek siedział tu najczęściej. Zawsze wtedy, kiedy potrzebowali go ukryć, żeby się nie kompromitował. Trzeba przyznać, że trochę nadużywali tej formy zabezpieczenia.
– W końcu będziemy mieć przez to kłopoty. – Młodszy aspirant Jacek odwrócił się w stronę Mateusza. – Wiesz, że nie wolno nam go ciągle tu trzymać. Wszystko teraz monitorowane, burmistrz oszczędza na kamerach, ale na komisariacie są, a ten buc gotów napisać skargę. Jeszcze by ją pani Ania musiała rozpatrzyć.
– Spokojnie. – Mateusz włożył w te słowa wiele nieszczerej pewności siebie. – Trzeba chronić koleżankę, i tyle. O resztę się na razie nie martw.
– Ja mam kredyt hipoteczny, nie potrzebuję stracić pracy przez głupiego pijaka. – Jacek nie dał się przekonać. – Następnym razem sam go pakuj do auta. Nic przecież nie zrobił, zaczął się szarpać dopiero, jak do niego podszedłeś.
– Spokojnie – powtórzył Mateusz. Starał się trzymać fason. – Potrzymamy go tylko chwilę. Jak się ściemni, wypuścimy. Niech się nie plącze po jakichś rowach. Wysadzę go pod domem, może pójdzie spać.
– No dobra. – Jacek kiwnął głową. Też lubił panią Anię Malik.
Zamknęli drzwi komisariatu, w którym został tylko jeden dyżurujący oficer. Pewnie też by się chętnie zwinął, ale jakieś procedury musiały zostać zachowane. Będzie się tu okropnie nudził. Koncert wprawdzie usłyszy, ale niczego nie zobaczy, bo komisariat wybudowano spory kawałek od parku.
Zapowiadał się bardzo spokojny festyn. Burmistrz dbał, żeby przed wyborami panował porządek, i choć faktycznie rozdawali to piwo, to jednak większość mieszkańców korzystała z niego w sensownych ilościach, a Grzesiek siedział zamknięty. Pozostało tylko przypilnować, żeby nastolatki nie nadużywały tego, co dla nich niedozwolone, a żadni przyjezdni goście nie przekraczali granic.
– Zdjąłbym ten mundur – powiedział Jacek. – Znowu mi żona będzie suszyć głowę, że wszystkie kobiety mają z kim tańczyć wieczorem, tylko ja wiecznie na służbie.
– No niestety. – Mateusz westchnął ciężko, dręczony tą samą myślą. – Za mało nas jest, żeby na imprezach się zmieniać. Chociaż podobno szef pojechał do domu.
– Tak – przyznał Jacek z zazdrością. – Nie chciało się komisarzowi Łódzkiemu łazić wśród bawiących się ludzi i trzymać powagi. A Hubert też spędza miły czas z żonką, bo jego dzieci już na festynie – dodał.
– No to pewnie się tam u nich dzieje – roześmiał się Mateusz.
Sam był ojcem dwójki rozbrykanych przedszkolaków i bardzo sobie cenił te chwile, kiedy dzieci jechały na przykład do dziadków, a oni z żoną mieli wolny wieczór. Aż mu się ciepło zrobiło na samo wspomnienie tego ostatniego. I skręcała go zazdrość, że Hubert może korzystać z przyjemności życia, a oni muszą tu marnować czas. Miał nadzieję, że przynajmniej kolega dobrze się bawi.
ROZDZIAŁ 4
Było wczesne popołudnie. Hubert Górski leżał na łóżku w sypialni tuż pod dachowym oknem i patrzył na plecy swojej żony, jej doskonale znane ciało, którego od dwudziestu lat dotykał, które głaskał, wykorzystywał do zaspokajania swoich potrzeb i przytulał. No, to ostatnie właściwie chyba najrzadziej – dotarło do niego nagle.
Z jakiegoś powodu był na nią zły. Jakby miał żal, że powinna się lepiej postarać i nie pozwolić, by te wszystkie lata upłynęły tak szybko.
Twarz jej się zmieniała, piersi bez oporu poddawały prawu grawitacji i wściekało go, że może to właśnie przez nią także i on ma po raz pierwszy w życiu wystający nad paskiem brzuch, siwe włosy i te najbardziej wkurzające go zakola zamiast bujnej niegdyś grzywki. Przecież kiedy poznał Martę, wcale taki nie był, wszyscy pamiętają. Uprawiał sport, uważano go za podporę i dumę miejscowej drużyny piłkarskiej.
Miał ochotę gorzko się zaśmiać. Co za bzdura! Małe miasteczko na końcu świata. Kogo obchodzi, czy wygrali jakiś mecz? A tymczasem oni byli gotowi nogi sobie połamać, byle tylko strzelić bramkę. Nadal tak się emocjonowali na każdym meczu, nawet na tym festynie, który bez amatorskich rozgrywek piłkarskich nie mógł się oczywiście obejść. Jego kolega skręcił kiedyś kolano, bo mu się wydawało, że czterdziestka to nowa dwudziestka. Dwa lata chodził na rehabilitację.
Hubert znowu spojrzał ze złością na plecy żony. Tyle mieli planów! I co się właściwie z tym wszystkim stało? Pracowali, wychowywali dzieci, trudzili się każdego dnia, by podołać wszystkim obowiązkom. Wozili dzieciaki do szkoły i na zajęcia, taszczyli do domu niekończące się zakupy, gotowali, zmywali równie niekończące się naczynia, pilnowali terminów. Ale nie czuł, że dostają za to wystarczającą rekompensatę. Dominowało zmęczenie.
– Dzieci podrosną – mawiała mu matka – to odpoczniesz.
I gdzie ten odpoczynek?! – miał ochotę zawołać. – Podrosły i nic!
Wieczna gonitwa za obowiązkami, pyskowanie, brak kontaktu. Do tego nudna praca, której jedyną perspektywę stanowiło czekanie na emeryturę szefa, bo na posterunku było to jedyne stanowisko, na które Hubert mógł wskoczyć. Wyjątkowo patowa sytuacja, ponieważ z komisarzem Łódzkim byli prawie w tym samym wieku. Rok różnicy. Śmiech na sali. Po tak długich latach pracy może się nacieszy przez rok awansem, o ile nie przyślą kogoś z zewnątrz. Różnie przecież bywało.
Życie. Miał wrażenie, że oszukało go na każdym polu.
Ten festyn też zapowiadał się wyjątkowo nudno. Wiecznie te same atrakcje. Nie chciało mu się tam iść. Pozbył się swoich głupich obaw, a wspomnienie córki w niebieskiej sukience sprawiło, że znowu poczuł, że sprawy idą swoim bezpiecznym torem. Co nie oznaczało, że całkiem dobrym.
Plecy żony nawet nie drgnęły, choć hipnotyzował je swoją złością, gniewem i rozżaleniem.
To od tygodni ich pierwsze spokojne popołudnie w domu. Bez dzieciaków, ich kolegów, koleżanek, chłopaków, dziewczyn, byłych miłości, przyszłych miłości, aktualnych wrogów, przyjaciółek, zdrajców. Te stanowiska kolejne osoby zajmowały i traciły tak szybko, że czasem już nie był w stanie ogarnąć, czy Ola to wciąż przyjaciółka, a może już wróg? A Basia? Jeszcze miesiąc temu chodziła z Kamilem, potem stwierdzili, że się tylko przyjaźnią, a w ostatni weekend z kolei Hubert dostał od syna opierdziel, że w ogóle wpuścił ją bez pytania do domu. Ponoć zrobiła mu coś okropnego. Zgłupieć można.
Teraz jednak tutaj panowała upragniona cisza. I co zrobiła jego żona?! Poszła się położyć, żeby odpocząć. Akurat teraz!
Istnieje takie powiedzenie, że można zabić śmiechem. Hubert czuł, że gdyby jego gorzki śmiech rozległ się teraz w pomieszczeniu, to miałby właśnie taką moc.
Zamiast tego rozdzwonił się telefon. Żona nawet nie drgnęła. Hubert podniósł się lekko na łokciu i odebrał, ziewając przy tym. Służbowy numer. Nie spodziewał się niczego interesującego.
– Przyjedź natychmiast do komisariatu! – usłyszał głos szefa, stanowczy jak mało kiedy.
– Co znowu? – zapytał Hubert zniecierpliwiony. – Grzesiek się upił? Przecież sobie z tym pora….
– Natychmiast! – przerwał mu szef. – Mamy morderstwo!
– Co macie? – Hubert nie przejął się ani trochę. – Chyba zwariowałeś. Co się stało? Ktoś się zakrztusił piwem, udławił kiełbasą czy może nasi miejscowi artyści zawyli go na amen? – Nie zawsze był taki cyniczny, ale dzisiaj włączył mu się wyjątkowo słaby nastrój.
– Przestań, mówię poważnie! – Szef krzyknął tak głośno, że Hubert wreszcie zaczął słuchać. – Zamordowano Piotra Maszkowskiego. Żona znalazła go w domu.
– Przecież jego żona jest na festynie. Gra.
Hubert znał na pamięć plan całego święta, bo Marta pracowała intensywnie przy przygotowaniach. Może dlatego była dziś taka zmęczona? – przemknęło mu przez głowę. Ale nie zdążył się nad tym zastanowić.
– Tak – odpowiedział szef mocno już zniecierpliwionym tonem. – Pojechała do domu na chwilę. Zapomniała ponoć jakichś nut, nie wiem. To nieważne! – wrzasnął znowu. – Człowieku, ogarnij się. To polecenie służbowe. Masz być natychmiast w komisariacie! Wszyscy w stanie najwyższej gotowości. Mamy zamordowanego człowieka!
– Spokojnie. – Hubert wstał i spuścił nogi na podłogę, po czym leniwie poszukał kapci. Okropnie mu się nie chciało ruszać z miejsca. – Pewnie jakiś zawał – powiedział tonem człowieka doświadczonego. – Wszyscy teraz chodzą tacy nerwowi. Narobicie hałasu, a potem przyjedzie ekipa i stwierdzi naturalną przyczynę śmierci.
Faktycznie tak już się dwa razy zdarzyło w przypadkach znalezienia kogoś martwego w domu. W ogóle coś takiego miało miejsce w tej okolicy zaledwie dwa razy w ciągu ostatnich lat. Po to kończył szkołę oficerską? Po to się męczył z przekraczającymi prędkość kierowcami? Temu oddał swoje życie i najlepsze lata?
Mieszkańców tego miasteczka nawet nie było przed czym chronić.
– Mówię do ciebie, że mamy morderstwo! Głuchy jesteś?! – Szef miał dość. – Sztylet wbity w plecy. W taki sposób, że żaden człowiek sam sobie tego nie zrobi. Patrol jest już na miejscu, służby też. Jesteś ostatni, do którego dzwonię. Natychmiast masz być w komisariacie!
Szef się rozłączył.
Hubert podrapał się po głowie. Parę razy w swojej karierze dał już się tak wciągnąć, myśląc, że wreszcie ma do czynienia z poważną sprawą i jego kompetencje będą mogły zostać zauważone. Ale zawsze kończyło się to rozczarowaniem. Wielki przekręt finansowy okazywał się zwykłą pomyłką przy wypełnianiu przelewu, morderstwo – wypadkiem, samobójstwo – zawałem. A uprowadzenie dziecka wyjaśniono w banalny sposób. Po prostu chłopiec wysiadł nie na tym, co trzeba przystanku, i trochę pobłądził po okolicy. Nie zdążono nawet wszcząć porządnego alarmu i się odnalazł. Trudno się zgubić w okolicy, gdzie wszyscy cię znają i każdy wie, czyim jesteś dzieciakiem. Nie dość, że chłopca doprowadzono na miejsce, to jeszcze nakarmiono rosołem. Co za banał! Nawet do szpitala go nie zawozili. Nie było sensu męczyć lekarza.
Ale takie ostre polecenia służbowe dostawał niezwykle rzadko.
Zszedł więc na dół, przebrał się, napisał żonie kartkę z wiadomością, że dostał pilne wezwanie, przykleił ją na lodówce w tym samym co zawsze miejscu i przypomniało mu się nagle, jak ponad dwadzieścia lat temu wieszali sobie tutaj zupełnie inne komunikaty. Nie istniał już ten mężczyzna, który mówił do żony „Słoneczko moje najukochańsze”.
Aż wydął usta. Boże, co za banał! Teraz by mu to przez gardło nie przeszło. Ale też i nie miał do kogo mówić takich dyrdymałów, bo na trwałe zniknęła tamta wesoła dziewczyna, która wtedy nie chciała wyjść z jego myśli nawet na chwilę. Dziś zapominał o niej, ledwo tylko zatrzasnął za sobą drzwi.
Morderstwo! Wzruszył ramionami. Trzeba by głupiego, żeby się dał na to nabrać.
Piotr Maszkowski. Kojarzył oczywiście tego gościa, mąż Olgi Maszkowskiej, którą wszyscy tutaj znali. Szary, nudny człowiek bez tajemnic. Takich się nie morduje. Był mniej więcej w jego wieku, chodzili razem do szkoły. Piotr, szczupły chłopak, bez zamiłowania do sportu, uczył się średnio i nie cieszył zbyt dużym powodzeniem wśród dziewczyn. Potem jednak znalazł całkiem miłą, na dodatek wybitnie utalentowaną brunetkę, która urodziła mu trójkę dzieci, wzięli kredyt we frankach i prowadzili spokojne życie pełne zwykłych codziennych wyzwań. W każdym razie Hubert nigdy nie słyszał żadnej plotki, która byłaby z nimi związana.
– Takich się nie morduje – powtórzył, ruszając w stronę komisariatu.
Prędzej był gotów uwierzyć, że ten sierota potknął się nieszczęśliwie, przewrócił na coś ostrego i w ten spektakularny sposób zakończył swoje szare życie.
Zdenerwował się, wsiadając do auta, aż mocniej trzasnął drzwiczkami. Czy on sam miał powody, żeby tak się wywyższać? Myśleć o kimś pogardliwie? Czyż jego życie nie było równie bezbarwne? On, niegdyś najbardziej wysportowany chłopak w szkole, wysoki, świetnie zbudowany, dowcipny. Dziewczyny bez przerwy czekały na niego przed szatnią. I co? Jechał teraz zupełnie zwykłym samochodem do swojej niezbyt prestiżowej pracy. Liczył każdą stówkę z wypłaty, żeby na wszystko wystarczyło. I nic nie świadczyło o tym, by cokolwiek miało się w najbliższym czasie zmienić. A w domu spała obojętna mu żona, która dawno przestała być laską.
Zaparkował pod komisariatem tak gwałtownie, że omal nie uszkodził elewacji.
No to by się przynajmniej wreszcie coś tutaj wydarzyło! – pomyślał ze złością.
Nudna lokalna gazeta miałaby o czym pisać. Współczuł im. Skąd mieli brać ciekawe historie? Nikt tu nie miał żadnych tajemnic, jak w tych fajnych filmach o pozornie zwyczajnych ludziach, którzy skrywają mroczne sekrety.
Brat Huberta, Adam, pracował w urzędzie skarbowym i nieraz opowiadał, że w Walewicach od dwudziestu lat nie było ani jednego porządnego oszustwa skarbowego. Adam prowadził identyczne nudne życie. Rano pił kawę z żoną, potem jechał do biura, wypełniał w kółko te same obowiązki i złościł się na rozbrykane dzieci.
Zamknął auto i bez przekonania ruszył w stronę komisariatu.
– Wsiadaj! – Trącił go nagle szef biegnący w stronę radiowozu. Trzymał pod pachą jakieś dokumenty. – Szybko! Właśnie stamtąd wróciłem. Jedziemy znowu. Przysłali nam ekipę z Krakowa, bo ponoć nasi technicy nie za dobrze sobie radzą. Ja się z tym nie zgadzam, chłopaki są bez zarzutu.
Hubert przewrócił oczami, ale oczywiście wsiadł do służbowego auta. I tak przecież nie miał nic lepszego do roboty. Sto razy lepszy nawet zwykły wypadek niż ten cholerny festyn.
– Co za tajemnicza sprawa! – emocjonował się komisarz Łódzki.
– Jesteś pewien, że to nie było jakieś zdarzenie losowe? – zapytał Hubert wyłącznie dla podtrzymania rozmowy, bo nie miał co do tego wątpliwości.
– Żadnych szans – zaoponował stanowczo Łódzki. – Doktor Orłowski powiedział, że morderca wybrał miejsce wbicia narzędzia zbrodni z ogromną precyzją. Nie ma wątpliwości, że to zawodowiec. Nikt przypadkiem tak celnie nie uderza. No i żadnych śladów.
Hubert spojrzał w okno. Przeciągnął się. Narzekał na to leżenie w łóżku z żoną odwróconą do niego plecami, ale lepsze to jednak niż jazda obok faceta, który omal nie podskakuje na siedzeniu, bo mu się pierwszy raz w życiu trafiła poważna sprawa. A za chwilę się dowie, że wyjaśnienie jest prostsze, niż ktokolwiek się spodziewał.
Nawet doktora Wiktora Orłowskiego, którego często nazywali Kurą, ponieważ sam już w szkole podstawowej mianował się Orłem, zaczął tytułować po nazwisku i zawodzie. A przecież znali się od lat i pili razem piwo na każdej większej imprezie w mieście.
– A Oskar? – zapytał Hubert. – Jego też wezwaliście?
Był to drugi miejscowy lekarz. W trudnych przypadkach ludzie ufali diagnozie, tylko jeśli została potwierdzona przez obu.
– Owszem. Wszystko potwierdził.
To mogło być nieco bardziej niepokojące, ale i tak nie przekonało Huberta.
Kwadrans później znaleźli się na miejscu. W Walewicach właściwie wszędzie było blisko. Wysiedli.
Hubert spojrzał na dom ofiary, choć z trudem przychodziło mu określanie Piotra w ten sposób. Maszkowski mieszkał tak sielankowo i zwyczajnie jednocześnie. Niewielki budynek z ogródkiem, taras z drugiej strony, dookoła tuje, jakieś kwitnące krzewy, trochę kwiatków, wszystko starannie wypielęgnowane. Wiedział, kto się nad tym wszystkim trudził.
Olga, żona Piotra, to była taka typowa dobra dziewczyna. Pracowita, oddana rodzinie, niezwracająca na siebie uwagi. Gdyby nie jej wyjątkowy talent muzyczny, pewnie mało kto by zauważył, że w ogóle tu mieszka.
Zwykle kiedy zdarza się morderstwo, a ofiara zostaje znaleziona we własnym domu, pierwsze podejrzenia padają na najbliższych. W tym przypadku, rzecz jasna, nie mieli do czynienia z morderstwem. A nawet gdyby, i tak nie miałoby to sensu. Hubert znał Olgę bardzo dobrze. Uczyła jego dzieci. Nie byłaby zdolna do żadnych gwałtownych czynów. Jeśli ktoś przepracuje dziesięć lat w polskiej szkole i nigdy nie wyjdzie z siebie, to znaczy, że mistrz zen może mu buty czyścić. Bez szmatki. Gołymi rękami.
Szedł w stronę tego niewielkiego domu spokojnie, ale im bardziej się zbliżali, tym trudniej było mu zachować to opanowanie. Coś tu jednak nie pasowało.
Na podwórku zebrało się już sporo ludzi. Wieść rozniosła się szybko. Wyglądało na to, że tylko on tak opornie się zbierał. Inni przybyli błyskawicznie.
– We własnych łóżkach nas pomordują, a policja nic nie robi! – Kaśka Brożek zawsze miała najwięcej do powiedzenia, zwłaszcza w sprawach, na których niespecjalnie się znała.
– Prowadzimy profesjonalne śledztwo – obraził się natychmiast Łódzki, ledwo spoglądając w jej stronę. Był bardzo czuły na punkcie swoich kompetencji. – Proszę się odsunąć i nie przeszkadzać.
– W czym przeszkadzać?! Czy wy coś robicie?! – rozległy się krzyki. – Złapiecie go? Czy to ktoś miejscowy? Zgłupiałeś?! Na pewno przyjezdny! Kto to widział! Kiedyś tego nie było! Dokąd ten świat zmierza?
Te wszystkie pytania, zarówno konkretne, jak i metafizyczne, pozostały bez odpowiedzi. Komisarz Łódzki szybko pokonał ciasno stłoczony tłum, a Hubert przemknął równie pospiesznie za jego szerokimi plecami.
Weszli do niewielkiego przedpokoju. Tu też kręciło się sporo osób.
Hubert rozejrzał się zaskoczony. Sprowadzono chyba każdego, kto w promieniu wielu kilometrów w jakikolwiek sposób był związany z pracą policyjną: techników, dwóch lekarzy, panią prokurator, sporo funkcjonariuszy. Chodzili po domu, zabezpieczali ślady. Ale też tworzyli małe grupy i szeptali między sobą. Atmosfera niepokoju nie pozwalała skupić myśli.
W kuchni przy stole siedziała Olga Maszkowska. Bardzo blada. Hubert zauważył do połowy opróżnioną szklankę z wodą o dziwnym kolorze, pewnie z jakimś lekarstwem uspokajającym. Obok leżały nuty.
Dziś już nie zagra – pomyślał. – Posypie się cały plan pikniku.
Olga akompaniowała przy większości występów. Przy fortepianie siedziała zawsze z prostymi plecami, uśmiechnięta, szczęśliwa i często patrzyła gdzieś daleko, jakby mogła widzieć rzeczy dla innych niedostępne.
Teraz kuliła się i kołysała, obejmując mocno ramionami. Zapewne w szoku. Zwłoki jej męża wciąż znajdowały się w pokoju obok. Nawet nie udawał, że potrafi sobie wyobrazić, co ona czuje.
Ruszył w tamtą stronę. Być na miejscu zbrodni to zawsze trudna sprawa, ale robi się szczególna, gdy chodzi o kogoś znajomego. Poczuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach, a dłonie stają się wilgotne. Jednak mieli do czynienia ze zbrodnią. Prawdziwą. Zrozumiał to natychmiast, gdy zobaczył ofiarę i wciąż wystający z pleców sztylet. Właśnie go wyciągano z zachowaniem wszelkich procedur i ostrożności.
Jakiś dziwny ten nóż – pomyślał szybko.
Nigdy takiego nie widział. Z misternie rzeźbioną rękojeścią. Nie zdążył się dokładnie przyjrzeć. Jedno było jasne. Nikt sobie w taki sposób sam niczego w plecy nie wbije. Ktoś to Piotrkowi zrobił.
Strużka potu znów przeleciała mu po plecach. Okropnie nieprzyjemne doświadczenie, zwłaszcza kiedy połączone jest z trudnym do opanowania strachem, który wciąż narasta. Paskudnym wrażeniem, że morderca na niego patrzy, jakby czekał, że Hubert zrozumie.
Ale, do cholery, co? Co ma zrozumieć?!
Męczyło go dziwne przekonanie, że to morderstwo w jakiś sposób osobiście go dotyczy, i natychmiast poczuł niechęć do służbisty z centrali, który z wyrazem wyższości na twarzy łaził właśnie po pokoju i wmawiał wszystkim, że ta sprawa jest bardzo prosta.
Hubert był przekonany, że nie jest. Też tak wcześniej sądził, ale szybko potrafił się przyznać do pomyłki.
– Pewnie to jakaś przypadkowa bójka. – Antoni Makarski, ważniak z województwa, żeby tu szybko przybyć, musiał przerwać bieg, maraton, co bardzo mu się nie spodobało. Trenował miesiącami przed tym startem. Wciąż miał na sobie sportowy podkoszulek. – Czasy ciężkie – dodał tonem znawcy. – Nawet zwykłym ludziom zdarza się stracić nad sobą panowanie. A wy macie ten cały festyn. Może denat się upił, a potem z kimś pokłócił…
Doktor Wiktor Orłowski tylko na niego spojrzał. Z charakterystyczną dla siebie wyższością. On z kolei wyglądał jak z żurnala. Walewickie uosobienie sukcesu. Przystojny, świetnie zarabiający pięćdziesięciolatek z perspektywami na dalszą karierę. Zawsze dobrze ubrany, ponoć szył sobie garnitury na miarę, czego tutaj nikt wcześniej nie robił. A teraz promieniał dodatkową dumą. Jego syn skończył z wyróżnieniem studia medyczne i w przyszłym tygodniu się żenił. Hubert odnosił wrażenie, że z każdym krokiem doktora Wiktora w pomieszczeniu sypie się złoty pył, jak w bajkach. Tak bardzo ten mężczyzna był dumny, zadowolony, pewny siebie.
– Miejsce zostało wybrane z chirurgiczną precyzją – powiedział stanowczo. – Przypadkowy człowiek tego raczej nie zrobił. Trzeba znać się na anatomii, żeby tak dobrze wycelować. To fachowiec.
– A skąd! – Specjalista z województwa się skrzywił. – Czego by tutaj szukał? – Rozejrzał się po zupełnie zwyczajnym wnętrzu domu. Meble z sieciówki, typowe jak wszędzie. Zwykły dywan, jasne ściany. Główną ozdobę pomieszczenia stanowiły wypielęgnowane kwiaty w doniczkach i stare pianino, jedyny ciekawy element wystroju. Ale nawet ono pewnie nie było wiele warte. – Niczego nie ukradziono, nie ma też żadnych śladów poszukiwań – dodał z wyższością znawcy. – Po co jakiś fachowiec miałby tutaj przychodzić? Obstawiam, że gość miał kochankę albo długi. To się często zdarza.
Hubert z Wiktorem oraz drugim lekarzem spojrzeli na leżącego mężczyznę. Nie byli w stanie sobie tego wyobrazić. Ani jednej, ani drugiej opcji. Górski sam nie wiedział, która wydaje mu się mniej prawdopodobna.
No, ale przecież zdrada często jest zaskoczeniem, a hazardziści nie mają wypisane na czole, że lubią ryzyko. Mogli się przecież mylić.
– Gdzie on miałby w te długi popaść? – zapytał Łódzki z powątpiewaniem. – U nas nawet nie ma żadnego kasyna…
– I co z tego? – oburzył się Makarski. Westchnął ciężko. Ci prowincjonalni policjanci doprowadzali go do szału. – Internet przecież jest! – zawołał. – Pewnie denat wpakował się w jakieś podejrzane transakcje i ktoś przyszedł odebrać dług. Pojedźcie do niego do pracy – pouczył ich. – To się z pewnością dowiecie, że ostatnimi czasy zachowywał się inaczej niż zwykle. Zrobił się nerwowy, spóźniał się, zawalał terminy. Albo pogadajcie z żoną, jak tylko dojdzie do siebie, czy nie było jakichś wyjazdów, częstszych konferencji, szkoleń.
– Nie było. – Olga stanęła w progu salonu, starając się wyraźnie patrzeć w inny punkt niż na podłogę. – Nie miał kochanki, rzeczywiście bardzo dużo siedział w pracy, żadna kobieta by tego nie wytrzymała. Ale to nic nowego, zawsze tak miał.
– Może wcale nie siedział, tylko kłamał? – zapytał prowokująco Makarski.
Wyraźnie lubił własne teorie i podważanie ich uznawał za osobistą obrazę.
– Tu się nie da kłamać – odpowiedziała Olga głosem tak spokojnym, że kontrast pomiędzy jej opanowaniem a nerwowymi ruchami speca z centrali od razu rzucił się w oczy. – Pracuje biurko w biurko z synem sąsiada – dodała. – A kierownikiem działu jest szwagier mojej przyjaciółki. Wiedziałabym natychmiast, gdyby cokolwiek się zmieniło. Czy to w pracy, czy w domu nic takiego nie nastąpiło. Wstawał jak zawsze, wracał o tej samej porze, a wieczorami otwierał laptop i siedział dalej. Mamy kredyt do spłacenia, więc brał dodatkowe projekty.
No tak, cena za dom – pomyślał Hubert. – Coraz wyższa. Życie, związki, dzieci, wszystko odkłada się na bok.
Rozejrzał się wokół. Maszkowscy spłacali już siedemnaście lat. Pamiętał, bo mniej więcej w tym samym czasie on też kupił swój dom. Czy było warto?
Nie zdążył sobie odpowiedzieć.
– Po co jest ta kokarda? – Anna Malik, pani prokurator, chodziła dookoła leżącego ciała, starając się nie zacierać śladów. Jej wysokie szpilki przyciągały wzrok. – To dziwne – powiedziała. – Nigdy się z czymś takim nie spotkałam.
– A przy dużej liczbie morderstw pani pracowała? – zapytał kpiąco Makarski.
Nie miał wcześniej z nią do czynienia i od razu z tego powodu sklasyfikował jako słabego fachowca. Ale być może nie było w tym nic dziwnego, sprawiał wrażenie człowieka, który wszystkich klasyfikuje niżej niż siebie. Dlatego w ciasnych pomieszczeniach tego domu omijali się z doktorem Orłowskim, jak tylko mogli. Dwie wielkie osobowości nie mieściły się na tak małej liczbie metrów kwadratowych.
– Ja – pochwalił się Makarski – mam taki instynkt, że wyczuwam przestępcę od razu. Czasem nawet zanim zaczną się przesłuchania, już wiem.
Hubert poczuł, że ten dupek z centrali w jednym faktycznie ma rację. Łatwo w dzisiejszych czasach stracić nad sobą panowanie i przyłożyć komuś mocniej, niż się zaplanowało.
– Z tego, co się domyślam, to wasze pierwsze morderstwo – wyjaśniał Makarski, wyraźnie delektując się swoją przewagą. Spojrzał na komisarza Łódzkiego. – Nie macie doświadczenia – powiedział. – Myślicie, że wszędzie czai się jakaś ciekawa zagadka. Tymczasem rozwiązanie na pewno jest banalne.
Hubert zagryzł wargi, słysząc echo swoich własnych przemyśleń sprzed kwadransa. Życie szybko uczy pokory.
– Przejrzyjcie jego komputer – mądrzył się Antoni. – A odpowiedź się znajdzie. Najpóźniej w poniedziałek zamknę śledztwo – dodał. – Ta kokarda to po prostu głupi żart. Amatorzy często tak robią. Myślą, że są tacy oryginalni, a po prostu każdy z nich próbuje się popisać. Widziałem w swoim życiu wiele morderstw.
Ania słuchała tego w milczeniu, wykonując swoje obowiązki. Zachowała spokój i klasę. Nie licytowała się z tym głupkiem, choć przecież także w niejednej sprawie uczestniczyła, a fakt zameldowania w małym mieście nie chronił jej przed wyjazdami do wielu trudnych przypadków. Wyraźnie jednak była zdania, że z niektórymi ludźmi nie ma sensu dyskutować.
Hubert także zmilczał, ale nie dobrowolnie. Zmusił się ostatkiem sił ze strachu, że jak tylko zacznie, puszczą mu wszelkie hamulce. Miał wrażenie, jakby właśnie pogryzł cisnącą mu się odpowiedź, a potem ją przełknął. I że to jest w jego życiu już chyba milionowy raz, kiedy to robi, a jego wnętrze wypełniają po brzegi niewypowiedziane nigdy przeżute i przełknięte gorzkie słowa. Takie, które powinny być skierowane do przełożonych, żony, dzieci. A także że dochodzi do jakiejś niebezpiecznej granicy, za którą znajduje się miejsce, w którym nic już więcej się nie zmieści. Co się wtedy stanie? Nie miał pojęcia. Czuł, jakby nic w jego życiu nie zależało od niego.
Specjalista z centrali zwinął się wreszcie i pojechał. Była niedziela, pewnie mu się spieszyło do ciekawszych zajęć, może jeszcze wróci na ten maraton, choćby tylko jako widz. To i tak niesamowite, że pojawił się tak szybko.
Pół godziny później zabezpieczono i zabrano ciało, a ekipa techniczna wykonywała sprawnie swoje obowiązki.
Może nie mieli zbyt wielkiego doświadczenia w tego typu zbrodniach, ale przecież nie byli kompletnymi amatorami. Czy centrala uważała, że policja powinna być dumna, jeśli w rejonie dzieje się wiele złego? A gdy jest spokojnie i bezpiecznie, to stanowi dowód jej nieudolności. Co za okropny paradoks.
A może my po prostu jesteśmy super? – pomyślał Hubert. – Tak dobrze pilnujemy, że wszystko świetnie działa, i tyle.
Strach na chwilę ustąpił. Podobnie jak inne przeczucia. Brak ciała szybko sprawił, że zbrodnia nieco się oddaliła. I tak wydawała się czymś kompletnie nierealnym.
– To ja też jadę. – Oskar Lenartowicz, drugi z wezwanych lekarzy, podszedł bliżej, podał Hubertowi rękę.
Miał podkrążone oczy. Pracował sporo, ale choć zasuwał od rana do wieczora, nie robił kariery, jak jego wytworny kolega, obecnie już zastępca ordynatora jednego z krakowskich szpitali. Przyjechali tu obaj. Wiktor robił notatki, wszystkim dowodził, ale Hubert interesował się raczej zdaniem Oskara. A ten zbierał właśnie swoje rzeczy.
– Jak dzieciaki? – zapytał Górski trochę odruchowo i szybko zrozumiał, że powinien był jednak lepiej to przemyśleć. Może się przymknąć.
Twarz Oskara ściągnęła się wyraźnym uczuciem przykrości.
– Nie wiem – odparł powoli. – Chyba wszystko w porządku, bo Aśka nie dzwoni. Jadę do nich dopiero w przyszłym tygodniu na weekend – dodał gorzkim tonem.
Hubert nawet nie potrafił sobie tego wyobrazić, jak to jest mieć kontakt z własną córką czy synem co dwa tygodnie. Oskar chyba też nie bardzo umiał sobie to wyobrazić, bo cierpienie wyraźnie malowało się na jego twarzy, w podkrążonych oczach, bladej cerze, wiecznym przemęczeniu.
Fakt, jako zbyt miły lekarz nie miał tutaj lekko. Urodził się i wychował w tej małej miejscowości. Wszyscy go znali, czuli się więc swobodnie. Dzwonili do niego w nocy, w weekendy, wieczorami, kiedy tylko coś się wydarzyło. Niedawno stracił ojca, a rok wcześniej wyprowadziła się od niego żona, zabierając mu ukochane dzieci. Ciężki los, na jaki, zdaniem Huberta, nikt nie zasługiwał. Tym bardziej że właściwie ludzie nie rozumieli, o co chodzi. Lenartowiczowie sprawiali wrażenie udanej rodziny, dobrego związku.
Cóż! Wyraźnie pozory czasem mylą – pomyślał Hubert. – Coś musiało przecież być na rzeczy, skoro Aśka spakowała się i wyprowadziła, na dodatek dość daleko.
– Możesz wracać do domu – wyrwał go z zamyślenia komisarz Łódzki. Zamykał działania.
Właściwie to Hubert na nic się nie przydał. Ale nie żałował, że tu przyjechał. Nie chciał być palantem jak Makarski i kreować się na najlepszego specjalistę od zbrodni. Czuł jednak, że jest w tym miejscu jakaś wskazówka, coś, co wszyscy widzą, ale czego jeszcze nie rozpoznali jako ważne.
Miał nadzieję, że we właściwym momencie skojarzy fakty. Nie miał tylko pojęcia, czy tego chce. Jakby prawda mogła mu w jakiś sposób zagrozić.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Krystyna Mirek, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: archiwum autora
Redakcja: Katarzyna Wojtas
Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-791-3
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.