Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielowątkowa powieść z wyrazistymi bohaterami, wciągającą intrygą i ponadczasowym przesłaniem o tym, że dobro i miłość czynią cuda.
Hrabia Aleksander z ust umierającego świadka poznaje największy sekret zamku. Jeśli go ujawni, straci wszystko: majątek, tytuł i posiadłość. Jaką podejmie decyzję?
Lady Isabelle Adler, kochanka hrabiego, wreszcie wygrywa długoletnią wojnę. Jest o krok od ślubu z Aleksandrem. Czy ta przebiegła intrygantka zdobędzie się na ryzykowny ruch, czy może dobro zwycięży i odnajdzie w sobie tę dawną dziewczynę, która miała proste i czyste marzenia?
Kate po dramatycznych przeżyciach stara się przewartościować swoje pragnienia. Czy będzie potrafiła zapomnieć o skomplikowanej przeszłości hrabiego Aleksandra? W pustym zamku Cantendorf hula wiatr. Który z jego mieszkańców powróci w stare mury z nową nadzieją? Komu uda się zatrzymać szczęście?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Im gorsza burza, tym zuchwalej rankiem świeci słońce. Jakby chciało zatrzeć ślady ataku i nie pozwolić na żadne narzekanie. Bo jakże to robić, kiedy wokół taka sielanka. Wilgotne liście błyszczą, dokładnie umyta trawa jest soczyście zielona, a powietrze pachnie czystością oraz orzeźwieniem.
Alice stała na szczycie wzgórza i podziwiała widok. Czuła, jak paruje jej przemoczony do suchej nitki płaszcz. W butach chlupotała woda, a włosy ciasno przylegały do wilgotnego czoła. Marnie wyglądała. Za to panorama, która się przed nią rozpościerała, prezentowała się przepięknie.
Hrabstwo Cantendorf było wyjątkowe – pokryte łagodnymi wzgórzami, które skrywały między sobą jasnoniebieskie jeziora, soczyście zielonymi połaciami lasów i łąk.
Powietrze było krystalicznie czyste, przezroczyste. W oddali, na szczycie wzniesienia, pysznił się zamek Cantendorf. Słońce wschodziło za nim, oświetlając jego mury i delikatnie barwiąc je na różowo. Wysokie wieże wyglądały jeszcze piękniej niż zwykle otoczone zielenią parku oraz ogrodów. Posiadłość była ogromna. Ciągnęła się od wiekowych murów zamku – z dziesiątkami pokoi, długimi korytarzami, zakamarkami, wielką salą balową, sypialnią pana domu, skarbcem i piękną biblioteką – przez szerokie pola i lasy, aż po horyzont.
I to wszystko tak naprawdę należy do mnie! – westchnęła Alice. Do kobiety, która w miejscowej hierarchii zajmowała jeszcze nie tak dawno ostatnie miejsce. Była sierotą, znajdą, wiedźmą.
Spojrzała na zamek jeszcze raz. Ostatni.
Odwróciła się, po czym ruszyła w drogę. Jeszcze nie wiedziała dokąd. W niewielkim zawiniątku niosła wszystko, co było jej potrzebne do rozpoczęcia nowego życia. Spory zapas monet mający moc natychmiastowego i skutecznego rozwiązywania drobnych bieżących niedogodności. Zabrała też dwie najcenniejsze książki z przepisami na leki, pełne jej odręcznych notatek. W ciasny rulonik zawinęła trzy najlepsze sukienki, a także kilka małych flakoników ze specyfikami, które w kilka chwil zmienią bladą podróżniczkę w elegancką kobietę.
Resztę dobytku miała w głowie i w sercu. Bardzo dobre miejsca, by schować to, co najcenniejsze. Nikt nie mógł jej tego ukraść ani zabrać. Jej największą siłą były umiejętności. Wiedziała, że gdziekolwiek osiądzie, jakiekolwiek miejsce wybierze na nowy dom, da sobie radę. Wieść szybko się rozniesie. Ludzie zaczną do niej przychodzić z chorymi dziećmi i własnymi dolegliwościami. Najpierw tylko sąsiedzi, potem ich znajomi. Początkowo wyłącznie ci biedni, ale z czasem pojawi się pierwszy znaczący gość, któremu lekarze od lat nie potrafią pomóc. Jeśli jej się uda, zaraz następni ustawią się w kolejce. W jej sakiewce zaczną się pojawiać pieniądze.
Westchnęła. Wiedziała bowiem, że jest także druga strona medalu.
Szybko dowie się o niej miejscowy lekarz, najpewniej sam dość słabo wykształcony, choć z dyplomem. Już dawno się przekonała, że brak wiedzy często idzie w parze z wielkimi tytułami. Lekarz poczuje lęk na wieść o jej skuteczności i zacznie buntować mieszkańców przeciwko niej. Do jego głosu dołączy się pastor, a potem kilku przedstawicieli znaczących rodów. Alice znów znajdzie się w centrum uwagi. Będą ją nazywać wiedźmą i straszyć nią dzieciaki. Pokazywać palcami, omijać z daleka, opowiadać o niej niestworzone historie. A potem przepraszać, gdy spotka ich jakieś nieszczęście i okaże się, że jednak potrzebują jej pomocy.
Ludzie wszędzie są tacy sami.
A może jednak nie?
Odwróciła się. Jeszcze nie odeszła, a już czuła tęsknotę. Za miejscem, w którym się wychowała. Za wszystkimi wspomnieniami. Choć miała tutaj niewielu przyjaciół, byli oni prawdziwi. Mimo że zmagała się z uprzedzeniami, to jednak zbudowała życie na własnych warunkach. Miała swój urokliwy domek, a kiedy zaczynała tęsknić za utraconą w dzieciństwie rodziną, mogła usiąść na ławce pod wielką lipą i patrzeć na mury zamku. Jakby zawsze czuła, że coś ją wiąże z tym miejscem. A teraz to, co zawsze tylko podejrzewała, stało się pewnością.
Była częścią rodziny Cantendorfów. Ich jedyną, utraconą córką.
Czuła się z tą myślą bardzo dobrze. Niełatwo jest dorastać, nie mając pojęcia, kim się jest. Ten brak można się starać czymś zapełnić, zbudować nową tożsamość, ale poczucie oderwania od korzeni będzie się odzywać, zwykle w najmniej odpowiednich okolicznościach.
Czasem lepiej nie wiedzieć – mawiała okrutna stara kobieta, która ją wychowała. Zapewne są takie przypadki. Ten jednak okazał się inny.
Alice była córką hrabiny Cantendorf. Nie wiedziała, w jaki sposób znalazła się w domu miejscowej zielarki, cieszącej się złą sławą prawdziwej wiedźmy, ale miała pewność, że nie stało się to z winy jej prawdziwej mamy. Hrabina przez całe życie za nią tęskniła, nie mając pojęcia, że dziewczynka znajduje się tak blisko.
Ta tęsknota dręczyła je obie.
Alice się odwróciła. Nie chciała już do tego wracać. Najważniejsze, że poznała prawdę. Nie zależało jej na zamku, dziedzictwie ani majątku. Chciała tylko wiedzieć, kim naprawdę jest. I osiągnęła swój cel.
Pomogła jej Kate. Rudowłosa młoda dziewczyna, która znalazła długo poszukiwane wyjaśnienie tajemnicy.
Co się z nią teraz dzieje? – zastanowiła się Alice. O dawna już nie nawiązywała nowych przyjaźni. Była nieufna i nie potrzebowała wielu ludzi dokoła, by odczuwać szczęście. Wystarczało jej zacisze odciętego od świata ogrodu, domu, książek oraz własnych myśli. Ludzie nie mieli przed nią tajemnic, dlatego wcale jej nie ciekawili. Zawsze uważała, że liczba scenariuszy, według których toczyło się ich życie, była niewielka, dlatego zbyt często się powtarzały. Te same zmartwienia, kłopoty, błędy, marzenia, słabości.
Ale czasem pojawiały się wyjątki. Należała do nich Kate.
Alice ruszyła energicznie z miejsca i szła coraz szybciej, jakby się bała, że kolejne spojrzenie na oddalający się zamek sprawi, że zawróci. A tego nie chciała.
Postanowiła zostawić dawne życie za sobą.
Kate da sobie radę – pomyślała i zatrzymała się na chwilę, by zdjąć płaszcz. Chciała w coraz cieplejszych promieniach słońca wysuszyć przemokniętą nocą sukienkę. Zdjęła też buty. Wolała iść boso, narażając stopy na otarcie o kamienie, niż przy każdym kroku słuchać mlaskania wody w przemoczonych trzewikach.
Nie musiała się przejmować konwenansami. Nie była przecież damą z towarzystwa. Nikt nie wiedział, że w jej żyłach płynie krew rodu Cantendorfów. To też, paradoksalnie, zapewniało poczucie wolności.
Kate da sobie radę – powtórzyła w myślach, po czym na rozstaju dróg skręciła w prawo. Dukt opadał za wzniesienie, więc po chwili mogła się już bezpiecznie oglądać za siebie. Zamku nie było widać.
***
– Wezwijcie wiedźmę! Lekarz nic tu nie pomoże. – Caroline Milton z przerażenia odchodziła od zmysłów. Czuwała przy córce przez całą noc. Gorączka nie spadła nawet na chwilę, choć próbowali ją obniżać na wiele sposobów. Lekarz bezradnie rozkładał ręce i nakazywał się modlić.
– Kate jest silna i młoda – próbował nieudolnie pocieszać rodziców. – Ale ja bym radził wezwać pastora. Tak na wszelki wypadek – dodawał szybko, odwracając wzrok.
Nie musiał tego mówić. Stan dziewczyny był poważny i nie trzeba było mieć uprawnień lekarskich, by to dostrzec. Gorączka zabarwiła policzki Kate na nieładny, ceglasty kolor. Skóra na policzkach stała się sucha i szorstka, wargi spierzchnięte. Kate spała, ale bardzo niespokojnie. Nic nie mówiła. Oddychała, łapiąc głośno powietrze, jakby ciągle brakowało jej tchu, lub osuwała się w dziwne odrętwienie. Wtedy w pokoju zapadała przerażająca cisza.
Do tej jednej sprawy ograniczał się teraz cały świat Caroline Milton. Skurczył się i wszystko inne przestało mieć znaczenie. Liczył się tylko ten jeden dźwięk. Oddech jej dziecka. Wsłuchiwała się w niego czujnie, bo był jedynym łącznikiem z Kate.
Ta dziewczyna zachowywała się tak dzielnie. Kiedy oni wpadali w panikę, Kate – choć najmłodsza – okazywała spokój i zawsze wiedziała, co należy zrobić.
Ale ciąża kochanki narzeczonego ją pokonała.
Trudno się dziwić. To oznaczało zdradę. Taką najgorszą, jaka może spotkać człowieka, kiedy na całej linii zawodzi pierwsza prawdziwa miłość. Serce jest jeszcze młode, delikatne, niezaprawione w życiowych bojach. Wszystko boli mocniej.
– Moja maleńka dziewczynko – wyszeptała Caroline, głaszcząc ciepłą dłoń córki. – Wracaj do nas. Proszę cię, wracaj do nas.
Kate nie zareagowała.
– Niech ktoś wreszcie pośle po wiedźmę! – zawołała znowu w stronę domowników. – Wpakowała naszą córkę w te kłopoty, niech się teraz na coś przyda.
– Już tam byłam. – Madame Eleanor po raz pierwszy w życiu miała niedbałą fryzurę i ubłocony dół sukni. Biegła na skróty przez pola. Ale w domu Alice na gwałtowne pukanie odpowiedziały jej cisza i zaryglowane okna. Miała złe przeczucia, którymi jednak na razie nie chciała się dzielić. – Po południu spróbuję jeszcze raz. Teraz nikogo nie zastałam.
– Jak to możliwe? – zdziwiła się Caroline. – Do tej pory wciąż była niedaleko. Wtrącała się do każdej sprawy. Kręciła się po naszym ogrodzie. A teraz, kiedy jest najbardziej potrzebna, nawet pani nie może jej znaleźć.
– Przykro mi.
– Wiem, ale to bezwartościowa waluta, kiedy komuś umiera dziecko. – Caroline nawet nie zdawała sobie sprawy, że jest zbyt szorstka i niesprawiedliwa. Cierpiała tak bardzo, że na żadne inne uczucia nie starczyło już miejsca. Bała się, że Kate tym razem sobie nie poradzi. Płomienie ludzkiego życia nie palą się jednakowo. Jedne są równe, inne ledwie się tlą przez całe lata, ale bywają takie, które wcześnie wybuchają wielkim ogniem, by szybko zgasnąć.
Jej młodsza córka taka właśnie była. Energiczna, zbyt żywiołowa i zawsze gotowa do działania. Czy wyczerpała już swój los wielkimi przeżyciami, które jej przypadły na samym jego starcie?
Caroline położyła głowę na poduszce córki. Ból rozsadzał jej czaszkę. Migrena nie zmarnowała takiej wybornej okazji do ataku.
Madame Eleanor się wycofała. Słowa pani Milton nie były miłe ani specjalnie delikatne, nie miała jednak żalu. Kiedyś sama przeżyła podobną sytuację i rozumiała, jak wielkie towarzyszą jej emocje. Jej syn również walczył o życie, a ona wiedziała, jakie to cierpienie. Człowiek nie panuje nad tym, co mówi.
Wyszła po ciuchu z sypialni Kate. Postanowiła pójść do Alice jeszcze raz. Usiąść na ławce przed domem położonym z dala od uczęszczanych dróg i poczekać tak długo, jak będzie trzeba.
Nie wierzyła, że Alice mogłaby je teraz zostawić. Porzucić Kate w momencie, kiedy najbardziej potrzebowała pomocy. Łączyło je coś więcej niż zwykły układ. To była prawdziwa przyjaźń. Ale czy można się przyjaźnić z wiedźmą?
***
Oddech. To było dziś najcenniejsze słowo w hrabstwie Cantendorf. Oczywiście nie dla tych, którzy łapali go bez trudu. Ci nawet przez chwilę nie myśleli o tym, że mają dostęp do tego życiodajnego cudu. Taką świadomość zyskuje się wyłącznie wtedy, kiedy jest się w trudnej sytuacji.
Klementyna Hammond w tak dramatycznej nie była jeszcze nigdy. Nawet w najgorszych momentach, kiedy ryzykowała życiem, by chronić rodzinę Cantendorfów, nie czuła tego co teraz. Takiej rozpaczy i strachu.
Leżała na zimnej kamiennej podłodze i walczyła o każdą kolejną sekundę. To była najgorsza noc w jej życiu, choć dotąd zawsze była przekonana, że tamta, w czasie której obie z hrabiną straciły swoją maleńką dziewczynkę, pobiła wszelkie rekordy dramatyzmu i nic już nigdy nie będzie w stanie przyćmić tego bólu. Jednak tak się stało.
Nie miała prawa przeżyć tej nocy. Zamknięta w skarbcu bezskutecznie wołała o pomoc. Brak wody, słabe serce, ziąb ciągnący od kamiennej podłogi i strach to były okoliczności zdolne powalić nawet najsilniejszego. Ona jednak walczyła o każde kolejne uderzenie przeciążonego serca. O najsłabszy oddech.
Ta samotna noc, spędzona w zamkniętym skarbcu pełnym pamiątek przeszłości i duchów, które nawiedzały ją aż do świtu, była dla niej przełomowa. Uświadomiła jej po raz pierwszy, co tak naprawdę zrobiła. Do czego namówiła swoją ukochaną panią. Winne były obie. Ale Klementyna bardziej. Bo to ona wymyśliła i zrealizowała cały karkołomny plan. Teraz nie mogła uwierzyć w to, że choć przez chwilę wydawał jej się dobry. Wtedy myślała inaczej. Że ma prawo to zrobić, bo jej intencje są dobre. A słuszny cel uświęca nędzne środki.
Zaczęła służyć w zamku jako mała dziewczynka. Przynosiła drewno do kominków, sypała kaczkom ziarna, biegała na posyłki. Wszystko to za talerz pożywnej zupy w południe, a wieczorem pajdę chleba z masłem, czasem posmarowaną miodem przez życzliwą kucharkę. Takich dziewczynek było w majątku kilka. Córki służących biegały między personelem i wdrażały się do pracy. Traktowano je dobrze, ale nie miały większego znaczenia dla zamkowych spraw. Jednak Klementyna była bystra. W lot łapała polecenia i miała dar bycia zawsze w miejscu, w którym jej akurat najbardziej potrzebowano. Doskonale znała zamek. Bez strachu przemierzała długie korytarze, zaglądała do zamkniętych pokoi, ryzykując karą, i zadawała mnóstwo pytań. To denerwowało otoczenie, ale wybaczano jej, bo potrafiła być wsparciem.
Szybko została liczącą się pomocnicą, choć miała wtedy niespełna dziesięć lat. Jako nastolatka awansowała na pokojówkę, a kiedy do zamku przybyła młoda żona hrabiego, stała się jej prawą ręką, powiernicą i przyjaciółką.
Kochała ją. Dbała. Troszczyła się. Żyła jej problemami. Nie spała po nocach z powodu utarczki hrabiny z mężem, jakby to był jej związek. Martwiła się każdą kolejną miesiączką, oznaczającą, że i tym razem nie udało się zajść w ciążę, jakby to ona czekała na dziedzica. Czasem nawet bolał ją brzuch w te dni, choć to było zupełnie bez sensu. To wszystko wyłącznie z dobroci serca. Nie dla korzyści.
Klementyna była kobietą o surowych zasadach, ale też wyjątkowej bystrości umysłu. Kiedy inni załamywali ręce, ona znajdowała sposób na rozwiązanie problemu. To właśnie ją zgubiło. Pierwsze sukcesy przyszły bowiem szybko. Kierując się radami swojej pokojówki, hrabina zreorganizowała pracę służby. Kilka osób zwolniono, zatrudniono nowe. I od razu było widać, jak słuszne były te posunięcia. Życie na zamku toczyło się płynniej, zapanował porządek. Hrabina była wdzięczna swojej pomocnicy. A ta rosła w siłę. Powierzano jej coraz ważniejsze sprawy, dawano coraz więcej władzy.
Aż stała się gospodynią, drugą po hrabinie Cantendorf kobietą na zamku. Była wdzięczna za ten społeczny awans. Dostawała dobrą pensję, a wszyscy ją szanowali. Mogli tak żyć we trójkę przez całe lata – hrabia, hrabina i ona sama. Bo Klementyna nie chciała wychodzić za mąż. Nie miała czasu na randki, potajemne uściski i tym podobne sprawy. Dopiero jako dojrzała kobieta pożałowała tego straconego czasu i próbowała go nadrobić, biorąc sobie młodszego kochanka. Ale w młodości żyła tylko sprawami swojej ukochanej pani i jej męża.
Była u szczytu, kiedy hrabina właśnie z nią jako pierwszą podzieliła się radosną wieścią. Klementyna znała tajemnicę, jeszcze zanim o wszystkim dowiedział się mąż. I przysięgła sobie, że zrobi, co w jej mocy, by chronić przyjaciółkę. Sprawić, by tak długo wyczekiwana ciąża zakończyła się szczęśliwie.
Hrabina Cantendorf przez wiele lat starała się o dziecko. Żyła pod wielką presją, bo wciąż ją o to pytano, a oczekiwania rodziny były wyrażane wprost. Kiedy wreszcie się udało, źle znosiła swój odmienny stan i to prawdziwy cud, że kolejne miesiące nie przyniosły poronienia. Można było przypuszczać, że jest to jej jedyna szansa na sprowadzenie na świat upragnionego syna. Słaba i wątła nie nadawała się do roli matki wielodzietnej.
Tymczasem spoczywał na niej wielki obowiązek – wydanie na świat syna. Dziedziczenie było możliwe wyłącznie w męskiej linii. Gdyby urodziła się dziewczynka, rodzina Cantendorfów straciłaby zamek i posiadłość.
Cały majątek przeszedłby w ręce stryja, człowieka okrutnego i porywczego, o którym plotkowano, że jest chory psychicznie.
Dzisiaj, kiedy pani Hammond leżała na podłodze skarbca, przyciskając policzek do chłodnej posadzki, to wszystko wydawało jej się takie łatwe do rozwiązania. Mogli dać życiu szansę. Może znalazłoby się inne wyjście. Kolejna ciąża? Ale wtedy wszyscy byli pewni, że narodziny chłopca to jedyna szansa. Stryj już się przechadzał po zamku. Próbował się wtrącać, choć jego prawa były żadne.
Sprawę utrudniał fakt, że hrabia miał trzy młodsze siostry. Gdyby stracił majątek, także one znalazłyby się w trudnym położeniu. Ich dobro Klementyna również brała pod uwagę, kiedy wprowadzała w życie swój szaleńczy plan, który tak dramatycznie się zakończył.
Bo stało się to, czego obawiali się najbardziej.
Urodziła się dziewczynka…
Dziecko rozczarowanie.
Właściwie łatwo można było to przewidzieć. Szanse, że hrabina nosi pod sercem synka, były równe tym, że powije córeczkę.
A jednak tylko Klementyna była na to przygotowana. Z właściwą dla siebie przenikliwością opracowała zawczasu świetny plan i wszystko zorganizowała. Nie wiedziała tylko jednego: doskonałe plany mają jedną zasadniczą wadę. Zawsze jest w nich luka. I o ile w słabych pomysłach twórca jest czujny, bo wie, że w każdej chwili coś może się posypać, o tyle w planach doskonałych pycha zajmuje miejsce rozsądku. Przesłania oczy, mąci zdolność rozumowania. Sprawia, że człowiek skupia się na szczegółach tak bardzo, że nie dostrzega najważniejszego. Luk wielkich niczym zamek Cantendorf.
Jej plan był wspaniały. Szczęście sprzyjało. Zbiegi okoliczności pojawiały się jak na zawołanie. Uznała, że to znak, że los jest po jej stronie. A jednak straciła z oczu to, co najważniejsze.
Drgnęła, bo wydawało jej się, że słyszy jakiś dźwięk. Próbowała zawołać, ale z zaschniętego, zachrypniętego gardła nie wydobył się już żaden dźwięk. Zdarła je poprzedniego wieczoru, bezskutecznie wzywając pomocy, aż zabrakło jej tchu. Nikt nie odpowiedział. Teraz też za drzwiami zapadła cisza. Może tylko jej się wydawało, że ktoś szedł korytarzem. Umęczony długą nocą umysł nie odróżniał już snu od jawy.
Miała dziwne wrażenie, że jest na zamku sama. Potężny budynek, wypełniony zwykle rzeszą służby, teraz wydawał się całkowicie opustoszały. To pewnie było złudzenie spowodowane grubymi murami wieży, w której utkwiła, ale coś było na rzeczy.
Umrę tutaj – uświadomiła sobie.
Hrabia Aleksander nie zaglądał zbyt często do skarbca. Był pod tym względem zupełnie inny niż jego ojciec. Nie dbał z należytą starannością o archiwum ani o rodzinne pamiątki.
Nic w tym dziwnego – pomyślała po raz pierwszy. – Przecież to nie jego prawdziwy dom, nie jego ojciec i matka, zamek ani nazwisko.
To ciekawe, że te myśli pojawiły się w jej głowie dopiero teraz. Ona jedna znała całą prawdę, a jednak nigdy wcześniej nie miała cienia wątpliwości, że Aleksander to prawdziwy Cantendorf. Krew z krwi. Właściwy człowiek w najlepszym dla niego miejscu. Tym, które ona dla niego wybrała.
Ale pomyliła się. Teraz rozumiała to w pełni. Nie da się oszukać losu. Tylko prawda może zbudować spokojne szczęście. Oszustwo, nawet jeśli jest bardzo dobrze ukryte, emanuje złą energią i przenika wszystko. Każde działanie, myśl i czyn. Nie pozwala o sobie zapomnieć.
Umrę tutaj – pomyślała po raz drugi. Smutny był to koniec dla kobiety, która tak pięknie zaczęła. Wspinała się po szczeblach kariery we wspaniałym tempie, by pod koniec życia zostać z klęską w sercu. Przegrała wszystko. Czyste sumienie, szacunek ludzki i dobro Cantendorfów. Rodzina upadła. Mimo całego wysiłku, podstępów i krwi, którą gospodyni miała na rękach. Krwi niewinnych dziewczyn, którym przytrafił się pech, że stanęły na jej drodze, nie pasowały do układu, który wymyśliła.
To wprost niewiarygodne, jak długo człowiek może żyć w fikcji.
Jej intencje były kiedyś czyste, pobudki szlachetne. Wyszła z dobrego punktu i to przez wiele lat wydawało jej się dostatecznym usprawiedliwieniem. Ale teraz nie potrafiła się dłużej oszukiwać. Prawda spłynęła na nią w jednym momencie. Bardzo mocno. Aż zabrakło jej tchu i sił nawet do tego, by się podnieść z podłogi.
Była winna.
***
– Gdzie jest gospodyni? – Dopiero późnym popołudniem to pytanie padło w kuchni.
– Nie wiem. – Kamerdyner leniwie obierał jabłko. Kroił je w idealnie równe cząstki, a następnie układał z nich wachlarz na porcelanowym, ręcznie malowanym talerzu z zastawy hrabiego.
– Myślałam, że zanosiłeś jej śniadanie. – Kucharka była zdumiona jego spokojem. Wszyscy na zamku wiedzieli, co łączy tych dwoje.
– Zrobiłem to – odparł kamerdyner – ale nie zastałem jej w pokoju. Tacę położyłem na stoliczku, jeśli będzie miała ochotę, to coś zje. Wiesz, jaka jest Klementyna. Nie lubi, kiedy ktoś się wtrąca. A teraz z całą pewnością znowu coś knuje.
– Nie martwisz się?
Henry oparł się wygodnie o drewniane plecy krzesła. Odetchnął głęboko.
– Ani trochę – powiedział z pełną szczerością. – Wszystko mi już jedno. Niech się nawet zatłuką na kupie, ja w tym nie mam zamiaru brać udziału.
– Jesteś osobistym kamerdynerem hrabiego – przypomniała mu kucharka. W tej rodzinie służba była bardzo przywiązana do hrabiostwa, a zwłaszcza pokojówki i osobisty kamerdyner. Lecz Henry od początku był inny.
– Pamiętam. – Kiwnął głową. – Ale to już nic dla mnie nie znaczy. Zrezygnuję z tej posady, jak tylko nadarzy się pierwsza okazja.
– Naprawdę? – Kucharka nie mogła w to uwierzyć. – Gdzie ci będzie tak dobrze?
– Wszędzie – odparł stanowczo. – Możni panowie zwykle nie są wzorem cnót, ale to, co zrobił hrabia Aleksander, to nawet jak dla mnie za dużo. A wiesz, że nie mam zbyt surowych zasad.
– Chodzi ci o Kate?
– Jasne. – Henry zaczął jeść jabłko szybciej, niż miał zamiar, ale zdenerwował się na samą myśl o postępowaniu swojego pana. – Pierwszy raz w życiu tak kogoś polubiłem. Trzymałem za nich kciuki. Myślałem, że naprawdę się kochają.
– Przecież nie wierzysz w miłość. – Kucharka usiadła naprzeciw niego i bez pytania poczęstowała się jego jabłkiem.
– Pewnie, że nie – obruszył się. – I, jak widać, mam rację. Ale w tym przypadku nawet ja dałem się nabrać. Uwierzyłem, że dzieje się między nimi coś magicznego.
– Nie wiedziałam, że jesteś taki romantyczny.
– Ja też nie. Ale Kate złapała mnie za serce. Jakby była moją córką czy coś. W każdym razie dobrze jej życzyłem – dodał i wrzucił do ust duży kawałek jabłka, żeby już nie musieć więcej o tym mówić.
– Fakt – przyznała kucharka. – Ja też mam takie nieprzyjemne uczucie po tej historii i już chyba nie będę umiała prawdziwie szanować hrabiego Aleksandra. Po co się z nią zaręczał, skoro sypiał z Isabelle? Nie rozumiem tego. Przecież mógł się od razu ożenić z lady Adler. Jest wdową. Nikt by im nie przeszkodził. Dlaczego więc tak bardzo skrzywdził Kate?
– Bo jest zły – odparł kamerdyner bez wahania. – Taki prawdziwie zły. Do szpiku kości. Bierze to, na co ma ochotę, i za nic nie płaci. Ale tym razem zostanie ukarany. Małżeństwo z lady Isabelle Adler – roześmiał się z drwiną. – Nie zazdroszczę.
– Ja też nie. – Kucharka kiwnęła głową, zabrała Henry’emu ostatni kawałek jabłka tuż sprzed wyciągniętej dłoni, po czym westchnęła. – Masz rację. Lady Isabelle da hrabiemu dobrze popalić. Ale to nie pomoże biednej Kate.
– O tym właśnie ciągle myślę – odparł kamerdyner. – Bogaci i wpływowi bawią się nami jak pionkami w grze. A nawet gorzej. O swoje szachy hrabia dba, a narzeczoną potraktował tak, że już gorzej nie można. Ona się od tego nigdy nie uwolni. Ludzie będą gadać w nieskończoność.
– Wiesz co? – Kucharka zerwała się od stołu. – Mam pomysł. A gdyby tak się skrzyknąć wszyscy razem i dać jej odczuć, że jesteśmy po jej stronie? Przecież ona nic nie zawiniła. Zakochać się ludzka rzecz. Nawet głupio się zakochać. Hrabia mamił ją obietnicami. Starsza i mądrzejsza od niej by się pogubiła.
– Co masz na myśli?
Kucharka aż dostała wypieków z przejęcia.
– Pogadamy ze służbą w innych domach, z naszymi rodzinami – mówiła szybko. – Każdy u siebie. Kiedy Kate wyjdzie z domu, nie będzie tematu. Zachowamy się jak gdyby nigdy nic. Z pełną życzliwością.
– To się nie uda. Każdego nie przekonasz. Zawsze jakaś świnia się wyłamie.
– Może. Ale nie znasz ludzi. Czasem potrafią się tak połączyć, że nawet najgorsi na chwilę łagodnieją. A uwierz mi, że oburzenie na postępowanie hrabiego jest powszechne. Miały być piękny ślub, prawdziwe uczucie. A jest wstrętna, obrzydliwa zdrada. Byłam dzisiaj skoro świt na targu. Wszyscy gadają tylko o tym.
– Może masz rację – zastanowił się kamerdyner. – Ja jestem za. Zaraz wyciągnę listy Klementyny i napiszę do jej znajomych. Ma bardzo dużo dobrych, wpływowych kontaktów.
– Nie boisz się? Wiesz, że się wścieknie, kiedy się dowie, że grzebałeś w jej rzeczach.
– Jakoś już nie – odparł. – Wprawdzie trudno się domyślić, gdzie ona się teraz podziewa i co knuje, ale czuję, że jej moc słabnie. Jakbym miał nadprzyrodzone talenty – roześmiał się znowu.
– Jej też nie lubisz? – zapytała kucharka. Ten romans starszej gospodyni, najważniejszej kobiety na zamku, z kamerdynerem zawsze wzbudzał ciekawość, a Henry nigdy wiele o tym nie opowiadał.
– Za dużo wiem – odparł tym razem. – To problem. Kiedyś wiedziałem mniej i to był piękny, bardzo wygodny czas w moim życiu. Korzystałem z przyjemności i żyłem sobie spokojnie. Niestety, ostatnio mam problem ze zbyt dobrym kojarzeniem faktów. A jak połączysz jedną nitkę z drugą, to zaraz pojawia się kolejna. Chyba nie chcę znać całej prawdy, wolę wierzyć, że się mylę. Że Klementyna nie byłaby zdolna do takich rzeczy.
– Współczuję – powiedziała kucharka. – Popatrz, jak wszystko się zmieniło w tak krótkim czasie.
– Tego też mam dość. – Henry również wstał. – Długo tu już nie zostanę. Poszukam innego miejsca pracy. W domu, w którym chociaż przez jeden rok ludzie pozostają tymi, za których się podają, i nie wydarzają się żadne rewolucje. Nowe żony pojawiają się raz, maksymalnie dwa razy w ciągu życia, a gospodynie zajmują się doglądaniem gospodarstwa, nie knuciem okrutnych intryg.
– Nigdy jej nie kochałeś? – odważyła się zapytać kucharka. Wcześniej nie zdarzyło im się tak szczerze i otwarcie rozmawiać
– Daj spokój. – Machnął dłonią. – To staruszka.
– Od czasu choroby tak, ale wcześniej było w niej więcej życia niż we wszystkich czterech żonach hrabiego razem wziętych.
– To prawda – Henry się uśmiechnął i oblizał usta. – Temperamentu jej nie brakowało. Na początku nawet mnie to fascynowało. Ale to nie wystarczy, by pokochać kobietę.
– A czego trzeba jeszcze? – zaciekawiła się kucharka.
– Szczerego spojrzenia, dobrego serca, łagodności… – zaczął wymieniać.
– Jak u Kate.
Pokiwał głową. A potem spojrzał w bok, gdzieś bardzo daleko.
– Nawet o tym nie myśl. – Zaskoczona kucharka nie mogła uwierzyć, że coś takiego przyszło mu do głowy. – Dla ciebie to przecież nierealne.
– Wiem – kiwnął głową – ale nie jest mi z tego powodu łatwiej. Idę – powiedział, po czym wstał energicznie. – Zrobię przynajmniej to, co mogę. Napiszę te listy. Może Klementyna nie wróci szybko i zdążę.
– Miejmy nadzieję, że przepadła na dobre – dodała kucharka na koniec. Jakoś nikt szczególnie nie tęsknił za przełożoną. Nie szukano jej też ze zbyt dużą intensywnością. Nie lubiła, gdy się wtrącano w jej sprawy, i to sprawiło, że ludzie trzymali dystans.
***
Klementyna leżała na zimnej podłodze i modliła się, by ktoś zaczął jej szukać. Nie wiedziała, do jakiego boga się zwraca. Nie było pewności, czy dla takich jak ona w ogóle istnieje jakakolwiek wyższa instancja skłonna wziąć pod uwagę okoliczności łagodzące.
W każdym razie bóg jak na razie milczał i nie robił nic, by jej pomóc. W zasadzie nic w tym dziwnego. Ona sama nigdy nie dbała o bliskie z nim kontakty, a od tamtej pamiętnej nocy, kiedy na zamku pojawił się Aleksander, udawała, że nic ich nie łączy. Teraz więc nie wiedziała, w jaki sposób prosić o ratunek i czy w ogóle istnieje taka możliwość.
Pozostało jej liczyć na ludzi.
Henry – pomyślała.
Tak wiele dla niego zrobiła. Chroniła go, załatwiała przywileje. Powinien być jej wdzięczny. Może trochę go wykorzystywała, ale przecież dzięki niej zyskał wiele korzyści. Nie miała jednak złudzeń. Bystrość umysłu czasem przeszkadza. Człowiek nie może hodować fałszywej nadziei.
Spojrzała na drzwi i wytężyła słuch. Nikt jednak nie nadchodził. Wiedziała, że Henry nie kiwnie palcem, by ją znaleźć.
A Aleksander? Dziecko, któremu poświęciła szmat swojego życia. Dała mu najlepszy los, jaki można było sobie wymarzyć. Status hrabiego Cantendorfa.
Ale on to wszystko zniszczył. Zaprzepaścił swoją szansę.
Westchnęła i zmobilizowała wszystkie siły, by podczołgać się pod szafę. Znajdowały się w niej wszystkie suknie ślubne panien młodych, które przekroczyły próg zamku. Były cenne, ale pani Hammond się tym nie przejmowała. Otworzyła drzwi, mocno nimi szarpiąc. Tkaniny spadły na podłogę. Musiała umościć sobie wygodniejsze posłanie. Czuła, że Aleksander też jej nie pomoże i istnieje duże ryzyko, że zostanie tutaj jeszcze trochę. Nie mogła jednak teraz umrzeć. Była jedyną strażniczką tajemnicy. Ta myśl utrzymywała ją przy życiu.
Kolacja była gotowa. Kucharka i jej pomocnice wyłożyły już wszystkie potrawy na półmiski. Nikt dzisiaj nie wydał dyspozycji, ale ciężka machina zamkowego życia toczyła się siłą rozpędu. Służba zajmowała się swoimi obowiązkami, jednak wolniej niż zwykle.
Z całą pewnością jedną z przyczyn było zmęczenie. Wszyscy przez całą noc szukali lady Isabelle Adler. Wdowy po kapitanie Adlerze. Kochanki hrabiego, która była w ciąży. Zaginęła poprzedniego popołudnia i mimo podjętych wysiłków nie udało się ustalić miejsca jej pobytu. Poszukiwań nie ułatwiała burza, która rozpętała się nad okolicą, a potem długo trwający ulewny deszcz. Zacinał ostro, utrudniał widoczność i sprawiał, że uczestnicy poszukiwań trzęśli się z zimna, mimo że lato tego roku było wyjątkowo upalne.
Nad ranem po kolei zaczęli wracać. Gdyby hrabia znajdował się na miejscu, zapewne nie pozwoliłby im przerwać działań. Ale on również gdzieś przepadł. Poszukujący jeden za drugim kładli się więc do ciepłych łóżek, by złapać choć troszkę snu i odpoczynku przed nowym dniem. Nastał świt, a właściciel wciąż się nie pojawiał. Nie było też słychać krzyków gospodyni, zwykle od rana popędzającej do wytężonej pracy. Każdy więc działał we własnym tempie, najczęściej bardzo powolnym. Trudno było przewidzieć, co za chwilę nastąpi, więc rozsądek nakazywał gromadzić siły.
– Na pewno hrabia już ją znalazł – pocieszali się nawzajem.
– Pewnie się gdzieś błąkają po lesie.
– Prędzej po zajazdach – roześmiał się ktoś złośliwie.
Powszechna niechęć do kochanki Aleksandra Cantendorfa przerodziła się w jawną odrazę. Co więcej, te negatywne uczucia spłynęły także na lubianego dotąd hrabiego. Wszyscy wiedzieli, że ma liczne słabości, ale wybaczali mu jak niesfornemu, lecz wyjątkowo uroczemu dziecku. Był w gruncie rzeczy dobrym gospodarzem, dbał o majątek, służbę oraz o ich rodziny.
Ale jego zachowanie wobec Kate przelało czarę goryczy. Wydawało się, że oboje byli tak pięknie w sobie zakochani. Taka prawdziwa miłość jest rzadkością. Ludzie kibicują jej odruchowo, jak każdej cennej sprawie. Z przyjemnością patrzą na szczere uczucie. A hrabia sprawiał wrażenie mocno i szczerze zaangażowanego.
Dlaczego tak paskudnie zdradził swoją młodą, niewinną narzeczoną?
Po co cała ta gra?
Tego nikt nie wiedział. Jedno nie ulegało wątpliwości. Choć hrabia nadal był tu panem i właścicielem, to sympatia i szacunek służby oraz mieszkańców hrabstwa odeszły na dobre.
Nie było go jednak na zamku, nie doświadczał więc w praktyce skutków tej zmiany. Może by jej nawet od razu nie zauważył pochłonięty swoimi sprawami. Nikt nie miał zamiaru obnosić się z prawdziwymi uczuciami ani też mocniej angażować w sprawy zamku. Wystarczyło zwykłe wykonywanie poleceń.
Gospodyni zniknęła, hrabia przebywał w nieznanym miejscu. Od rana więc w kuchni zamkowej leniwie pito herbatę, a zapasy w spiżarni zostały mocno nadwątlone przez znajomych i bliskich służby. Dawno nie pamiętano tutaj takiego ruchu. Wszystko to jednak działo się wcześnie rano. Zaraz potem zapanował spokój. Personel wolał zbytnio nie ryzykować.
Ciotki hrabiego wciąż spały i nikt nie zamierzał ich budzić. Śniadanie nie wymagało wiele pracy, a ścierać kurzów nikomu się nie chciało. Lato sprawiło, że nie trzeba było palić w kominkach. Kwiaty w wazonach wciąż od biedy można było uznać za świeże. Dopóki ktoś nie zacznie kwestionować tego stanu, nie należy się przemęczać.
Z takiego założenia wyszła służba i od rana napawała się spokojnym, leniwym dniem.
Niedaleko, w zamkowej wieży na podłodze, leżała gospodyni – Klementyna Hammond. Niegdyś jedna z najważniejszych osób w tym miejscu. Nikt jej nie szukał.
Alice dotarła do granicy hrabstwa. Południowe słońce mocno ogrzewało jej plecy, a przed nią otwierała się zupełnie nowa droga. Piękna. Wijąca się w łagodnych zakolach, po bokach porośnięta trawą i polnymi kwiatami, które kołysały się na delikatnym wietrze. Zadawała się zachęcać wszelkimi sposobami, by postawić kolejny krok. I jeszcze jeden. Obiecywała, że tam dalej czeka lepsze, piękniejsze życie. Można zacząć od nowa.
Taka druga szansa to cenna rzecz. Okazja, by odejść daleko, odciąć się. Zostawić za plecami stare sprawy. Kłopoty, problemy, cierpienie, ludzi…
Nagle się zatrzymała.
Czuła to już od dłuższej chwili. Wahanie. Zupełnie nie na miejscu, bo przecież z całej siły pociągała ją przygoda. Nic nie trzymało jej przy dawnym życiu. Mogła odejść. Nie miała dzieci, za które byłaby odpowiedzialna, ani męża, którego by porzucała. Żadnej rodziny. Mogła sobie wymyślić fikcyjne nazwisko i nową historię, by zacząć naprawdę od zera. Nie była też nikim znaczącym, co miało tę zaletę, że nikt jej nie zamierzał szukać, interesować się jej losem.
Nie musiała przez całe życie być wiedźmą. Osobą poniżaną, żyjącą na uboczu społeczeństwa. Zawsze wiedziała, że nie jest to cała prawda o niej. Choć miała powody, by sądzić, że historia jej narodzin związana jest z zamkiem, nigdy nie sądziła, że jej matką może być hrabina Cantendorf. Raczej spodziewała się, że jest dzieckiem jakiejś służącej, czasem nawet przychodziła jej do głowy absurdalna myśl, że może być córką samej gospodyni. Ale nie hrabiostwa. Ta wiadomość mocno ją poruszyła. Szybko jednak stała się czymś naturalnym, jakby pasowała do niej niczym szyte na miarę balowe rękawiczki.
Jej cechy charakteru nagle nabrały sensu. To dlatego zawsze była inna. Tęskniła za lepszym światem i nigdy nie dała sobie wmówić, że jest nic nieznaczącą znajdą. Uczyła się szybko i miała wiele talentów. Krew Cantendorfów niosła ze sobą dziedzictwo pokoleń. Nic nie zdołało tego zatrzeć. Nawet jej ponure i straszne dzieciństwo.
Teraz była spokojna. Wiedziała, kim naprawdę jest.
Nie zamierzała jednak ujawniać swojej tożsamości. Zresztą nikt pewnie i tak by jej nie uwierzył. W grę wchodził wielki majątek, a ona nie miała żadnych dowodów. Nawet list, jedyny namacalny ślad po tamtej tajemnicy, zabrała Kate.
Właśnie.
Alice poczuła, że dociera do sedna. Tak naprawdę to była przyczyna tego, że każdy kolejny krok stawiało się jej coraz ciężej. Nie były temu winne pokonana droga ani wzmagający się z każdą chwilą upał. Martwiła się o Kate.
Nigdy nie miała bliskich osób. Wychowała ją kobieta surowa, pozbawiona wszelkich złudzeń, zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi, która zawsze powtarzała, że nie wolno nikomu zaufać, przywiązać się, broń Boże pokochać, bo z tego wynika tylko cierpienie.
Alice przez całe dzieciństwo stosowała się do tych zaleceń. Nie było to trudne. I tak nikt nie chciał się przyjaźnić z dziewczynką znikąd, znajdą przygarniętą przez miejscową wiedźmę. W hrabstwie, w którym nazwisko i przynależność do konkretnej rodziny mówiły o człowieku wszystko, nadawały kierunek całemu życiu, ona nie miała szans.
Jednak kiedy dorosła, uchyliła lekko drzwi swojego serca. Zaprzyjaźniła się z madame Eleanor, wymieniała z nią regularnie listy i nawet trochę się zwierzała. Lubiła miejscowego pastora, choć miała powody, by sądzić, że bez wzajemności, i żywiła wiele ciepłych uczuć do swoich pacjentów.
Ale Kate obdarzyła wyjątkową sympatią. Sama nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Traktowała dziewczynę szorstko, jakby była tylko narzędziem do osiągnięcia celu. A jednak przywiązała się do niej i teraz nie mogła zrobić kolejnego kroku. Tylko że nie chciała wracać do domu w cieniu zamku i setek pytań, na które znów szukałaby odpowiedzi.
W jaki sposób wiedźma zdobyła małą córeczkę Cantendorfów? Dlaczego ją zabrała i nie oddała, nawet kiedy stało się jasne, że tęsknota za utraconym dzieckiem zabija hrabinę? Czemu nie zażądała pieniędzy, przysług, czegokolwiek? Mogła dostać tak wiele.
Zamiast tego każdego dnia patrzyła, jak dziewczynka rośnie tuż obok prawdziwych rodziców opuszczona, czasem brudna i głodna, poniżana przez innych, ale wciąż wyjątkowa. Jak się garnie do nauki, odstaje od prostoty i bylejakości wokół. Jaka jest zdolna i mądra. Ale przede wszystkim, jak bardzo tęskni za prawdziwymi rodzicami. Wiedźma wychowała Alice. Na swój sposób była do niej przywiązana, lecz nigdy się nie złamała i nie zdradziła tajemnicy.
Musiała mieć jakiś powód.
Alice się zatrzymała.
Stanęła przed wyborem. Mogła ruszyć dalej i zacząć nowe życie. Miała dość pieniędzy, by kupić gdzieś daleko wygodny, niewielki dom. Nabyte przez nią umiejętności mogły jej zagwarantować dochód wystarczający na spokojne utrzymanie. Mogła być zielarką, ale nie wiedźmą. Niewiele potrzebowała do zbudowania małego, prostego, szczęśliwego życia. Nikomu nie musiała się przyznawać, że została wychowana w takim poniżeniu. Mogła zbudować nową tożsamość.
Ale wszystko, co stare, musiałaby zostawić za sobą. Grobowiec, o którym już wiedziała, że skrywa jej prawdziwych rodziców. Zamek, w którego cieniu wyrosła. Swój dom. I Kate. Niezwykłą dziewczynę, z którą się mimo woli zaprzyjaźniła. Nie planowała tego, chciała tylko uzyskać informację o swoim pochodzeniu. Ale polubiła tego rudego kociaka, jak lekceważąco mawiał o niej hrabia, zanim na dobre ją poznał i pokochał.
Alice się odwróciła. Słońce zaświeciło jej w oczy. Zamku nie było już stąd widać. Można się tylko domyślać, jakie panuje tam poruszenie. Zerwane zaręczyny. Kochanka w roli żony. Dziecko, które się narodzi. Nowy spadkobierca.
Ciekawe, co by zrobił hrabia Aleksander, gdyby poznał prawdę? – zastanowiła się.
Czy chciała to wiedzieć? Wrócić do tej historii? Narazić się na kolejne cierpienia i upokorzenia? Do końca życia być wiedźmą, żyjącą na uboczu, podejrzewaną o czary?
Znów nie wiedziała, kim jest. Zaginioną córeczką Cantendorfów? A może znajdą bez rodziny? Albo jedyną prawdziwą dziedziczką na zamku?
Czuła, że nie może iść dalej. Gdzieś przez krystalicznie czyste wonne, letnie powietrze niosło się kobiece wołanie. Niejedno.
Słyszała, jak Kate prosi o pomoc. Hrabina o szansę na poznanie prawdy. Alice wsłuchała się uważniej. Wołała ją także gospodyni. W jakiej sprawie? Któż mógł to wiedzieć. Nawet tak wyczulona i silna intuicja niczego nie podpowiadała.
Odwróciła się po raz ostatni. Spojrzała na kusząco piękną drogę i porzuciła w jednej chwili marzenia o nowym życiu. Była pilnie potrzebna. Musiała zakończyć opowieść, której dały początek jej narodziny. Z dziecka rozczarowania przemienić się w kobietę, którą zawsze miała być zgodnie ze swoim przeznaczeniem. Silną i spełnioną.
***
Lady Isabelle przeciągnęła się leniwie w pościeli. Zawsze lubiła poranki. Szczególnie te, które następowały po udanej nocy. A poprzednia taka właśnie była. Burza i deszcz sprzyjają intymności. Tworzą nastrój. Łatwiej wtedy udawać, że jest się kruchą kobietką, chętnie szukającą schronienia w męskich ramionach. Faceci bardzo to lubią. Ona była silną osobowością, ale bawiła ją ta gra. W głębi serca też czasem trochę tęskniła za takim układem. To było miłe. Poczuć bezwarunkową miłość, ochronę, akceptację.
Na razie nie chciała wracać do rzeczywistości. Myśleć o tym, co dzieje się teraz na zamku, czy ktoś jej szuka i do czego za chwilę będzie musiała wrócić. Chwilowo była tutaj i zamierzała się cieszyć dobrą chwilą tak długo, jak to tylko możliwe.
Powiedziała Robertowi prawdę, więc jego łóżko stało się jedynym miejscem na świecie, gdzie nie musiała udawać. Czuła się z tym naprawdę dobrze.
Zaprosił ją wczoraj do swojego domu, choć wcześniej nie chciał się na to zgodzić. Ale nie odsyła się kobiety w ciąży w deszcz. Żaden dżentelmen by tego nie zrobił. A Robert był dobrze wychowany. Chciał ją wprawdzie odwieźć do domu, ale mu wytłumaczyła, że jazda nocą w taką burzę jest niebezpieczna. Stres może zaszkodzić dziecku.
Zgodził się z jej argumentami. Nie miał pojęcia, czy Isabelle mówi prawdę, ale wolał nie ryzykować. I w ten sposób znów znalazła się w miejscu, które wyjątkowo polubiła. W jego objęciach. Jeśli sądził, że lady Adler przyjmie jego honorową ofertę i prześpi się w pokoju gościnnym, szybko został wyprowadzony z błędu.
Isabelle obawiała się, że widzą się ostatni raz. Nie miała pewności, czy jeszcze uda jej się wymknąć z zamku. Istniało duże prawdopodobieństwo, że nie. Chciała się więc nacieszyć nocą z mężczyzną, jakiego nigdy wcześniej nie poznała.
Pasowali do siebie, lubili się. Świetnie się rozumieli, a jego dotyk sprawiał jej mnóstwo przyjemności.
Tylko że Robert był zwyczajnym kupcem. Choć pochodził z bardzo zamożnej rodziny, był młodszym synem i w procesie dziedziczenia dostał niewiele. Wybrał wolność i zaczął życie na własnych warunkach. Przeprowadził się do małego miasteczka i otworzył sklep z materiałami oferujący również usługę szycia sukien. To był straszny skandal. Rodzina Roberta wciąż miała nadzieję, że porzuci on to uwłaczające nazwisku zajęcie i wróci do domu, by stać się wprawdzie niezamożnym, ale szanowanym członkiem rodu, który poszuka sobie posażnej panny. Ich zdaniem stoczył się na dno.
On jednak sprawiał wrażenie szczęśliwego.
Podniósł się na łokciu i patrzył na Isabelle, która udawała, dość zresztą nieudolnie, że wciąż śpi. Była piękna. Nie wiedział, jak długo u niego zostanie i kiedy pojawi się znowu. Ale nie chciał płoszyć jej naciskiem ani morałami. Ponad wszystko cenił wolność i choć bardzo pragnął, by Isabelle została z nim dłużej, nie chciał, by zrobiła to inaczej niż z własnej, nieprzymuszonej woli.
– Podnieś powieki – poprosił z uśmiechem. – Przecież i tak wiem, że nie śpisz.
– Jesteś okropny. – Isabelle usiadła i poprawiła rozwichrzone loki. – Przeciętny mężczyzna w takiej chwili wpatruje się w twarz kobiety, zakochuje na zabój i tak dalej… Ma nawet nieprzyzwoite myśli, a ty jesteś taki nieromantyczny.
– Ja i bez tego mam w związku z tobą gorące pragnienia – odparł z uśmiechem – więc takie podchody możemy sobie darować. Jak się czujesz? – zapytał.
Isabelle pogładziła się po brzuchu. Wciąż był płaski, choć wydawało jej się, że wyczuwa delikatne zaokrąglenie.
– Dobrze – powiedziała. – Przy tobie nie mam nawet mdłości.
– Cieszę się – odparł Robert. – Bo u mnie na hrabiowskie śniadanie nie masz szans. Musiałem dzisiaj odprawić gospodynię, żeby jej oszczędzić skandalicznego widoku roznegliżowanej kobiety w moim łóżku, a tobie utraty reputacji.
– Ja nie mam reputacji. – Isabelle machnęła dłonią. – Niepotrzebnie się martwisz. Poza tym na szczęście nikt mnie tutaj nie zna.
– Z tą pewnością bym nie przesadzał – odparł Robert i ujął palcami jej długie loki. Uwielbiał ich miękkość. – Świat jest mały – powiedział powoli – a nazwisko Cantendorfów znane. Nikt się nie spodziewa lady Adler tutaj, na dodatek ubranej w zwykłą sukienkę, ale jeśli chcesz zachować swoje wizyty w tajemnicy, bądź ostrożna. Nigdy nie wiadomo, kto ma gdzieś jakiegoś szwagra albo dalekiego kuzyna. Hrabia z przyjemnością wykorzysta taką okoliczność przeciw tobie. Wyobraź sobie, jak zareaguje na jakąkolwiek wątpliwość, czy to jego dziecko.
Isabelle opadła na poduszki i westchnęła.
– Wciąż tylko komplikacje. Dlaczego nie może być chwili spokoju?
– W twoim życiu? – roześmiał się. – Przy takim temperamencie? Prędko nie wróżę.
– Bo się nie znasz na przepowiadaniu przyszłości – prychnęła.
– Potrafisz to zrobić lepiej?
– Oczywiście. Powiem ci, jak będzie. Zostanę żoną Aleksandra Cantendorfa jeszcze w tym miesiącu. Ciąża wymusza pośpiech w takich przypadkach. Osiądę na zamku jako jego pani, urodzę synka…
– Mojego…
– Nie przerywaj. Urodzę synka – kontynuowała.
– Albo córeczkę…
– To możliwe i nie ma znaczenia dla sprawy. Prawo dziedziczenia dawno zostało zmienione. Po narodzinach Aleksandra, żeby oszczędzić kolejnym pokoleniom takiego strachu. Może być dziewczynka. Będę ją kochać tak samo mocno.
– I tyle?
– Co byś jeszcze chciał?
– Nie będziecie za mną tęsknić? – zapytał, spoglądając jej w oczy tak głęboko, że szybko przymknęła powieki w obawie, że ten mężczyzna dostanie się tam, gdzie jeszcze nikomu nie udało się dotrzeć. W to miejsce jej duszy, w którym znajduje się prawda.
Milczała. Leżała przez chwilę, poprawiając się co chwila i szukając najwygodniejszej pozycji. Łóżko było zbyt twarde jak na standardy, do których była przyzwyczajona. Znacznie różniło się od pięknego rzeźbionego mebla z atłasowym baldachimem, który zostawiła na zamku.
– To będzie trochę trudne – przyznała. – Czuję się u ciebie wyjątkowo. Oddycham swobodnie po ciężkim czasie. To spora ulga i przyjemność.
– Mogłabyś tak żyć. Ja jestem otwarty – wyrwało mu się to spontanicznie, ale mówił prawdę. Nie wiedział, dlaczego Isabelle tak bardzo go pociąga, ale miał świadomość, że miłość nie zawsze jest logiczna. Łatwe do wyjaśnienia są związki z rozsądku, a on pragnął czegoś więcej.
– Wiem – odparła. – Tutaj mogę być sobą, to jest wyjątkowe, ale na dłuższą metę by się nie udało. Jesteś dla mnie za biedny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki