Saga rodu Cantendorfów 1: Tajemnica zamku - Krystyna Mirek - ebook + audiobook

Saga rodu Cantendorfów 1: Tajemnica zamku ebook

Krystyna Mirek

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bajkowa historia o mrocznych tajemnicach, sile sióstr i kobiecym sprycie, bez którego nie byłoby szczęśliwych zakończeń.

Hrabstwo huczy od plotek z powodu niewyjaśnionej śmierci kolejnej żony tajemniczego hrabiego Aleksandra Canterdorfa. Podobnie jak trzy poprzednie, nie zdołała dać mu wyczekiwanego potomka.Czy to powód jej śmierci? I kto jest jej winny ? Zazdrosna i rządna bogactwa kochanka Aleksandra Isabelle, budząca lęk mieszkańców wiedźma Alice, czy może gospodyni zamku, która ma zbytwielki wpływ na życie hrabiego?

Okoliczne szlachetne rody w obawie o życie córek zaczynają ukrywać panny na wydaniu. Tylko rodzina Miltonów stojąca na progu bankructwa nie zawaha się przed ryzykownym krokiem, by ratować swoją pozycję. Pomimo fatalnej sławy Aleksandra zamierzają przedstawić mu córki.

Tymczasem Aleksander nieoczekiwanie zakochuje się. Z wzajemnością. Czy uczucie ma szansę przetrwać? I jaką cenę przyjdzie za nie zapłacić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 310

Oceny
4,6 (231 ocen)
158
54
17
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mirkapapszun

Nie oderwiesz się od lektury

polecam ,ciekawe wątki,,wartka akcja czyta sie przyjemnie🥰
00
Irenawe

Dobrze spędzony czas

Taka lekka nie wymagająca myślenia ale dobra na upał.
00
mardon1

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała
00
Elwira1980

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze napisana ,wciągająca historia
00
MiMWojciechowscy

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa, nawet nieszablonowa. Polecam.
00

Popularność




Rozdział 1

– Młoda hra­bina Can­ten­dorf nie żyje. Pogrzeb odbę­dzie się za dwa dni. – Taka wia­do­mość gruch­nęła z samego rana, wywo­łu­jąc ogromne poru­sze­nie w całej oko­licy.

– Ktoś ją zamor­do­wał! – szep­tały praczki zebrane nad stru­mie­niem.

– Zabił z zimną krwią. – Kucharka sto­jąca w kolejce do rzeź­nika rów­nież nie miała żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Łeb jej, kon­kret­nie, ukrę­cił – mówił lokaj lorda Met­calfa, wkła­da­jąc swo­jemu panu mary­narkę do jazdy kon­nej. – Wszy­scy wie­dzą, jak było, ale to czy­ściutka robota. Hra­bia to facho­wiec. Nie ma się kon­kret­nie do czego przy­cze­pić. Nikt złego słowa prze­ciw hra­biemu nie powie.

Lord Met­calf nie miał w zwy­czaju komen­to­wać bie­żą­cych wyda­rzeń w obec­no­ści swo­jego lokaja, ale tego ranka nic nie działo się jak zazwy­czaj. Lord był wzbu­rzony tak bar­dzo, że nie potra­fił ukryć swo­ich emo­cji.

– Przy­znaję, że ta sytu­acja daleka jest od tego, co zwy­kli­śmy uwa­żać za sto­sowne – powie­dział ostroż­nie, po czym zamilkł, widząc, jak lokaj pil­nie wsłu­chuje się w słowa swo­jego chle­bo­dawcy, gotów natych­miast po opusz­cze­niu pokoju powtó­rzyć je innym pra­cow­ni­kom, ubar­wia­jąc oczy­wi­ście i inter­pre­tu­jąc po swo­jemu. – Dzię­kuję – zakoń­czył sta­now­czo.

Pokrę­cił głową w zadu­mie, popra­wił man­kiety koszuli, ode­brał od lokaja kape­lusz i szpi­crutę, po czym skie­ro­wał się do drzwi.

Scho­dził powoli po sze­ro­kich scho­dach rodo­wej rezy­den­cji. W hallu zauwa­żył dwie poko­jówki, które zawzię­cie dys­ku­to­wały skryte w kącie za wielką palmą.

– Podobno ją zamę­czył… w łóżku. – Policzki mło­dej dziew­czyny aż pło­nęły z prze­ję­cia. – Wyobra­żasz sobie?! Taki wielki męż­czy­zna, przy­stojny… – zawie­siła głos. Spra­wiała wra­że­nie, jakby sama chęt­nie pozwo­liła się zamę­czyć hra­biemu. Za każdą cenę.

– Ale kto ci o tym powie­dział? – Jej kole­żanka nie mogła dać wiary tym sło­wom. W prze­ci­wień­stwie do towa­rzyszki o poży­ciu mał­żeń­skim miała bar­dzo mgli­ste poję­cie.

– Nasza gospo­dyni. Taka z niej świę­toszka. Za jeden marny uśmiech do lokaja bije kijem po rękach, ale sama aż się trzę­sie, kiedy sły­szy opo­wie­ści o tym, co hra­bia wypra­wia w sypialni.

– Co takiego… – Pyta­nie nie zdą­żyło paść. Dziew­czyny zauwa­żyły swo­jego pra­co­dawcę i natych­miast się wypro­sto­wały, sta­ra­jąc się przy­brać uprzejmy i w miarę moż­li­wo­ści opa­no­wany wyraz twa­rzy.

Ukło­niły się, po czym, suge­ru­jąc wiel­kie zaan­ga­żo­wa­nie w obo­wiązki, zaczęły ener­gicz­nie wycie­rać kurze. Lord wes­tchnął. Nie miał siły dener­wo­wać się tym wido­kiem, choć nie­na­wi­dził plot­ko­wa­nia. Dzi­siaj jed­nak nic nie mógł na to pora­dzić – wszy­scy i tak mówili teraz tylko o zmar­łej żonie hra­biego. Tego nie dało się unik­nąć.

Nagle zatrzy­mał się tknięty nie­do­brą myślą. Stra­cił ochotę na prze­jażdżkę. Rzu­cił szpi­crutę na ciemną dębową komodę i szyb­kim kro­kiem wró­cił na pię­tro. Skie­ro­wał się w prawo, ku pięk­nym bia­łym drzwiom. Zapu­kał deli­kat­nie, po czym, usły­szaw­szy zapro­sze­nie, szybko wszedł do małego salonu, gdzie żona zwy­kle piła poranną her­batę lub pisała listy.

– Dzień dobry – przy­wi­tał się.

Na jego widok lady Mar­ga­ret pod­nio­sła głowę. Była zasko­czona i nie­zbyt zado­wo­lona z tej nie­spo­dzie­wa­nej wizyty, ale dosko­nałe wycho­wa­nie, jakie ode­brała w mło­do­ści, było jak auto­ma­tycz­nie reagu­jący sys­tem, dzia­ła­jący spraw­nie w każ­dej sytu­acji. Uprzejme zain­te­re­so­wa­nie szybko odma­lo­wało się w jej pięk­nych ciem­nych oczach, a towa­rzy­szący mu cie­pły uśmiech spra­wiał wra­że­nie w pełni szcze­rego.

Lord Met­calf pod­szedł do żony, po czym poca­ło­wał ją w poli­czek.

– Czy nasza córka już wstała? – zapy­tał.

– Nie – odparła lady Met­calf i poczuła zimny dreszcz złego prze­czu­cia. – Jesz­cze śpi – dodała.

– Obudź ją, pro­szę, i powiedz, że cze­kam w biblio­tece. – Ton wypo­wie­dzi lorda był bar­dzo sta­now­czy.

– Nie będziesz dzi­siaj jeź­dził konno? – zapy­tała lady Mar­ga­ret, gra­jąc na zwłokę. Bała się, że mąż wyj­dzie, niczego nie wyja­śnia­jąc, jak to miał w zwy­czaju czę­sto czy­nić.

– Są waż­niej­sze sprawy – powie­dział. Choć jego głos brzmiał spo­koj­nie, to jed­nak gesty­ku­la­cja oraz nie­równy krok, jakim prze­mie­rzał pokój, świad­czyły o spo­rym wzbu­rze­niu. – Sły­sza­łaś pew­nie naj­now­sze wie­ści? – zapy­tał, naj­wy­raź­niej decy­du­jąc się jed­nak na dłuż­szą roz­mowę z żoną.

– Tak. Marta opo­wie­działa mi rano, co się wyda­rzyło. Całe mia­steczko mówi tylko o tym. Ale co ma z tym wspól­nego nasza córka? – zapy­tała odru­chowo, po czym mocno się zanie­po­ko­iła, zanim jesz­cze mąż zdą­żył udzie­lić jej odpo­wie­dzi. – Nie sądzisz chyba, że hra­bia znów będzie szu­kał żony?! – zawo­łała. – Prze­cież jest żałoba. Potrze­buje czasu…

– Czasu… – Jej mąż pogar­dli­wie wzniósł oczy, jakby chciał spraw­dzić, czy nie­biosa widzą, do jakiego poziomu musi się zni­żać, by nawią­zać kon­takt ze swoją piękną, posażną, ale nie­zbyt bystrą żoną. – Ostat­nim razem hra­bia Can­ten­dorf doko­ny­wał prze­glądu kan­dy­da­tek już na pogrze­bie. Teraz też tak będzie.

Lady Met­calf mil­czała. Dobre maniery unie­moż­li­wiały jej wypo­wie­dze­nie tego, co naprawdę myślała. Ni­gdy nie była z mężem w tak przy­ja­ciel­skiej zaży­ło­ści, by się zdo­być na szcze­rość. Nie umiała teraz przy­jąć pozy­cji part­nera, by jasno wyło­żyć swoje argu­menty. Nawyki oka­zały się zbyt silne. Matka przez całe życie uczyła ją grać słodką, opa­no­waną, dobrze uło­żoną panienkę i tak już zostało. Pomo­gło jej to dobrze wyjść za mąż, ale blo­ko­wało nawią­za­nie praw­dzi­wej rela­cji z lor­dem Met­calfem.

– Po co się nara­żać na nie­po­trzebne kom­pli­ka­cje? – Mąż mówił do niej, ale patrzył w inną stronę. Nale­żało przy­pusz­czać, że nie ocze­ki­wał odpo­wie­dzi. – Dobrze wiesz, że Alek­san­der Can­ten­dorf może wszystko. Od lat nie liczy się z opi­nią ludzi. Co zro­bimy, jeśli poprosi o rękę Emi­lii? – Spoj­rzał wresz­cie na Mar­ga­ret, ale zanim zdą­żyła otwo­rzyć usta, sam odpo­wie­dział na swoje pyta­nie: – Nie możemy sobie pozwo­lić na to, by odmó­wić i nara­zić się na jego gniew. A oddać mu córkę to jak wydać na nią wyrok.

– Wiem… – Żona gorącz­kowo poszu­ki­wała jakie­goś argu­mentu, który mógłby uchro­nić ich uko­chaną jedy­naczkę przed opusz­cze­niem domu. – Ale czy jesteś pewien, że zagro­że­nie jest realne? Może jed­nak hra­bia wybie­rze kogoś innego? – zapy­tała bez prze­ko­na­nia.

Wobec tych słów lord Met­calf z tru­dem zacho­wał spo­kój.

– Dobrze wiesz – zawo­łał – że nasza Emi­lia to jedyna panna w całym hrab­stwie, która ma odpo­wied­nią pozy­cję i posag. Inne są za młode albo już je zło­żono w rodzin­nym gro­bowcu Can­ten­dor­fów! – wzbu­rzył się.

Nie lubił roz­ma­wiać z kobie­tami. Koniecz­ność tłu­ma­cze­nia spraw oczy­wi­stych szybko wyczer­py­wała jego cier­pli­wość. Miał świa­do­mość, że tro­chę prze­sa­dza, jesz­cze kilka panien by się zna­la­zło, gdyby dobrze poszu­kać, ale emo­cje wzięły górę nad roz­sąd­kiem.

– Masz rację. – Żona, widząc jego wzbu­rze­nie, posta­no­wiła obrać inną tak­tykę. Uśmiech­nęła się, a lord poczuł, że napię­cie się zmniej­szyło. – Ale prze­cież nie trzeba się tak bar­dzo spie­szyć – powie­działa łagod­nie. – Nawet hra­bia Can­ten­dorf musi pamię­tać o dobrym wycho­wa­niu i sto­so­wać się do norm towa­rzy­skich.

– Musi?! – zawo­łał mąż, znów pod­no­sząc głos o kilka tonów wyżej, niż wypa­dało. – Dla­czego kobiety nic nie rozu­mieją? – zapy­tał, po czym odru­chowo rozej­rzał się po pokoju, jakby chciał zna­leźć towa­rzy­sza roz­mowy wystar­cza­jąco inte­li­gent­nego, by mu udzie­lił odpo­wie­dzi.

Nikogo jed­nak nie było. Jedy­nym roz­mówcą, jakim dys­po­no­wał, była jego żona. Piękna kobieta z prze­stra­chem wypi­sa­nym na twa­rzy i oczami po brzegi wypeł­nio­nymi bra­kiem zro­zu­mie­nia.

– On się z niczym nie musi liczyć – dener­wo­wał się lord. – Dobrze o tym wiesz. Gdyby miał choć tro­chę przy­zwo­ito­ści, już dawno wypra­wiłby lady Adler do męża. Ona mieszka w zamku już od lat. Sie­dzi przy stole, pra­wie czyni honory pani domu. To prze­cież naj­więk­szy skan­dal w oko­licy. Co na to twoje dobre wycho­wa­nie? – zapy­tał szy­der­czo. – Czy hra­bia się z nim liczy?

W pokoju zapa­no­wało mil­cze­nie. Mar­ga­ret nie odpo­wie­działa. W krę­gach dobrze uro­dzo­nych kobiet lady Adler nie ist­niała. Nie zapra­szano jej na her­batki, sąsiedz­kie spo­tka­nia ani uro­czy­ste bale. Nie mówiono o niej, a przy­naj­mniej nie wprost i nie publicz­nie. Mąż, wycią­ga­jąc na świa­tło dzienne tę żenu­jącą sytu­ację tak otwar­cie, wyka­zał się wiel­kim bra­kiem taktu. Teraz jed­nak nie było czasu, by zwra­cać mu uwagę.

– Nie liczy się z niczym. – Lord Met­calf odpo­wie­dział sobie sam. – Bo dobrze wie, że cokol­wiek zrobi, nikt nie odważy się wejść z nim w otwarty kon­flikt. Może miesz­kać z lady Isa­belle, jak długo tylko zechce. Jego pozy­cja gwa­ran­tuje mu nie­ty­kal­ność. Każdy by tak chciał – dodał na koniec, a lady Mar­ga­ret wolała nie pytać, który z dwóch przy­wi­le­jów uty­tu­ło­wa­nego sąsiada jest bar­dziej kuszący dla jej męża. Miesz­ka­nie z tą bez­wstyd­nicą, któ­rej żadna uczciwa kobieta nie poda ręki, czy też cał­ko­wita wol­ność doko­ny­wa­nia wybo­rów.

Mil­czała. Nie dla­tego, że bra­ko­wało jej inte­li­gen­cji, by wycią­gnąć wnio­ski, jak się wyda­wało jej mężowi, ale z obawy przed ryzy­kiem. Była świa­doma, jakie kon­se­kwen­cje może mieć jedno nie­wła­ści­wie dobrane słowo. Mąż wyj­dzie z pokoju, a ona niczego wię­cej się nie dowie.

Spoj­rzała na lorda w napię­ciu. Nie musiała pytać, od razu wie­działa, że jej mąż ma już gotowy plan.

– Twoja matka potrze­buje towa­rzy­stwa – rzekł sta­now­czo Met­calf, a ona tym razem nie zdo­łała opa­no­wać emo­cji.

– Nie! – zawo­łała, przy­ci­ska­jąc dło­nie do policz­ków. – Dla­czego aku­rat moja mama? To bar­dzo daleko.

– Zasłu­guje na wszystko, co naj­lep­sze – rzekł lord i nawet dosko­nałe wycho­wa­nie nie zdo­łało zatu­szo­wać obłudy dźwię­czą­cej w jego gło­sie. – A Emi­lia nabie­rze ogłady, prze­by­wa­jąc tro­chę z babką – zakoń­czył sta­now­czo.

– Jak długo? – zapy­tała cicho.

– Pół roku – zawa­hał się. – Może wię­cej. Czas pokaże. Nie martw się, to tylko kilka mie­sięcy, szybko minie. Wła­ści­wie to nawet nie musisz budzić naszej córki. Niech wypocz­nie przed podróżą. Ja wszystko zor­ga­ni­zuję.

Machi­nal­nie poca­ło­wał żonę w poli­czek, choć w jego przy­padku nie był to gest wyni­ka­jący z uczu­cia, a jedy­nie ze sta­łych rytu­ałów, nad któ­rymi się nie zasta­na­wiał. Uznał sprawę za zała­twioną. Wyszedł do biblio­teki, wezwał lokaja, po czym zabrał się do pisa­nia uprzej­mego listu do teścio­wej. Nie prze­pa­dał za nią, ale dzi­siaj potrze­bo­wał jej pomocy. Był pewien, że ją otrzyma. Dobro rodziny sta­no­wiło dla wszyst­kich war­tość nad­rzędną, a ono wyma­gało, by Emi­lia jak naj­szyb­ciej opu­ściła ten dom. Nikt nie mógł sobie pozwo­lić na to, by wejść w kon­flikt z hra­bią Can­ten­dor­fem.

Zawa­hał się tylko przez chwilę. Spoj­rzał w okno na widoczne w oddali uro­kliwe wzgó­rza. Posia­dło­ści majęt­nego sąsiada nie było stąd widać. Ale lord dobrze ją znał w każ­dym szcze­góle. Lasy i łąki, liczne wsie, potężny wie­kowy zamek oraz domy w Lon­dy­nie. O sumach zgro­ma­dzo­nych w banku wolał już nie myśleć, bo i bez tego zaczy­nało mu się krę­cić w gło­wie, a coraz bar­dziej natrętna myśl nie­przy­jem­nie świ­dro­wała jego mózg…

A gdyby tak zary­zy­ko­wać? Prze­cież nie zosta­wi­liby Emi­lii samej… Mogliby nawet codzien­nie ją odwie­dzać. Pil­no­wać jej bez­pie­czeń­stwa. Wysłać do zamku ze szta­bem zaufa­nych słu­żą­cych i dam do towa­rzy­stwa, by chro­niły swoją panią we dnie i w nocy. Z plo­tek wyni­kało, że ochrona jest potrzebna zwłasz­cza w nocy.

Taki mają­tek – rzecz nie do pogar­dze­nia. A sam hra­bia prze­cież też jest męż­czy­zną przy­stoj­nym, można podej­rze­wać, że dosko­nale radzą­cym sobie w kon­tak­tach z kobie­tami.

W męskim gro­nie zacho­wy­wał się jak czło­wiek roz­sądny, o dużej ogła­dzie i sze­ro­kich hory­zon­tach myślo­wych. Spra­wić, by mło­dziutka pło­cha Emi­lia zako­chała się w nim do utraty tchu, wyda­wało się naj­prost­szą rze­czą na świe­cie. Wystar­czyłby nie­wielki wysi­łek.

Co się dzieje z jego żonami? – Lord wstał i zaczął się prze­cha­dzać po pokoju. – Dla­czego umie­rają?

To była zupeł­nie nie­praw­do­po­dobna histo­ria. Nie wie­rzył w opo­wie­ści o mor­der­stwach – aż tak bez­karny nie był nawet hra­bia Can­ten­dorf. Ani tak głupi. Wiele razy odwie­dzał go szef poli­cji, rze­komo z uprzejmą wizytą. Spraw­dził dokład­nie oko­licz­no­ści każ­dej śmierci. Zawsze ist­niało nie­pod­wa­żalne wyja­śnie­nie. Dwa razy panie Can­ten­dorf prze­no­siły się na tam­ten świat z powodu kom­pli­ka­cji oko­ło­po­ro­do­wych, raz przy­czyną śmierci było zapa­le­nie płuc, a w ostat­nim przy­padku ponoć suchoty. Poza tym żadna z rodzin nie zło­żyła for­mal­nej skargi na hra­biego. Wszy­scy mil­czeli. Liczba plo­tek była wprost pro­por­cjo­nalna do zacię­to­ści, z jaką zain­te­re­so­wani zaci­skali usta, kiedy sły­szeli jakie­kol­wiek pyta­nia.

Ale może Emi­lia da sobie radę? – Gwał­tow­nie potarł czoło zro­szone maleń­kimi kro­pel­kami potu. – Może prze­goni lady Adler? Uro­dzi wyma­rzo­nego dzie­dzica? Sta­nie się pierw­szą damą w całej oko­licy? Wnie­sie do rodziny splen­dor i bogac­two, jakich ni­gdy dotąd jej bli­skim nie udało się osią­gnąć?

Roz­ma­rzył się na moment, ale szybko przy­po­mniał sobie blade obli­cza poprzed­nich pań na zamku Can­ten­dorf. Od razu można było zauwa­żyć, że coś jest nie tak. Żadna z nich nie utrzy­my­wała roz­le­głych kon­tak­tów towa­rzy­skich. Nie bawiły się, nie korzy­stały ze swo­jej pozy­cji spo­łecz­nej. Ich śluby, poza pierw­szym, były skromne, a balów w zamku nie orga­ni­zo­wano, bo gospo­darz wła­ści­wie stale był w żało­bie.

Na samą myśl, że Emi­lia sią­dzie zasmu­cona na końcu dłu­giego stołu w zamku, lord Met­calf zadrżał.

Kochał swoją córkę; skry­cie marzył o kolej­nym potomku, ale na to chyba nie było już szans. W mał­żeń­skiej sypialni wła­ści­wie od początku czuł się jak pod­czas wizyty u leka­rza. Zimno, biało, trzeba się roze­brać i czło­wiek przez cały czas czuje się skrę­po­wany. Uni­kał tych spo­tkań, jak tylko mógł. To i tak cud, że udało im się począć jedno dziecko.

Nie miał zamiaru nara­żać uko­cha­nej córki na naj­mniej­sze choćby nie­bez­pie­czeń­stwo. Szybko, choć nie bez trudu, odpę­dził od sie­bie marze­nia o awan­sie spo­łecz­nym kosz­tem Emi­lii. Była dla niego zbyt cenna.

Zło­żył list i zaplom­bo­wał. Córka spała i nie zamie­rzał jej budzić, by się z nią kon­sul­to­wać w tej spra­wie. Jej opi­nia nie miała żad­nego zna­cze­nia – nie był taki nowo­cze­sny, aby wspól­nie z dziec­kiem, nawet już doro­słym, oma­wiać swoje decy­zje. Nawet by mu to nie przy­szło do głowy, tym bar­dziej że liczył się czas. Dziew­czyna musiała wyje­chać jak naj­szyb­ciej.

Lord Met­calf nie miał złu­dzeń. Wie­dział, co teraz się sta­nie. Hra­bia nie lubił być wdow­cem, ten stan ni­gdy nie trwał u niego zbyt długo. Zacho­wy­wa­nie pozo­rów rów­nież nie zaj­mo­wało wyso­kiej pozy­cji na liście jego prio­ry­te­tów. Prze­dłu­ża­jąca się ponad wszelką przy­zwo­itość wizyta lady Isa­belle Adler, żony zasłu­żo­nego na dwo­rze ary­sto­kraty, była tego naj­lep­szym dowo­dem.

Oboje mał­żon­ko­wie przy­byli na zamek Can­ten­dorf kilka lat temu. Lady Adler w nie­skoń­czo­ność pako­wała walizki, ofi­cjal­nie wciąż przy­go­to­wu­jąc się do wyjazdu. Nie bacząc na nie­chęć oto­cze­nia ani na pro­te­sty męża, który musiał ją opu­ścić i wró­cić do sto­licy, wciąż miesz­kała na zamku, cza­sem nawet peł­niąc honory pani domu ku obu­rze­niu całego śro­do­wi­ska.

Kto wie, co się tam jesz­cze działo i w jaki spo­sób wpły­wało to na młode żony hra­biego, któ­rym nie uda­wało się w tych warun­kach prze­trwać. Ludzie snuli różne przy­pusz­cze­nia.

Hra­bia Alek­san­der jaw­nie popie­rał ten stan rze­czy. Huczało od plo­tek, czas pły­nął, kolejne żony prze­stę­po­wały próg jego domo­stwa, a on nie zmie­niał swo­jego postę­po­wa­nia. Gdyby nie fakt, że w hrab­stwie Can­ten­dorf, uro­kli­wej kra­inie na pół­nocy Anglii, był on naj­bo­gat­szym i nie­zmier­nie wpły­wo­wym czło­wie­kiem, a od dobrych sto­sun­ków z nim zale­żały inte­resy więk­szo­ści rodzin, już dawno zostałby wyklu­czony z towa­rzy­stwa.

Zasady są jed­nak dla rów­nych, rów­niejsi mogą z nich kpić do woli. Hra­bia czer­pał z tego prawa peł­nymi gar­ściami.

***

Kate Mil­ton roz­ci­nała nożycz­kami szwy na sukience uszy­tej przez jedyną poko­jówkę, jaka się jesz­cze ostała w domu.

– Co za par­tac­two! – narze­kała, poma­ga­jąc sobie w trud­niej­szych momen­tach zębami. – Dla­czego ojciec zosta­wił w domu naj­mniej roz­gar­niętą spo­śród wszyst­kich dziew­cząt, a zwol­nił wszyst­kie pra­co­wite i mądre?

– Bo ta jest naj­tań­sza – spo­koj­nie odpo­wie­działa Ame­lia, star­sza sio­stra Kate. Ona rów­nież oglą­dała swoją suk­nię, spraw­dza­jąc mate­riał dokład­nie, kawa­łek po kawałku. Ubra­nia były nie pierw­szej nowo­ści. Już dwa razy prze­ra­biane i dopa­so­wy­wane do zmie­nia­ją­cych się figur dziew­cząt. Kolejna prze­róbka sta­no­wi­łaby spore wyzwa­nie nawet dla fachowca. Ostat­nia poko­jówka w tym domu w spo­sób ewi­dentny sobie z nim nie pora­dziła.

– Boję się – powie­działa nagle Kate i spoj­rzała na sio­strę. Ale Ame­lia, choć star­sza, nie mogła stać się dla niej opar­ciem. Na dźwięk tych słów w jej oczach poja­wiło się jesz­cze więk­sze prze­ra­że­nie.

– Nie jest tak źle. – Kate momen­tal­nie zmie­niła kie­ru­nek roz­mowy. Zro­biło jej się żal sio­stry. – Ciotka Matylda jesz­cze nie odpi­sała. Na pewno lada dzień przyjdą dobre wie­ści – powie­działa szybko.

– Nie wiem. – Ame­lia, raz przy­po­mniaw­szy sobie rodzinne tro­ski, nie­ła­two dawała się pocie­szyć. – Tak długo już cze­kamy na list – powie­działa. – To zły znak. Minęło wiele mie­sięcy. Gdyby ciotka chciała nam coś zapro­po­no­wać, dawno by to zro­biła, a nawet nie wysłała odpo­wie­dzi.

– Może się zasta­na­wia? – Kate pró­bo­wała się zła­pać jakiej­kol­wiek nadziei. Popra­wiła nie­sforne rude loki i, jak zwy­kle w takich momen­tach, spoj­rzała z podzi­wem na piękne jasne włosy sio­stry. Ukła­dały się ele­gancko nawet po spa­ce­rze w wietrzny dzień. Kate nie zdo­łała dowieźć schlud­nej fry­zury powo­zem na swój pierw­szy bal.

– Nie sądzę – wes­tchnęła Ame­lia. – Ciotka jest zde­cy­do­waną kobietą, szybko podej­muje decy­zje. Oba­wiam się, że będziemy musieli pora­dzić sobie sami. Mam tylko nadzieję, że tata coś wymy­śli – dodała, ale w jej gło­sie nie było zwy­kłej pew­no­ści.

– Na to jest już za późno. – Kate porzu­ciła sta­ra­nia, by poszu­ki­wać w ich sytu­acji dobrych stron. Szkoda jej było czasu na próby zna­le­zie­nia cze­goś, co nie ist­nieje. – Długi są zbyt wiel­kie – powie­działa poważ­nym tonem. – Jesz­cze rok temu, gdyby ojciec opa­mię­tał się w porę, była szansa na ratu­nek. Teraz nic nie można zro­bić. Pie­nię­dzy już wcale nie mamy, a co gor­sza, sły­sza­łam, jak służba plot­ko­wała, że umowa dzier­żawna też jest zasta­wiona. Z czego oddamy długi?

To pyta­nie, powta­rzane w tym domu od kilku mie­sięcy, znów pozo­stało bez odpo­wie­dzi.

– Myślisz, że hra­bia Can­ten­dorf wie o wszyst­kim? – zapy­tała Ame­lia, a jej szare oczy roz­sze­rzyły się ze stra­chu na samo wspo­mnie­nie wła­ści­ciela dworu. Dzier­ża­wili od hra­biego posia­dłość, las, łąki, pola i obszerny dom. Od jego decy­zji zale­żał los rodziny. A nie było powodu, by przy­pusz­czać, że Alek­san­der Can­ten­dorf wykaże się zro­zu­mie­niem wobec zale­gło­ści finan­so­wych pana Mil­tona. Miał opi­nię spra­wie­dli­wego, ale suro­wego czło­wieka.

Ame­lia widy­wała go rzadko i zawsze potem długo opa­no­wy­wała drże­nie kolan. Hra­bia naj­czę­ściej pędził przez pola na swoim ciem­nym rumaku pochy­lony, sku­piony, mroczny. I wielki – jak wszystko, co go doty­czyło. Wiel­kie nazwi­sko, ogromny zamek, roz­le­głe posia­dło­ści, wyso­kie dochody, bar­dzo zła sława.

Ame­lia wcale się nie dzi­wiła, że jego żony tak krótko żyją. Ona umar­łaby chyba na samą myśl o choćby jed­nej spę­dzo­nej z nim nocy.

Na doda­tek ta skó­rzana ręka­wica wiecz­nie skry­wa­jąca dłoń. Kto wie, co się pod nią znaj­duje?…

– Sądzę, że tak. – Głos Kate wyrwał ją z zamy­śle­nia. – Tutaj nic się przed nim nie ukryje. Podej­rze­wam, iż tylko przy­go­to­wa­niom do pogrzebu zawdzię­czamy fakt, że jesz­cze mamy dach nad głową.

Ame­lia odło­żyła cero­waną sukienkę. Usia­dła na sze­ro­kim para­pe­cie okna i przy­tu­liła twarz do szyby. Była bar­dzo blada. W zimie kilka razy cho­ro­wała. Oszczęd­no­ści na ogrze­wa­niu powo­do­wały nawroty cięż­kiego prze­zię­bie­nia. Teraz pogoda była znacz­nie łaskaw­sza, ale zmar­twie­nie, jakie cią­żyło nad całą rodziną, nie pozwa­lało Ame­lii cał­ko­wi­cie wró­cić do sił. Mimo wyczer­pa­nia cho­robą wciąż była piękna. Deli­katna, uro­cza blon­dynka. Z cie­niutką talią, zgrab­nymi sto­pami i miłą twa­rzą oto­czoną kaskadą pro­stych, jasnych wło­sów.

– Powie­dzia­łam o wszyst­kim Alfre­dowi – zwie­rzyła się sio­strze.

– Dobrze zro­bi­łaś – odparła Kate. – Zresztą jego rodzice na pewno od dawna są zorien­to­wani w sytu­acji. To, że wciąż nas odwie­dza, dosko­nale o nim świad­czy. Widać kocha cię bez względu na wszystko.

– Tak – roz­pro­mie­niła się Ame­lia, a na jej bla­dej twa­rzy poja­wił się rumie­niec. – On jest bar­dzo dobry. Chciałby, żeby­śmy się pobrali już tego lata. Ja go powstrzy­muję, ponie­waż boję się iść z taką nowiną do naszych rodzi­ców. Skąd wezmą pie­nią­dze na przy­ję­cie weselne, wyprawę czy choćby tylko odpo­wied­nie ubra­nie? O posagu nawet już nie marzę. Och, Kate, na wszystko jest już za późno… A jeśli jego ojciec się nie zgo­dzi… Ostat­nio zacho­wuje się w sto­sunku do mnie z coraz więk­szym dystan­sem.

– Uspo­kój się. – Kate pode­szła do sio­stry i przy­tu­liła ją mocno. – Sprawy się jakoś ułożą. Zro­bimy skrom­niej­szy poczę­stu­nek…

– Za co? Prze­cież my nie mamy już nic! – prze­rwała jej gwał­tow­nie Ame­lia. – Nie mogę żądać od Alfreda, żeby brał wszyst­kie wydatki na sie­bie. Jak potem spoj­rza­ła­bym jego rodzi­nie w oczy? Jesz­cze dwa lata temu nasza sytu­acja była podobna, teraz wszystko się zmie­niło. Ja jestem nędzarką, a on wciąż synem sza­no­wa­nego, zamoż­nego oby­wa­tela. Dla­czego ojciec zajął się inte­re­sami? – zakoń­czyła z żalem.

To pyta­nie rów­nież czę­sto gościło w domu Mil­to­nów. Wypo­wia­dane było jed­nak znacz­nie ciszej i wyłącz­nie pod nie­obec­ność pana domu.

– Dopóki tylko admi­ni­stro­wał dwo­rem i gospo­dar­stwem, sprawy szły bar­dzo dobrze. Na tym się przy­naj­mniej zna – cią­gnęła Ame­lia.

– Chciał wię­cej – odparła Kate. – Tak mówi mama. Podobno wszy­scy męż­czyźni są tacy. Niczego nie potra­fią doce­nić i zawsze chcą wię­cej.

– Dla­czego nikt go nie powstrzy­mał? – Broda Ame­lii zaczęła się trząść. Kate przy­gar­nęła sio­strę do sie­bie. – Inte­resy w mie­ście to za trudna sprawa dla takiego pro­sto­li­nij­nego czło­wieka jak nasz tata. Każ­demu ufa, wszę­dzie widzi dobre oka­zje i wciąż żyje mrzon­kami, że jesz­cze jedna próba i odbije się od dna. Teraz jest już za późno na odwrót.

– Tylko jeden czło­wiek mógłby nam pomóc – wes­tchnęła Kate. – Dla niego to takie pro­ste. Nawet by nie zauwa­żył róż­nicy w finan­sach, gdyby nam daro­wał dług. Hra­bia jest prze­cież tak bar­dzo bogaty…

Ame­lia tylko wes­tchnęła. Miała dopiero dzie­więt­na­ście lat, ale już wie­działa, że życie w ten spo­sób nie działa. Hra­bia nie spra­wiał wra­że­nia dobro­dusz­nego wujaszka, który lubi robić miłe nie­spo­dzianki. Wyglą­dał raczej na groź­nego męż­czy­znę, z tych, co bez opo­rów biorą wszystko, czego zapra­gną, i ni­gdy się nie litują.

– Może mogły­by­śmy wcale nie iść na ten pogrzeb? – Ame­lia odrzu­ciła repe­ro­waną sukienkę. – Ta szmatka i tak do niczego się nie nadaje. Naro­bimy sobie tylko wstydu.

– Ojciec nie pozwoli nam zostać w domu – odparła Kate łagod­nie. – Musi teraz dbać o dobre sto­sunki z hra­bią.

– Ach! Co za bzdura! Can­ten­dorf nas prze­cież nawet nie zauważy. Kim są dla niego dwie biedne panny w sta­rych ubra­niach i z wła­sno­ręcz­nie uło­żo­nymi fry­zu­rami? Szarą masą.

Kate przy­tu­liła ją jesz­cze raz. Sio­stra nie zasłu­gi­wała na taki los. Była pogodną, pra­co­witą dziew­czyną, która każ­demu sta­rała się pomóc. Wycho­wana w miło­ści odda­wała innym dobre emo­cje z nawiązką. Zako­chała się szcze­rze i całym ser­cem. Wza­jemne uczu­cie łączyło ich z Alfre­dem już długo. W nor­mal­nej sytu­acji byliby już pew­nie po ślu­bie. Ale Kate nie miała dobrych prze­czuć. Cokol­wiek mówił Alfred na temat ich wspól­nych pla­nów, to jed­nak jego wizyty były ostat­nio coraz rzad­sze i krót­sze.

Bieda ma moc lodo­wa­tej wody. Stu­dzi naj­więk­szy nawet żar, nie­stety.

– Nie płaczmy już. – Ame­lia się ock­nęła. – Skoro nie ma wyj­ścia, skończmy te nie­szczę­sne sukienki i zabie­rajmy się do pracy. Jesz­cze sporo rze­czy dzi­siaj do zro­bie­nia. Przed domem posiały się pier­wiosnki. Trzeba je prze­sa­dzić bli­żej, tuż pod okna. Niech będzie przy­naj­mniej pięk­nie, skoro nie może być spo­koj­nie i szczę­śli­wie.

– Jesz­cze ktoś zoba­czy, że pra­cu­jemy jak chłopki, i mama będzie zła – powie­działa Kate.

– Wło­żymy far­tu­chy. Z daleka można nas będzie wziąć za poko­jówki, a zanim ktoś pod­je­dzie bli­żej, uciek­niemy. Chodź. Trzeba sobie radzić, w prze­ciw­nym razie to my uschniemy jak żona hra­biego.

– Wie­rzysz w te suchoty? – Kate spoj­rzała na sio­strę.

– Nie wiem, może to prawda. Ludzie róż­nie mówią.

– Ja sta­wiam na wiedźmę Alice. Była przy każ­dej śmierci. Jest zie­larką. Dobrze wiesz, że każ­dego potrafi ule­czyć. Nawet pastor, choć ofi­cjal­nie ją wyklął, ponoć kazał ją spro­wa­dzić tej nocy, kiedy go ciężka nie­moc zdjęła. Wiedźma mu pomo­gła. A żonom hra­biego ni­gdy.

– Ona nie jest praw­dziwą wiedźmą – popra­wiła ją sio­stra. – Ludzie tylko ją tak nazy­wają ze stra­chu. I lepiej o niej nie wspo­mi­naj. – Ame­lia chyba też się bała. – To spro­wa­dza nie­szczę­ście.

– Musia­łaby mieć w tym jakiś inte­res. – Kate nie przej­mo­wała się ostrze­że­niami sio­stry. – Gło­wię się nad tą zagadką już od dawna i nic nie rozu­miem.

– Mądrzejsi od cie­bie też nie dają rady. Lepiej daj sobie spo­kój i chodź ze mną upo­rząd­ko­wać salon. Jutro pogrzeb, zje­dzie się mnó­stwo ludzi. Nie wia­domo, kto nas odwie­dzi. Nie musi cały świat od razu wie­dzieć, że nie mamy służby.

Kate kiw­nęła głową. Pochy­liły się nad szy­ciem, a potem pobie­gły do kolej­nej pracy. Ame­lia skru­pu­lat­nie przy­kła­dała się do swo­ich zajęć, ale jej sio­stra myślami była gdzie indziej. W sma­ga­nym wia­trem sta­rym zamku.

Rozdział 2

Następ­nego dnia słońce grzało łagod­nie, a znad oko­licz­nych wzgórz wiatr niósł ożyw­czy zapach wio­sny. Wszystko wokół budziło się do życia. Trawa z sza­leń­czym pośpie­chem zaj­mo­wała kolejne poła­cie pól, liście pchały się na zewnątrz, a pierw­sze kwiaty zakwi­tły tak szybko, jakby uczest­ni­czyły w waż­nym wyścigu, łapiąc cenne pro­mie­nie sło­neczne, zanim poszy­cie znów pogrąży się w cie­niu nowo ulist­nio­nych drzew.

Tylko w jed­nym miej­scu ten festi­wal życia zda­wał się nie ist­nieć. Na pięk­nym pół­ko­li­stym zam­ko­wym podwó­rzu stał zaprzęg sze­ściu koni. Były czarne niczym myśli znaj­du­ją­cego się obok hra­biego, który w ide­al­nie skro­jo­nym sur­du­cie pil­no­wał, by wszystko prze­bie­gało zgod­nie z pla­nem i tra­dy­cją, jaka wytwo­rzyła się w ciągu ostat­nich lat. Orga­ni­za­cja pogrzebu pani domu powoli sta­wała się rutyną i obra­stała w rodzinne zwy­czaje.

Uro­czy­sto­ści pogrze­bowe miały się odbyć w kaplicy poło­żo­nej po dru­giej stro­nie zam­ko­wego wzgó­rza, nie­da­leko miej­sco­wego cmen­ta­rza. Tam też znaj­do­wał się rodowy gro­bo­wiec Can­ten­dor­fów.

Przy­było mnó­stwo osób. Oko­liczna śmie­tanka towa­rzy­ska, krewni z dale­kich stron, sąsie­dzi, miesz­kańcy wio­sek i wielu gapiów. Chłopi w naj­lep­szych nie­dziel­nych ubra­niach, tłum żebra­ków z sąsied­nich wio­sek. Bra­ko­wało tylko wiedźmy, jak nazy­wano tę wiecz­nie młodą, bar­dzo groźną i tajem­ni­czą istotę żyjącą poza spo­łe­czeń­stwem. Wyklętą, ale jed­no­cze­śnie sza­no­waną nie­mal jak hra­bia Can­ten­dorf. Szep­tano cza­sem, że chyba ona jedyna zdo­ła­łaby prze­trwać jako jego żona. Taki zwią­zek byłby oczy­wi­ście nie­moż­liwy. Dzie­liła ich prze­paść. Nikt nie wie­dział, ile wiedźma ma lat. Przy­była do swo­jej opie­kunki jako dziew­czynka, wycho­wała się u niej i stała młodą kobietą. Czas w tej spra­wie niczego nie zmie­niał, jakby nie miał do niej dostępu. Szep­tano, że Alice utrzy­muje kon­szachty z nie­czy­stymi mocami.

Pastor wie­lo­krot­nie ją potę­piał, gro­ził karą boską za naj­mniej­szy z nią kon­takt, ludzie splu­wali za sie­bie, kiedy się odwra­cała. Jed­nak gdy cho­ro­wało dziecko, jakaś kobieta bar­dzo pra­gnęła ciąży albo wręcz prze­ciw­nie, potrze­bo­wała szybko się jej pozbyć, ktoś poważ­nie zanie­mógł lub miał inny życiowy pro­blem, to wszy­scy ukrad­kiem wędro­wali do kamien­nego domu na zbo­czu wzgó­rza. Wyklęta znała tajemne spo­soby na życiowe kło­poty.

Nikt nie chciał być z nią w kon­flik­cie. Była silna.

Męż­czyźni jej nie lubili, choć ich fascy­no­wała. Zwłasz­cza ci wpły­wowi bali się jej mocy.

Pastor roz­po­wia­dał, że wiedźma musiała być zamie­szana w sprawy hra­biego i śmierć jego żon, bez względu na to, czy ktoś chciał słu­chać, czy też nie. Ta sprawa była dla niego sprzy­ja­jącą oko­licz­no­ścią – dzięki pomó­wie­niom pod­ko­py­wał wize­ru­nek kon­ku­ren­cji. Wie­dza i doświad­cze­nie tej kobiety źle wpły­wały na jego inte­resy.

***

Już czwarty raz w ciągu ostat­nich lat towa­rzy­szono pani na zamku Can­ten­dorf w ostat­niej dro­dze. Orszak szu­miał wymie­nia­nymi szep­tem uwa­gami, a ukrad­kowe spoj­rze­nia kie­ro­wane na hra­biego fru­wały ponad gło­wami zebra­nych niczym szyb­kie, celne strzały.

W cza­sie nabo­żeń­stwa sie­dział tuż za trumną. Krze­sło o niskim opar­ciu nie było w sta­nie zasło­nić jego sze­ro­kich ramion i ple­ców. Ciemne włosy poły­ski­wały zło­wrogo. Mocne dło­nie o dłu­gich pal­cach były zaci­śnięte na brze­gach krze­sła, uwagę zwra­cała zwłasz­cza prawa, oble­czona w ciemną skó­rzaną ręka­wicę.

Męż­czy­zna nie patrzył na sto­jącą przed nim mister­nie rzeź­bioną trumnę z wiel­kim her­bem. Spoj­rze­nie miał nie­prze­nik­nione, wzrok kie­ro­wał ku znaj­du­ją­cemu się wysoko oknu. Uka­zy­wało ono kawa­łek błę­kit­nego nieba i wolno prze­pły­wa­jącą puchatą chmurkę. Widok w swej lek­ko­ści i sie­lan­ko­wych sko­ja­rze­niach zupeł­nie nie­sto­sowny w tej sytu­acji.

Modli­twy dobie­gały końca.

Uczest­nicy wstali i powoli for­mo­wali tra­dy­cyjny orszak, w któ­rym nie było miej­sca na przy­pad­ko­wość ani nie­spo­dzianki. Decy­do­wały jak zawsze sto­pień pokre­wień­stwa z hra­bią Can­ten­dor­fem oraz posia­dane tytuły i majęt­no­ści.

Kiedy wyda­wało się, że wszy­scy już się usta­wili, nie­spo­dzie­wa­nie doszło do skan­dalu. Lady Isa­belle Adler, zamiast zająć miej­sce obok męża, który spe­cjal­nie przy­był na uro­czy­stość, jako pierw­sza pode­szła do hra­biego, by mu powie­dzieć kilka słów. Istota łączą­cych ich sto­sun­ków nie sta­no­wiła dla nikogo tajem­nicy, ale taka publiczna demon­stra­cja była zde­cy­do­wa­nie nie na miej­scu.

– Ta kobieta na zna żad­nych gra­nic – obu­rzała się szep­tem Caro­line Mil­ton. – To naj­bar­dziej nie­sto­sowne zacho­wa­nie, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łam. Poza tym zobacz, jak ona wygląda. Suk­nia wpraw­dzie czarna, ale z naj­droż­szego jedwa­biu, uszyta z prze­py­chem, jak na dwor­skie przy­ję­cie. A ten dekolt…

– Nic tutaj nie jest tak, jak być powinno – odparł jej mąż sta­now­czo i pocią­gnął mał­żonkę w bez­piecz­niej­sze rejony, jakby się bał, że duch odwagi oraz braku skru­pu­łów uno­szący się nad lady Adler niczym zapach dro­gich per­fum prze­nie­sie się także, nie daj Boże, na jego żonę. I tak już nie mógł z nią zna­leźć wspól­nego języka.

Zanim się odwró­cił, zdą­żył jed­nak zer­k­nąć na ów wspo­mniany dekolt. Wart był grze­chu. Szybko pocią­gnął mał­żonkę dalej i popra­wił kape­lusz. Poki­wał głową nad nie­spra­wie­dli­wo­ścią losu, który jed­nym sypie dary hoj­nie, a innym odbiera nawet dach nad głową, po czym moc­niej przy­ci­snął do boku chude ramię żony. Kilka głę­bo­kich wde­chów pozwo­liło mu nieco uspo­koić emo­cje.

Kiedy wszy­scy wyszli na dzie­dzi­niec przed kaplicą, znów powi­tało ich słońce. Wio­sna nade­szła na dobre. Cały świat tęt­nił życiem. Buj­nym, dorod­nym, rwą­cym się ku górze. Strasz­nie było myśleć, że tuż obok w drew­nia­nej trum­nie leży mło­dziutka kobieta, która jesz­cze nie tak dawno prze­kra­czała progi tej samej kaplicy jako pełna wdzięku, drżąca i deli­katna przy­szła żona hra­biego.

Co on jej zro­bił? – to pyta­nie wisiało nad orsza­kiem niczym całun pogrze­bowy. Tylko w pierw­szych rzę­dach, ufor­mo­wa­nych przez przed­sta­wi­cieli naj­bar­dziej sza­no­wa­nych rodzin w hrab­stwie, pano­wała cisza prze­ry­wana z rzadka dys­kret­nymi, uprzej­mymi uwa­gami. Śro­dek orszaku, wypeł­niony zamoż­nymi rodzi­nami szla­chec­kimi, oraz koniec, zło­żony z oko­licz­nych miesz­kań­ców, a także zwy­kłych gapiów, szu­miały niczym wio­senny sad pełen psz­czół.

Wyraź­nie dał się zauwa­żyć brak mło­dych dziew­cząt. Tylko w ostat­nich rzę­dach poja­wiały się jasne głowy panien zbyt ubo­gich, by się oba­wiać jakich­kol­wiek zaku­sów ze strony moż­nego pana.

Kate i jej sio­stra, jako jedne z nie­licz­nych wyjąt­ków, znaj­do­wały się w środku orszaku. Ich ojciec dzier­ża­wił od hra­biego Can­ten­dorfa dwór i naj­więk­szy fol­wark. Z tego względu rodzina loko­wała się na dobrej pozy­cji spo­łecz­nej, choć zmiana tego stanu rze­czy była kwe­stią dni.

– Pod­czas pogrzebu kolej­nej hra­biny będziemy szły na samym końcu – wyszep­tała Kate, pochy­la­jąc głowę w stronę sio­stry. Nie było to odkryw­cze spo­strze­że­nie. Wypo­wie­działa gło­śno obawę, która nie­ustan­nie zaprzą­tała głowy wszyst­kich człon­ków rodziny.

– Skąd wiesz? Może następna żona hra­biego dożyje setki, a w tym cza­sie tata spłaci długi i wypro­stuje swoje inte­resy? – zapy­tała Ame­lia z nadzieją.

– Nikt nie daje przy­szłej pani na zamku wię­cej niż rok – powie­działa twardo Kate, znacz­nie ciszej, bo matka odwró­ciła głowę i zna­czą­cym syk­nię­ciem skar­ciła córki.

Spoj­rze­nie Ame­lii było prze­peł­nione lękiem. Nawet ona, uro­dzona opty­mistka, która wszę­dzie sta­rała się dostrze­gać dobre strony, musiała przy­znać, że sytu­acja jest bar­dzo poważna.

Kate wzięła sio­strę pod ramię i przy­tu­liła się do niej.

– Wiesz, że tata chce wyko­rzy­stać oka­zję i poroz­ma­wiać dzi­siaj z hra­bią na temat kolej­nego prze­dłu­że­nia ter­minu zapłaty czyn­szu? – zapy­tała Ame­lia.

– O Boże! – zawo­łała Kate. – Chyba osza­lał. Na pogrze­bie o inte­re­sach?

Tym razem ojciec obej­rzał się z surową miną i dziew­czyny zamil­kły posłusz­nie.

Szły, a wokół nich robiła się dziwna pustka. Jakby złe wie­ści już się roze­szły i zmro­ziły atmos­ferę. Mło­dzi męż­czyźni nie pod­cho­dzili, by zamie­nić choćby kilka uprzej­mych słów. Dziew­cząt pra­wie nie było. Star­sze kobiety trzy­mały się w zwar­tych grup­kach.

Tylko matka plot­ko­wała pół­gło­sem z naj­bliż­szą sąsiadką na temat moż­li­wych przy­czyn śmierci mło­dej pani na zamku Can­ten­dorf. Kate z drże­niem wsłu­chi­wała się w słowa: „Zamę­czył ją, znisz­czył, po pro­stu zamor­do­wał…”.

Hra­bia, nie­wi­doczny z tego miej­sca, szedł na czele orszaku. Co myślał? Tego Kate nie potra­fiła sobie wyobra­zić. Bała się go z wielu powo­dów. Wzbu­dzał respekt wynio­słym sty­lem bycia oraz ponu­rym spoj­rze­niem, a jego burz­liwe życie mał­żeń­skie sta­no­wiło nie­wy­czer­pane źró­dło roz­ma­itych domy­słów. Kate oba­wiała się go także z tego powodu, że trzy­mał w dło­niach los całej jej rodziny. W każ­dej chwili mógł im wypo­wie­dzieć umowę dzier­żawy i zażą­dać zale­głych należ­no­ści.

Gdzie się wtedy podzieją? Co się z nimi sta­nie? Ani ojciec, ani matka nie potra­fili zna­leźć odpo­wie­dzi na te pyta­nia. Dzie­siątki listów pły­nęły do bliż­szej i dal­szej rodziny, lecz żadne dobre wie­ści nie nad­cho­dziły. Brak pomocy krew­nych ozna­czał degra­da­cję spo­łeczną i prze­kre­śle­nie jakich­kol­wiek szans dziew­cząt na dobre zamąż­pój­ście.

Kate nie mar­twiła się tym aż tak bar­dzo. Mał­żeń­stwo postrze­gała tro­chę ina­czej niż jej roman­tyczna sio­stra. Ame­lia, jesz­cze zanim poznała swo­jego narze­czo­nego, długo skry­cie marzyła o tajem­ni­czych bru­ne­tach, boga­tych dzie­dzi­cach i odmia­nie losu. Kate raczej trzeźwo patrzyła na świat.

Widziała, jak wiele kobiet zaci­ska usta i uśmie­cha się uprzej­mie, kiedy ich mężo­wie plotą nie­wia­ry­godne bzdury. Udaje, że nie widzi zdrad, oszustw, nie­umie­jęt­nego gospo­da­ro­wa­nia pie­niędzmi, a cza­sem także zwy­kłej głu­poty. A histo­ria czte­rech pań na zamku Can­ten­dorf, choć wyjąt­kowa, potwier­dzała tylko tezę, że mał­żeń­stwo nie zawsze jest dla kobiety naj­lep­szym wyj­ściem.

Jesz­cze nie tak dawno wszy­scy oko­liczni miesz­kańcy stali przed kościo­łem, by cho­ciaż przez chwilę zer­k­nąć na uro­czą pannę młodą. Świat zda­wał się leżeć u stóp. Piękna, z dobrej rodziny, wycho­dziła za mąż za przy­stoj­nego majęt­nego męż­czy­znę – wła­ści­ciela nie­zwy­kłego zamku. Wszy­scy mieli nadzieję, że tym razem się uda. Szczę­śliwe mał­żeń­stwo prze­trwa.

Tym­cza­sem dzi­siaj odby­wał się jej pogrzeb. Jakie tajem­nice zabrała ze sobą?

Rodzina mło­dej hra­biny szła razem, two­rząc zwarty szyk i zde­cy­do­wa­nie dystan­su­jąc się do osoby zię­cia. Mieli do niego żal. Nawet dba­łość o pozory, wspólne inte­resy czy dobre imię rodziny nie były w sta­nie skło­nić ich do oka­za­nia niczego prócz pod­szy­tej ark­tycz­nym lodem uprzej­mo­ści. Nikt im się nie dzi­wił. Ich cier­pie­nie było wyraź­nie widoczne.

Ale żadne słowo skargi publicz­nie nie padło z ich ust.

Hra­biemu nie można było niczego zarzu­cić. Wio­sna to czas cho­rób. Suchoty o tej porze roku czę­sto zbie­rały krwawe żniwo. Nie chro­niły przed nimi ani pozy­cja spo­łeczna, ani grube mury zamku. Cza­sem nawet zwy­kłe prze­zię­bie­nie zamie­niało się pod­stęp­nie w zapa­le­nie płuc i koń­czyło tra­gicz­nie. Nikt nie mógł mieć pre­ten­sji, hra­bia zro­bił ponoć wszystko, co trzeba było, by rato­wać zdro­wie i życie żony.

Bli­scy mieli żal. Coś prze­czu­wali, podej­rze­wali, pró­bo­wali zesta­wić strzępki infor­ma­cji i zbu­do­wać z nich całą histo­rię. Nie umieli jed­nak. Zaci­skali więc tylko usta, ocie­rali mokre oczy i odwra­cali głowy. Ból zda­wał się nie do uko­je­nia.

Kiedy po zamknię­ciu rodzin­nego gro­bowca jako jedna z pierw­szych z kon­do­len­cjami do hra­biego pode­szła lady Adler, wokół zapa­no­wała pełna napię­cia cisza. Zaraz potem tłum zako­ły­sał się jak cze­sana wia­trem trawa i zaszu­miał obu­rze­niem.

– Jak mogła? – To pyta­nie, powta­rzane wiele razy, sypało się niczym grad kamieni. Trzeba było wiel­kiej siły, by pod tym ostrza­łem dum­nie pod­nieść głowę i spo­koj­nie odejść w swoją stronę. Siły lady Adler miała pod dostat­kiem.

***

Isa­belle ode­szła, sze­lesz­cząc tafto­wymi hal­kami pod­trzy­mu­ją­cymi piękną jedwabną suk­nię, po czym wsia­dła do rodo­wej karocy Can­ten­dor­fów, tej samej, którą bez skru­pu­łów, nie bacząc na pozory, przy­je­chała do kaplicy. Ruszyła w drogę, nie oglą­da­jąc się na męża. Został wraz z pozo­sta­łymi uczest­ni­kami uro­czy­sto­ści, zmu­szony tym samym do wymy­śla­nia wytłu­ma­czeń, w które i tak nikt nie wie­rzył.

– Dobrze mu tak – wyszep­tała, sta­wia­jąc smu­kłą nogę w butach z naj­lep­szej skóry na stop­niach karocy. – Gdyby miał choć tro­chę przy­zwo­ito­ści, też by się dał pocho­wać w rodzin­nym gro­bowcu. Już naj­wyż­szy czas na to. Żyje dłu­żej, niż pozwala na to pod­sta­wowa choćby przy­zwo­itość.

Wes­tchnęła głę­boko. Poczu­cie bez­sil­no­ści dopro­wa­dzało ją do szału. Męż­czyźni umie­rali na woj­nach, spa­dali z koni, bywali ranieni w poje­dyn­kach, dopa­dały ich star­cze cho­roby. A lord Adler, mimo iż pro­wa­dził bar­dzo aktywne życie i nie stro­nił od wypeł­nia­nia oby­wa­tel­skich obo­wiąz­ków, wciąż cie­szył się dosko­na­łym zdro­wiem. Chyba tylko chęć zro­bie­nia żonie na złość trzy­mała go przy życiu.

Ledwo zatrza­snęły się drzwiczki, stan­gret wsko­czył na kozioł i ruszył z kopyta. Dobrze znał żonę lorda Adlera. Lubiła szyb­kość, silne emo­cje oraz posłuszne wyko­ny­wa­nie jej roz­ka­zów. Nie zno­siła sprze­ciwu i nikomu nie dawała dru­giej szansy.

Droga nie była daleka. Cmen­tarz z rodową kaplicą znaj­do­wał się z dru­giej strony wzgó­rza, na któ­rym wzno­sił się zamek. Minęli sosnowy zagaj­nik i wje­chali na sze­roką drogę poro­śniętą przy brze­gach wie­ko­wymi dębami.

Zamek uka­zał się w całej swo­jej kra­sie. Jego wiel­kość ni­gdy nie robiła na Isa­belle spe­cjal­nego wra­że­nia. Posia­dłość Adle­rów, którą miała odzie­dzi­czyć, kiedy jej o trzy­dzie­ści lat star­szy mąż zrobi wresz­cie, co do niego należy, czyli umrze, była rów­nie impo­nu­ją­cych roz­mia­rów. Zamek Can­ten­dorf roz­ta­czał jed­nak nie­po­wta­rzalny urok. Zupeł­nie nie­po­dobny do pro­stych brył angiel­skich rezy­den­cji miał mnó­stwo wież i piękne, zakoń­czone ostrym łukiem okna. Fasada zbu­do­wana była z brą­zo­wego kamie­nia, zdo­biła ją sze­roka brama wjaz­dowa. Po dwóch stro­nach znaj­do­wały się boczne skrzy­dła, w jed­nym z nich miesz­kała Isa­belle. Sze­ro­kie kory­ta­rze, prze­stronne pokoje, obrazy i cenne meble nie robiły na niej żad­nego wra­że­nia. Lubiła tylko widok z okna.

Isa­belle miesz­kała tutaj przede wszyst­kim ze względu na Alek­san­dra. Był naj­bar­dziej nie­zwy­kłym męż­czy­zną, jakiego kie­dy­kol­wiek w życiu spo­tkała, a widziała ich naprawdę wielu.

Karoca zatrzy­mała się na pod­jeź­dzie. Isa­belle wysia­dła i pew­nym kro­kiem ruszyła w stronę głów­nego wej­ścia. Długa czarna suk­nia ukła­dała się na scho­dach w ide­alne fale, zdra­dza­jąc wprawną dłoń naj­lep­szej kraw­co­wej. Lokaj otwo­rzył drzwi i skło­nił się grzecz­nie. Jeśli zdu­miał się wcze­snym przy­by­ciem przy­ja­ciółki hra­biego, nie dał tego po sobie poznać.

Lady Adler zdjęła ręka­wiczki i odło­żyła je na sto­lik tuż przy wej­ściu. Spoj­rzała na nie z zado­wo­le­niem, po chwili jed­nak wes­tchnęła i zabrała je z powro­tem. Nie chciała wsz­czy­nać dzi­siaj otwar­tej wojny – przy­naj­mniej póki cała rodzina jest na miej­scu. Nie mogła sobie pozwo­lić na to, by mieć aż tylu wro­gów. Moment na demon­stra­cję nie był sto­sowny, dosko­nale zda­wała sobie z tego sprawę. Tylko że jej cier­pli­wość była na wyczer­pa­niu.

Młoda uzur­pa­torka, która śmiała się nazy­wać żoną hra­biego Can­ten­dorfa, jak każda z poprzed­ni­czek wyka­zała się sła­bo­ścią ducha i ciała. Wybrała tchórz­liwe wyj­ście i zacho­ro­wała. Lady Adler nie współ­czuła jej ani tro­chę. Takie cechy cha­rak­teru jak sła­bość, nie­zdol­ność do pod­ję­cia walki, deli­kat­ność według niej zasłu­gi­wały wyłącz­nie na lek­ce­wa­że­nie.

– Sama jest sobie winna – wyszep­tała, sta­jąc przed lustrem. Deli­kat­nie wycią­gnęła szpilki z kape­lu­sza, zdjęła go, po czym z przy­jem­no­ścią obej­rzała swoje pięk­nie uło­żone błysz­czące włosy i regu­larne rysy twa­rzy.

Czuła lek­kie wyrzuty sumie­nia, ale szybko je stłu­miła. Każdy ma swoje pro­blemy i musi je roz­wią­zy­wać sam. Nie miała ochoty pozwa­lać sobie na sen­ty­menty ani uda­wać, że śmierć mło­dziut­kiej hra­biny napeł­nia ją smut­kiem.

Wręcz prze­ciw­nie. Nowa sytu­acja miała według niej same pozy­tywne strony. Isa­belle weszła po scho­dach i skie­ro­wała się do swo­ich pokoi. Były one bar­dzo oka­załe, urzą­dzone z wiel­kim prze­py­chem i gustem, ale znaj­do­wały się w bocz­nym skrzy­dle zamku, w spo­rym odda­le­niu od pomiesz­czeń nale­żą­cych do człon­ków rodziny.

– Jesz­cze tydzień – wes­tchnęła kobieta – naj­wy­żej dwa. Wszystko się zmieni. Leciwe ciotki Alek­san­dra wyjadą i od tej pory wresz­cie będzie można zapro­wa­dzić swoje porządki. Żad­nych wię­cej żon. Dość ukry­wa­nia się i zacho­wy­wa­nia pozo­rów. I tak wszy­scy znają prawdę. Alek­san­der jest dosta­tecz­nie wpły­wo­wym i zamoż­nym czło­wie­kiem, by wymu­sić na miej­sco­wym towa­rzy­stwie akcep­ta­cję Isa­belle jako ofi­cjal­nej part­nerki.

***

Ledwo lady Adler znik­nęła za zakrę­tem sze­ro­kiego kory­ta­rza, służba zaczęła for­mo­wać uro­czy­sty szyk przed wej­ściem. Wszy­scy ubrani bez zarzutu, w odświętne stroje służ­bowe, sztywno wykroch­ma­lone białe koł­nie­rze i równo zapięte guziki. Tuż przy wej­ściu stała pani Ham­mond i prze­szy­wała wzro­kiem liczny per­so­nel zamku. Pia­sto­wała sta­no­wi­sko gospo­dyni, ale jej rze­czy­wi­sta wła­dza była o wiele więk­sza niż zwy­kle w takich przy­pad­kach. Hra­bia bar­dzo czę­sto liczył się z jej zda­niem i to dawało jej wielką pew­ność sie­bie. Żadne, nawet naj­mniej­sze nie­do­cią­gnię­cie się przed nią nie ukryło. Nad wszyst­kim miała kon­trolę. Wyda­wało się, że nic w tych wie­ko­wych, pięk­nych murach nie dzieje się bez jej woli. A jed­nak…

– Ta lata­wica Isa­belle weszła głów­nym wej­ściem, przez nikogo nie­anon­so­wana, jak do swo­jego domu – wyszep­tała przez zaci­śnięte zęby, tak że słowa wydo­sta­wały się na zewnątrz ze zło­wiesz­czym sykiem.

Kamer­dy­ner, do któ­rego była skie­ro­wana ta wypo­wiedź, tylko lekko ski­nął głową.

– Trzeba będzie z tym zro­bić porzą­dek.

– Tylko jak?

– Spo­sób się znaj­dzie. Dobrze wiesz, że spo­soby zawsze się znaj­dują.

– Nie na wszystko – odparła gospo­dyni i spoj­rzała na wysy­paną jasnym żwir­kiem sze­roką drogę, na któ­rej już za moment miał się poja­wić hra­bia Can­ten­dorf, jej zda­niem naj­wspa­nial­szy męż­czy­zna, jakiego kie­dy­kol­wiek nosiła zie­mia.

Znów jako wdo­wiec.

Samotny, pozba­wiony następcy. Zaci­snęła usta w wąską linię i objęła spoj­rze­niem usta­wione w rów­niu­teń­kim szyku poko­jówki. Wyglą­dały jak posągi, żadna nawet nie drgnęła. Pani Ham­mond ze zło­ścią odwró­ciła głowę. Nie miała za co ich skar­cić. Złość musiała na­dal buzo­wać w jej wnę­trzu, osią­ga­jąc nie­bez­pieczne stę­że­nie.

Sta­now­czo nale­żało w tym domu zapro­wa­dzić wresz­cie jakiś ład i porzą­dek. Jak naj­szyb­ciej skie­ro­wać myśli hra­biego ku nowemu mał­żeń­stwu, oczy­wi­ście z odpo­wied­nio wybraną kobietą. Osła­bić pozy­cję okrop­nej Isa­belle. Nie może prze­cież tak być, że kolejne żony umie­rają, nie wydaw­szy na świat ocze­ki­wa­nego potomka i nara­ża­jąc na szwank dobre imię rodziny.

Gospo­dyni wes­tchnęła, aż zachrzę­ścił sztywno wykroch­ma­lony koł­nie­rzyk. Tajem­nica, którą samot­nie dźwi­gała, cią­żyła jej coraz bar­dziej. Chciała podzie­lić się swo­imi prze­my­śle­niami z Hen­rym, naj­waż­niej­szym, tuż po niej samej oczy­wi­ście, czło­wie­kiem w tym domu. Był kamer­dy­ne­rem i bar­dzo poczci­wym męż­czy­zną. Wspie­rał ją, jak umiał, we wszyst­kich dzia­ła­niach i speł­niał jej zachcianki, ale ona ni­gdy nie mówiła mu całej prawdy – na to wyda­wał się zbyt słaby.

Pani Ham­mond wypro­sto­wała się jesz­cze bar­dziej. Przed zamek zaje­chały wła­śnie dwa oka­załe powozy. Hra­bia miał się spo­tkać z naj­bliż­szą rodziną, aby omó­wić sytu­ację. Człon­ków klanu nie było wielu: trzy nie­za­mężne ciotki. Brak dzie­dzica sta­wał się pro­ble­mem coraz bar­dziej palą­cym. Pani Ham­mond naj­le­piej wie­działa, do czego może pchnąć czło­wieka takie długo nie­speł­nione pra­gnie­nie.

Rodzice Alek­san­dra Can­ten­dorfa docze­kali się dziecka bar­dzo późno i nie zdo­łali go wycho­wać. Odrzu­ciła szybko wspo­mnie­nie tam­tej dra­ma­tycz­nej nocy, kiedy miał miej­sce trudny poród.

Cie­szyła się, że ciotki hra­biego zapo­wie­działy dłuż­szą wizytę. Była pewna, że Isa­belle nie pojawi się dzi­siaj na uro­czy­stym obie­dzie. Bo choć krewne nie dys­po­no­wały żadną prawną moż­li­wo­ścią, by wpły­wać na bra­tanka, to jed­nak cza­sem Alek­san­der liczył się z ich zda­niem. Nie lubił uda­wać przed naj­bliż­szymi, a nie mógł przed­sta­wić kochanki zgod­nie z rze­czy­wi­sto­ścią i posa­dzić na zaszczyt­nym miej­scu przy stole, choć zwy­kle je zaj­mo­wała, upar­cie wal­cząc o nie z kolej­nymi żonami. Nie rozu­miał tej gry, dla niego takie dro­bia­zgi nie miały zna­cze­nia, ale nie chciał spra­wiać przy­kro­ści ciot­kom. Wszyst­kie były bez­dzietne, dość majętne i szcze­rze kochały jedy­nego bra­tanka. Alek­san­der też je lubił. Nie był zupeł­nie pozba­wiony tej sta­łej pokusy ludzi zamoż­nych, by nie­usta­jąco pomna­żać swój stan posia­da­nia. Poza tym nie miał nikogo wię­cej na świe­cie, a podej­mo­wane do tej pory próby, by zmie­nić ten stan, koń­czyły się fatal­nie.

Służba dygnęła jak na komendę. Z powozu naj­pierw wysia­dła pulch­niutka Anna, otu­lona w sze­ro­kie zwoje cie­płego płasz­cza. Tuż za nią podą­żała szczu­pła, wynio­sła Ade­lina oraz jedyna z sióstr, która potra­fiła uśmie­chać się do służby – naj­młod­sza Edith, ubrana jak na pik­nik. Jej oka­zały kape­lusz był skan­da­lem towa­rzy­skim, suk­nia też pozo­sta­wiała wiele do życze­nia. Była sta­now­czo zbyt strojna. Za dużo fal­ban, haftu i koro­nek. Coś takiego przy­stoi mło­dej dziew­czy­nie na pierw­szym balu, a nie sza­no­wa­nej kobie­cie z oka­zji pogrzebu.

Gospo­dyni wes­tchnęła. Ciotki hra­biego nie miały łatwo, nale­żało wyka­zać się zro­zu­mie­niem.

Wiele dobrego można było powie­dzieć o krew­nych lorda Can­ten­dorfa, wymie­nia­jąc ich dobre uro­dze­nie, sta­ranne wykształ­ce­nie i roz­le­głe posia­dło­ści, jed­nak nawet przy uży­ciu całego zapasu dobrej woli trudno byłoby dopa­trzyć się w ich wyglą­dzie choćby śladu kobie­cej urody.

Weszły do środka, a gospo­dyni odpro­wa­dziła je wzro­kiem peł­nym nadziei.

Oby czas rzą­dów Isa­belle wresz­cie się skoń­czył – pomy­ślała i spoj­rzała w niebo, jakby chciała dokład­nie wyce­lo­wać swoją prośbę. Pani Ham­mond bar­dzo sobie ceniła sku­tecz­ność, ale nie modliła się czę­sto. Jej sumie­nie obcią­żała wina zbyt poważna, by kobieta mogła mieć nadzieję, że kie­dy­kol­wiek zosta­nie zmyta. Ni­gdy jed­nak swo­jego czynu nie żało­wała. Dobro Can­ten­dor­fów, a zwłasz­cza Alek­san­dra, było dla niej naj­waż­niej­sze.

***

Kate Mil­ton w mil­cze­niu przy­glą­dała się swo­jej por­cji obiadu. Płaty woło­winy były tak cien­kie, że pra­wie można było przez nie zoba­czyć dno tale­rza. Matka pró­bo­wała wpro­wa­dzić w domu pro­gram oszczęd­no­ściowy. Zwol­niono pomoc kuchenną i jej brak dawał się wyraź­nie odczuć. Wyso­kie kie­liszki do wody nie były wypo­le­ro­wane jak zwy­kle, a ziem­niaki nieco zbyt twarde. Kucharka wciąż nie mogła się przy­zwy­czaić do koniecz­no­ści samo­dziel­nego wyko­ny­wa­nia wszyst­kich czyn­no­ści.

Ame­lia cier­pli­wie gry­zła ziem­niaki i z uśmie­chem kro­iła pla­sterki mięsa, delek­tu­jąc się każ­dym kęsem. Ale Kate była zła.

– Musie­li­śmy wpro­wa­dzić parę zmian w gospo­dar­stwie… – powie­dział ojciec, widząc jej minę. Czuł, że za chwilę padną słowa, któ­rych nie miał ochoty usły­szeć.

– To widać – rzu­ciła natych­miast Kate, nie cze­ka­jąc na reak­cję matki, któ­rej z racji wieku nale­żało się pierw­szeń­stwo w roz­mo­wie.

– …mama wyka­zuje się wielką zręcz­no­ścią i talen­tem do oszczę­dza­nia – dokoń­czył ojciec z roz­pędu i dopiero wtedy nabrał w usta powie­trza, by wyra­zić swoje obu­rze­nie postawą młod­szej córki. – Uwa­żam, że powin­naś sta­ran­niej dobie­rać słowa. Naprawdę nie rozu­miesz naszej sytu­acji? – zapy­tał.

– Sądzisz, że uda się ją zmie­nić, oszczę­dza­jąc na woło­wi­nie czy też tej mar­nej zapła­cie, jaką dawa­li­śmy pomocy kuchen­nej? – Kate jak zwy­kle natych­miast zna­la­zła kontr­ar­gu­ment i jak na razie nie zamie­rzała się zasto­so­wać do suge­stii ojca. Była zbyt wzbu­rzona.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki