Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Ameryka Środkowa w najdzikszym wydaniu
Jak złapać stopa w Salwadorze, zachowując przy tym wszystkie organy? Czy można nie wybuchnąć płaczem podczas wybuchu wulkanu? I skąd w lodówkach w Nikaragui biorą się… bomby hand-made?
Witajcie w Ameryce Środkowej. „Droga Drogo” zabierze was w podróż w rytmie reggaetonu, doprawioną tequilą i tęsknotą za serkiem wiejskim. Będzie to jednak nie tylko wyprawa pełna wzruszeń, uniesień oraz zapierających dech w piersiach widoków, lecz także… prawdziwa lekcja życia.
Ośmiomiesięczna wędrówka po Ameryce Środkowej pokaże wam świat na nowo. Poznajcie historię o wydeptywaniu własnych ścieżek oraz o odkrywaniu najdalszych zakątków - zarówno tych na mapie, jak i wewnątrz siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 209
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zu Perexi
Droga drogo
czyli szlak latino
Dziękuję Angeli, że po raz kolejny zdecydowała się odkrywać ze mną świat, i moim rodzicom, za to,
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest wyłącznie przypadkowe ;)
Jeśli jesteśmy wypadkową rzeczy, które nam się przydarzają, spróbujmy prowokować
Niebezpieczna Reisefieber ogarnia mnie już kilka dni po sylwestrze, kiedy wreszcie docierają do mnie pierwsze oznaki trzeźwości po alkoholowym maratonie, jaki zafundowałam sobie na cześć Jezuska i nowego roku. Rzeczywistość zaczyna trochę walić mi się na głowę, kiedy zdaję sobie sprawę, że nie spełniłam jedynej obietnicy, jaką miałam zakodowaną od września – do świąt być gotowa na wyjazd. No i kiedy patrzę na moją tyską podłogę, na której piętrzą się walizki/płaszcze/patelnie/notatki/ogólnie-wszechobecny-chaos po pięciu różnych miejscach zamieszkania (nie wspominając nawet o bagażu emocjonalnym), to nachodzi mnie nieodparte wrażenie, że może nie jestem do końca gotowa. To uczucie potęguje noworoczna droga do Warszawy. Dobrze wiem, że przez kolejne dwa tygodnie, razem z moim taborem cygańskim, będę pałętała się po mieście, szukając zadaszonego lokum. Może nawet będzie można mnie dojrzeć z kubeczkiem po kawie, zabawiającą tramwajowy tłum na akordeonie gdzieś w okolicach zajezdni „Wola”. Pierwsze bed & breakfast znajduję na Ursusie u Krzysia, któremu jeszcze tego samego dnia gubię klucze do domu (po kilkugodzinnej panice i rozważaniach kosztownej wymiany zamków również tego samego dnia szczęśliwie je odnajduję). Myśląc o wyjeździe, zaczynam też boleśnie odczuwać moje znane ataki hipochondrii, więc obrażona na Tomka (przecież powinien wiedzieć, co mi jest, skoro już drugi rok studiuje medycynę!) jadę do laryngologa, który za sześć minut niedowierzania w to, że proszę o biopsję, liczy sobie sto pięćdziesiąt złotych i oznajmia, że to tylko podrażniona krtań. Rekomenduje olej z wiesiołka i jak najszybszą wizytę u psychiatry. Mimo opinii specjalisty nadal czuję, że przecież coś może być nie tak, a jako że odrzucam ewentualne merytoryczne przygotowanie do wyjazdu, moja wizja Ameryki Środkowej ogranicza się do dzikich zwierząt na „ulicach” i lekarzy bez granic (przecież przeczytanie przewodnika byłoby spoilerem). Postanawiam zatem zażyczyć sobie wszelkich dostępnych badań krwi (przestudiowałam już całe Google, więc WIEM, że mam chorą tarczycę). Pan Doktor się zgadza, ale chyba nie traktuje mnie poważnie, skoro oznajmia, że jak zostanie trochę krwi po badaniach, to w ramach finansowania przychodni przerobią ją na kaszankę… Mnie-nie-śmieszy. Nadal jestem przerażona.
W całym moim zdrowotnym ferworze zapominam, że oprócz konta walutowego potrzebowałabym może też karty do bankomatu (!), więc dzisiaj uprzejmy Pan z mBanku informuje mnie, że ten przywilej cywilizacji pewnie nie zdąży dojść do piątku. Oznajmiam więc delikatnie Tacie, że najpewniej będzie musiał wysłać mi kartę pocztą do Panamy (cóż za niesamowity talent do generowania problemów, nawet będąc na drugim końcu świata), i przygotowuję samą siebie na to, że przez pierwsze tygodnie wszystkie moje dumnie nazbierane dolary będą tkwiły zamrożone na koncie.
Jedyne, co w tym tygodniu zaliczam do małych sukcesów, to dwukrotna pomyślna przeprowadzka – aktualnie przygarnął mnie Mokotów i najcudowniejsza Kami. Kurczowo trzymam kciuki: za nią, żeby wytrwała, i za mnie, bo jutro wyniki badań!
Moją podróż mam zacząć spektakularnie od lotu za trzydzieści dziewięć złotych ryanairem. W planie jest dotarcie do Memmingen i dzielne przetransportowanie się do Stuttgartu, gdzie czekać będzie na mnie trzech cudownych mężczyzn różnych nacji, z którymi spędzę upojne trzy doby, wspominając wspólnego Erasmusa (wszystko utrzymane w przyzwoitym friendzonie, rzecz jasna). Mój stres niebezpiecznie eskaluje do ośmiu w dziesięciostopniowej skali, a po dodaniu do tego „pożegnalnego piwa” w Warszawie, które kończę o siódmej rano, już czuję ewidentne zmęczenie podróżą. W utrzymaniu emocjonalnej równowagi nie pomagają mi podróżnicze fora – to na nich poznaję historię Marka, który po miesięcznej odsiadce w panamskim więzieniu zostaje deportowany do Polski (ale chociaż za darmo!). Wszystko dlatego, że chociaż w Panamie panuje ruch bezwizowy, niektórzy celnicy wymagają pochwalenia się biletem powrotnym do Europy. Ja takowego nie posiadam, więc przez następną godzinę płacz wydaje się jedynym rozwiązaniem tej zagwozdki. W akompaniamencie depresyjnej playlisty z 2014 roku wyobrażam sobie siebie w nieubłaganie nadchodzącej przyszłości – brudną i zrozpaczoną niczym Bridget Jones, rozdającą staniki w latynoskim więzieniu. Również w pogoni za rozumem. Niestety mnie nie uratowałby żaden Mark Darcy, ja mogę liczyć jedynie na Olgę, która od razu oferuje stworzenie takowego biletu w Photoshopie. Na szczęście od dawna jestem wyposażona w przyjaciółki, które mogłyby dawać korki z ekstremalnego podróżowania (Oldżi, a może to twój przyszły zawód?!). Odważnie ocieram łzy i po rozważeniu wszystkich nielegalnych alternatyw postanawiam kupić fikcyjny bilet powrotny do Turcji (nie będę wchodzić w szczegóły, żeby nikt przypadkiem nie odpowiedział za współudział). Za namową Taty od teraz postanawiam być dzielna (no skoro już jestem kryminalistką, to wypada), szczególnie z ekwipunkiem od Mamy, która podważa moją decyzję o zabraniu jedynie witaminy C oraz ibupromu i wkłada mi do plecaka przenośny szpital. Dziadek, widząc mnie, kobietę na skraju załamania nerwowego, entuzjastycznie oznajmia, że jeszcze mogę to wszystko SMOLIĆ. I tak w ogóle to co mi się nie podoba na Śląsku. Nie wdając się w dalsze dyskusje na temat lokalnego patriotyzmu, uciekam do warszawki, gdzie spędzę trzynastą (lecz nie ostatnią) noc u znajomych.
Zdrowotny update: nadal nie mam raka ani chorej tarczycy, więc po odebraniu morfologii uznaję, że bolą mnie zęby. W piątek rano jadę do Rembertowa (sic!) przygotowana na awaryjne leczenie kanałowe. Pani Dentystka stwierdza jednak, że mam wracać do domu i się wyspać, bo moje uzębienie jest w jak najlepszej formie. Kamila oficjalnie diagnozuje nerwicę.
PS TO JUŻ JUTRO!!!
Mama, dumna ze swoich zdolności szacowania, podnosi walizkę i stwierdza, że „będzie akurat dwadzieścia”. Niestety na lotnisku mniej respektuje się jej słowa i muszę się pozbyć kilku niezbędnych kilogramów. Wysyłam więc mój „mandżur” (jak błyskotliwie określił to Pan Uber) na dietę cud i sprytnie wkładam na siebie dwa swetry i kurtkę dżinsową, do której kieszeni jak ulał mieszczą się moje obcasy (żadna prawdziwa podróżniczka nie powinna wyjeżdżać na drugi koniec świata bez outfitu do klubu). Oniemiały Pan-od-wagi wskazuje nadal niepożądane 20,4 kg. Ja jednak nie tracę odwagi ani zapału i wsadzam do przepastnej kieszeni płaszcza suszarkę. 20,0! Wreszcie sunę z wypiętą piersią do bramki niczym po czerwonym dywanie zaraz po otrzymaniu Oscara, a Panie z modnymi torebeczkami na ramię patrzą na mnie z podziwem i pogardą zarazem…
Docieram do Stuttgartu, nie spodziewając się, że na te kilka dni naprawdę przeniesiemy się do czasów, w których budowaliśmy własną międzynarodową rodzinę na hiszpańskim kampusie, gdzie szczęście wyznaczały plaża i rum, a jedynym powodem do narzekania był ewentualny brak ośmiornicy w barze. Niesamowite, że nawet po roku nieobecności jesteśmy dokładnie tacy sami. Mimo że chłopcy oficjalnie weszli w dorosłość (nie to, co ja; ja ją skrupulatnie odrzucam), to kiedy jesteśmy w komplecie, ci poważni na co dzień, prawie trzydziestoletni mężczyźni na etacie potrafią przeobrazić się w podekscytowanych gimnazjalistów pijących nielegalne piwo na parkingu, a zamiast iść we wtorek do pracy na ósmą, przed śniadaniem palą haszysz na zamku w Tübingen. Bawimy się pięknie i prestiżowo, kiedy Nils oprowadza nas po fabryce Porsche, gdzie wstęp mają jedynie pracownicy i w której niestety można poczuć swoją finansową bezradność wobec luksusu. Tym samym stwierdzam, że pewnie to ostatnia luksusowa rzecz, jaką moje oczy będą miały okazję ujrzeć w tym roku.
Giorgio – jedyny w swoim rodzaju, najlepszy towar prosto z Sycylii – docierając do strefy umiarkowanej, przeżywa szok poznawczo-termiczny w swojej cienkiej włoskiej kurteczce. Następnego dnia jednak, już zaaklimatyzowany i zadowolony, po raz drugi w swoim życiu widzi śnieg, więc kolejny wieczór z nostalgią wspomina Palermo. Trzeciego dnia już tylko trzęsą mu się ręce w rękawiczkach (przy dodatniej temperaturze). Ja natomiast czuję się całkiem dobrze. Nie tylko jest o wiele cieplej niż w Polsce, ale też chłopcy przytrzymują mnie w mojej przytulnej strefie komfortu. Z jednej strony wiem, że to wszystko już się zaczęło, a z drugiej wcale tego nie czuję, pijąc z przyjaciółmi whisky na kanapie. To zdecydowanie jeszcze ciepłe gniazdko. Jeszcze przez chwilę… Zdobywam też mój fałszywy bilet powrotny, którego nie mam gdzie wydrukować, dopóki nie wchodzę do biura podróży, gdzie Pani Jadwiga akurat rozmawia ze swoim mężem o dzisiejszym obiedzie. Okazuje się, że Pan Zbyszek ma rodzinę w Katowicach, więc drukują mi moje podejrzane dokumenty i zapraszają na placki ziemniaczane. Łączcie się, Polacy na emigracji! Niestety ja muszę LECIEĆ, choć wcześniej okazuje się, że goni mnie orkan Friederike, który możliwe, że nie pozwoli mi dzisiaj dotrzeć do mojego szefa Federica (serio). Czy to znak, żeby szybko zmienić lot na krótszy, w inne miejsce? Może jednak Warszawa?
Obowiązkowa wspinaczka na zamek Hohentübingen, z którego można podziwiać całą starówkę pełną studentów, ciasnych uliczek i średniowiecznych domów (również
must-see
).
Gasthaus Bären – niemiecka wersja tapas w akompaniamencie drewna i świec, można się zaszyć!
Pamiętacie, jak mówiłam, że nie czuję, że się zaczęło? Poczułam wystarczająco, kiedy już po wyjściu z autobusu, który jechał na lotnisko, musiałam na lotnisko jeszcze podjechać. Jak to możliwe, żeby z jednego terminalu na drugi iść czterdzieści minut, czyli tyle, co na drugi koniec Tychów (przesadzam), a na pas startowy jechać dłużej niż ze Śródmieścia na Wolę (nie przesadzam)?
Pierwsze przestępstwo popełniam już w Niemczech, kiedy Pani z pomarańczowym podkładem na twarzy prosi o mój bilet powrotny. Pyta zdziwiona, czy Stambuł jest w Polsce, a kiedy tłumaczę jej meandry moich przesiadek, uspokaja swoje geograficzne wątpliwości. Dobrodusznie ignoruje nawet fakt, że waga mojego bagażu podręcznego wskazuje dziesięć, a nie sześć kilogramów. Tym samym nakręcam spiralę kłamstw i już bez większego zawahania opowiadam o moim powrocie za dwa miesiące dominikańskiej policji. Wypełniam też całą masę papierów imigracyjnych i po raz pięćdziesiąty czwarty robię boarding. Mimo to wszystkie moje lęki i tak znikają już we Frankfurcie, w momencie w którym dowiaduję się, że na pokładzie oferują darmowy alkohol. Dostaję nawet kocyk i poduszkę! Nikt mnie tak dobrze nie traktował od komunii.
Kiedy wysiadam z samolotu w Santo Domingo, gdzie czeka mnie kilkugodzinna przesiadka, dowiaduję się, że aby zostać na terenie lotniska, muszę wykupić kartę turystyczną za dziesięć dolarów. Czy mam dziesięć dolarów w materiałowym woreczku, który nazywam portfelem? Czy mam jakąkolwiek gotówkę oprócz dwudziestu złotych w kieszeni? Jakoś nie przyszło mi to do głowy przy wyjeździe na drugi koniec świata. Kto tak robi? Mam za to niezliczoną ilość lekarstw, książek, sukienek w kwiatki i nakryć głowy (w niej zaś nie za dużo ogłady). Na szczęście nawet dla najgorzej przygotowanych podróżników wystawia się odblaskowe deski nie-ratunku. Szybkim krokiem docieram do budki z lotniskowym „kantorem”, gdzie wypłacam z karty kilkadziesiąt dolarów (może jednak gotówka jeszcze się do czegoś przyda…). Zostaję wybawiona z opresji za nieznaną mi cenę (scam alert!), jako że w trakcie liczenia kursu poddaję się ze świadomością, że przecież nie za bardzo mam wybór. Wiem tylko, że już w pierwszej dobie podróży bezpowrotnie tracę kilkaset złotych. Nie jestem na siebie zła, jestem sobą zawiedziona…
Po pierwszej napotkanej sytuacji, co najmniej stresogennej, płaczę po cichu w kącie przy łazienkach, w międzyczasie jedząc wafle kukurydziane i popijając je słonymi łzami, kiedy młoda Angielka podchodzi skonsternowana do mojego podręcznego biwaku na lotniskowych kafelkach i pyta, czy wszystko ok. Opowiadam jej pokrótce moje losy, zaznaczając, że to mój pierwszy raz poza Europą i chyba trochę boli mnie brzuch (a może to przez wafle?). Co więcej, nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się być pod ścisłym nadzorem wszystkich obecnych na hali odlotów. Dosłownie każde tęczówki wpatrzone są we mnie. Mimo że odcień skóry Angielki i jej Mamy przypomina mój, one mają siebie nawzajem i wyglądają jakoś tak… czyściej. Tak, jakby miały zarezerwowany hotel i pieniądze na taksówkę! Ja natomiast, leżąc na jakiejś bluzie, którą niedbale rzucam na ziemię, i udając, że kosmetyczka jest poduszką, otoczona masą przypadkowych przedmiotów i skręcająca kolejnego papierosa, muszę wyglądać dużo atrakcyjniej dla głodnej wrażeń publiczności. Totalnie nie doceniałam beztroskiej anonimowości i braku uwagi na ojczystym kontynencie. Czasy bycia cudownie niewidzialną zniknęły bezpowrotnie. Tym samym szczerze współczuję wszystkim introwertyczkom w Ameryce Łacińskiej.
Mama i Córka z Wysp przygarniają mnie doraźnie do swojego domostwa, nie zważając na nadchodzący brexit. Jestem jak niespodziewany gość na wigilii – niby rozkłada się dodatkowy zestaw sztućców, ale tak naprawdę przecież głęboko wierzy się w to (i może nawet na to liczy), że nikt nie przyjdzie. Jak już jednak przychodzi, to trochę głupio go wygonić. Mama Angielka kupuje mi kawę i ciastko, a ja wydmuchuję nos i przypominam sobie, że nie mogę płakać przez całe następne cztery miesiące, które czekają mnie w samotnej wędrówce. Judie i Mary opiekują się mną aż do mojego wylotu. Opowiadają o zarezerwowanym hotelu na pięknej wyspie i perspektywie błogich dwutygodniowych wakacji w tropikach. Ja przedstawiam im brak planu na kolejny rok życia. Judie podaje mi kolejne ciastko. Żegnamy się życzliwie, ale z ich strony na pewno także z ulgą. Weszłam w ich halę lotów jak tornado. Kiedy wsiadam do ostatecznego samolotu, czuję się dużo lepiej, nakarmiona okolicznym kontaktem z Europą. Na śniadanie steward przynosi wszystkim ryż z fasolą i jajkiem sadzonym. Tylko ja wydaję się zdziwiona. Jeszcze wtedy nie wiem (i ta nieświadomość mi zdecydowanie służy), że tak będzie wyglądać każde moje śniadanie przez kolejne miesiące.
Z lotniska udaje mi się przetransportować lokalnym autobusem do centrum miasta, choć nie mogę nie zauważyć osobliwego stanu rzeczy, a mianowicie – jestem jedyną turystką w tymże pojeździe. Mogłoby to nie dziwić, gdyby nie fakt, że to przecież autobus z lotniska… Uhonorowana zaciekawionym spojrzeniem wszystkich pasażerów, po godzinie docieram do centrum, gdzie mam szczęśliwie złapać wi-fi, skontaktować się z kolegą mojego przyszłego szefa, wsiąść do jego samochodu i zaufać, że dowiezie mnie w całości do oddalonego o sto kilometrów hostelu. Normalka.
Mam szczęście, że Francisco okazuje się spoko typem. Rozmowa całkiem się klei, szczególnie kiedy po otwarciu ekskluzywnego szlabanu i dwóch kontrolach ochroniarzy trafiamy na luksusowe osiedle domków jednorodzinnych gdzieś pod Panama City. Francisco odbiera stamtąd swoją kilkuletnią siostrzenicę, która śmieje się z mojego akcentu prosto z Hiszpanii i pokazuje jezioro, w którym pływają krokodyle. Zostajemy przyjaciółkami. Przez okno samochodu obserwuję jeszcze nieodkryte lądy. Panama to połączenie nowoczesnych drapaczy chmur (niesamowite, ile można zbudować za pieniądze z narkotyków) z prawdziwymi slumsami. To chłopcy w moim wieku zatrzymujący na trzypasmówce auta za miliony, żeby sprzedać ich właścicielom płyty i pendrive’y. To miasto, gdzie mogą porwać cię w centrum handlowym, bo wszyscy ochroniarze stacjonują w domkach na specjalnej plaży dla biznesmenów. Po czterdziestu godzinach, trzech ostatnich posiłkach spożytych w samolotach i dwóch załamaniach nerwowych (biała kobieta płacząca na lotnisku to atrakcja turystyczna miesiąca), o dziwo, docieram!
Szybko też zdaję sobie sprawę, że panamscy chłopcy bardzo odbiegają od wizji mojego przyszłego męża (Niemca oczywiście). Odznaczają ich starannie ulizane włosy na żel, na szyi łańcuch lub różaniec, a na palcach królewskie sygnety. Chyba nie chcę być ich księżniczką. Niemniej to chyba moja grupa docelowa, bo już od przylotu do Dominikany wzbudzam nieskrywane zainteresowanie (z naciskiem na nieskrywane). Nie jestem pewna, czy to przez moje bagaże, zimowe buty, wełniany płaszcz, czy kolor skóry. A może wszystko naraz? Czy Latynosi wezmą mnie pod swoje skrzydła, czy raczej podetną moje?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Droga drogo
ISBN: 978-83-8373-443-9
© Zu Perexi i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Dominika Synowiec
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Magdalena Czmochowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek