Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bajkowa historia o mrocznych tajemnicach, sile sióstr i kobiecym sprycie, bez którego nie byłoby szczęśliwych zakończeń.
Hrabstwo huczy od plotek z powodu niewyjaśnionej śmierci kolejnej żony tajemniczego hrabiego Aleksandra Canterdorfa. Podobnie jak trzy poprzednie, nie zdołała dać mu wyczekiwanego potomka.Czy to powód jej śmierci? I kto jest jej winny ? Zazdrosna i rządna bogactwa kochanka Aleksandra Isabelle, budząca lęk mieszkańców wiedźma Alice, czy może gospodyni zamku, która ma zbytwielki wpływ na życie hrabiego?
Okoliczne szlachetne rody w obawie o życie córek zaczynają ukrywać panny na wydaniu. Tylko rodzina Miltonów stojąca na progu bankructwa nie zawaha się przed ryzykownym krokiem, by ratować swoją pozycję. Pomimo fatalnej sławy Aleksandra zamierzają przedstawić mu córki.
Tymczasem Aleksander nieoczekiwanie zakochuje się. Z wzajemnością. Czy uczucie ma szansę przetrwać? I jaką cenę przyjdzie za nie zapłacić?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
– Młoda hrabina Cantendorf nie żyje. Pogrzeb odbędzie się za dwa dni. – Taka wiadomość gruchnęła z samego rana, wywołując ogromne poruszenie w całej okolicy.
– Ktoś ją zamordował! – szeptały praczki zebrane nad strumieniem.
– Zabił z zimną krwią. – Kucharka stojąca w kolejce do rzeźnika również nie miała żadnych wątpliwości.
– Łeb jej, konkretnie, ukręcił – mówił lokaj lorda Metcalfa, wkładając swojemu panu marynarkę do jazdy konnej. – Wszyscy wiedzą, jak było, ale to czyściutka robota. Hrabia to fachowiec. Nie ma się konkretnie do czego przyczepić. Nikt złego słowa przeciw hrabiemu nie powie.
Lord Metcalf nie miał w zwyczaju komentować bieżących wydarzeń w obecności swojego lokaja, ale tego ranka nic nie działo się jak zazwyczaj. Lord był wzburzony tak bardzo, że nie potrafił ukryć swoich emocji.
– Przyznaję, że ta sytuacja daleka jest od tego, co zwykliśmy uważać za stosowne – powiedział ostrożnie, po czym zamilkł, widząc, jak lokaj pilnie wsłuchuje się w słowa swojego chlebodawcy, gotów natychmiast po opuszczeniu pokoju powtórzyć je innym pracownikom, ubarwiając oczywiście i interpretując po swojemu. – Dziękuję – zakończył stanowczo.
Pokręcił głową w zadumie, poprawił mankiety koszuli, odebrał od lokaja kapelusz i szpicrutę, po czym skierował się do drzwi.
Schodził powoli po szerokich schodach rodowej rezydencji. W hallu zauważył dwie pokojówki, które zawzięcie dyskutowały skryte w kącie za wielką palmą.
– Podobno ją zamęczył… w łóżku. – Policzki młodej dziewczyny aż płonęły z przejęcia. – Wyobrażasz sobie?! Taki wielki mężczyzna, przystojny… – zawiesiła głos. Sprawiała wrażenie, jakby sama chętnie pozwoliła się zamęczyć hrabiemu. Za każdą cenę.
– Ale kto ci o tym powiedział? – Jej koleżanka nie mogła dać wiary tym słowom. W przeciwieństwie do towarzyszki o pożyciu małżeńskim miała bardzo mgliste pojęcie.
– Nasza gospodyni. Taka z niej świętoszka. Za jeden marny uśmiech do lokaja bije kijem po rękach, ale sama aż się trzęsie, kiedy słyszy opowieści o tym, co hrabia wyprawia w sypialni.
– Co takiego… – Pytanie nie zdążyło paść. Dziewczyny zauważyły swojego pracodawcę i natychmiast się wyprostowały, starając się przybrać uprzejmy i w miarę możliwości opanowany wyraz twarzy.
Ukłoniły się, po czym, sugerując wielkie zaangażowanie w obowiązki, zaczęły energicznie wycierać kurze. Lord westchnął. Nie miał siły denerwować się tym widokiem, choć nienawidził plotkowania. Dzisiaj jednak nic nie mógł na to poradzić – wszyscy i tak mówili teraz tylko o zmarłej żonie hrabiego. Tego nie dało się uniknąć.
Nagle zatrzymał się tknięty niedobrą myślą. Stracił ochotę na przejażdżkę. Rzucił szpicrutę na ciemną dębową komodę i szybkim krokiem wrócił na piętro. Skierował się w prawo, ku pięknym białym drzwiom. Zapukał delikatnie, po czym, usłyszawszy zaproszenie, szybko wszedł do małego salonu, gdzie żona zwykle piła poranną herbatę lub pisała listy.
– Dzień dobry – przywitał się.
Na jego widok lady Margaret podniosła głowę. Była zaskoczona i niezbyt zadowolona z tej niespodziewanej wizyty, ale doskonałe wychowanie, jakie odebrała w młodości, było jak automatycznie reagujący system, działający sprawnie w każdej sytuacji. Uprzejme zainteresowanie szybko odmalowało się w jej pięknych ciemnych oczach, a towarzyszący mu ciepły uśmiech sprawiał wrażenie w pełni szczerego.
Lord Metcalf podszedł do żony, po czym pocałował ją w policzek.
– Czy nasza córka już wstała? – zapytał.
– Nie – odparła lady Metcalf i poczuła zimny dreszcz złego przeczucia. – Jeszcze śpi – dodała.
– Obudź ją, proszę, i powiedz, że czekam w bibliotece. – Ton wypowiedzi lorda był bardzo stanowczy.
– Nie będziesz dzisiaj jeździł konno? – zapytała lady Margaret, grając na zwłokę. Bała się, że mąż wyjdzie, niczego nie wyjaśniając, jak to miał w zwyczaju często czynić.
– Są ważniejsze sprawy – powiedział. Choć jego głos brzmiał spokojnie, to jednak gestykulacja oraz nierówny krok, jakim przemierzał pokój, świadczyły o sporym wzburzeniu. – Słyszałaś pewnie najnowsze wieści? – zapytał, najwyraźniej decydując się jednak na dłuższą rozmowę z żoną.
– Tak. Marta opowiedziała mi rano, co się wydarzyło. Całe miasteczko mówi tylko o tym. Ale co ma z tym wspólnego nasza córka? – zapytała odruchowo, po czym mocno się zaniepokoiła, zanim jeszcze mąż zdążył udzielić jej odpowiedzi. – Nie sądzisz chyba, że hrabia znów będzie szukał żony?! – zawołała. – Przecież jest żałoba. Potrzebuje czasu…
– Czasu… – Jej mąż pogardliwie wzniósł oczy, jakby chciał sprawdzić, czy niebiosa widzą, do jakiego poziomu musi się zniżać, by nawiązać kontakt ze swoją piękną, posażną, ale niezbyt bystrą żoną. – Ostatnim razem hrabia Cantendorf dokonywał przeglądu kandydatek już na pogrzebie. Teraz też tak będzie.
Lady Metcalf milczała. Dobre maniery uniemożliwiały jej wypowiedzenie tego, co naprawdę myślała. Nigdy nie była z mężem w tak przyjacielskiej zażyłości, by się zdobyć na szczerość. Nie umiała teraz przyjąć pozycji partnera, by jasno wyłożyć swoje argumenty. Nawyki okazały się zbyt silne. Matka przez całe życie uczyła ją grać słodką, opanowaną, dobrze ułożoną panienkę i tak już zostało. Pomogło jej to dobrze wyjść za mąż, ale blokowało nawiązanie prawdziwej relacji z lordem Metcalfem.
– Po co się narażać na niepotrzebne komplikacje? – Mąż mówił do niej, ale patrzył w inną stronę. Należało przypuszczać, że nie oczekiwał odpowiedzi. – Dobrze wiesz, że Aleksander Cantendorf może wszystko. Od lat nie liczy się z opinią ludzi. Co zrobimy, jeśli poprosi o rękę Emilii? – Spojrzał wreszcie na Margaret, ale zanim zdążyła otworzyć usta, sam odpowiedział na swoje pytanie: – Nie możemy sobie pozwolić na to, by odmówić i narazić się na jego gniew. A oddać mu córkę to jak wydać na nią wyrok.
– Wiem… – Żona gorączkowo poszukiwała jakiegoś argumentu, który mógłby uchronić ich ukochaną jedynaczkę przed opuszczeniem domu. – Ale czy jesteś pewien, że zagrożenie jest realne? Może jednak hrabia wybierze kogoś innego? – zapytała bez przekonania.
Wobec tych słów lord Metcalf z trudem zachował spokój.
– Dobrze wiesz – zawołał – że nasza Emilia to jedyna panna w całym hrabstwie, która ma odpowiednią pozycję i posag. Inne są za młode albo już je złożono w rodzinnym grobowcu Cantendorfów! – wzburzył się.
Nie lubił rozmawiać z kobietami. Konieczność tłumaczenia spraw oczywistych szybko wyczerpywała jego cierpliwość. Miał świadomość, że trochę przesadza, jeszcze kilka panien by się znalazło, gdyby dobrze poszukać, ale emocje wzięły górę nad rozsądkiem.
– Masz rację. – Żona, widząc jego wzburzenie, postanowiła obrać inną taktykę. Uśmiechnęła się, a lord poczuł, że napięcie się zmniejszyło. – Ale przecież nie trzeba się tak bardzo spieszyć – powiedziała łagodnie. – Nawet hrabia Cantendorf musi pamiętać o dobrym wychowaniu i stosować się do norm towarzyskich.
– Musi?! – zawołał mąż, znów podnosząc głos o kilka tonów wyżej, niż wypadało. – Dlaczego kobiety nic nie rozumieją? – zapytał, po czym odruchowo rozejrzał się po pokoju, jakby chciał znaleźć towarzysza rozmowy wystarczająco inteligentnego, by mu udzielił odpowiedzi.
Nikogo jednak nie było. Jedynym rozmówcą, jakim dysponował, była jego żona. Piękna kobieta z przestrachem wypisanym na twarzy i oczami po brzegi wypełnionymi brakiem zrozumienia.
– On się z niczym nie musi liczyć – denerwował się lord. – Dobrze o tym wiesz. Gdyby miał choć trochę przyzwoitości, już dawno wyprawiłby lady Adler do męża. Ona mieszka w zamku już od lat. Siedzi przy stole, prawie czyni honory pani domu. To przecież największy skandal w okolicy. Co na to twoje dobre wychowanie? – zapytał szyderczo. – Czy hrabia się z nim liczy?
W pokoju zapanowało milczenie. Margaret nie odpowiedziała. W kręgach dobrze urodzonych kobiet lady Adler nie istniała. Nie zapraszano jej na herbatki, sąsiedzkie spotkania ani uroczyste bale. Nie mówiono o niej, a przynajmniej nie wprost i nie publicznie. Mąż, wyciągając na światło dzienne tę żenującą sytuację tak otwarcie, wykazał się wielkim brakiem taktu. Teraz jednak nie było czasu, by zwracać mu uwagę.
– Nie liczy się z niczym. – Lord Metcalf odpowiedział sobie sam. – Bo dobrze wie, że cokolwiek zrobi, nikt nie odważy się wejść z nim w otwarty konflikt. Może mieszkać z lady Isabelle, jak długo tylko zechce. Jego pozycja gwarantuje mu nietykalność. Każdy by tak chciał – dodał na koniec, a lady Margaret wolała nie pytać, który z dwóch przywilejów utytułowanego sąsiada jest bardziej kuszący dla jej męża. Mieszkanie z tą bezwstydnicą, której żadna uczciwa kobieta nie poda ręki, czy też całkowita wolność dokonywania wyborów.
Milczała. Nie dlatego, że brakowało jej inteligencji, by wyciągnąć wnioski, jak się wydawało jej mężowi, ale z obawy przed ryzykiem. Była świadoma, jakie konsekwencje może mieć jedno niewłaściwie dobrane słowo. Mąż wyjdzie z pokoju, a ona niczego więcej się nie dowie.
Spojrzała na lorda w napięciu. Nie musiała pytać, od razu wiedziała, że jej mąż ma już gotowy plan.
– Twoja matka potrzebuje towarzystwa – rzekł stanowczo Metcalf, a ona tym razem nie zdołała opanować emocji.
– Nie! – zawołała, przyciskając dłonie do policzków. – Dlaczego akurat moja mama? To bardzo daleko.
– Zasługuje na wszystko, co najlepsze – rzekł lord i nawet doskonałe wychowanie nie zdołało zatuszować obłudy dźwięczącej w jego głosie. – A Emilia nabierze ogłady, przebywając trochę z babką – zakończył stanowczo.
– Jak długo? – zapytała cicho.
– Pół roku – zawahał się. – Może więcej. Czas pokaże. Nie martw się, to tylko kilka miesięcy, szybko minie. Właściwie to nawet nie musisz budzić naszej córki. Niech wypocznie przed podróżą. Ja wszystko zorganizuję.
Machinalnie pocałował żonę w policzek, choć w jego przypadku nie był to gest wynikający z uczucia, a jedynie ze stałych rytuałów, nad którymi się nie zastanawiał. Uznał sprawę za załatwioną. Wyszedł do biblioteki, wezwał lokaja, po czym zabrał się do pisania uprzejmego listu do teściowej. Nie przepadał za nią, ale dzisiaj potrzebował jej pomocy. Był pewien, że ją otrzyma. Dobro rodziny stanowiło dla wszystkich wartość nadrzędną, a ono wymagało, by Emilia jak najszybciej opuściła ten dom. Nikt nie mógł sobie pozwolić na to, by wejść w konflikt z hrabią Cantendorfem.
Zawahał się tylko przez chwilę. Spojrzał w okno na widoczne w oddali urokliwe wzgórza. Posiadłości majętnego sąsiada nie było stąd widać. Ale lord dobrze ją znał w każdym szczególe. Lasy i łąki, liczne wsie, potężny wiekowy zamek oraz domy w Londynie. O sumach zgromadzonych w banku wolał już nie myśleć, bo i bez tego zaczynało mu się kręcić w głowie, a coraz bardziej natrętna myśl nieprzyjemnie świdrowała jego mózg…
A gdyby tak zaryzykować? Przecież nie zostawiliby Emilii samej… Mogliby nawet codziennie ją odwiedzać. Pilnować jej bezpieczeństwa. Wysłać do zamku ze sztabem zaufanych służących i dam do towarzystwa, by chroniły swoją panią we dnie i w nocy. Z plotek wynikało, że ochrona jest potrzebna zwłaszcza w nocy.
Taki majątek – rzecz nie do pogardzenia. A sam hrabia przecież też jest mężczyzną przystojnym, można podejrzewać, że doskonale radzącym sobie w kontaktach z kobietami.
W męskim gronie zachowywał się jak człowiek rozsądny, o dużej ogładzie i szerokich horyzontach myślowych. Sprawić, by młodziutka płocha Emilia zakochała się w nim do utraty tchu, wydawało się najprostszą rzeczą na świecie. Wystarczyłby niewielki wysiłek.
Co się dzieje z jego żonami? – Lord wstał i zaczął się przechadzać po pokoju. – Dlaczego umierają?
To była zupełnie nieprawdopodobna historia. Nie wierzył w opowieści o morderstwach – aż tak bezkarny nie był nawet hrabia Cantendorf. Ani tak głupi. Wiele razy odwiedzał go szef policji, rzekomo z uprzejmą wizytą. Sprawdził dokładnie okoliczności każdej śmierci. Zawsze istniało niepodważalne wyjaśnienie. Dwa razy panie Cantendorf przenosiły się na tamten świat z powodu komplikacji okołoporodowych, raz przyczyną śmierci było zapalenie płuc, a w ostatnim przypadku ponoć suchoty. Poza tym żadna z rodzin nie złożyła formalnej skargi na hrabiego. Wszyscy milczeli. Liczba plotek była wprost proporcjonalna do zaciętości, z jaką zainteresowani zaciskali usta, kiedy słyszeli jakiekolwiek pytania.
Ale może Emilia da sobie radę? – Gwałtownie potarł czoło zroszone maleńkimi kropelkami potu. – Może przegoni lady Adler? Urodzi wymarzonego dziedzica? Stanie się pierwszą damą w całej okolicy? Wniesie do rodziny splendor i bogactwo, jakich nigdy dotąd jej bliskim nie udało się osiągnąć?
Rozmarzył się na moment, ale szybko przypomniał sobie blade oblicza poprzednich pań na zamku Cantendorf. Od razu można było zauważyć, że coś jest nie tak. Żadna z nich nie utrzymywała rozległych kontaktów towarzyskich. Nie bawiły się, nie korzystały ze swojej pozycji społecznej. Ich śluby, poza pierwszym, były skromne, a balów w zamku nie organizowano, bo gospodarz właściwie stale był w żałobie.
Na samą myśl, że Emilia siądzie zasmucona na końcu długiego stołu w zamku, lord Metcalf zadrżał.
Kochał swoją córkę; skrycie marzył o kolejnym potomku, ale na to chyba nie było już szans. W małżeńskiej sypialni właściwie od początku czuł się jak podczas wizyty u lekarza. Zimno, biało, trzeba się rozebrać i człowiek przez cały czas czuje się skrępowany. Unikał tych spotkań, jak tylko mógł. To i tak cud, że udało im się począć jedno dziecko.
Nie miał zamiaru narażać ukochanej córki na najmniejsze choćby niebezpieczeństwo. Szybko, choć nie bez trudu, odpędził od siebie marzenia o awansie społecznym kosztem Emilii. Była dla niego zbyt cenna.
Złożył list i zaplombował. Córka spała i nie zamierzał jej budzić, by się z nią konsultować w tej sprawie. Jej opinia nie miała żadnego znaczenia – nie był taki nowoczesny, aby wspólnie z dzieckiem, nawet już dorosłym, omawiać swoje decyzje. Nawet by mu to nie przyszło do głowy, tym bardziej że liczył się czas. Dziewczyna musiała wyjechać jak najszybciej.
Lord Metcalf nie miał złudzeń. Wiedział, co teraz się stanie. Hrabia nie lubił być wdowcem, ten stan nigdy nie trwał u niego zbyt długo. Zachowywanie pozorów również nie zajmowało wysokiej pozycji na liście jego priorytetów. Przedłużająca się ponad wszelką przyzwoitość wizyta lady Isabelle Adler, żony zasłużonego na dworze arystokraty, była tego najlepszym dowodem.
Oboje małżonkowie przybyli na zamek Cantendorf kilka lat temu. Lady Adler w nieskończoność pakowała walizki, oficjalnie wciąż przygotowując się do wyjazdu. Nie bacząc na niechęć otoczenia ani na protesty męża, który musiał ją opuścić i wrócić do stolicy, wciąż mieszkała na zamku, czasem nawet pełniąc honory pani domu ku oburzeniu całego środowiska.
Kto wie, co się tam jeszcze działo i w jaki sposób wpływało to na młode żony hrabiego, którym nie udawało się w tych warunkach przetrwać. Ludzie snuli różne przypuszczenia.
Hrabia Aleksander jawnie popierał ten stan rzeczy. Huczało od plotek, czas płynął, kolejne żony przestępowały próg jego domostwa, a on nie zmieniał swojego postępowania. Gdyby nie fakt, że w hrabstwie Cantendorf, urokliwej krainie na północy Anglii, był on najbogatszym i niezmiernie wpływowym człowiekiem, a od dobrych stosunków z nim zależały interesy większości rodzin, już dawno zostałby wykluczony z towarzystwa.
Zasady są jednak dla równych, równiejsi mogą z nich kpić do woli. Hrabia czerpał z tego prawa pełnymi garściami.
***
Kate Milton rozcinała nożyczkami szwy na sukience uszytej przez jedyną pokojówkę, jaka się jeszcze ostała w domu.
– Co za partactwo! – narzekała, pomagając sobie w trudniejszych momentach zębami. – Dlaczego ojciec zostawił w domu najmniej rozgarniętą spośród wszystkich dziewcząt, a zwolnił wszystkie pracowite i mądre?
– Bo ta jest najtańsza – spokojnie odpowiedziała Amelia, starsza siostra Kate. Ona również oglądała swoją suknię, sprawdzając materiał dokładnie, kawałek po kawałku. Ubrania były nie pierwszej nowości. Już dwa razy przerabiane i dopasowywane do zmieniających się figur dziewcząt. Kolejna przeróbka stanowiłaby spore wyzwanie nawet dla fachowca. Ostatnia pokojówka w tym domu w sposób ewidentny sobie z nim nie poradziła.
– Boję się – powiedziała nagle Kate i spojrzała na siostrę. Ale Amelia, choć starsza, nie mogła stać się dla niej oparciem. Na dźwięk tych słów w jej oczach pojawiło się jeszcze większe przerażenie.
– Nie jest tak źle. – Kate momentalnie zmieniła kierunek rozmowy. Zrobiło jej się żal siostry. – Ciotka Matylda jeszcze nie odpisała. Na pewno lada dzień przyjdą dobre wieści – powiedziała szybko.
– Nie wiem. – Amelia, raz przypomniawszy sobie rodzinne troski, niełatwo dawała się pocieszyć. – Tak długo już czekamy na list – powiedziała. – To zły znak. Minęło wiele miesięcy. Gdyby ciotka chciała nam coś zaproponować, dawno by to zrobiła, a nawet nie wysłała odpowiedzi.
– Może się zastanawia? – Kate próbowała się złapać jakiejkolwiek nadziei. Poprawiła niesforne rude loki i, jak zwykle w takich momentach, spojrzała z podziwem na piękne jasne włosy siostry. Układały się elegancko nawet po spacerze w wietrzny dzień. Kate nie zdołała dowieźć schludnej fryzury powozem na swój pierwszy bal.
– Nie sądzę – westchnęła Amelia. – Ciotka jest zdecydowaną kobietą, szybko podejmuje decyzje. Obawiam się, że będziemy musieli poradzić sobie sami. Mam tylko nadzieję, że tata coś wymyśli – dodała, ale w jej głosie nie było zwykłej pewności.
– Na to jest już za późno. – Kate porzuciła starania, by poszukiwać w ich sytuacji dobrych stron. Szkoda jej było czasu na próby znalezienia czegoś, co nie istnieje. – Długi są zbyt wielkie – powiedziała poważnym tonem. – Jeszcze rok temu, gdyby ojciec opamiętał się w porę, była szansa na ratunek. Teraz nic nie można zrobić. Pieniędzy już wcale nie mamy, a co gorsza, słyszałam, jak służba plotkowała, że umowa dzierżawna też jest zastawiona. Z czego oddamy długi?
To pytanie, powtarzane w tym domu od kilku miesięcy, znów pozostało bez odpowiedzi.
– Myślisz, że hrabia Cantendorf wie o wszystkim? – zapytała Amelia, a jej szare oczy rozszerzyły się ze strachu na samo wspomnienie właściciela dworu. Dzierżawili od hrabiego posiadłość, las, łąki, pola i obszerny dom. Od jego decyzji zależał los rodziny. A nie było powodu, by przypuszczać, że Aleksander Cantendorf wykaże się zrozumieniem wobec zaległości finansowych pana Miltona. Miał opinię sprawiedliwego, ale surowego człowieka.
Amelia widywała go rzadko i zawsze potem długo opanowywała drżenie kolan. Hrabia najczęściej pędził przez pola na swoim ciemnym rumaku pochylony, skupiony, mroczny. I wielki – jak wszystko, co go dotyczyło. Wielkie nazwisko, ogromny zamek, rozległe posiadłości, wysokie dochody, bardzo zła sława.
Amelia wcale się nie dziwiła, że jego żony tak krótko żyją. Ona umarłaby chyba na samą myśl o choćby jednej spędzonej z nim nocy.
Na dodatek ta skórzana rękawica wiecznie skrywająca dłoń. Kto wie, co się pod nią znajduje?…
– Sądzę, że tak. – Głos Kate wyrwał ją z zamyślenia. – Tutaj nic się przed nim nie ukryje. Podejrzewam, iż tylko przygotowaniom do pogrzebu zawdzięczamy fakt, że jeszcze mamy dach nad głową.
Amelia odłożyła cerowaną sukienkę. Usiadła na szerokim parapecie okna i przytuliła twarz do szyby. Była bardzo blada. W zimie kilka razy chorowała. Oszczędności na ogrzewaniu powodowały nawroty ciężkiego przeziębienia. Teraz pogoda była znacznie łaskawsza, ale zmartwienie, jakie ciążyło nad całą rodziną, nie pozwalało Amelii całkowicie wrócić do sił. Mimo wyczerpania chorobą wciąż była piękna. Delikatna, urocza blondynka. Z cieniutką talią, zgrabnymi stopami i miłą twarzą otoczoną kaskadą prostych, jasnych włosów.
– Powiedziałam o wszystkim Alfredowi – zwierzyła się siostrze.
– Dobrze zrobiłaś – odparła Kate. – Zresztą jego rodzice na pewno od dawna są zorientowani w sytuacji. To, że wciąż nas odwiedza, doskonale o nim świadczy. Widać kocha cię bez względu na wszystko.
– Tak – rozpromieniła się Amelia, a na jej bladej twarzy pojawił się rumieniec. – On jest bardzo dobry. Chciałby, żebyśmy się pobrali już tego lata. Ja go powstrzymuję, ponieważ boję się iść z taką nowiną do naszych rodziców. Skąd wezmą pieniądze na przyjęcie weselne, wyprawę czy choćby tylko odpowiednie ubranie? O posagu nawet już nie marzę. Och, Kate, na wszystko jest już za późno… A jeśli jego ojciec się nie zgodzi… Ostatnio zachowuje się w stosunku do mnie z coraz większym dystansem.
– Uspokój się. – Kate podeszła do siostry i przytuliła ją mocno. – Sprawy się jakoś ułożą. Zrobimy skromniejszy poczęstunek…
– Za co? Przecież my nie mamy już nic! – przerwała jej gwałtownie Amelia. – Nie mogę żądać od Alfreda, żeby brał wszystkie wydatki na siebie. Jak potem spojrzałabym jego rodzinie w oczy? Jeszcze dwa lata temu nasza sytuacja była podobna, teraz wszystko się zmieniło. Ja jestem nędzarką, a on wciąż synem szanowanego, zamożnego obywatela. Dlaczego ojciec zajął się interesami? – zakończyła z żalem.
To pytanie również często gościło w domu Miltonów. Wypowiadane było jednak znacznie ciszej i wyłącznie pod nieobecność pana domu.
– Dopóki tylko administrował dworem i gospodarstwem, sprawy szły bardzo dobrze. Na tym się przynajmniej zna – ciągnęła Amelia.
– Chciał więcej – odparła Kate. – Tak mówi mama. Podobno wszyscy mężczyźni są tacy. Niczego nie potrafią docenić i zawsze chcą więcej.
– Dlaczego nikt go nie powstrzymał? – Broda Amelii zaczęła się trząść. Kate przygarnęła siostrę do siebie. – Interesy w mieście to za trudna sprawa dla takiego prostolinijnego człowieka jak nasz tata. Każdemu ufa, wszędzie widzi dobre okazje i wciąż żyje mrzonkami, że jeszcze jedna próba i odbije się od dna. Teraz jest już za późno na odwrót.
– Tylko jeden człowiek mógłby nam pomóc – westchnęła Kate. – Dla niego to takie proste. Nawet by nie zauważył różnicy w finansach, gdyby nam darował dług. Hrabia jest przecież tak bardzo bogaty…
Amelia tylko westchnęła. Miała dopiero dziewiętnaście lat, ale już wiedziała, że życie w ten sposób nie działa. Hrabia nie sprawiał wrażenia dobrodusznego wujaszka, który lubi robić miłe niespodzianki. Wyglądał raczej na groźnego mężczyznę, z tych, co bez oporów biorą wszystko, czego zapragną, i nigdy się nie litują.
– Może mogłybyśmy wcale nie iść na ten pogrzeb? – Amelia odrzuciła reperowaną sukienkę. – Ta szmatka i tak do niczego się nie nadaje. Narobimy sobie tylko wstydu.
– Ojciec nie pozwoli nam zostać w domu – odparła Kate łagodnie. – Musi teraz dbać o dobre stosunki z hrabią.
– Ach! Co za bzdura! Cantendorf nas przecież nawet nie zauważy. Kim są dla niego dwie biedne panny w starych ubraniach i z własnoręcznie ułożonymi fryzurami? Szarą masą.
Kate przytuliła ją jeszcze raz. Siostra nie zasługiwała na taki los. Była pogodną, pracowitą dziewczyną, która każdemu starała się pomóc. Wychowana w miłości oddawała innym dobre emocje z nawiązką. Zakochała się szczerze i całym sercem. Wzajemne uczucie łączyło ich z Alfredem już długo. W normalnej sytuacji byliby już pewnie po ślubie. Ale Kate nie miała dobrych przeczuć. Cokolwiek mówił Alfred na temat ich wspólnych planów, to jednak jego wizyty były ostatnio coraz rzadsze i krótsze.
Bieda ma moc lodowatej wody. Studzi największy nawet żar, niestety.
– Nie płaczmy już. – Amelia się ocknęła. – Skoro nie ma wyjścia, skończmy te nieszczęsne sukienki i zabierajmy się do pracy. Jeszcze sporo rzeczy dzisiaj do zrobienia. Przed domem posiały się pierwiosnki. Trzeba je przesadzić bliżej, tuż pod okna. Niech będzie przynajmniej pięknie, skoro nie może być spokojnie i szczęśliwie.
– Jeszcze ktoś zobaczy, że pracujemy jak chłopki, i mama będzie zła – powiedziała Kate.
– Włożymy fartuchy. Z daleka można nas będzie wziąć za pokojówki, a zanim ktoś podjedzie bliżej, uciekniemy. Chodź. Trzeba sobie radzić, w przeciwnym razie to my uschniemy jak żona hrabiego.
– Wierzysz w te suchoty? – Kate spojrzała na siostrę.
– Nie wiem, może to prawda. Ludzie różnie mówią.
– Ja stawiam na wiedźmę Alice. Była przy każdej śmierci. Jest zielarką. Dobrze wiesz, że każdego potrafi uleczyć. Nawet pastor, choć oficjalnie ją wyklął, ponoć kazał ją sprowadzić tej nocy, kiedy go ciężka niemoc zdjęła. Wiedźma mu pomogła. A żonom hrabiego nigdy.
– Ona nie jest prawdziwą wiedźmą – poprawiła ją siostra. – Ludzie tylko ją tak nazywają ze strachu. I lepiej o niej nie wspominaj. – Amelia chyba też się bała. – To sprowadza nieszczęście.
– Musiałaby mieć w tym jakiś interes. – Kate nie przejmowała się ostrzeżeniami siostry. – Głowię się nad tą zagadką już od dawna i nic nie rozumiem.
– Mądrzejsi od ciebie też nie dają rady. Lepiej daj sobie spokój i chodź ze mną uporządkować salon. Jutro pogrzeb, zjedzie się mnóstwo ludzi. Nie wiadomo, kto nas odwiedzi. Nie musi cały świat od razu wiedzieć, że nie mamy służby.
Kate kiwnęła głową. Pochyliły się nad szyciem, a potem pobiegły do kolejnej pracy. Amelia skrupulatnie przykładała się do swoich zajęć, ale jej siostra myślami była gdzie indziej. W smaganym wiatrem starym zamku.
Następnego dnia słońce grzało łagodnie, a znad okolicznych wzgórz wiatr niósł ożywczy zapach wiosny. Wszystko wokół budziło się do życia. Trawa z szaleńczym pośpiechem zajmowała kolejne połacie pól, liście pchały się na zewnątrz, a pierwsze kwiaty zakwitły tak szybko, jakby uczestniczyły w ważnym wyścigu, łapiąc cenne promienie słoneczne, zanim poszycie znów pogrąży się w cieniu nowo ulistnionych drzew.
Tylko w jednym miejscu ten festiwal życia zdawał się nie istnieć. Na pięknym półkolistym zamkowym podwórzu stał zaprzęg sześciu koni. Były czarne niczym myśli znajdującego się obok hrabiego, który w idealnie skrojonym surducie pilnował, by wszystko przebiegało zgodnie z planem i tradycją, jaka wytworzyła się w ciągu ostatnich lat. Organizacja pogrzebu pani domu powoli stawała się rutyną i obrastała w rodzinne zwyczaje.
Uroczystości pogrzebowe miały się odbyć w kaplicy położonej po drugiej stronie zamkowego wzgórza, niedaleko miejscowego cmentarza. Tam też znajdował się rodowy grobowiec Cantendorfów.
Przybyło mnóstwo osób. Okoliczna śmietanka towarzyska, krewni z dalekich stron, sąsiedzi, mieszkańcy wiosek i wielu gapiów. Chłopi w najlepszych niedzielnych ubraniach, tłum żebraków z sąsiednich wiosek. Brakowało tylko wiedźmy, jak nazywano tę wiecznie młodą, bardzo groźną i tajemniczą istotę żyjącą poza społeczeństwem. Wyklętą, ale jednocześnie szanowaną niemal jak hrabia Cantendorf. Szeptano czasem, że chyba ona jedyna zdołałaby przetrwać jako jego żona. Taki związek byłby oczywiście niemożliwy. Dzieliła ich przepaść. Nikt nie wiedział, ile wiedźma ma lat. Przybyła do swojej opiekunki jako dziewczynka, wychowała się u niej i stała młodą kobietą. Czas w tej sprawie niczego nie zmieniał, jakby nie miał do niej dostępu. Szeptano, że Alice utrzymuje konszachty z nieczystymi mocami.
Pastor wielokrotnie ją potępiał, groził karą boską za najmniejszy z nią kontakt, ludzie spluwali za siebie, kiedy się odwracała. Jednak gdy chorowało dziecko, jakaś kobieta bardzo pragnęła ciąży albo wręcz przeciwnie, potrzebowała szybko się jej pozbyć, ktoś poważnie zaniemógł lub miał inny życiowy problem, to wszyscy ukradkiem wędrowali do kamiennego domu na zboczu wzgórza. Wyklęta znała tajemne sposoby na życiowe kłopoty.
Nikt nie chciał być z nią w konflikcie. Była silna.
Mężczyźni jej nie lubili, choć ich fascynowała. Zwłaszcza ci wpływowi bali się jej mocy.
Pastor rozpowiadał, że wiedźma musiała być zamieszana w sprawy hrabiego i śmierć jego żon, bez względu na to, czy ktoś chciał słuchać, czy też nie. Ta sprawa była dla niego sprzyjającą okolicznością – dzięki pomówieniom podkopywał wizerunek konkurencji. Wiedza i doświadczenie tej kobiety źle wpływały na jego interesy.
***
Już czwarty raz w ciągu ostatnich lat towarzyszono pani na zamku Cantendorf w ostatniej drodze. Orszak szumiał wymienianymi szeptem uwagami, a ukradkowe spojrzenia kierowane na hrabiego fruwały ponad głowami zebranych niczym szybkie, celne strzały.
W czasie nabożeństwa siedział tuż za trumną. Krzesło o niskim oparciu nie było w stanie zasłonić jego szerokich ramion i pleców. Ciemne włosy połyskiwały złowrogo. Mocne dłonie o długich palcach były zaciśnięte na brzegach krzesła, uwagę zwracała zwłaszcza prawa, obleczona w ciemną skórzaną rękawicę.
Mężczyzna nie patrzył na stojącą przed nim misternie rzeźbioną trumnę z wielkim herbem. Spojrzenie miał nieprzeniknione, wzrok kierował ku znajdującemu się wysoko oknu. Ukazywało ono kawałek błękitnego nieba i wolno przepływającą puchatą chmurkę. Widok w swej lekkości i sielankowych skojarzeniach zupełnie niestosowny w tej sytuacji.
Modlitwy dobiegały końca.
Uczestnicy wstali i powoli formowali tradycyjny orszak, w którym nie było miejsca na przypadkowość ani niespodzianki. Decydowały jak zawsze stopień pokrewieństwa z hrabią Cantendorfem oraz posiadane tytuły i majętności.
Kiedy wydawało się, że wszyscy już się ustawili, niespodziewanie doszło do skandalu. Lady Isabelle Adler, zamiast zająć miejsce obok męża, który specjalnie przybył na uroczystość, jako pierwsza podeszła do hrabiego, by mu powiedzieć kilka słów. Istota łączących ich stosunków nie stanowiła dla nikogo tajemnicy, ale taka publiczna demonstracja była zdecydowanie nie na miejscu.
– Ta kobieta na zna żadnych granic – oburzała się szeptem Caroline Milton. – To najbardziej niestosowne zachowanie, jakie kiedykolwiek widziałam. Poza tym zobacz, jak ona wygląda. Suknia wprawdzie czarna, ale z najdroższego jedwabiu, uszyta z przepychem, jak na dworskie przyjęcie. A ten dekolt…
– Nic tutaj nie jest tak, jak być powinno – odparł jej mąż stanowczo i pociągnął małżonkę w bezpieczniejsze rejony, jakby się bał, że duch odwagi oraz braku skrupułów unoszący się nad lady Adler niczym zapach drogich perfum przeniesie się także, nie daj Boże, na jego żonę. I tak już nie mógł z nią znaleźć wspólnego języka.
Zanim się odwrócił, zdążył jednak zerknąć na ów wspomniany dekolt. Wart był grzechu. Szybko pociągnął małżonkę dalej i poprawił kapelusz. Pokiwał głową nad niesprawiedliwością losu, który jednym sypie dary hojnie, a innym odbiera nawet dach nad głową, po czym mocniej przycisnął do boku chude ramię żony. Kilka głębokich wdechów pozwoliło mu nieco uspokoić emocje.
Kiedy wszyscy wyszli na dziedziniec przed kaplicą, znów powitało ich słońce. Wiosna nadeszła na dobre. Cały świat tętnił życiem. Bujnym, dorodnym, rwącym się ku górze. Strasznie było myśleć, że tuż obok w drewnianej trumnie leży młodziutka kobieta, która jeszcze nie tak dawno przekraczała progi tej samej kaplicy jako pełna wdzięku, drżąca i delikatna przyszła żona hrabiego.
Co on jej zrobił? – to pytanie wisiało nad orszakiem niczym całun pogrzebowy. Tylko w pierwszych rzędach, uformowanych przez przedstawicieli najbardziej szanowanych rodzin w hrabstwie, panowała cisza przerywana z rzadka dyskretnymi, uprzejmymi uwagami. Środek orszaku, wypełniony zamożnymi rodzinami szlacheckimi, oraz koniec, złożony z okolicznych mieszkańców, a także zwykłych gapiów, szumiały niczym wiosenny sad pełen pszczół.
Wyraźnie dał się zauważyć brak młodych dziewcząt. Tylko w ostatnich rzędach pojawiały się jasne głowy panien zbyt ubogich, by się obawiać jakichkolwiek zakusów ze strony możnego pana.
Kate i jej siostra, jako jedne z nielicznych wyjątków, znajdowały się w środku orszaku. Ich ojciec dzierżawił od hrabiego Cantendorfa dwór i największy folwark. Z tego względu rodzina lokowała się na dobrej pozycji społecznej, choć zmiana tego stanu rzeczy była kwestią dni.
– Podczas pogrzebu kolejnej hrabiny będziemy szły na samym końcu – wyszeptała Kate, pochylając głowę w stronę siostry. Nie było to odkrywcze spostrzeżenie. Wypowiedziała głośno obawę, która nieustannie zaprzątała głowy wszystkich członków rodziny.
– Skąd wiesz? Może następna żona hrabiego dożyje setki, a w tym czasie tata spłaci długi i wyprostuje swoje interesy? – zapytała Amelia z nadzieją.
– Nikt nie daje przyszłej pani na zamku więcej niż rok – powiedziała twardo Kate, znacznie ciszej, bo matka odwróciła głowę i znaczącym syknięciem skarciła córki.
Spojrzenie Amelii było przepełnione lękiem. Nawet ona, urodzona optymistka, która wszędzie starała się dostrzegać dobre strony, musiała przyznać, że sytuacja jest bardzo poważna.
Kate wzięła siostrę pod ramię i przytuliła się do niej.
– Wiesz, że tata chce wykorzystać okazję i porozmawiać dzisiaj z hrabią na temat kolejnego przedłużenia terminu zapłaty czynszu? – zapytała Amelia.
– O Boże! – zawołała Kate. – Chyba oszalał. Na pogrzebie o interesach?
Tym razem ojciec obejrzał się z surową miną i dziewczyny zamilkły posłusznie.
Szły, a wokół nich robiła się dziwna pustka. Jakby złe wieści już się rozeszły i zmroziły atmosferę. Młodzi mężczyźni nie podchodzili, by zamienić choćby kilka uprzejmych słów. Dziewcząt prawie nie było. Starsze kobiety trzymały się w zwartych grupkach.
Tylko matka plotkowała półgłosem z najbliższą sąsiadką na temat możliwych przyczyn śmierci młodej pani na zamku Cantendorf. Kate z drżeniem wsłuchiwała się w słowa: „Zamęczył ją, zniszczył, po prostu zamordował…”.
Hrabia, niewidoczny z tego miejsca, szedł na czele orszaku. Co myślał? Tego Kate nie potrafiła sobie wyobrazić. Bała się go z wielu powodów. Wzbudzał respekt wyniosłym stylem bycia oraz ponurym spojrzeniem, a jego burzliwe życie małżeńskie stanowiło niewyczerpane źródło rozmaitych domysłów. Kate obawiała się go także z tego powodu, że trzymał w dłoniach los całej jej rodziny. W każdej chwili mógł im wypowiedzieć umowę dzierżawy i zażądać zaległych należności.
Gdzie się wtedy podzieją? Co się z nimi stanie? Ani ojciec, ani matka nie potrafili znaleźć odpowiedzi na te pytania. Dziesiątki listów płynęły do bliższej i dalszej rodziny, lecz żadne dobre wieści nie nadchodziły. Brak pomocy krewnych oznaczał degradację społeczną i przekreślenie jakichkolwiek szans dziewcząt na dobre zamążpójście.
Kate nie martwiła się tym aż tak bardzo. Małżeństwo postrzegała trochę inaczej niż jej romantyczna siostra. Amelia, jeszcze zanim poznała swojego narzeczonego, długo skrycie marzyła o tajemniczych brunetach, bogatych dziedzicach i odmianie losu. Kate raczej trzeźwo patrzyła na świat.
Widziała, jak wiele kobiet zaciska usta i uśmiecha się uprzejmie, kiedy ich mężowie plotą niewiarygodne bzdury. Udaje, że nie widzi zdrad, oszustw, nieumiejętnego gospodarowania pieniędzmi, a czasem także zwykłej głupoty. A historia czterech pań na zamku Cantendorf, choć wyjątkowa, potwierdzała tylko tezę, że małżeństwo nie zawsze jest dla kobiety najlepszym wyjściem.
Jeszcze nie tak dawno wszyscy okoliczni mieszkańcy stali przed kościołem, by chociaż przez chwilę zerknąć na uroczą pannę młodą. Świat zdawał się leżeć u stóp. Piękna, z dobrej rodziny, wychodziła za mąż za przystojnego majętnego mężczyznę – właściciela niezwykłego zamku. Wszyscy mieli nadzieję, że tym razem się uda. Szczęśliwe małżeństwo przetrwa.
Tymczasem dzisiaj odbywał się jej pogrzeb. Jakie tajemnice zabrała ze sobą?
Rodzina młodej hrabiny szła razem, tworząc zwarty szyk i zdecydowanie dystansując się do osoby zięcia. Mieli do niego żal. Nawet dbałość o pozory, wspólne interesy czy dobre imię rodziny nie były w stanie skłonić ich do okazania niczego prócz podszytej arktycznym lodem uprzejmości. Nikt im się nie dziwił. Ich cierpienie było wyraźnie widoczne.
Ale żadne słowo skargi publicznie nie padło z ich ust.
Hrabiemu nie można było niczego zarzucić. Wiosna to czas chorób. Suchoty o tej porze roku często zbierały krwawe żniwo. Nie chroniły przed nimi ani pozycja społeczna, ani grube mury zamku. Czasem nawet zwykłe przeziębienie zamieniało się podstępnie w zapalenie płuc i kończyło tragicznie. Nikt nie mógł mieć pretensji, hrabia zrobił ponoć wszystko, co trzeba było, by ratować zdrowie i życie żony.
Bliscy mieli żal. Coś przeczuwali, podejrzewali, próbowali zestawić strzępki informacji i zbudować z nich całą historię. Nie umieli jednak. Zaciskali więc tylko usta, ocierali mokre oczy i odwracali głowy. Ból zdawał się nie do ukojenia.
Kiedy po zamknięciu rodzinnego grobowca jako jedna z pierwszych z kondolencjami do hrabiego podeszła lady Adler, wokół zapanowała pełna napięcia cisza. Zaraz potem tłum zakołysał się jak czesana wiatrem trawa i zaszumiał oburzeniem.
– Jak mogła? – To pytanie, powtarzane wiele razy, sypało się niczym grad kamieni. Trzeba było wielkiej siły, by pod tym ostrzałem dumnie podnieść głowę i spokojnie odejść w swoją stronę. Siły lady Adler miała pod dostatkiem.
***
Isabelle odeszła, szeleszcząc taftowymi halkami podtrzymującymi piękną jedwabną suknię, po czym wsiadła do rodowej karocy Cantendorfów, tej samej, którą bez skrupułów, nie bacząc na pozory, przyjechała do kaplicy. Ruszyła w drogę, nie oglądając się na męża. Został wraz z pozostałymi uczestnikami uroczystości, zmuszony tym samym do wymyślania wytłumaczeń, w które i tak nikt nie wierzył.
– Dobrze mu tak – wyszeptała, stawiając smukłą nogę w butach z najlepszej skóry na stopniach karocy. – Gdyby miał choć trochę przyzwoitości, też by się dał pochować w rodzinnym grobowcu. Już najwyższy czas na to. Żyje dłużej, niż pozwala na to podstawowa choćby przyzwoitość.
Westchnęła głęboko. Poczucie bezsilności doprowadzało ją do szału. Mężczyźni umierali na wojnach, spadali z koni, bywali ranieni w pojedynkach, dopadały ich starcze choroby. A lord Adler, mimo iż prowadził bardzo aktywne życie i nie stronił od wypełniania obywatelskich obowiązków, wciąż cieszył się doskonałym zdrowiem. Chyba tylko chęć zrobienia żonie na złość trzymała go przy życiu.
Ledwo zatrzasnęły się drzwiczki, stangret wskoczył na kozioł i ruszył z kopyta. Dobrze znał żonę lorda Adlera. Lubiła szybkość, silne emocje oraz posłuszne wykonywanie jej rozkazów. Nie znosiła sprzeciwu i nikomu nie dawała drugiej szansy.
Droga nie była daleka. Cmentarz z rodową kaplicą znajdował się z drugiej strony wzgórza, na którym wznosił się zamek. Minęli sosnowy zagajnik i wjechali na szeroką drogę porośniętą przy brzegach wiekowymi dębami.
Zamek ukazał się w całej swojej krasie. Jego wielkość nigdy nie robiła na Isabelle specjalnego wrażenia. Posiadłość Adlerów, którą miała odziedziczyć, kiedy jej o trzydzieści lat starszy mąż zrobi wreszcie, co do niego należy, czyli umrze, była równie imponujących rozmiarów. Zamek Cantendorf roztaczał jednak niepowtarzalny urok. Zupełnie niepodobny do prostych brył angielskich rezydencji miał mnóstwo wież i piękne, zakończone ostrym łukiem okna. Fasada zbudowana była z brązowego kamienia, zdobiła ją szeroka brama wjazdowa. Po dwóch stronach znajdowały się boczne skrzydła, w jednym z nich mieszkała Isabelle. Szerokie korytarze, przestronne pokoje, obrazy i cenne meble nie robiły na niej żadnego wrażenia. Lubiła tylko widok z okna.
Isabelle mieszkała tutaj przede wszystkim ze względu na Aleksandra. Był najbardziej niezwykłym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek w życiu spotkała, a widziała ich naprawdę wielu.
Karoca zatrzymała się na podjeździe. Isabelle wysiadła i pewnym krokiem ruszyła w stronę głównego wejścia. Długa czarna suknia układała się na schodach w idealne fale, zdradzając wprawną dłoń najlepszej krawcowej. Lokaj otworzył drzwi i skłonił się grzecznie. Jeśli zdumiał się wczesnym przybyciem przyjaciółki hrabiego, nie dał tego po sobie poznać.
Lady Adler zdjęła rękawiczki i odłożyła je na stolik tuż przy wejściu. Spojrzała na nie z zadowoleniem, po chwili jednak westchnęła i zabrała je z powrotem. Nie chciała wszczynać dzisiaj otwartej wojny – przynajmniej póki cała rodzina jest na miejscu. Nie mogła sobie pozwolić na to, by mieć aż tylu wrogów. Moment na demonstrację nie był stosowny, doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Tylko że jej cierpliwość była na wyczerpaniu.
Młoda uzurpatorka, która śmiała się nazywać żoną hrabiego Cantendorfa, jak każda z poprzedniczek wykazała się słabością ducha i ciała. Wybrała tchórzliwe wyjście i zachorowała. Lady Adler nie współczuła jej ani trochę. Takie cechy charakteru jak słabość, niezdolność do podjęcia walki, delikatność według niej zasługiwały wyłącznie na lekceważenie.
– Sama jest sobie winna – wyszeptała, stając przed lustrem. Delikatnie wyciągnęła szpilki z kapelusza, zdjęła go, po czym z przyjemnością obejrzała swoje pięknie ułożone błyszczące włosy i regularne rysy twarzy.
Czuła lekkie wyrzuty sumienia, ale szybko je stłumiła. Każdy ma swoje problemy i musi je rozwiązywać sam. Nie miała ochoty pozwalać sobie na sentymenty ani udawać, że śmierć młodziutkiej hrabiny napełnia ją smutkiem.
Wręcz przeciwnie. Nowa sytuacja miała według niej same pozytywne strony. Isabelle weszła po schodach i skierowała się do swoich pokoi. Były one bardzo okazałe, urządzone z wielkim przepychem i gustem, ale znajdowały się w bocznym skrzydle zamku, w sporym oddaleniu od pomieszczeń należących do członków rodziny.
– Jeszcze tydzień – westchnęła kobieta – najwyżej dwa. Wszystko się zmieni. Leciwe ciotki Aleksandra wyjadą i od tej pory wreszcie będzie można zaprowadzić swoje porządki. Żadnych więcej żon. Dość ukrywania się i zachowywania pozorów. I tak wszyscy znają prawdę. Aleksander jest dostatecznie wpływowym i zamożnym człowiekiem, by wymusić na miejscowym towarzystwie akceptację Isabelle jako oficjalnej partnerki.
***
Ledwo lady Adler zniknęła za zakrętem szerokiego korytarza, służba zaczęła formować uroczysty szyk przed wejściem. Wszyscy ubrani bez zarzutu, w odświętne stroje służbowe, sztywno wykrochmalone białe kołnierze i równo zapięte guziki. Tuż przy wejściu stała pani Hammond i przeszywała wzrokiem liczny personel zamku. Piastowała stanowisko gospodyni, ale jej rzeczywista władza była o wiele większa niż zwykle w takich przypadkach. Hrabia bardzo często liczył się z jej zdaniem i to dawało jej wielką pewność siebie. Żadne, nawet najmniejsze niedociągnięcie się przed nią nie ukryło. Nad wszystkim miała kontrolę. Wydawało się, że nic w tych wiekowych, pięknych murach nie dzieje się bez jej woli. A jednak…
– Ta latawica Isabelle weszła głównym wejściem, przez nikogo nieanonsowana, jak do swojego domu – wyszeptała przez zaciśnięte zęby, tak że słowa wydostawały się na zewnątrz ze złowieszczym sykiem.
Kamerdyner, do którego była skierowana ta wypowiedź, tylko lekko skinął głową.
– Trzeba będzie z tym zrobić porządek.
– Tylko jak?
– Sposób się znajdzie. Dobrze wiesz, że sposoby zawsze się znajdują.
– Nie na wszystko – odparła gospodyni i spojrzała na wysypaną jasnym żwirkiem szeroką drogę, na której już za moment miał się pojawić hrabia Cantendorf, jej zdaniem najwspanialszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia.
Znów jako wdowiec.
Samotny, pozbawiony następcy. Zacisnęła usta w wąską linię i objęła spojrzeniem ustawione w równiuteńkim szyku pokojówki. Wyglądały jak posągi, żadna nawet nie drgnęła. Pani Hammond ze złością odwróciła głowę. Nie miała za co ich skarcić. Złość musiała nadal buzować w jej wnętrzu, osiągając niebezpieczne stężenie.
Stanowczo należało w tym domu zaprowadzić wreszcie jakiś ład i porządek. Jak najszybciej skierować myśli hrabiego ku nowemu małżeństwu, oczywiście z odpowiednio wybraną kobietą. Osłabić pozycję okropnej Isabelle. Nie może przecież tak być, że kolejne żony umierają, nie wydawszy na świat oczekiwanego potomka i narażając na szwank dobre imię rodziny.
Gospodyni westchnęła, aż zachrzęścił sztywno wykrochmalony kołnierzyk. Tajemnica, którą samotnie dźwigała, ciążyła jej coraz bardziej. Chciała podzielić się swoimi przemyśleniami z Henrym, najważniejszym, tuż po niej samej oczywiście, człowiekiem w tym domu. Był kamerdynerem i bardzo poczciwym mężczyzną. Wspierał ją, jak umiał, we wszystkich działaniach i spełniał jej zachcianki, ale ona nigdy nie mówiła mu całej prawdy – na to wydawał się zbyt słaby.
Pani Hammond wyprostowała się jeszcze bardziej. Przed zamek zajechały właśnie dwa okazałe powozy. Hrabia miał się spotkać z najbliższą rodziną, aby omówić sytuację. Członków klanu nie było wielu: trzy niezamężne ciotki. Brak dziedzica stawał się problemem coraz bardziej palącym. Pani Hammond najlepiej wiedziała, do czego może pchnąć człowieka takie długo niespełnione pragnienie.
Rodzice Aleksandra Cantendorfa doczekali się dziecka bardzo późno i nie zdołali go wychować. Odrzuciła szybko wspomnienie tamtej dramatycznej nocy, kiedy miał miejsce trudny poród.
Cieszyła się, że ciotki hrabiego zapowiedziały dłuższą wizytę. Była pewna, że Isabelle nie pojawi się dzisiaj na uroczystym obiedzie. Bo choć krewne nie dysponowały żadną prawną możliwością, by wpływać na bratanka, to jednak czasem Aleksander liczył się z ich zdaniem. Nie lubił udawać przed najbliższymi, a nie mógł przedstawić kochanki zgodnie z rzeczywistością i posadzić na zaszczytnym miejscu przy stole, choć zwykle je zajmowała, uparcie walcząc o nie z kolejnymi żonami. Nie rozumiał tej gry, dla niego takie drobiazgi nie miały znaczenia, ale nie chciał sprawiać przykrości ciotkom. Wszystkie były bezdzietne, dość majętne i szczerze kochały jedynego bratanka. Aleksander też je lubił. Nie był zupełnie pozbawiony tej stałej pokusy ludzi zamożnych, by nieustająco pomnażać swój stan posiadania. Poza tym nie miał nikogo więcej na świecie, a podejmowane do tej pory próby, by zmienić ten stan, kończyły się fatalnie.
Służba dygnęła jak na komendę. Z powozu najpierw wysiadła pulchniutka Anna, otulona w szerokie zwoje ciepłego płaszcza. Tuż za nią podążała szczupła, wyniosła Adelina oraz jedyna z sióstr, która potrafiła uśmiechać się do służby – najmłodsza Edith, ubrana jak na piknik. Jej okazały kapelusz był skandalem towarzyskim, suknia też pozostawiała wiele do życzenia. Była stanowczo zbyt strojna. Za dużo falban, haftu i koronek. Coś takiego przystoi młodej dziewczynie na pierwszym balu, a nie szanowanej kobiecie z okazji pogrzebu.
Gospodyni westchnęła. Ciotki hrabiego nie miały łatwo, należało wykazać się zrozumieniem.
Wiele dobrego można było powiedzieć o krewnych lorda Cantendorfa, wymieniając ich dobre urodzenie, staranne wykształcenie i rozległe posiadłości, jednak nawet przy użyciu całego zapasu dobrej woli trudno byłoby dopatrzyć się w ich wyglądzie choćby śladu kobiecej urody.
Weszły do środka, a gospodyni odprowadziła je wzrokiem pełnym nadziei.
Oby czas rządów Isabelle wreszcie się skończył – pomyślała i spojrzała w niebo, jakby chciała dokładnie wycelować swoją prośbę. Pani Hammond bardzo sobie ceniła skuteczność, ale nie modliła się często. Jej sumienie obciążała wina zbyt poważna, by kobieta mogła mieć nadzieję, że kiedykolwiek zostanie zmyta. Nigdy jednak swojego czynu nie żałowała. Dobro Cantendorfów, a zwłaszcza Aleksandra, było dla niej najważniejsze.
***
Kate Milton w milczeniu przyglądała się swojej porcji obiadu. Płaty wołowiny były tak cienkie, że prawie można było przez nie zobaczyć dno talerza. Matka próbowała wprowadzić w domu program oszczędnościowy. Zwolniono pomoc kuchenną i jej brak dawał się wyraźnie odczuć. Wysokie kieliszki do wody nie były wypolerowane jak zwykle, a ziemniaki nieco zbyt twarde. Kucharka wciąż nie mogła się przyzwyczaić do konieczności samodzielnego wykonywania wszystkich czynności.
Amelia cierpliwie gryzła ziemniaki i z uśmiechem kroiła plasterki mięsa, delektując się każdym kęsem. Ale Kate była zła.
– Musieliśmy wprowadzić parę zmian w gospodarstwie… – powiedział ojciec, widząc jej minę. Czuł, że za chwilę padną słowa, których nie miał ochoty usłyszeć.
– To widać – rzuciła natychmiast Kate, nie czekając na reakcję matki, której z racji wieku należało się pierwszeństwo w rozmowie.
– …mama wykazuje się wielką zręcznością i talentem do oszczędzania – dokończył ojciec z rozpędu i dopiero wtedy nabrał w usta powietrza, by wyrazić swoje oburzenie postawą młodszej córki. – Uważam, że powinnaś staranniej dobierać słowa. Naprawdę nie rozumiesz naszej sytuacji? – zapytał.
– Sądzisz, że uda się ją zmienić, oszczędzając na wołowinie czy też tej marnej zapłacie, jaką dawaliśmy pomocy kuchennej? – Kate jak zwykle natychmiast znalazła kontrargument i jak na razie nie zamierzała się zastosować do sugestii ojca. Była zbyt wzburzona.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki