Saga rodu Cantendorfów 3: Prawdziwa miłość - Krystyna Mirek - ebook + audiobook

Saga rodu Cantendorfów 3: Prawdziwa miłość ebook

Krystyna Mirek

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wielowątkowa powieść z wyrazistymi bohaterami, wciągającą intrygą i ponadczasowym przesłaniem o tym, że dobro i miłość czynią cuda.

Hrabia Aleksander z ust umierającego świadka poznaje największy sekret zamku. Jeśli go ujawni, straci wszystko: majątek, tytuł i posiadłość. Jaką podejmie decyzję?

Lady Isabelle Adler, kochanka hrabiego, wreszcie wygrywa długoletnią wojnę. Jest o krok od ślubu z Aleksandrem. Czy ta przebiegła intrygantka zdobędzie się na ryzykowny ruch, czy może dobro zwycięży i odnajdzie w sobie tę dawną dziewczynę, która miała proste i czyste marzenia?

Kate po dramatycznych przeżyciach stara się przewartościować swoje pragnienia. Czy będzie potrafiła zapomnieć o skomplikowanej przeszłości hrabiego Aleksandra? W pustym zamku Cantendorf hula wiatr. Który z jego mieszkańców powróci w stare mury z nową nadzieją? Komu uda się zatrzymać szczęście?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 303

Oceny
4,6 (198 ocen)
141
43
8
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mardon1

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała
00
Irenawe

Dobrze spędzony czas

Typowy romans, mało ambitne czytadło. To trzecia książka Krystyny Mirek i ostatnia. Tak banalnego romansu dawno nie czytałam.
00
agnieszkakosowska

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca
00
Elwira1980

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana. polecam te trylogie
00
MonikaKonieczna76

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00

Popularność




Rozdział 1

Im gor­sza burza, tym zuchwa­lej ran­kiem świeci słońce. Jakby chciało zatrzeć ślady ataku i nie pozwo­lić na żadne narze­ka­nie. Bo jakże to robić, kiedy wokół taka sie­lanka. Wil­gotne liście błysz­czą, dokład­nie umyta trawa jest soczy­ście zie­lona, a powie­trze pach­nie czy­sto­ścią oraz orzeź­wie­niem.

Alice stała na szczy­cie wzgó­rza i podzi­wiała widok. Czuła, jak paruje jej prze­mo­czony do suchej nitki płaszcz. W butach chlu­po­tała woda, a włosy cia­sno przy­le­gały do wil­got­nego czoła. Mar­nie wyglą­dała. Za to pano­rama, która się przed nią roz­po­ście­rała, pre­zen­to­wała się prze­pięk­nie.

Hrab­stwo Can­ten­dorf było wyjąt­kowe – pokryte łagod­nymi wzgó­rzami, które skry­wały mię­dzy sobą jasno­nie­bie­skie jeziora, soczy­ście zie­lo­nymi poła­ciami lasów i łąk.

Powie­trze było kry­sta­licz­nie czy­ste, przezroczy­ste. W oddali, na szczy­cie wznie­sie­nia, pysz­nił się zamek Can­ten­dorf. Słońce wscho­dziło za nim, oświe­tla­jąc jego mury i deli­kat­nie bar­wiąc je na różowo. Wyso­kie wieże wyglą­dały jesz­cze pięk­niej niż zwy­kle oto­czone zie­le­nią parku oraz ogro­dów. Posia­dłość była ogromna. Cią­gnęła się od wie­ko­wych murów zamku – z dzie­siąt­kami pokoi, dłu­gimi kory­ta­rzami, zaka­mar­kami, wielką salą balową, sypial­nią pana domu, skarb­cem i piękną biblio­teką – przez sze­ro­kie pola i lasy, aż po hory­zont.

I to wszystko tak naprawdę należy do mnie! – wes­tchnęła Alice. Do kobiety, która w miej­sco­wej hie­rar­chii zaj­mo­wała jesz­cze nie tak dawno ostat­nie miej­sce. Była sie­rotą, znajdą, wiedźmą.

Spoj­rzała na zamek jesz­cze raz. Ostatni.

Odwró­ciła się, po czym ruszyła w drogę. Jesz­cze nie wie­działa dokąd. W nie­wiel­kim zawi­niątku nio­sła wszystko, co było jej potrzebne do roz­po­czę­cia nowego życia. Spory zapas monet mający moc natych­mia­sto­wego i sku­tecz­nego roz­wią­zy­wa­nia drob­nych bie­żą­cych nie­do­god­no­ści. Zabrała też dwie naj­cen­niej­sze książki z prze­pi­sami na leki, pełne jej odręcz­nych nota­tek. W cia­sny rulo­nik zawi­nęła trzy naj­lep­sze sukienki, a także kilka małych fla­ko­ni­ków ze spe­cy­fi­kami, które w kilka chwil zmie­nią bladą podróż­niczkę w ele­gancką kobietę.

Resztę dobytku miała w gło­wie i w sercu. Bar­dzo dobre miej­sca, by scho­wać to, co naj­cen­niej­sze. Nikt nie mógł jej tego ukraść ani zabrać. Jej naj­więk­szą siłą były umie­jęt­no­ści. Wie­działa, że gdzie­kol­wiek osią­dzie, jakie­kol­wiek miej­sce wybie­rze na nowy dom, da sobie radę. Wieść szybko się roz­nie­sie. Ludzie zaczną do niej przy­cho­dzić z cho­rymi dziećmi i wła­snymi dole­gli­wo­ściami. Naj­pierw tylko sąsie­dzi, potem ich zna­jomi. Począt­kowo wyłącz­nie ci biedni, ale z cza­sem pojawi się pierw­szy zna­czący gość, któ­remu leka­rze od lat nie potra­fią pomóc. Jeśli jej się uda, zaraz następni usta­wią się w kolejce. W jej sakiewce zaczną się poja­wiać pie­nią­dze.

Wes­tchnęła. Wie­działa bowiem, że jest także druga strona medalu.

Szybko dowie się o niej miej­scowy lekarz, naj­pew­niej sam dość słabo wykształ­cony, choć z dyplo­mem. Już dawno się prze­ko­nała, że brak wie­dzy czę­sto idzie w parze z wiel­kimi tytu­łami. Lekarz poczuje lęk na wieść o jej sku­tecz­no­ści i zacznie bun­to­wać miesz­kań­ców prze­ciwko niej. Do jego głosu dołą­czy się pastor, a potem kilku przed­sta­wi­cieli zna­czą­cych rodów. Alice znów znaj­dzie się w cen­trum uwagi. Będą ją nazy­wać wiedźmą i stra­szyć nią dzie­ciaki. Poka­zy­wać pal­cami, omi­jać z daleka, opo­wia­dać o niej nie­stwo­rzone histo­rie. A potem prze­pra­szać, gdy spo­tka ich jakieś nie­szczę­ście i okaże się, że jed­nak potrze­bują jej pomocy.

Ludzie wszę­dzie są tacy sami.

A może jed­nak nie?

Odwró­ciła się. Jesz­cze nie ode­szła, a już czuła tęsk­notę. Za miej­scem, w któ­rym się wycho­wała. Za wszyst­kimi wspo­mnie­niami. Choć miała tutaj nie­wielu przy­ja­ciół, byli oni praw­dziwi. Mimo że zma­gała się z uprze­dze­niami, to jed­nak zbu­do­wała życie na wła­snych warun­kach. Miała swój uro­kliwy domek, a kiedy zaczy­nała tęsk­nić za utra­coną w dzie­ciń­stwie rodziną, mogła usiąść na ławce pod wielką lipą i patrzeć na mury zamku. Jakby zawsze czuła, że coś ją wiąże z tym miej­scem. A teraz to, co zawsze tylko podej­rze­wała, stało się pew­no­ścią.

Była czę­ścią rodziny Can­ten­dor­fów. Ich jedyną, utra­coną córką.

Czuła się z tą myślą bar­dzo dobrze. Nie­ła­two jest dora­stać, nie mając poję­cia, kim się jest. Ten brak można się sta­rać czymś zapeł­nić, zbu­do­wać nową toż­sa­mość, ale poczu­cie ode­rwa­nia od korzeni będzie się odzy­wać, zwy­kle w naj­mniej odpo­wied­nich oko­licz­no­ściach.

Cza­sem lepiej nie wie­dzieć – mawiała okrutna stara kobieta, która ją wycho­wała. Zapewne są takie przy­padki. Ten jed­nak oka­zał się inny.

Alice była córką hra­biny Can­ten­dorf. Nie wie­działa, w jaki spo­sób zna­la­zła się w domu miej­sco­wej zie­larki, cie­szą­cej się złą sławą praw­dzi­wej wiedźmy, ale miała pew­ność, że nie stało się to z winy jej praw­dzi­wej mamy. Hra­bina przez całe życie za nią tęsk­niła, nie mając poję­cia, że dziew­czynka znaj­duje się tak bli­sko.

Ta tęsk­nota drę­czyła je obie.

Alice się odwró­ciła. Nie chciała już do tego wra­cać. Naj­waż­niej­sze, że poznała prawdę. Nie zale­żało jej na zamku, dzie­dzic­twie ani majątku. Chciała tylko wie­dzieć, kim naprawdę jest. I osią­gnęła swój cel.

Pomo­gła jej Kate. Rudo­włosa młoda dziew­czyna, która zna­la­zła długo poszu­ki­wane wyja­śnie­nie tajem­nicy.

Co się z nią teraz dzieje? – zasta­no­wiła się Alice. O dawna już nie nawią­zy­wała nowych przy­jaźni. Była nie­ufna i nie potrze­bo­wała wielu ludzi dokoła, by odczu­wać szczę­ście. Wystar­czało jej zaci­sze odcię­tego od świata ogrodu, domu, ksią­żek oraz wła­snych myśli. Ludzie nie mieli przed nią tajem­nic, dla­tego wcale jej nie cie­ka­wili. Zawsze uwa­żała, że liczba sce­na­riu­szy, według któ­rych toczyło się ich życie, była nie­wielka, dla­tego zbyt czę­sto się powta­rzały. Te same zmar­twie­nia, kło­poty, błędy, marze­nia, sła­bo­ści.

Ale cza­sem poja­wiały się wyjątki. Nale­żała do nich Kate.

Alice ruszyła ener­gicz­nie z miej­sca i szła coraz szyb­ciej, jakby się bała, że kolejne spoj­rze­nie na odda­la­jący się zamek sprawi, że zawróci. A tego nie chciała.

Posta­no­wiła zosta­wić dawne życie za sobą.

Kate da sobie radę – pomy­ślała i zatrzy­mała się na chwilę, by zdjąć płaszcz. Chciała w coraz cie­plej­szych pro­mie­niach słońca wysu­szyć prze­mok­niętą nocą sukienkę. Zdjęła też buty. Wolała iść boso, nara­ża­jąc stopy na otar­cie o kamie­nie, niż przy każ­dym kroku słu­chać mla­ska­nia wody w prze­mo­czo­nych trze­wi­kach.

Nie musiała się przej­mo­wać kon­we­nan­sami. Nie była prze­cież damą z towa­rzy­stwa. Nikt nie wie­dział, że w jej żyłach pły­nie krew rodu Can­ten­dor­fów. To też, para­dok­sal­nie, zapew­niało poczu­cie wol­no­ści.

Kate da sobie radę – powtó­rzyła w myślach, po czym na roz­staju dróg skrę­ciła w prawo. Dukt opa­dał za wznie­sie­nie, więc po chwili mogła się już bez­piecz­nie oglą­dać za sie­bie. Zamku nie było widać.

***

– Wezwij­cie wiedźmę! Lekarz nic tu nie pomoże. – Caro­line Mil­ton z prze­ra­że­nia odcho­dziła od zmy­słów. Czu­wała przy córce przez całą noc. Gorączka nie spa­dła nawet na chwilę, choć pró­bo­wali ją obni­żać na wiele spo­so­bów. Lekarz bez­rad­nie roz­kła­dał ręce i naka­zy­wał się modlić.

– Kate jest silna i młoda – pró­bo­wał nie­udol­nie pocie­szać rodzi­ców. – Ale ja bym radził wezwać pastora. Tak na wszelki wypa­dek – doda­wał szybko, odwra­ca­jąc wzrok.

Nie musiał tego mówić. Stan dziew­czyny był poważny i nie trzeba było mieć upraw­nień lekar­skich, by to dostrzec. Gorączka zabar­wiła policzki Kate na nie­ładny, cegla­sty kolor. Skóra na policz­kach stała się sucha i szorstka, wargi spierzch­nięte. Kate spała, ale bar­dzo nie­spo­koj­nie. Nic nie mówiła. Oddy­chała, łapiąc gło­śno powie­trze, jakby cią­gle bra­ko­wało jej tchu, lub osu­wała się w dziwne odrę­twie­nie. Wtedy w pokoju zapa­dała prze­ra­ża­jąca cisza.

Do tej jed­nej sprawy ogra­ni­czał się teraz cały świat Caro­line Mil­ton. Skur­czył się i wszystko inne prze­stało mieć zna­cze­nie. Liczył się tylko ten jeden dźwięk. Oddech jej dziecka. Wsłu­chi­wała się w niego czuj­nie, bo był jedy­nym łącz­ni­kiem z Kate.

Ta dziew­czyna zacho­wy­wała się tak dziel­nie. Kiedy oni wpa­dali w panikę, Kate – choć naj­młod­sza – oka­zy­wała spo­kój i zawsze wie­działa, co należy zro­bić.

Ale ciąża kochanki narze­czo­nego ją poko­nała.

Trudno się dzi­wić. To ozna­czało zdradę. Taką naj­gor­szą, jaka może spo­tkać czło­wieka, kiedy na całej linii zawo­dzi pierw­sza praw­dziwa miłość. Serce jest jesz­cze młode, deli­katne, nie­za­pra­wione w życio­wych bojach. Wszystko boli moc­niej.

– Moja maleńka dziew­czynko – wyszep­tała Caro­line, głasz­cząc cie­płą dłoń córki. – Wra­caj do nas. Pro­szę cię, wra­caj do nas.

Kate nie zare­ago­wała.

– Niech ktoś wresz­cie pośle po wiedźmę! – zawo­łała znowu w stronę domow­ni­ków. – Wpa­ko­wała naszą córkę w te kło­poty, niech się teraz na coś przyda.

– Już tam byłam. – Madame Ele­anor po raz pierw­szy w życiu miała nie­dbałą fry­zurę i ubło­cony dół sukni. Bie­gła na skróty przez pola. Ale w domu Alice na gwał­towne puka­nie odpo­wie­działy jej cisza i zary­glo­wane okna. Miała złe prze­czu­cia, któ­rymi jed­nak na razie nie chciała się dzie­lić. – Po połu­dniu spró­buję jesz­cze raz. Teraz nikogo nie zasta­łam.

– Jak to moż­liwe? – zdzi­wiła się Caro­line. – Do tej pory wciąż była nie­da­leko. Wtrą­cała się do każ­dej sprawy. Krę­ciła się po naszym ogro­dzie. A teraz, kiedy jest naj­bar­dziej potrzebna, nawet pani nie może jej zna­leźć.

– Przy­kro mi.

– Wiem, ale to bez­war­to­ściowa waluta, kiedy komuś umiera dziecko. – Caro­line nawet nie zda­wała sobie sprawy, że jest zbyt szorstka i nie­spra­wie­dliwa. Cier­piała tak bar­dzo, że na żadne inne uczu­cia nie star­czyło już miej­sca. Bała się, że Kate tym razem sobie nie pora­dzi. Pło­mie­nie ludz­kiego życia nie palą się jed­na­kowo. Jedne są równe, inne led­wie się tlą przez całe lata, ale bywają takie, które wcze­śnie wybu­chają wiel­kim ogniem, by szybko zga­snąć.

Jej młod­sza córka taka wła­śnie była. Ener­giczna, zbyt żywio­łowa i zawsze gotowa do dzia­ła­nia. Czy wyczer­pała już swój los wiel­kimi prze­ży­ciami, które jej przy­pa­dły na samym jego star­cie?

Caro­line poło­żyła głowę na poduszce córki. Ból roz­sa­dzał jej czaszkę. Migrena nie zmar­no­wała takiej wybor­nej oka­zji do ataku.

Madame Ele­anor się wyco­fała. Słowa pani Mil­ton nie były miłe ani spe­cjal­nie deli­katne, nie miała jed­nak żalu. Kie­dyś sama prze­żyła podobną sytu­ację i rozu­miała, jak wiel­kie towa­rzy­szą jej emo­cje. Jej syn rów­nież wal­czył o życie, a ona wie­działa, jakie to cier­pie­nie. Czło­wiek nie panuje nad tym, co mówi.

Wyszła po ciu­chu z sypialni Kate. Posta­no­wiła pójść do Alice jesz­cze raz. Usiąść na ławce przed domem poło­żo­nym z dala od uczęsz­cza­nych dróg i pocze­kać tak długo, jak będzie trzeba.

Nie wie­rzyła, że Alice mogłaby je teraz zosta­wić. Porzu­cić Kate w momen­cie, kiedy naj­bar­dziej potrze­bo­wała pomocy. Łączyło je coś wię­cej niż zwy­kły układ. To była praw­dziwa przy­jaźń. Ale czy można się przy­jaź­nić z wiedźmą?

***

Oddech. To było dziś naj­cen­niej­sze słowo w hrab­stwie Can­ten­dorf. Oczy­wi­ście nie dla tych, któ­rzy łapali go bez trudu. Ci nawet przez chwilę nie myśleli o tym, że mają dostęp do tego życio­daj­nego cudu. Taką świa­do­mość zyskuje się wyłącz­nie wtedy, kiedy jest się w trud­nej sytu­acji.

Kle­men­tyna Ham­mond w tak dra­ma­tycz­nej nie była jesz­cze ni­gdy. Nawet w naj­gor­szych momen­tach, kiedy ryzy­ko­wała życiem, by chro­nić rodzinę Can­ten­dor­fów, nie czuła tego co teraz. Takiej roz­pa­czy i stra­chu.

Leżała na zim­nej kamien­nej pod­ło­dze i wal­czyła o każdą kolejną sekundę. To była naj­gor­sza noc w jej życiu, choć dotąd zawsze była prze­ko­nana, że tamta, w cza­sie któ­rej obie z hra­biną stra­ciły swoją maleńką dziew­czynkę, pobiła wszel­kie rekordy dra­ma­ty­zmu i nic już ni­gdy nie będzie w sta­nie przy­ćmić tego bólu. Jed­nak tak się stało.

Nie miała prawa prze­żyć tej nocy. Zamknięta w skarbcu bez­sku­tecz­nie wołała o pomoc. Brak wody, słabe serce, ziąb cią­gnący od kamien­nej pod­łogi i strach to były oko­licz­no­ści zdolne powa­lić nawet naj­sil­niej­szego. Ona jed­nak wal­czyła o każde kolejne ude­rze­nie prze­cią­żo­nego serca. O naj­słab­szy oddech.

Ta samotna noc, spę­dzona w zamknię­tym skarbcu peł­nym pamią­tek prze­szło­ści i duchów, które nawie­dzały ją aż do świtu, była dla niej prze­ło­mowa. Uświa­do­miła jej po raz pierw­szy, co tak naprawdę zro­biła. Do czego namó­wiła swoją uko­chaną panią. Winne były obie. Ale Kle­men­tyna bar­dziej. Bo to ona wymy­śliła i zre­ali­zo­wała cały kar­ko­łomny plan. Teraz nie mogła uwie­rzyć w to, że choć przez chwilę wyda­wał jej się dobry. Wtedy myślała ina­czej. Że ma prawo to zro­bić, bo jej inten­cje są dobre. A słuszny cel uświęca nędzne środki.

Zaczęła słu­żyć w zamku jako mała dziew­czynka. Przy­no­siła drewno do komin­ków, sypała kacz­kom ziarna, bie­gała na posyłki. Wszystko to za talerz pożyw­nej zupy w połu­dnie, a wie­czo­rem pajdę chleba z masłem, cza­sem posma­ro­waną mio­dem przez życz­liwą kucharkę. Takich dziew­czy­nek było w majątku kilka. Córki słu­żą­cych bie­gały mię­dzy per­so­ne­lem i wdra­żały się do pracy. Trak­to­wano je dobrze, ale nie miały więk­szego zna­cze­nia dla zam­ko­wych spraw. Jed­nak Kle­men­tyna była bystra. W lot łapała pole­ce­nia i miała dar bycia zawsze w miej­scu, w któ­rym jej aku­rat naj­bar­dziej potrze­bo­wano. Dosko­nale znała zamek. Bez stra­chu prze­mie­rzała dłu­gie kory­ta­rze, zaglą­dała do zamknię­tych pokoi, ryzy­ku­jąc karą, i zada­wała mnó­stwo pytań. To dener­wo­wało oto­cze­nie, ale wyba­czano jej, bo potra­fiła być wspar­ciem.

Szybko została liczącą się pomoc­nicą, choć miała wtedy nie­spełna dzie­sięć lat. Jako nasto­latka awan­so­wała na poko­jówkę, a kiedy do zamku przy­była młoda żona hra­biego, stała się jej prawą ręką, powier­nicą i przy­ja­ciółką.

Kochała ją. Dbała. Trosz­czyła się. Żyła jej pro­ble­mami. Nie spała po nocach z powodu utarczki hra­biny z mężem, jakby to był jej zwią­zek. Mar­twiła się każdą kolejną mie­siączką, ozna­cza­jącą, że i tym razem nie udało się zajść w ciążę, jakby to ona cze­kała na dzie­dzica. Cza­sem nawet bolał ją brzuch w te dni, choć to było zupeł­nie bez sensu. To wszystko wyłącz­nie z dobroci serca. Nie dla korzy­ści.

Kle­men­tyna była kobietą o suro­wych zasa­dach, ale też wyjąt­ko­wej bystro­ści umy­słu. Kiedy inni zała­my­wali ręce, ona znaj­do­wała spo­sób na roz­wią­za­nie pro­blemu. To wła­śnie ją zgu­biło. Pierw­sze suk­cesy przy­szły bowiem szybko. Kie­ru­jąc się radami swo­jej poko­jówki, hra­bina zre­or­ga­ni­zo­wała pracę służby. Kilka osób zwol­niono, zatrud­niono nowe. I od razu było widać, jak słuszne były te posu­nię­cia. Życie na zamku toczyło się płyn­niej, zapa­no­wał porzą­dek. Hra­bina była wdzięczna swo­jej pomoc­nicy. A ta rosła w siłę. Powie­rzano jej coraz waż­niej­sze sprawy, dawano coraz wię­cej wła­dzy.

Aż stała się gospo­dy­nią, drugą po hra­bi­nie Can­ten­dorf kobietą na zamku. Była wdzięczna za ten spo­łeczny awans. Dosta­wała dobrą pen­sję, a wszy­scy ją sza­no­wali. Mogli tak żyć we trójkę przez całe lata – hra­bia, hra­bina i ona sama. Bo Kle­men­tyna nie chciała wycho­dzić za mąż. Nie miała czasu na randki, pota­jemne uści­ski i tym podobne sprawy. Dopiero jako doj­rzała kobieta poża­ło­wała tego stra­co­nego czasu i pró­bo­wała go nad­ro­bić, bio­rąc sobie młod­szego kochanka. Ale w mło­do­ści żyła tylko spra­wami swo­jej uko­cha­nej pani i jej męża.

Była u szczytu, kiedy hra­bina wła­śnie z nią jako pierw­szą podzie­liła się rado­sną wie­ścią. Kle­men­tyna znała tajem­nicę, jesz­cze zanim o wszyst­kim dowie­dział się mąż. I przy­się­gła sobie, że zrobi, co w jej mocy, by chro­nić przy­ja­ciółkę. Spra­wić, by tak długo wycze­ki­wana ciąża zakoń­czyła się szczę­śli­wie.

Hra­bina Can­ten­dorf przez wiele lat sta­rała się o dziecko. Żyła pod wielką pre­sją, bo wciąż ją o to pytano, a ocze­ki­wa­nia rodziny były wyra­żane wprost. Kiedy wresz­cie się udało, źle zno­siła swój odmienny stan i to praw­dziwy cud, że kolejne mie­siące nie przy­nio­sły poro­nie­nia. Można było przy­pusz­czać, że jest to jej jedyna szansa na spro­wa­dze­nie na świat upra­gnio­nego syna. Słaba i wątła nie nada­wała się do roli matki wie­lo­dziet­nej.

Tym­cza­sem spo­czy­wał na niej wielki obo­wią­zek – wyda­nie na świat syna. Dzie­dzi­cze­nie było moż­liwe wyłącz­nie w męskiej linii. Gdyby uro­dziła się dziew­czynka, rodzina Can­ten­dor­fów stra­ci­łaby zamek i posia­dłość.

Cały mają­tek prze­szedłby w ręce stryja, czło­wieka okrut­nego i poryw­czego, o któ­rym plot­ko­wano, że jest chory psy­chicz­nie.

Dzi­siaj, kiedy pani Ham­mond leżała na pod­ło­dze skarbca, przy­ci­ska­jąc poli­czek do chłod­nej posadzki, to wszystko wyda­wało jej się takie łatwe do roz­wią­za­nia. Mogli dać życiu szansę. Może zna­la­złoby się inne wyj­ście. Kolejna ciąża? Ale wtedy wszy­scy byli pewni, że naro­dziny chłopca to jedyna szansa. Stryj już się prze­cha­dzał po zamku. Pró­bo­wał się wtrą­cać, choć jego prawa były żadne.

Sprawę utrud­niał fakt, że hra­bia miał trzy młod­sze sio­stry. Gdyby stra­cił mają­tek, także one zna­la­złyby się w trud­nym poło­że­niu. Ich dobro Kle­men­tyna rów­nież brała pod uwagę, kiedy wpro­wa­dzała w życie swój sza­leń­czy plan, który tak dra­ma­tycz­nie się zakoń­czył.

Bo stało się to, czego oba­wiali się naj­bar­dziej.

Uro­dziła się dziew­czynka…

Dziecko roz­cza­ro­wa­nie.

Wła­ści­wie łatwo można było to prze­wi­dzieć. Szanse, że hra­bina nosi pod ser­cem synka, były równe tym, że powije córeczkę.

A jed­nak tylko Kle­men­tyna była na to przy­go­to­wana. Z wła­ściwą dla sie­bie prze­ni­kli­wo­ścią opra­co­wała zawczasu świetny plan i wszystko zor­ga­ni­zo­wała. Nie wie­działa tylko jed­nego: dosko­nałe plany mają jedną zasad­ni­czą wadę. Zawsze jest w nich luka. I o ile w sła­bych pomy­słach twórca jest czujny, bo wie, że w każ­dej chwili coś może się posy­pać, o tyle w pla­nach dosko­na­łych pycha zaj­muje miej­sce roz­sądku. Prze­sła­nia oczy, mąci zdol­ność rozu­mo­wa­nia. Spra­wia, że czło­wiek sku­pia się na szcze­gó­łach tak bar­dzo, że nie dostrzega naj­waż­niej­szego. Luk wiel­kich niczym zamek Can­ten­dorf.

Jej plan był wspa­niały. Szczę­ście sprzy­jało. Zbiegi oko­licz­no­ści poja­wiały się jak na zawo­ła­nie. Uznała, że to znak, że los jest po jej stro­nie. A jed­nak stra­ciła z oczu to, co naj­waż­niej­sze.

Drgnęła, bo wyda­wało jej się, że sły­szy jakiś dźwięk. Pró­bo­wała zawo­łać, ale z zaschnię­tego, zachryp­nię­tego gar­dła nie wydo­był się już żaden dźwięk. Zdarła je poprzed­niego wie­czoru, bez­sku­tecz­nie wzy­wa­jąc pomocy, aż zabra­kło jej tchu. Nikt nie odpo­wie­dział. Teraz też za drzwiami zapa­dła cisza. Może tylko jej się wyda­wało, że ktoś szedł kory­ta­rzem. Umę­czony długą nocą umysł nie odróż­niał już snu od jawy.

Miała dziwne wra­że­nie, że jest na zamku sama. Potężny budy­nek, wypeł­niony zwy­kle rze­szą służby, teraz wyda­wał się cał­ko­wi­cie opu­sto­szały. To pew­nie było złu­dze­nie spo­wo­do­wane gru­bymi murami wieży, w któ­rej utkwiła, ale coś było na rze­czy.

Umrę tutaj – uświa­do­miła sobie.

Hra­bia Alek­san­der nie zaglą­dał zbyt czę­sto do skarbca. Był pod tym wzglę­dem zupeł­nie inny niż jego ojciec. Nie dbał z nale­żytą sta­ran­no­ścią o archi­wum ani o rodzinne pamiątki.

Nic w tym dziw­nego – pomy­ślała po raz pierw­szy. – Prze­cież to nie jego praw­dziwy dom, nie jego ojciec i matka, zamek ani nazwi­sko.

To cie­kawe, że te myśli poja­wiły się w jej gło­wie dopiero teraz. Ona jedna znała całą prawdę, a jed­nak ni­gdy wcze­śniej nie miała cie­nia wąt­pli­wo­ści, że Alek­san­der to praw­dziwy Can­ten­dorf. Krew z krwi. Wła­ściwy czło­wiek w naj­lep­szym dla niego miej­scu. Tym, które ona dla niego wybrała.

Ale pomy­liła się. Teraz rozu­miała to w pełni. Nie da się oszu­kać losu. Tylko prawda może zbu­do­wać spo­kojne szczę­ście. Oszu­stwo, nawet jeśli jest bar­dzo dobrze ukryte, ema­nuje złą ener­gią i prze­nika wszystko. Każde dzia­ła­nie, myśl i czyn. Nie pozwala o sobie zapo­mnieć.

Umrę tutaj – pomy­ślała po raz drugi. Smutny był to koniec dla kobiety, która tak pięk­nie zaczęła. Wspi­nała się po szcze­blach kariery we wspa­nia­łym tem­pie, by pod koniec życia zostać z klę­ską w sercu. Prze­grała wszystko. Czy­ste sumie­nie, sza­cu­nek ludzki i dobro Can­ten­dor­fów. Rodzina upa­dła. Mimo całego wysiłku, pod­stę­pów i krwi, którą gospo­dyni miała na rękach. Krwi nie­win­nych dziew­czyn, któ­rym przy­tra­fił się pech, że sta­nęły na jej dro­dze, nie paso­wały do układu, który wymy­śliła.

To wprost nie­wia­ry­godne, jak długo czło­wiek może żyć w fik­cji.

Jej inten­cje były kie­dyś czy­ste, pobudki szla­chetne. Wyszła z dobrego punktu i to przez wiele lat wyda­wało jej się dosta­tecz­nym uspra­wie­dli­wie­niem. Ale teraz nie potra­fiła się dłu­żej oszu­ki­wać. Prawda spły­nęła na nią w jed­nym momen­cie. Bar­dzo mocno. Aż zabra­kło jej tchu i sił nawet do tego, by się pod­nieść z pod­łogi.

Była winna.

***

– Gdzie jest gospo­dyni? – Dopiero póź­nym popo­łu­dniem to pyta­nie padło w kuchni.

– Nie wiem. – Kamer­dy­ner leni­wie obie­rał jabłko. Kroił je w ide­al­nie równe cząstki, a następ­nie ukła­dał z nich wachlarz na por­ce­la­no­wym, ręcz­nie malo­wa­nym tale­rzu z zastawy hra­biego.

– Myśla­łam, że zano­si­łeś jej śnia­da­nie. – Kucharka była zdu­miona jego spo­ko­jem. Wszy­scy na zamku wie­dzieli, co łączy tych dwoje.

– Zro­bi­łem to – odparł kamer­dy­ner – ale nie zasta­łem jej w pokoju. Tacę poło­ży­łem na sto­liczku, jeśli będzie miała ochotę, to coś zje. Wiesz, jaka jest Kle­men­tyna. Nie lubi, kiedy ktoś się wtrąca. A teraz z całą pew­no­ścią znowu coś knuje.

– Nie mar­twisz się?

Henry oparł się wygod­nie o drew­niane plecy krze­sła. Ode­tchnął głę­boko.

– Ani tro­chę – powie­dział z pełną szcze­ro­ścią. – Wszystko mi już jedno. Niech się nawet zatłuką na kupie, ja w tym nie mam zamiaru brać udziału.

– Jesteś oso­bi­stym kamer­dy­ne­rem hra­biego – przy­po­mniała mu kucharka. W tej rodzi­nie służba była bar­dzo przy­wią­zana do hra­bio­stwa, a zwłasz­cza poko­jówki i oso­bi­sty kamer­dy­ner. Lecz Henry od początku był inny.

– Pamię­tam. – Kiw­nął głową. – Ale to już nic dla mnie nie zna­czy. Zre­zy­gnuję z tej posady, jak tylko nada­rzy się pierw­sza oka­zja.

– Naprawdę? – Kucharka nie mogła w to uwie­rzyć. – Gdzie ci będzie tak dobrze?

– Wszę­dzie – odparł sta­now­czo. – Możni pano­wie zwy­kle nie są wzo­rem cnót, ale to, co zro­bił hra­bia Alek­san­der, to nawet jak dla mnie za dużo. A wiesz, że nie mam zbyt suro­wych zasad.

– Cho­dzi ci o Kate?

– Jasne. – Henry zaczął jeść jabłko szyb­ciej, niż miał zamiar, ale zde­ner­wo­wał się na samą myśl o postę­po­wa­niu swo­jego pana. – Pierw­szy raz w życiu tak kogoś polu­bi­łem. Trzy­ma­łem za nich kciuki. Myśla­łem, że naprawdę się kochają.

– Prze­cież nie wie­rzysz w miłość. – Kucharka usia­dła naprze­ciw niego i bez pyta­nia poczę­sto­wała się jego jabł­kiem.

– Pew­nie, że nie – obru­szył się. – I, jak widać, mam rację. Ale w tym przy­padku nawet ja dałem się nabrać. Uwie­rzy­łem, że dzieje się mię­dzy nimi coś magicz­nego.

– Nie wie­dzia­łam, że jesteś taki roman­tyczny.

– Ja też nie. Ale Kate zła­pała mnie za serce. Jakby była moją córką czy coś. W każ­dym razie dobrze jej życzy­łem – dodał i wrzu­cił do ust duży kawa­łek jabłka, żeby już nie musieć wię­cej o tym mówić.

– Fakt – przy­znała kucharka. – Ja też mam takie nie­przy­jemne uczu­cie po tej histo­rii i już chyba nie będę umiała praw­dzi­wie sza­no­wać hra­biego Alek­san­dra. Po co się z nią zarę­czał, skoro sypiał z Isa­belle? Nie rozu­miem tego. Prze­cież mógł się od razu oże­nić z lady Adler. Jest wdową. Nikt by im nie prze­szko­dził. Dla­czego więc tak bar­dzo skrzyw­dził Kate?

– Bo jest zły – odparł kamer­dy­ner bez waha­nia. – Taki praw­dzi­wie zły. Do szpiku kości. Bie­rze to, na co ma ochotę, i za nic nie płaci. Ale tym razem zosta­nie uka­rany. Mał­żeń­stwo z lady Isa­belle Adler – roze­śmiał się z drwiną. – Nie zazdrosz­czę.

– Ja też nie. – Kucharka kiw­nęła głową, zabrała Henry’emu ostatni kawa­łek jabłka tuż sprzed wycią­gnię­tej dłoni, po czym wes­tchnęła. – Masz rację. Lady Isa­belle da hra­biemu dobrze popa­lić. Ale to nie pomoże bied­nej Kate.

– O tym wła­śnie cią­gle myślę – odparł kamer­dy­ner. – Bogaci i wpły­wowi bawią się nami jak pion­kami w grze. A nawet gorzej. O swoje sza­chy hra­bia dba, a narze­czoną potrak­to­wał tak, że już gorzej nie można. Ona się od tego ni­gdy nie uwolni. Ludzie będą gadać w nie­skoń­czo­ność.

– Wiesz co? – Kucharka zerwała się od stołu. – Mam pomysł. A gdyby tak się skrzyk­nąć wszy­scy razem i dać jej odczuć, że jeste­śmy po jej stro­nie? Prze­cież ona nic nie zawi­niła. Zako­chać się ludzka rzecz. Nawet głu­pio się zako­chać. Hra­bia mamił ją obiet­ni­cami. Star­sza i mądrzej­sza od niej by się pogu­biła.

– Co masz na myśli?

Kucharka aż dostała wypie­ków z prze­ję­cia.

– Poga­damy ze służbą w innych domach, z naszymi rodzi­nami – mówiła szybko. – Każdy u sie­bie. Kiedy Kate wyj­dzie z domu, nie będzie tematu. Zacho­wamy się jak gdyby ni­gdy nic. Z pełną życz­li­wo­ścią.

– To się nie uda. Każ­dego nie prze­ko­nasz. Zawsze jakaś świ­nia się wyła­mie.

– Może. Ale nie znasz ludzi. Cza­sem potra­fią się tak połą­czyć, że nawet naj­gorsi na chwilę łagod­nieją. A uwierz mi, że obu­rze­nie na postę­po­wa­nie hra­biego jest powszechne. Miały być piękny ślub, praw­dziwe uczu­cie. A jest wstrętna, obrzy­dliwa zdrada. Byłam dzi­siaj skoro świt na targu. Wszy­scy gadają tylko o tym.

– Może masz rację – zasta­no­wił się kamer­dy­ner. – Ja jestem za. Zaraz wycią­gnę listy Kle­men­tyny i napi­szę do jej zna­jo­mych. Ma bar­dzo dużo dobrych, wpły­wo­wych kon­tak­tów.

– Nie boisz się? Wiesz, że się wściek­nie, kiedy się dowie, że grze­ba­łeś w jej rze­czach.

– Jakoś już nie – odparł. – Wpraw­dzie trudno się domy­ślić, gdzie ona się teraz podziewa i co knuje, ale czuję, że jej moc słab­nie. Jak­bym miał nad­przy­ro­dzone talenty – roze­śmiał się znowu.

– Jej też nie lubisz? – zapy­tała kucharka. Ten romans star­szej gospo­dyni, naj­waż­niej­szej kobiety na zamku, z kamer­dy­ne­rem zawsze wzbu­dzał cie­ka­wość, a Henry ni­gdy wiele o tym nie opo­wia­dał.

– Za dużo wiem – odparł tym razem. – To pro­blem. Kie­dyś wie­dzia­łem mniej i to był piękny, bar­dzo wygodny czas w moim życiu. Korzy­sta­łem z przy­jem­no­ści i żyłem sobie spo­koj­nie. Nie­stety, ostat­nio mam pro­blem ze zbyt dobrym koja­rze­niem fak­tów. A jak połą­czysz jedną nitkę z drugą, to zaraz poja­wia się kolejna. Chyba nie chcę znać całej prawdy, wolę wie­rzyć, że się mylę. Że Kle­men­tyna nie byłaby zdolna do takich rze­czy.

– Współ­czuję – powie­działa kucharka. – Popatrz, jak wszystko się zmie­niło w tak krót­kim cza­sie.

– Tego też mam dość. – Henry rów­nież wstał. – Długo tu już nie zostanę. Poszu­kam innego miej­sca pracy. W domu, w któ­rym cho­ciaż przez jeden rok ludzie pozo­stają tymi, za któ­rych się podają, i nie wyda­rzają się żadne rewo­lu­cje. Nowe żony poja­wiają się raz, mak­sy­mal­nie dwa razy w ciągu życia, a gospo­dy­nie zaj­mują się doglą­da­niem gospo­dar­stwa, nie knu­ciem okrut­nych intryg.

– Ni­gdy jej nie kocha­łeś? – odwa­żyła się zapy­tać kucharka. Wcze­śniej nie zda­rzyło im się tak szcze­rze i otwar­cie roz­ma­wiać

– Daj spo­kój. – Mach­nął dło­nią. – To sta­ruszka.

– Od czasu cho­roby tak, ale wcze­śniej było w niej wię­cej życia niż we wszyst­kich czte­rech żonach hra­biego razem wzię­tych.

– To prawda – Henry się uśmiech­nął i obli­zał usta. – Tem­pe­ra­mentu jej nie bra­ko­wało. Na początku nawet mnie to fascy­no­wało. Ale to nie wystar­czy, by poko­chać kobietę.

– A czego trzeba jesz­cze? – zacie­ka­wiła się kucharka.

– Szcze­rego spoj­rze­nia, dobrego serca, łagod­no­ści… – zaczął wymie­niać.

– Jak u Kate.

Poki­wał głową. A potem spoj­rzał w bok, gdzieś bar­dzo daleko.

– Nawet o tym nie myśl. – Zasko­czona kucharka nie mogła uwie­rzyć, że coś takiego przy­szło mu do głowy. – Dla cie­bie to prze­cież nie­re­alne.

– Wiem – kiw­nął głową – ale nie jest mi z tego powodu łatwiej. Idę – powie­dział, po czym wstał ener­gicz­nie. – Zro­bię przy­naj­mniej to, co mogę. Napi­szę te listy. Może Kle­men­tyna nie wróci szybko i zdążę.

– Miejmy nadzieję, że prze­pa­dła na dobre – dodała kucharka na koniec. Jakoś nikt szcze­gól­nie nie tęsk­nił za prze­ło­żoną. Nie szu­kano jej też ze zbyt dużą inten­syw­no­ścią. Nie lubiła, gdy się wtrą­cano w jej sprawy, i to spra­wiło, że ludzie trzy­mali dystans.

***

Kle­men­tyna leżała na zim­nej pod­ło­dze i modliła się, by ktoś zaczął jej szu­kać. Nie wie­działa, do jakiego boga się zwraca. Nie było pew­no­ści, czy dla takich jak ona w ogóle ist­nieje jaka­kol­wiek wyż­sza instan­cja skłonna wziąć pod uwagę oko­licz­no­ści łago­dzące.

W każ­dym razie bóg jak na razie mil­czał i nie robił nic, by jej pomóc. W zasa­dzie nic w tym dziw­nego. Ona sama ni­gdy nie dbała o bli­skie z nim kon­takty, a od tam­tej pamięt­nej nocy, kiedy na zamku poja­wił się Alek­san­der, uda­wała, że nic ich nie łączy. Teraz więc nie wie­działa, w jaki spo­sób pro­sić o ratu­nek i czy w ogóle ist­nieje taka moż­li­wość.

Pozo­stało jej liczyć na ludzi.

Henry – pomy­ślała.

Tak wiele dla niego zro­biła. Chro­niła go, zała­twiała przy­wi­leje. Powi­nien być jej wdzięczny. Może tro­chę go wyko­rzy­sty­wała, ale prze­cież dzięki niej zyskał wiele korzy­ści. Nie miała jed­nak złu­dzeń. Bystrość umy­słu cza­sem prze­szka­dza. Czło­wiek nie może hodo­wać fał­szy­wej nadziei.

Spoj­rzała na drzwi i wytę­żyła słuch. Nikt jed­nak nie nad­cho­dził. Wie­działa, że Henry nie kiw­nie pal­cem, by ją zna­leźć.

A Alek­san­der? Dziecko, któ­remu poświę­ciła szmat swo­jego życia. Dała mu naj­lep­szy los, jaki można było sobie wyma­rzyć. Sta­tus hra­biego Can­ten­dorfa.

Ale on to wszystko znisz­czył. Zaprze­pa­ścił swoją szansę.

Wes­tchnęła i zmo­bi­li­zo­wała wszyst­kie siły, by pod­czoł­gać się pod szafę. Znaj­do­wały się w niej wszyst­kie suk­nie ślubne panien mło­dych, które prze­kro­czyły próg zamku. Były cenne, ale pani Ham­mond się tym nie przej­mo­wała. Otwo­rzyła drzwi, mocno nimi szar­piąc. Tka­niny spa­dły na pod­łogę. Musiała umo­ścić sobie wygod­niej­sze posła­nie. Czuła, że Alek­san­der też jej nie pomoże i ist­nieje duże ryzyko, że zosta­nie tutaj jesz­cze tro­chę. Nie mogła jed­nak teraz umrzeć. Była jedyną straż­niczką tajem­nicy. Ta myśl utrzy­my­wała ją przy życiu.

Rozdział 2

Kola­cja była gotowa. Kucharka i jej pomoc­nice wyło­żyły już wszyst­kie potrawy na pół­mi­ski. Nikt dzi­siaj nie wydał dys­po­zy­cji, ale ciężka machina zam­ko­wego życia toczyła się siłą roz­pędu. Służba zaj­mo­wała się swo­imi obo­wiąz­kami, jed­nak wol­niej niż zwy­kle.

Z całą pew­no­ścią jedną z przy­czyn było zmę­cze­nie. Wszy­scy przez całą noc szu­kali lady Isa­belle Adler. Wdowy po kapi­ta­nie Adle­rze. Kochanki hra­biego, która była w ciąży. Zagi­nęła poprzed­niego popo­łu­dnia i mimo pod­ję­tych wysił­ków nie udało się usta­lić miej­sca jej pobytu. Poszu­ki­wań nie uła­twiała burza, która roz­pę­tała się nad oko­licą, a potem długo trwa­jący ulewny deszcz. Zaci­nał ostro, utrud­niał widocz­ność i spra­wiał, że uczest­nicy poszu­ki­wań trzę­śli się z zimna, mimo że lato tego roku było wyjąt­kowo upalne.

Nad ranem po kolei zaczęli wra­cać. Gdyby hra­bia znaj­do­wał się na miej­scu, zapewne nie pozwo­liłby im prze­rwać dzia­łań. Ale on rów­nież gdzieś prze­padł. Poszu­ku­jący jeden za dru­gim kła­dli się więc do cie­płych łóżek, by zła­pać choć troszkę snu i odpo­czynku przed nowym dniem. Nastał świt, a wła­ści­ciel wciąż się nie poja­wiał. Nie było też sły­chać krzy­ków gospo­dyni, zwy­kle od rana popę­dza­ją­cej do wytę­żo­nej pracy. Każdy więc dzia­łał we wła­snym tem­pie, naj­czę­ściej bar­dzo powol­nym. Trudno było prze­wi­dzieć, co za chwilę nastąpi, więc roz­są­dek naka­zy­wał gro­ma­dzić siły.

– Na pewno hra­bia już ją zna­lazł – pocie­szali się nawza­jem.

– Pew­nie się gdzieś błą­kają po lesie.

– Prę­dzej po zajaz­dach – roze­śmiał się ktoś zło­śli­wie.

Powszechna nie­chęć do kochanki Alek­san­dra Can­ten­dorfa prze­ro­dziła się w jawną odrazę. Co wię­cej, te nega­tywne uczu­cia spły­nęły także na lubia­nego dotąd hra­biego. Wszy­scy wie­dzieli, że ma liczne sła­bo­ści, ale wyba­czali mu jak nie­sfor­nemu, lecz wyjąt­kowo uro­czemu dziecku. Był w grun­cie rze­czy dobrym gospo­da­rzem, dbał o mają­tek, służbę oraz o ich rodziny.

Ale jego zacho­wa­nie wobec Kate prze­lało czarę gory­czy. Wyda­wało się, że oboje byli tak pięk­nie w sobie zako­chani. Taka praw­dziwa miłość jest rzad­ko­ścią. Ludzie kibi­cują jej odru­chowo, jak każ­dej cen­nej spra­wie. Z przy­jem­no­ścią patrzą na szczere uczu­cie. A hra­bia spra­wiał wra­że­nie mocno i szcze­rze zaan­ga­żo­wa­nego.

Dla­czego tak paskud­nie zdra­dził swoją młodą, nie­winną narze­czoną?

Po co cała ta gra?

Tego nikt nie wie­dział. Jedno nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Choć hra­bia na­dal był tu panem i wła­ści­cie­lem, to sym­pa­tia i sza­cu­nek służby oraz miesz­kań­ców hrab­stwa ode­szły na dobre.

Nie było go jed­nak na zamku, nie doświad­czał więc w prak­tyce skut­ków tej zmiany. Może by jej nawet od razu nie zauwa­żył pochło­nięty swo­imi spra­wami. Nikt nie miał zamiaru obno­sić się z praw­dzi­wymi uczu­ciami ani też moc­niej anga­żo­wać w sprawy zamku. Wystar­czyło zwy­kłe wyko­ny­wa­nie pole­ceń.

Gospo­dyni znik­nęła, hra­bia prze­by­wał w nie­zna­nym miej­scu. Od rana więc w kuchni zam­ko­wej leni­wie pito her­batę, a zapasy w spi­żarni zostały mocno nad­wą­tlone przez zna­jo­mych i bli­skich służby. Dawno nie pamię­tano tutaj takiego ruchu. Wszystko to jed­nak działo się wcze­śnie rano. Zaraz potem zapa­no­wał spo­kój. Per­so­nel wolał zbyt­nio nie ryzy­ko­wać.

Ciotki hra­biego wciąż spały i nikt nie zamie­rzał ich budzić. Śnia­da­nie nie wyma­gało wiele pracy, a ście­rać kurzów nikomu się nie chciało. Lato spra­wiło, że nie trzeba było palić w komin­kach. Kwiaty w wazo­nach wciąż od biedy można było uznać za świeże. Dopóki ktoś nie zacznie kwe­stio­no­wać tego stanu, nie należy się prze­mę­czać.

Z takiego zało­że­nia wyszła służba i od rana napa­wała się spo­koj­nym, leni­wym dniem.

Nie­da­leko, w zam­ko­wej wieży na pod­ło­dze, leżała gospo­dyni – Kle­men­tyna Ham­mond. Nie­gdyś jedna z naj­waż­niej­szych osób w tym miej­scu. Nikt jej nie szu­kał.

Rozdział 3

Alice dotarła do gra­nicy hrab­stwa. Połu­dniowe słońce mocno ogrze­wało jej plecy, a przed nią otwie­rała się zupeł­nie nowa droga. Piękna. Wijąca się w łagod­nych zako­lach, po bokach poro­śnięta trawą i polnymi kwia­tami, które koły­sały się na deli­kat­nym wie­trze. Zada­wała się zachę­cać wszel­kimi spo­so­bami, by posta­wić kolejny krok. I jesz­cze jeden. Obie­cy­wała, że tam dalej czeka lep­sze, pięk­niej­sze życie. Można zacząć od nowa.

Taka druga szansa to cenna rzecz. Oka­zja, by odejść daleko, odciąć się. Zosta­wić za ple­cami stare sprawy. Kło­poty, pro­blemy, cier­pie­nie, ludzi…

Nagle się zatrzy­mała.

Czuła to już od dłuż­szej chwili. Waha­nie. Zupeł­nie nie na miej­scu, bo prze­cież z całej siły pocią­gała ją przy­goda. Nic nie trzy­mało jej przy daw­nym życiu. Mogła odejść. Nie miała dzieci, za które byłaby odpo­wie­dzialna, ani męża, któ­rego by porzu­cała. Żad­nej rodziny. Mogła sobie wymy­ślić fik­cyjne nazwi­sko i nową histo­rię, by zacząć naprawdę od zera. Nie była też nikim zna­czą­cym, co miało tę zaletę, że nikt jej nie zamie­rzał szu­kać, inte­re­so­wać się jej losem.

Nie musiała przez całe życie być wiedźmą. Osobą poni­żaną, żyjącą na ubo­czu spo­łe­czeń­stwa. Zawsze wie­działa, że nie jest to cała prawda o niej. Choć miała powody, by sądzić, że histo­ria jej naro­dzin zwią­zana jest z zam­kiem, ni­gdy nie sądziła, że jej matką może być hra­bina Can­ten­dorf. Raczej spo­dzie­wała się, że jest dziec­kiem jakiejś słu­żą­cej, cza­sem nawet przy­cho­dziła jej do głowy absur­dalna myśl, że może być córką samej gospo­dyni. Ale nie hra­bio­stwa. Ta wia­do­mość mocno ją poru­szyła. Szybko jed­nak stała się czymś natu­ral­nym, jakby paso­wała do niej niczym szyte na miarę balowe ręka­wiczki.

Jej cechy cha­rak­teru nagle nabrały sensu. To dla­tego zawsze była inna. Tęsk­niła za lep­szym świa­tem i ni­gdy nie dała sobie wmó­wić, że jest nic nie­zna­czącą znajdą. Uczyła się szybko i miała wiele talen­tów. Krew Can­ten­dor­fów nio­sła ze sobą dzie­dzic­two poko­leń. Nic nie zdo­łało tego zatrzeć. Nawet jej ponure i straszne dzie­ciń­stwo.

Teraz była spo­kojna. Wie­działa, kim naprawdę jest.

Nie zamie­rzała jed­nak ujaw­niać swo­jej toż­sa­mo­ści. Zresztą nikt pew­nie i tak by jej nie uwie­rzył. W grę wcho­dził wielki mają­tek, a ona nie miała żad­nych dowo­dów. Nawet list, jedyny nama­calny ślad po tam­tej tajem­nicy, zabrała Kate.

Wła­śnie.

Alice poczuła, że dociera do sedna. Tak naprawdę to była przy­czyna tego, że każdy kolejny krok sta­wiało się jej coraz cię­żej. Nie były temu winne poko­nana droga ani wzma­ga­jący się z każdą chwilą upał. Mar­twiła się o Kate.

Ni­gdy nie miała bli­skich osób. Wycho­wała ją kobieta surowa, pozba­wiona wszel­kich złu­dzeń, zwłasz­cza jeśli cho­dzi o ludzi, która zawsze powta­rzała, że nie wolno nikomu zaufać, przy­wią­zać się, broń Boże poko­chać, bo z tego wynika tylko cier­pie­nie.

Alice przez całe dzie­ciń­stwo sto­so­wała się do tych zale­ceń. Nie było to trudne. I tak nikt nie chciał się przy­jaź­nić z dziew­czynką zni­kąd, znajdą przy­gar­niętą przez miej­scową wiedźmę. W hrab­stwie, w któ­rym nazwi­sko i przy­na­leż­ność do kon­kret­nej rodziny mówiły o czło­wieku wszystko, nada­wały kie­ru­nek całemu życiu, ona nie miała szans.

Jed­nak kiedy doro­sła, uchy­liła lekko drzwi swo­jego serca. Zaprzy­jaź­niła się z madame Ele­anor, wymie­niała z nią regu­lar­nie listy i nawet tro­chę się zwie­rzała. Lubiła miej­sco­wego pastora, choć miała powody, by sądzić, że bez wza­jem­no­ści, i żywiła wiele cie­płych uczuć do swo­ich pacjen­tów.

Ale Kate obda­rzyła wyjąt­kową sym­pa­tią. Sama nawet nie zda­wała sobie z tego sprawy. Trak­to­wała dziew­czynę szorstko, jakby była tylko narzę­dziem do osią­gnię­cia celu. A jed­nak przy­wią­zała się do niej i teraz nie mogła zro­bić kolej­nego kroku. Tylko że nie chciała wra­cać do domu w cie­niu zamku i setek pytań, na które znów szu­ka­łaby odpo­wie­dzi.

W jaki spo­sób wiedźma zdo­była małą córeczkę Can­ten­dor­fów? Dla­czego ją zabrała i nie oddała, nawet kiedy stało się jasne, że tęsk­nota za utra­co­nym dziec­kiem zabija hra­binę? Czemu nie zażą­dała pie­nię­dzy, przy­sług, cze­go­kol­wiek? Mogła dostać tak wiele.

Zamiast tego każ­dego dnia patrzyła, jak dziew­czynka rośnie tuż obok praw­dzi­wych rodzi­ców opusz­czona, cza­sem brudna i głodna, poni­żana przez innych, ale wciąż wyjąt­kowa. Jak się gar­nie do nauki, odstaje od pro­stoty i byle­ja­ko­ści wokół. Jaka jest zdolna i mądra. Ale przede wszyst­kim, jak bar­dzo tęskni za praw­dzi­wymi rodzi­cami. Wiedźma wycho­wała Alice. Na swój spo­sób była do niej przy­wią­zana, lecz ni­gdy się nie zła­mała i nie zdra­dziła tajem­nicy.

Musiała mieć jakiś powód.

Alice się zatrzy­mała.

Sta­nęła przed wybo­rem. Mogła ruszyć dalej i zacząć nowe życie. Miała dość pie­nię­dzy, by kupić gdzieś daleko wygodny, nie­wielki dom. Nabyte przez nią umie­jęt­no­ści mogły jej zagwa­ran­to­wać dochód wystar­cza­jący na spo­kojne utrzy­ma­nie. Mogła być zie­larką, ale nie wiedźmą. Nie­wiele potrze­bo­wała do zbu­do­wa­nia małego, pro­stego, szczę­śli­wego życia. Nikomu nie musiała się przy­zna­wać, że została wycho­wana w takim poni­że­niu. Mogła zbu­do­wać nową toż­sa­mość.

Ale wszystko, co stare, musia­łaby zosta­wić za sobą. Gro­bo­wiec, o któ­rym już wie­działa, że skrywa jej praw­dzi­wych rodzi­ców. Zamek, w któ­rego cie­niu wyro­sła. Swój dom. I Kate. Nie­zwy­kłą dziew­czynę, z którą się mimo woli zaprzy­jaź­niła. Nie pla­no­wała tego, chciała tylko uzy­skać infor­ma­cję o swoim pocho­dze­niu. Ale polu­biła tego rudego kociaka, jak lek­ce­wa­żąco mawiał o niej hra­bia, zanim na dobre ją poznał i poko­chał.

Alice się odwró­ciła. Słońce zaświe­ciło jej w oczy. Zamku nie było już stąd widać. Można się tylko domy­ślać, jakie panuje tam poru­sze­nie. Zerwane zarę­czyny. Kochanka w roli żony. Dziecko, które się naro­dzi. Nowy spad­ko­bierca.

Cie­kawe, co by zro­bił hra­bia Alek­san­der, gdyby poznał prawdę? – zasta­no­wiła się.

Czy chciała to wie­dzieć? Wró­cić do tej histo­rii? Nara­zić się na kolejne cier­pie­nia i upo­ko­rze­nia? Do końca życia być wiedźmą, żyjącą na ubo­czu, podej­rze­waną o czary?

Znów nie wie­działa, kim jest. Zagi­nioną córeczką Can­ten­dor­fów? A może znajdą bez rodziny? Albo jedyną praw­dziwą dzie­dziczką na zamku?

Czuła, że nie może iść dalej. Gdzieś przez kry­sta­licz­nie czy­ste wonne, let­nie powie­trze nio­sło się kobiece woła­nie. Nie­jedno.

Sły­szała, jak Kate prosi o pomoc. Hra­bina o szansę na pozna­nie prawdy. Alice wsłu­chała się uważ­niej. Wołała ją także gospo­dyni. W jakiej spra­wie? Któż mógł to wie­dzieć. Nawet tak wyczu­lona i silna intu­icja niczego nie pod­po­wia­dała.

Odwró­ciła się po raz ostatni. Spoj­rzała na kusząco piękną drogę i porzu­ciła w jed­nej chwili marze­nia o nowym życiu. Była pil­nie potrzebna. Musiała zakoń­czyć opo­wieść, któ­rej dały począ­tek jej naro­dziny. Z dziecka roz­cza­ro­wa­nia prze­mie­nić się w kobietę, którą zawsze miała być zgod­nie ze swoim prze­zna­cze­niem. Silną i speł­nioną.

***

Lady Isa­belle prze­cią­gnęła się leni­wie w pościeli. Zawsze lubiła poranki. Szcze­gól­nie te, które nastę­po­wały po uda­nej nocy. A poprzed­nia taka wła­śnie była. Burza i deszcz sprzy­jają intym­no­ści. Two­rzą nastrój. Łatwiej wtedy uda­wać, że jest się kru­chą kobietką, chęt­nie szu­ka­jącą schro­nie­nia w męskich ramio­nach. Faceci bar­dzo to lubią. Ona była silną oso­bo­wo­ścią, ale bawiła ją ta gra. W głębi serca też cza­sem tro­chę tęsk­niła za takim ukła­dem. To było miłe. Poczuć bez­wa­run­kową miłość, ochronę, akcep­ta­cję.

Na razie nie chciała wra­cać do rze­czy­wi­sto­ści. Myśleć o tym, co dzieje się teraz na zamku, czy ktoś jej szuka i do czego za chwilę będzie musiała wró­cić. Chwi­lowo była tutaj i zamie­rzała się cie­szyć dobrą chwilą tak długo, jak to tylko moż­liwe.

Powie­działa Rober­towi prawdę, więc jego łóżko stało się jedy­nym miej­scem na świe­cie, gdzie nie musiała uda­wać. Czuła się z tym naprawdę dobrze.

Zapro­sił ją wczo­raj do swo­jego domu, choć wcze­śniej nie chciał się na to zgo­dzić. Ale nie odsyła się kobiety w ciąży w deszcz. Żaden dżen­tel­men by tego nie zro­bił. A Robert był dobrze wycho­wany. Chciał ją wpraw­dzie odwieźć do domu, ale mu wytłu­ma­czyła, że jazda nocą w taką burzę jest nie­bez­pieczna. Stres może zaszko­dzić dziecku.

Zgo­dził się z jej argu­men­tami. Nie miał poję­cia, czy Isa­belle mówi prawdę, ale wolał nie ryzy­ko­wać. I w ten spo­sób znów zna­la­zła się w miej­scu, które wyjąt­kowo polu­biła. W jego obję­ciach. Jeśli sądził, że lady Adler przyj­mie jego hono­rową ofertę i prze­śpi się w pokoju gościn­nym, szybko został wypro­wa­dzony z błędu.

Isa­belle oba­wiała się, że widzą się ostatni raz. Nie miała pew­no­ści, czy jesz­cze uda jej się wymknąć z zamku. Ist­niało duże praw­do­po­do­bień­stwo, że nie. Chciała się więc nacie­szyć nocą z męż­czy­zną, jakiego ni­gdy wcze­śniej nie poznała.

Paso­wali do sie­bie, lubili się. Świet­nie się rozu­mieli, a jego dotyk spra­wiał jej mnó­stwo przy­jem­no­ści.

Tylko że Robert był zwy­czaj­nym kup­cem. Choć pocho­dził z bar­dzo zamoż­nej rodziny, był młod­szym synem i w pro­ce­sie dzie­dzi­cze­nia dostał nie­wiele. Wybrał wol­ność i zaczął życie na wła­snych warun­kach. Prze­pro­wa­dził się do małego mia­steczka i otwo­rzył sklep z mate­ria­łami ofe­ru­jący rów­nież usługę szy­cia sukien. To był straszny skan­dal. Rodzina Roberta wciąż miała nadzieję, że porzuci on to uwła­cza­jące nazwi­sku zaję­cie i wróci do domu, by stać się wpraw­dzie nie­za­moż­nym, ale sza­no­wa­nym człon­kiem rodu, który poszuka sobie posaż­nej panny. Ich zda­niem sto­czył się na dno.

On jed­nak spra­wiał wra­że­nie szczę­śli­wego.

Pod­niósł się na łok­ciu i patrzył na Isa­belle, która uda­wała, dość zresztą nie­udol­nie, że wciąż śpi. Była piękna. Nie wie­dział, jak długo u niego zosta­nie i kiedy pojawi się znowu. Ale nie chciał pło­szyć jej naci­skiem ani mora­łami. Ponad wszystko cenił wol­ność i choć bar­dzo pra­gnął, by Isa­belle została z nim dłu­żej, nie chciał, by zro­biła to ina­czej niż z wła­snej, nie­przy­mu­szo­nej woli.

– Pod­nieś powieki – popro­sił z uśmie­chem. – Prze­cież i tak wiem, że nie śpisz.

– Jesteś okropny. – Isa­belle usia­dła i popra­wiła roz­wi­chrzone loki. – Prze­ciętny męż­czy­zna w takiej chwili wpa­truje się w twarz kobiety, zako­chuje na zabój i tak dalej… Ma nawet nie­przy­zwo­ite myśli, a ty jesteś taki nie­ro­man­tyczny.

– Ja i bez tego mam w związku z tobą gorące pra­gnie­nia – odparł z uśmie­chem – więc takie pod­chody możemy sobie daro­wać. Jak się czu­jesz? – zapy­tał.

Isa­belle pogła­dziła się po brzu­chu. Wciąż był pła­ski, choć wyda­wało jej się, że wyczuwa deli­katne zaokrą­gle­nie.

– Dobrze – powie­działa. – Przy tobie nie mam nawet mdło­ści.

– Cie­szę się – odparł Robert. – Bo u mnie na hra­biow­skie śnia­da­nie nie masz szans. Musia­łem dzi­siaj odpra­wić gospo­dy­nię, żeby jej oszczę­dzić skan­da­licz­nego widoku roz­ne­gli­żo­wa­nej kobiety w moim łóżku, a tobie utraty repu­ta­cji.

– Ja nie mam repu­ta­cji. – Isa­belle mach­nęła dło­nią. – Nie­po­trzeb­nie się mar­twisz. Poza tym na szczę­ście nikt mnie tutaj nie zna.

– Z tą pew­no­ścią bym nie prze­sa­dzał – odparł Robert i ujął pal­cami jej dłu­gie loki. Uwiel­biał ich mięk­kość. – Świat jest mały – powie­dział powoli – a nazwi­sko Can­ten­dor­fów znane. Nikt się nie spo­dziewa lady Adler tutaj, na doda­tek ubra­nej w zwy­kłą sukienkę, ale jeśli chcesz zacho­wać swoje wizyty w tajem­nicy, bądź ostrożna. Ni­gdy nie wia­domo, kto ma gdzieś jakie­goś szwa­gra albo dale­kiego kuzyna. Hra­bia z przy­jem­no­ścią wyko­rzy­sta taką oko­licz­ność prze­ciw tobie. Wyobraź sobie, jak zare­aguje na jaką­kol­wiek wąt­pli­wość, czy to jego dziecko.

Isa­belle opa­dła na poduszki i wes­tchnęła.

– Wciąż tylko kom­pli­ka­cje. Dla­czego nie może być chwili spo­koju?

– W twoim życiu? – roze­śmiał się. – Przy takim tem­pe­ra­men­cie? Prędko nie wróżę.

– Bo się nie znasz na prze­po­wia­da­niu przy­szło­ści – prych­nęła.

– Potra­fisz to zro­bić lepiej?

– Oczy­wi­ście. Powiem ci, jak będzie. Zostanę żoną Alek­san­dra Can­ten­dorfa jesz­cze w tym mie­siącu. Ciąża wymu­sza pośpiech w takich przy­pad­kach. Osiądę na zamku jako jego pani, uro­dzę synka…

– Mojego…

– Nie prze­ry­waj. Uro­dzę synka – kon­ty­nu­owała.

– Albo córeczkę…

– To moż­liwe i nie ma zna­cze­nia dla sprawy. Prawo dzie­dzi­cze­nia dawno zostało zmie­nione. Po naro­dzi­nach Alek­san­dra, żeby oszczę­dzić kolej­nym poko­le­niom takiego stra­chu. Może być dziew­czynka. Będę ją kochać tak samo mocno.

– I tyle?

– Co byś jesz­cze chciał?

– Nie będzie­cie za mną tęsk­nić? – zapy­tał, spo­glą­da­jąc jej w oczy tak głę­boko, że szybko przy­mknęła powieki w oba­wie, że ten męż­czy­zna dosta­nie się tam, gdzie jesz­cze nikomu nie udało się dotrzeć. W to miej­sce jej duszy, w któ­rym znaj­duje się prawda.

Mil­czała. Leżała przez chwilę, popra­wia­jąc się co chwila i szu­ka­jąc naj­wy­god­niej­szej pozy­cji. Łóżko było zbyt twarde jak na stan­dardy, do któ­rych była przy­zwy­cza­jona. Znacz­nie róż­niło się od pięk­nego rzeź­bio­nego mebla z atła­so­wym bal­da­chi­mem, który zosta­wiła na zamku.

– To będzie tro­chę trudne – przy­znała. – Czuję się u cie­bie wyjąt­kowo. Oddy­cham swo­bod­nie po cięż­kim cza­sie. To spora ulga i przy­jem­ność.

– Mogła­byś tak żyć. Ja jestem otwarty – wyrwało mu się to spon­ta­nicz­nie, ale mówił prawdę. Nie wie­dział, dla­czego Isa­belle tak bar­dzo go pociąga, ale miał świa­do­mość, że miłość nie zawsze jest logiczna. Łatwe do wyja­śnie­nia są związki z roz­sądku, a on pra­gnął cze­goś wię­cej.

– Wiem – odparła. – Tutaj mogę być sobą, to jest wyjąt­kowe, ale na dłuż­szą metę by się nie udało. Jesteś dla mnie za biedny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki