39,92 zł
Dla fanów Jocko Willinka i Davida Gogginsa! „Droga Ronina” to niesamowita autobiografia, ukazująca, co można osiągnąć wbrew pozornie nieprzezwyciężalnym przeciwnościom
Tu Lam stał się znany nie tylko ze swoich osiągnięć jako odznaczony Zielony Beret, ale także ze swojej pracy poza wojskiem, w tym:
• Szkolenie obywateli i funkcjonariuszy organów ścigania w całym kraju
• Udzielanie pomocy zarówno czynnym, jak i emerytowanym żołnierzom z problemami ze zdrowiem fizycznym i psychicznym
• Występowanie w najlepiej sprzedającej się na świecie grze Call of Duty: Modern Warfare
Wytrwałość, poświęcenie i nieustępliwe dążenie Tu Lama do wolności pozwoliły mu osiągnąć pełen przekrój amerykańskich operacji specjalnych w dwudziestu siedmiu krajach na całym świecie przez ponad dwadzieścia lat. Cena, jaką za to zapłacił, była niesamowicie wysoka: traumy fizyczne i psychiczne, a także uzależnienie.
Kiedy w końcu odszedł z armii, dopadły go wszystkie spychane w głąb siebie przez lata demony. Ale nawet to go nie pokonało. To tylko jedno z wielu starć w jego życiu, z których wyszedł zwycięsko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Siedziałem w ciemności na brzegu łóżka. Kolejna bezsenna noc. Choć robiłem wszystko, by go unikać, stary druh – niepokój – znów przyszedł w gości. A wraz z jego nadejściem serce waliło tak, jakby się chciało wyrwać z piersi.
Licząc, że nad nim zapanuję, powoli przysunąłem się do śpiącej żony i pocałowałem ją najdelikatniej, jak umiałem, mając nadzieję, że nie obudzi jej ani przelotny dotyk moich warg na gładkim policzku, ani serce walące w piersi jak młotem. Kiedy dochodziłem do drzwi sypialni, usłyszałem, jak mój pies, cairn terrier, którego nazwałem Rōninkiem, zeskoczył z łóżka i pobiegł, by do mnie dołączyć.
W górach Kolorado zaczynał się zimny letni poranek. Chłodny powiew, szumiący w osikowych liściach, dotknął mojej twarzy, gdy sadowiłem się na macie do medytacji. Jak codziennie miałem nadzieję, że ten piękny widok i spokojne dźwięki, budzące błogie uczucia, uspokoją i ukoją moją duszę. I jak zwykle – nic z tego.
Siedziałem więc otulony wciąż mroczną ciszą poranka i roztrząsałem „dlaczego?” i „dlaczego nie?”. Tak było od pięciu już lat niemal codziennie, odkąd zacząłem poszukiwać wewnętrznego spokoju. Ale się nie poddawałem. Przez całe życie nigdy się nie poddawałem i nie miałem zamiaru zrobić tego teraz – na pewno nie po tym, co już przeszedłem.
Skoncentrowałem się na głębokim oddychaniu, próbując – jak mnie uczono – uspokoić umysł i wprowadzić się w trans. Jednak po raz kolejny nic z tego nie wyszło – jak każdego poranka.
Rōninek siedział spokojnie i cierpliwie czekał. Na szczęście nie zarażałem go swoim niepokojem. Na szczęście był równie cierpliwy i wyrozumiały jak moja żona. Kiedy znów starałem się medytować, czułem jego ciepłe, przytulone do mnie ciałko.
Gdy znów otworzyłem oczy, polizał mnie po dłoni, jakby wiedział, że wracam z bardzo mrocznego miejsca. Podobnie jak żona zdawał się nie wątpić ani chwili, że cały czas poszukuję światła.
Była w tym jakaś ironia, że w czasie tego poszukiwania, które prowadziło mnie krętą ścieżką dookoła świata, przyjąłem płaszcz i obowiązki rōninów – słynnych i niesławnych samurajów bez pana z najbardziej burzliwego okresu historii Dalekiego Wschodu – i wziąłem na barki ciążącą na nich odpowiedzialność. Bo przecież jednocześnie, podążając ich mroczną ścieżką, stałem się – jak mi mówiono – światłem, przewodnikiem dla wielu szukających własnej drogi ucieczki od bólu.
Spojrzałem na zegarek – była trzecia rano. Nadeszła godzina tygrysa, a z nią wspomnienie nieustannych napomnień mojej mamy:
– Uśmiechaj się – powtarzała zawsze – i bądź dzielny.
Moja matka urodziła się w Roku Tygrysa – tak jak ja. Według chińskiego zodiaku jednym z głównych atrybutów urodzonych pod tym szczęśliwym znakiem jest odwaga. Nie zaprzeczam – zwłaszcza jeśli chodzi o moją matkę. Dzięki odwadze przeżyła rzeczy, które wielu innych zabiły, i mnie – żywego – przeniosła przez wszystko.
Wstałem z tarasu i wróciłem do domu. Skoro nie znalazłem wewnętrznego ciepła w ten chłodny poranek, to poszukam zewnętrznego. Rozpaliłem w kominku i już wkrótce poczułem na ciele przyjemne ciepło. Była godzina tygrysa, czwartego dnia ósmego miesiąca Roku Tygrysa. Powinienem był zdołać okiełznać tę energię i skierować jej światło na drogę do wyjścia z niepokoju, który mnie dręczył. Ale jak w ciągu tysięcy poprzednich dni nie byłem w stanie, bo droga ginęła w mroku obrazów z całego życia przelatujących przez mój umysł jak ulotne, skowyczące cienie.
Najpierw horror wojny i męka ucieczki. Potem znęcanie się i rasizm, które trwały przez cały okres szkolenia wojskowego, po których nadeszły lata terroru i tragedii, które eksplodowały wokół mnie, gdy próbowałem wszystko naprawić.
Migały mi jakieś strzępki ataków, ciosy, wymiany ognia, całymi dniami, przez całe lata. Sceny ze zwiadu, operacji specjalnych, zasadzek, szturmów, bitew w Afryce, Azji, Ameryce, na Bliskim Wschodzie, walki w oktagonie.
A w tle bez przerwy brzmiały słowa:
– Uśmiechaj się i bądź dzielny.
Ale nawet te słowa i twarz osoby, która je wypowiadała, nie wystarczyły, by mnie wyciszyć i ukoić duszę.
Jasne, najważniejsze, że to wszystko jakimś cudem przeżyłem. Ale naszpikowało mi to umysł wspomnieniami raniącymi jak ostre odłamki, które głęboko utkwiły. A najgorsze było to, że kiedy wreszcie wyszedłem z tego mrocznego świata, ból nie tylko nie ustał, ale zdawał się narastać, niezależnie od tego, ile pochwał, nagród, osiągnięć i uznania zdobyłem w czasie, który powinien być dla mnie czasem pokoju.
Doskonale zdawałem sobie sprawę, że rozbrojenie tego mózgowego pola minowego zajmie o wiele więcej lat, niż straciłem na to do tej pory, że jeszcze nawet nie rozpocząłem tego procesu – ale jak zwykle, napotykając przeszkody, nie zwalniałem ani na chwilę. W tej godzinie tygrysa, przy blasku ciepłego ognia, w końcu sięgnąłem nie po to, co wiedziałem, ale po to, co tak długo mi umykało.
Sięgnąłem do pierwszego wspomnienia. Byłem pięciolatkiem, który patrzy na obóz dla uchodźców. Wtedy naprawdę nie wiedziałam, co się ze mną wcześniej działo. Jakie doświadczenia definiujące charakter i kształtujące osobowość doprowadziły do tego pierwszego wspomnienia? Co uczyniło mnie tym, kim byłem, jestem i będę? Jaki był pierwszy krok w mojej podróży liczącej co najmniej tysiąc mil?
W godzinie tygrysa człowiek – jeśli mu starczy odwagi – może przejść ze świata fizycznego do świata duchów. Tego dnia w godzinie tygrysa zacząłem naprawdę stawiać czoło ciemności poprzedzającej moją przemianę w rōnina i eksplorować ją w poszukiwaniu odpowiedzi. Ale wszystko zaczęło się od przerażającej historii, którą opowiedziała mi mama, żeby zapomnieć o tym, co do tej pory było moim najgorszym dniem.
Jeszcze tam, w tym obozie dla uchodźców, matka nauczyła mnie, że chaos jest niezbędny, bo bez niego nie byłoby wiadomo, że nastał spokój.
– Bez chaosu – tłumaczyła mi – nie byłoby gór do pokonania, armii, z którymi trzeba walczyć, ani smoków do zabicia. Bez chaosu jakże byśmy odróżnili prawdę?
Nie rozumiałem z tego wtedy ani słowa, podobnie jak i innych wielu, które mi mówiła. Przekonałem się dopiero później – czasem w łatwy sposób, a czasem wręcz przeciwnie – że słowa matki są jak nasiona zasiane w moim umyśle, które kiedyś wreszcie zakwitają, jedne szybko, a inne po upływie miesięcy, lat czy nawet dekad.
Tamtego dnia byłem małym chłopcem, wietnamskim uchodźcą mieszkającym w Karolinie Północnej, wychowywanym w rodzinie, która była zmuszona zaczynać wszystko od zera po utracie wolności i kraju. Wojna w Wietnamie była bardzo niepopularna w Ameryce, a ja i moja rodzina byliśmy nieznośnie namacalną konsekwencją tego pełnego nienawiści konfliktu.
W 1981 roku, dzięki pomocy mojego amerykańskiego wujka, żołnierza, który lecząc się z ran, zakochał się w doglądającej go wietnamskiej pielęgniarce (siostrze mojej mamy) i się z nią ożenił, zostaliśmy relokowani w ramach łączenia rodzin z indonezyjskiego obozu do mieściny na głębokim południu Stanów Zjednoczonych, zwanej Fayeteville. O Fayeteville mało kto słyszał nawet w Ameryce, ale leży ono przed bramą największej bazy wojskowej armii Stanów Zjednoczonych – Fort Bragg. W naszym miasteczku mieszkało więcej komandosów i spadochroniarzy na kilometr kwadratowy niż gdziekolwiek indziej w Ameryce. Fort Bragg był – i jest nadal – znany jako Dom Wojsk Specjalnych, tam właśnie mieści się USSOCOM, Dowództwo Operacji Specjalnych Stanów Zjednoczonych.
Zaraz po przyjeździe do Ameryki tata, mama, starszy brat i ja mieszkaliśmy u wujka – oficera Zielonych Beretów. Jego żona – moja ciocia – opiekowała się nami i pomagała stanąć na własnych nogach, abyśmy mogli się wyprowadzić i zamieszkać samodzielnie.
Kiedy to nastąpiło, zajęliśmy mieszkanko z jedną sypialnią w biedniejszej części miasta. Na początku mieliśmy tylko jeden mebel: wielki używany materac, na którym spała cała rodzina. Bariera językowa sprawiła, że rodzice nie mieli szans na dobrze płatne zajęcie i brak pieniędzy był powodem ich ciągłych kłótni. Byliśmy tak biedni, że wiele dni przyszło nam z bratem głodować.
Mimo to daliśmy z siebie wszystko, prowadzeni przez niezłomnego ducha mojej matki. W końcu, choć było źle, było lepiej niż w indonezyjskim obozie dla uchodźców.
Pewnej ciepłej niedzieli bawiłem się przed domem, kiedy matka zajechała samochodem, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Była rozpromieniona i podjeżdżając pod dom, zatrąbiła. Była tak dumna, że udało jej się zdać amerykański egzamin na prawo jazdy, a teraz była bardzo szczęśliwa, że mogła dobrze go wykorzystać.
– Wskakuj!
Tego nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. W jakiś sposób udało jej się przekonać siostrę, żeby jej pożyczyła na jeden dzień ich rodzinny samochód. Pojechaliśmy dwie przecznice dalej, do lokalnego supermarketu Piggly Wiggly, a po drodze oboje byliśmy bardzo weseli. Mama wprowadziła mnie tam za rękę.
Bieda i uprzedzenia nauczyły mnie już wielu rzeczy, ale także zmieniły moje priorytety. Nie przejmowałem się gwiazdami sportu, jak wiele amerykańskich dzieci. Nie, w moich oczach supergwiazdy to były te, które nie chodziły głodne. Nigdy nie zapomnę tej pierwszej wizyty w Piggly Wiggly.
Na widok niekończących się alejek pełnych jedzenia oczy wyszły mi z orbit i szczęka opadła. Zwykli Amerykanie pewnie nawet nie rozumieją, o czym piszę – dla nich to po prostu zwykły sklep. Kiedy umierasz z głodu, prawie umierasz, ten moment znaczy wszystko. Ten moment oznaczał dla mnie Amerykę. Mama spakowała wózek na zakupy, przeszła przez kolejkę do kasy, a potem pchnęliśmy wózek w stronę samochodu. W tym momencie podszedł do nas jakiś starszy człowiek. Powinienem być na to przygotowany, ale jedzenie osłabiło moją odporność. Poza tym miałem tylko dziewięć lat. Spojrzałem w jego czerwone oczy, by podzielić się z nim swoją radością. A wtedy on napluł mi w twarz.
Jego ślina śmierdziała papierosami i alkoholem. Próbowałem ją zetrzeć z twarzy, a on, pokazując mamie środkowy palec, zaczął wykrzykiwać.
– Tu nie miejsce dla was, chinole! Wypieprzajcie z powrotem do swojego Wietnamu!
Nie tylko nie znał różnicy między Chinami a Wietnamem, ale najwyraźniej nie znał mojej mamy. Liczył na łatwy sukces, na to, że ją zmusi do ucieczki i ona łatwo da mu zatryumfować. Ale ta kobieta, która stawiła czoło całej nienawistnej komunistycznej armii, nie dała się zwyczajnie zastraszyć byle pijanej mendzie. Starannie wycelowała tam, gdzie go na pewno zaboli, i z całej siły staranowała go wózkiem.
Nie wiem, co było dla niego gorsze, zaskoczenie czy ból, ale zabolało go na tyle, że zwiał gdzie pieprz rośnie, trzymając ręce między nogami. Zdążyliśmy się już jednak nauczyć, że rasistowscy tchórze często uciekają po to, by zwołać więcej rasistowskich tchórzy, nie tracąc więc czasu, wsiedliśmy do samochodu i odjechaliśmy.
W drodze do domu czułem się okropnie, sprowadzony z chmury czystej radości na samo dno upokorzenia. I wtedy usłyszałem maminą mantrę:
– Uśmiechnij się i bądź dzielny. Takie piękne niedzielne popołudnie…
To wydarzenie było zapowiedzią tego, co mnie czekało w pierwszym roku amerykańskiej szkoły. Dzieci rodziców bogatszych i bardziej uprzywilejowanych – czyli wszystkie – nie przepuszczały żadnej okazji, by mi przypomnieć, jak bardzo jestem biedny. Dzień w dzień słyszałem, że moje ciuchy śmierdzą rybą. Jeśli któryś z nich zauważył małą dziurkę, zawsze znalazły się czyjeś palce, żeby je wetknąć i rozedrzeć materiał, do wtóru chóralnego śmiechu i upokarzających docinków.
Dalej mieszkaliśmy w Karolinie Północnej, staraliśmy się, jak mogliśmy, dzieliliśmy nieliczne radości, parliśmy naprzód. Skończyłem pierwszą klasę, potem drugą. Bywało ciężko – ale jak kazała mama: uśmiechałem się i byłem dzielny.
Ale w trzeciej klasie zrobiło się jeszcze trudniej. Najgorzej było, gdy przychodził nauczyciel na zastępstwo. Moje wietnamskie imię i nazwisko brzmi Tú Tuân Làm. Amerykanom podawałem jego uproszczoną wersję: „Tu Lam”, aby im oszczędzić frustracji. Ale któregoś razu trafił nam się na zastępstwo nauczyciel, który koniecznie chciał się nauczyć poprawnej wymowy mojego nazwiska.
Jego liczne nieudane próby zainspirowały moich kolegów z klasy do jeszcze większego szyderstwa, na czele stał nasz klasowy tyran Jake. Jake łączył plugawy język ze złym wychowaniem, podniecał go własny głos, zwłaszcza gdy klął. Dlatego właśnie z powodów dyscyplinarnych powtarzał trzecią klasę i tak trafił do mojej klasy. Mam szczęście.
Jake skorzystał z okazji do rozróby i za jego namową większość uczniów zaczęła rzucać we mnie papierowymi kulkami, dodając do tego rasistowskie obelgi. Nasz zastępczy nauczyciel w końcu miał tego dość.
– Dosyć! – krzyknął. – Cisza!
Wstał zza biurka i widać było, jak mu się ręce trzęsą. Wskazał w końcu Jake’a, a potem mnie.
– Wy dwaj! Do dyrektora!
Zaskoczony skierowałem palec na siebie, żeby się upewnić, że wskazał napastnika i ofiarę.
– Do dyrektora! Już! – wrzasnął i słychać było, że jest naprawdę wkurzony.
Zdezorientowany i zakłopotany spakowałem książki do używanego żółtego tornistra. Idąc za Jakiem korytarzem, czułem się niesprawiedliwie ukarany – a moja obozowa przeszłość nauczyła mnie już wielokrotnie, jak wygląda i boli niesprawiedliwa kara. Upokorzony i wystraszony wszedłem do gabinetu dyrektora Duncana.
Dyrektor był starszym białym mężczyzną w wieku około pięćdziesięciu pięciu lat, szykującym się już mentalnie na emeryturę. Nosił dopasowane spodnie w drobną brązową kratkę, koszulę z krótkimi rękawami, w której kieszonce zatknięta była dumnie wkładka z przegródkami na długopisy i kolorowe ołówki. Stojąc za biurkiem, pan Duncan kazał nam siadać i czekać, aż nas zabiorą rodzice.
Wiedziałem doskonale, że ja poczekam długo. Mama pracowała daleko i nie miała jak ani czym po mnie przyjechać do szkoły. Była zbyt zajęta, aby związać koniec z końcem.
Łobuz Jake siedział na lewym skrajnym krześle w poczekalni dyrektora, a ja na prawym, mając nadzieję, że może jakimś cudem uda się przeżyć resztę tego dnia bez dalszych upokorzeń. Ale gdzie tam! Wbiłem wzrok w podłogę, wpatrując się intensywnie w moje zdarte, odziedziczone po starszym bracie, popękane buty uchodźcy. W tym momencie zaczęło do mnie docierać, jak bardzo zostałem skrzywdzony.
Wtedy do oczu napłynęły mi łzy. Nie, nie, nie – powtarzałem sobie raz po raz. Nie płacz. Nie tutaj i nie teraz. Walcząc ze łzami, próbowałem zająć umysł czym innym, słuchałem, jak sekretarka pisze z trudem dwoma palcami na starej maszynie do pisania. Arytmiczne stukanie czcionek zlewało się z odgłosem drzwi zamykających się za nauczycielami, którzy przychodzili załatwić jakieś swoje sprawy.
Wśród tych wszystkich dźwięków, które analizowałem (na zmianę z obserwacją butów), aby zająć czymś umysł, z korytarza doszedł nowy odgłos – stuk wysokich obcasów kroczących energicznie po wykładanej kafelkami podłodze. Dźwięk narastał, aż w końcu brzmiał jak serie pocisków uderzających w betonową nawierzchnię. Gdy na chwilę ustał, drzwi otworzyły się energicznie i do gabinetu wpadła matka osiłka, wydzierając się na wszystkich od samych drzwi:
– Co tu się dzieje?! Dlaczego ktoś zadzwonił, że mam odbierać syna ze szkoły?!
Dyrektor odłożył trzymany w dłoni długopis na biurko i wstał na powitanie gościa.
– Pani syn Jake nazwał tego tu chińskiego chłopca chinolem.
Nie byłem wprawdzie Chińczykiem, ale to pogardliwe przezwisko dotykało mnie w nie mniejszym stopniu. Mimo to nie ruszyłem się ani o cal, wciąż wbijając wzrok w buty. Słyszałem, jak szpilki zbliżają się do Jake’a. Kącikiem oka widziałem, jak wzięła go za rękę, ale zamiast odejść, podprowadziła go do mnie.
– Patrz na mnie!
Spojrzałem. Nie wyglądało to pewnie imponująco, dzieciak z trzeciej klasy podstawówki spoglądający wysoko w górę na górującą nade mną olbrzymkę, trzymającą za rękę jej repetującego synalka.
– Jake ma rację – powiedziała. – Takie żółtki jak ty tu nie pasują. Wracaj tam, skąd żeś wylazł!
Teraz, czując wsparcie mamusi, do tej pory siedzący jak trusia Jake roześmiał się i razem wesoło wyszli z gabinetu. A ja zostałem – odarty z godności, niesprawiedliwie ukarany za nie swoje przewiny, publicznie ośmieszony. A ci ludzie, którym powierzono zadanie opieki nade mną, obrony, nauki i obywatelskiego wychowania, mieli to głęboko w nosie.
Wreszcie ogrom upokorzenia, krzywdy, niesprawiedliwości, jakich zaznałem w ciągu tych wszystkich bezsensownych lat nienawiści, wezbrały we mnie i przerwały tamę. Rozpłakałem się tak, jak jeszcze nigdy. Łkałem tak bardzo, że w końcu popadłem w stan hiperwentylacji. Moje wrzaski były tak głośne, że w końcu dyrektor podniósł na mnie wzrok.
Ale zamiast pomóc, po prostu warknął: „Poczekaj na korytarzu”. Jego lekceważąca postawa, o dziwo, pomogła mi zebrać resztkę dumy, która mi pozostała. Udało mi się dotrzeć do holu i opanować płacz na tyle, żeby nie zwracać na siebie większej uwagi. Wiedziałem, że moja mama nie ma jak przyjechać do szkoły, żeby mnie odebrać. Stałem więc spokojnie i czekałem, aż zajęcia się skończą i przyjedzie autobus, którym udam się do domu.
Byłem tak zdenerwowany, że postanowiłem nic jej nie mówić o tym, co się stało. W końcu i bez tego miała mnóstwo na głowie, utrzymując całą rodzinę. W domu poszedłem więc prosto do sypialni. Siedząc samotnie, wspominałem ten straszliwy dzień. Nic nie powiedziałem o tym rodzinie, pomimo przykrych wspomnień o znienawidzonych przeze mnie kolegach z klasy. Zamiast tego odrobiłem pracę domową i przygotowałem się do snu. Siedziałem na brzegu materaca, kiedy weszła mama. Mogłem nic nie mówić, a ona i tak zawsze wiedziała, kiedy coś było nie tak. Uśmiechnęła się i usiadła obok. Przez chwilę siedzieliśmy tak po prostu, matka i syn. Uśmiechała się cierpliwie do mnie, do pokoju, tego miasta i życia, które tu wiedliśmy. W końcu przemówiła.
– Każdemu zdarzają się złe dni, najważniejsze, żeby niosły jakąś naukę. Jak moglibyśmy poszukiwać głębszego sensu w życiu, unikając złych doświadczeń? – Jej uśmiech obejmował mnie i ocieplał, aż w końcu mnie przytuliła. – Powinniśmy być wdzięczni za każdy moment każdego dnia, bez względu na to, czy jest trudny, czy zły, bo i tak żyjemy tylko cudem, powinniśmy umrzeć już dawno temu.
Najpierw musiałam uwierzyć w słowa mojej matki. Potem musiałem spróbować je w pełni zrozumieć. Ale jeszcze nie mogłem.
– Jak to, o czym ty mówisz? – zapytałem, szczerze zaskoczony. – Jak to żyjemy tylko cudem? Co się stało, mamo?
Siedząc tam na brzegu zużytego materaca, wpatrując się w małe dziecko, mama podjęła decyzję, z którą zapewne nosiła się od dawna.
Po raz pierwszy opowiedziała mi historię życia, której nie pamiętałem.
W latach sześćdziesiątych, z tego, co widziałem na zdjęciach i co opowiadali mi członkowie rodziny, do których dotarłem, mama była młodą, piękną, zadziorną dziewczyną z wietnamskiej wsi. Wszyscy za nią wodzili oczyma, wszystkim się podobała – ale miała reputację dzikiej tygrysicy.
Jej matka, równie silnego charakteru, często ją za to biła. Babcia miała ciężką rękę, a jej siła brała się z tego, że codziennie dźwigała wiadra wody z rzeki i worki ryżu do prowadzonej przez siebie restauracji. Mama wspominała, że babcia obywała się w swoim zajeździe bez wykidajłów – w razie potrzeby sama była od tego, żeby spuścić manto dorosłym pijakom, którzy próbowali rozrabiać w jej knajpie. Ale mama, mimo że babcia nie szczędziła jej razów, ciągle pakowała się w szkole w kłopoty. Miała w sobie dzikiego ducha i najczęściej wpadała w tarapaty, broniąc słabszych kolegów przed klasowymi osiłkami.
Moja babcia musiała być twarda, aby przetrwać, i świadomie lub nieświadomie wychowała swoją córkę tak, aby była równie twarda. Tak więc, mając dość werbalnego i fizycznego znęcania się, które jej matka stale stosowała, opuściła wioskę tak szybko, jak tylko mogła, aby szukać miejsca do życia w Sajgonie.
Restauracja babci specjalizowała się w phở, wietnamskiej zupie z makaronem, podstawie kuchni narodowej, mama bez trudu więc znalazła pracę w podobnym zakładzie w stolicy południowego Wietnamu. Tam poznała ojca, inżyniera, który wpadał na obiady w przerwach w odbudowywaniu miasta ze zniszczeń trwającej już trzecią dekadę wojny. Pan inżynier ożenił się z wieśniaczką i w 1971 roku powitali pierwszego syna, mojego starszego brata. Akurat wtedy, gdy Amerykanom przyszło do głowy, żeby się wycofać i zostawić wszystko na pastwę komunistów. Co było potem, matka zwykle zbywała półsłówkami i od razu przechodziła do mojego urodzenia. Przyszedłem na świat w okolicznościach dość nędznych i słabo wróżących na przyszłość – ale za to z hukiem. Opowiadała mi, że urodziła mnie na zimnej betonowej podłodze sajgońskiego szpitala ciemną nocą 17 grudnia 1974 roku, w chińskim roku Drewnianego Tygrysa, o godzinie tygrysa, a wokół szalały nawały artyleryjskie. Ledwie się urodziłem, już musiała zasłaniać mnie własnym ciałem przed sypiącymi się z sufitu okruchami pękającego od ostrzału tynku.
Rzadko zagłębiała się w szczegóły tego, co nastąpiło potem. Całe lata zajęło mi poskładanie większego obrazu z pojedynczych słów czy zdań. Wyraźnie się wyczuwało, że to nie była dla niej łatwa historia, z biegiem czasu matka stawała się coraz bardziej małomówna, a jej wola umacniała się z wiekiem.
A więc przyszedłem na ten świat z hukiem, podczas artyleryjskiego ostrzału szpitala, wśród odłamków ścian, które na nas padały. Oblężony Sajgon był bombardowany niemal codziennie. Zamiast rozwodzić się nad naszym osobistym niebezpieczeństwem, moja mama powiedziała, że widziała rodziny wspierające się nawzajem, gdy ich domy waliły się wokół nich. Zamiast opowiedzieć mi o moich krzykach, powiedziała, że słyszała krzyki innych dzieci odbijające się echem po ulicach, gdy próbowały obudzić swoich zmarłych rodziców.
Rok 1974 nie był tylko chińskim Rokiem Drewnianego Tygrysa – był jednym z najgorszych okresów w historii Wietnamczyków z południa, z których byliśmy z matką tylko dwojgiem z milionów. Amerykanie nas opuścili, zostawili Republikę Wietnamu swojemu losowi, a ja urodziłem się po przegranej stronie wojny. Jeszcze wtedy tego nie wiedzieliśmy, ale za niewiele ponad kwartał nasz kraj miał upaść, wchłonięty przez komunistyczną Demokratyczną Republikę Wietnamu z północy, a ja miałem stracić wolność, której nawet nie znałem.
Okupanci zalali nasz Sajgon w kwietniu 1975 roku i z miejsca zaczęli zabijać każdego, kto mógł stawić im opór. I jeśli wierzyć świadectwom tam obecnych, reportażom filmowym, telewizyjnym i prasowym oraz mojej mamie – to wszystkich innych też. Cały świat to widział, cały świat o tym mówił – ale cały świat miał to gdzieś, bo to ich bezpośrednio nie dotyczyło. Oni byli daleko, odkładali gazetę, gasili telewizor i już było po wszystkim, a moją rodzinę prześladowania dotykały każdego dnia, tydzień po tygodniu, miesiącami i latami.
Teraz dopiero pojmuję, jakie miałem szczęście, że byłem tak młody, by zdołać wszystko łatwo zapomnieć. Prawdę mówiąc, nawet nie zdawałem sobie sprawy, że żołnierze północnowietnamscy włamują się do domów niewinnych cywilów, aby grabić, molestować i robić jeszcze gorsze rzeczy. Żołnierze ci zabierali pieniądze i kosztowności każdemu, kogo postanowili obrać za cel, a każdy, kto próbował ich powstrzymać słowami lub czynami, był zabijany na miejscu. Ginęli najczęściej przebijani bagnetami przez kilku żołnierzy naraz. Mama opowiadała, że wiedzieli o zbliżaniu się kolejnej fali, bo ulicami niosły się krzyki i jęki bezbronnych ofiar. Komunistyczni okupanci odebrali im wszelką wolność i odreagowywali na sajgończykach lata strachu i walki, jednocześnie stosując przemoc w widowiskowy sposób, by złamać wolę oporu swoich nowych więźniów.
Miałem niewiele ponad trzy miesiące, gdy wykopali drzwi do naszego mieszkania na drugim piętrze kamienicy. Wewnątrz zaroiło się od wrzeszczących dzikusów, wymachujących karabinami i grożących bagnetami. Chociaż moja mama miała dwadzieścia kilka lat, była mała i szczupła, nie ustępowała i nie okazywała żołnierzom strachu. Trzymając mnie na jednym ręku, drugą wzięła za rękę mojego czteroletniego brata. Nie zaszczyciła ich ani słowem, mówiła tylko do mojego starszego brata.
– Bądź dzielny.
Jakoś tym razem nie było nic o uśmiechaniu się – co chyba zrozumiałe w tych okolicznościach.
Ojciec stał przed matką i prosił żołnierzy, żeby jej nie robili krzywdy. Jedyną odpowiedzią był szybki cios kolbą w twarz od najbliższego z napastników. Kilku innych przyłączyło się i po chwili skopany ojciec leżał rozciągnięty, jęcząc na podłodze.
Ośmielony łatwym zwycięstwem jeden z żołnierzy oderwał mojego brata od mamy i pchnął go na podłogę tak silnie, że brat, upadając, rozpłakał się. Mama – nie puszczając mnie – uklękła, zasłoniła sobą ciężko pobitego ojca jęczącego na podłodze i po raz pierwszy zwróciła się bezpośrednio do napastników:
– Możecie wszystko nam odebrać i nas pozabijać, ale prędzej zginę, niż pozwolę wam rozdzielić naszą rodzinę.
Gdyby to dotyczyło kogokolwiek innego, nie uwierzyłbym, ale ja znam swoją matkę, a wy jeszcze nie słyszeliście, co ona potrafi powiedzieć – i komu – gdy zajdzie potrzeba.
Potem opowiadała, że żołnierze krzyczeli, targali ją za włosy, wszystkich nas wygonili za ulicę, pchając, bijąc kolbami i kopiąc na schodach. Na ulicy kazali nam się położyć na chodniku. W powietrzu było gęsto od dymu, krwi, spalenizny, prochu, śmierdziały rozkładające się ekspresowo w upale zwłoki. Cztery piętra wyżej na atak szykował się dziadek, właściciel kamienicy.
Według mamy nasz dziadek, ojciec taty, był niezwykłym człowiekiem. Mieszkał w apartamencie na najwyższym piętrze, słyszał więc przez drzwi, jak żołnierze panoszą się na kolejnych piętrach, i przygotowywał się na atak. Mimo to pozostał spokojny, podając zapewne ostatni posiłek egzotycznym rybom mieszkającym w olbrzymich akwariach z morską wodą, które aż się prosiły o cios kolbą. Kiedy żołnierze doszli na jego piętro, zastali uchylone drzwi, żeby nie musieli ich wyłamywać, i pana w sile wieku karmiącego ryby. Widok był tak surrealistyczny, że zgłupieli i nie wiedzieli, co robić.
Bo trzeba powiedzieć, że akwarium z rybami w Sajgonie w 1975 roku to był wyjątkowy luksus – a co dopiero olbrzymie zbiorniki wielkości samochodów, wypełnione kolorowymi rybami różnych wielkości o fantastycznych kształtach. Dziadek był człowiekiem bogatym, mógł podróżować, dokąd chciał, i wydawał wielke sumy pieniędzy na te akwaria, osprzęt i ryby. Jego żona krytykowała to jego hobby i koszty z nim związane, ale w końcu to były jego pieniądze, nigdy jej niczego nie brakowało, a on zachwycał się oszałamiającym pięknem oceanicznego życia.
Tak więc gdy wpadli komuniści, dziadek karmił ryby. Początkowy szok szybko im przeszedł, potarmosili go trochę, zarobił parę kuksańców i tak samo jak nas wypędzili go na ulicę – ale choć splądrowali dokładnie całe mieszkanie, to nie stłukli żadnego akwarium. Ludziom robili wiele strasznych rzeczy, ale ryb nie skrzywdzili.
Mama pocieszała nas i dziadka, a tymczasem żołnierze spędzili nas wszystkich z kilku okolicznych domów w jedno miejsce. Pojawił się oficer, wyjął kartkę i zaczął wyczytywać nazwiska. Jeśli wyczytany się zgłosił, czytał dalej. Jeśli nie, żołnierze bili ludzi na oślep, aż wydali tego, który się ukrywał. Wśród wyczytanych był mój stryj, brat ojca. Był on oficerem południowowietnamskich sił specjalnych, służył z Amerykanami. Sąsiedzi go wydali, żołnierze złapali go i wywlekli, dołączając do wcześniej wyczytanych: działaczy politycznych, inteligentów i najbardziej zagrożonych – współpracujących z południowowietnamskim rządem lub amerykańskim wojskiem.
Po chwili, gdy nazwiska z kartki „kolaborantów” się skończyły, oddzielonych otoczyła grupa żołnierzy i kazała im klęknąć. Nie było żadnych ceremonii, przepasek na oczy, wiązania do słupków. Była tylko banda sadystycznych morderców w komunistycznych mundurach, którzy z zimną krwią zastrzelili kilkunastu nieuzbrojonych obywateli Sajgonu. Zanim padły strzały, mama powiedziała:
– Zamknijcie oczy i bądźcie dzielni.
Oczywiście tego nie pamiętałem, podobnie jak serii z kałasznikowów, którymi ich zamordowano. Ale mama zapamiętała na całe życie. Krzyki, strzały i widok, który ujrzała, gdy dym się rozwiał – stos ciał porozrywanych pociskami, a wśród nich swojego szwagra.
Zapamiętała także upał rozgrzanych słońcem płyt chodnikowych i asfaltu, na którym klęczeliśmy. Dym z płonących budynków gryzł w oczy. Asfalt parzył kolana, gdy czekaliśmy na kolejne okropności. Nie musieliśmy czekać długo.
Oficer wyjął z kieszeni kolejną kartkę z listą nazwisk i wszystko zaczęło się od nowa. Tym razem na kartce byli wszyscy, którzy zdaniem władz „wspierali amerykańskich okupantów” – trzy lata po tym, jak z kraju odlecieli ostatni amerykańscy żołnierze. Z początku wszyscy spodziewali się kolejnej masakry, a kiedy zamiast tego zapakowano ich na ciężarówkę, która miała ich zawieźć do obozu reedukacji za miastem, wszystkim ulżyło. „Przynajmniej nie rozstrzelano na miejscu”. Po latach wszyscy dowiedzieli się o horrorze „obozów reedukacji”, w których komuniści łamali ludziom charaktery wymyślnymi torturami – albo, ale dopiero po latach męczarni, zabijali. Trafiły do nich setki tysięcy, większość czekała śmierć z głodu, pracy ponad siły lub dla kaprysu strażników.
Jakoś przetrwaliśmy ten straszny dzień, ale to był tylko pierwszy z wielu dni grozy. Stary rząd południowowietnamski zastąpiły hordy grabieżców z północy. Nowy rząd zniósł wolności obywatelskie i gnębił wszystkich wysokimi podatkami, by sfinansować komunistyczne „reformy”. Lecz nadal żołnierze stanowili na ulicach najwyższą władzę, okazując coraz większą zachłanność i okrucieństwo. Ściąganie oficjalnych podatków otworzyło szeroko drzwi do grabieży i rozbojów na własne konto pod pozorem wymierzania ludowej sprawiedliwości przestępcom podatkowym. Każdy, kto próbował stawić opór, mógł trafić do obozu reedukacji – albo dostać bagnetem pod żebro czy kulę w łeb.
Większość podatków dotykała w dodatku biedaków, ludzi, których nie było stać na ich zapłacenie. Krążą historie o rodzinach zniewolonych przez Wietnamczyków z północy w celu wykonywania ciężkiej pracy fizycznej w obozach. Więźniowie, którzy zostali ranni lub chorzy w wyniku strasznych warunków, zostali wywiezieni do dżungli i rozstrzelani.
Po latach dowiedziałem się, że ofiarami obozów reedukacji padło kilku moich wujów. Mama opowiadała mi historię jednego z nich, który zdołał uciec. Udało mu się przedrzeć do domu, do ciężarnej żony. Jedna z ciotek poprosiła mamę o pomoc. Nocą, mimo godziny policyjnej, mama przedarła się przez linie straży i odwiedziła brata – zbrodnia, za którą, gdyby się wydała, mogła zostać pojmana, zamęczona lub zamordowana. Ale nie dała się złapać, spotkała się z bratem, przekazała mu pieniądze i żywność, żeby mogli spróbować ucieczki.
Ponieważ brat był zbiegiem, nie mogli czekać na dogodny moment, musieli natychmiast uciekać. Wujek z ciężarną żoną planowali przedrzeć się nocami przez dżunglę do Kambodży w nadziei na szansę ucieczki stamtąd do Tajlandii. Wzięli ze sobą tylko kilka rzeczy, żeby nic ich nie powstrzymywało w drodze.
Ponieważ na wszystkich drogach były uzbrojone posterunki, musieli się przedzierać nocami po bezdrożach, uciekając przed okresowymi obławami wojsk ochrony pogranicza, specjalnie szkolonych do wykrywania i łapania uciekinierów. Niektórzy z nich wynajmowali lokalnych przewodników, ale nigdy nie było pewności, komu przewodnicy okażą lojalność – tym bardziej że uciekinierów poszukiwano listami gończymi, obiecując nagrody za pomoc w ujęciu. Wielu tak zwanych przewodników brało pieniądze z obu stron: najpierw od uciekinierów za przeprowadzenie przez granicę, a potem od władz za wydanie ich w ręce obławy.
Jakby tego było mało, strażnicy i szpicle nie byli jedynym zagrożeniem. Armia północnowietnamska była biedna i nie marnowała pieniędzy na miny – zamiast tego zastawiała tysiące bambusowych „pułapek na tygrysy”. Większość z nich to były doły, na których dnie znajdowały się dziesiątki i setki zaostrzonych punji, czyli bambusowych kolców, nakrytych listowiem i bardzo trudnych do ominięcia w ciemności.
Ciocia i wujek brnęli na oślep przez gorącą, parną ciemność, ale wszystko na marne. Choć starali się, jak mogli, w końcu zostali schwytani i przewiezieni do obozów. Wujek trafił do obozu pracy, a ciężarną ciocię zamknięto w śmierdzącej celi więziennej.
Kary za próbę ucieczki były barbarzyńskie. Wujka chłostano w stopy tak długo, aż kawałki mięsa zaczęły odpadać, nie był w stanie chodzić ani nawet stać. Całe dnie spędzał w nakrytej bambusową kratą jamie, noce – przykuty do ściany obory wraz ze zwierzętami. Roje komarów wkrótce sprawiły, że zaraził się malarią.
Tymczasem ciocia spała na przepoconym brudnym sienniku, na górnym poziomie bambusowej piętrowej pryczy, w przepełnionej, wilgotnej, ciemnej, zimnej celi z pleśnią na ścianach i czerwonym śmierdzącym wiadrem w rogu. Tam, na zimnej betonowej podłodze, urodziła córkę, bez niczyjej pomocy. Jakimś cudem wujostwo przeżyli, ale już nigdy nie byli takimi ludźmi jak przed aresztowaniem. Ich tragiczny los był ostatnią kroplą, która przekonała mamę, że lepiej zginąć, próbując ucieczki, niż dać się tu zamęczyć.
Po rozstrzelaniu „kolaborantów” i odesłaniu do obozów „sympatyków” reszcie pozwolono wrócić do domów i teraz żyliśmy pod władzą komunistów. Ten okres moja mama nazywała „latami opresji”.
Mimo to powiedziano mi, że mam w miarę normalne dzieciństwo. Dorastałem w mieszkaniu na trzecim piętrze, z którego nas wyciągnięto, piętro niżej od mojej babci, dziadka i jego akwarium. Przeżyliśmy najlepiej, jak mogliśmy, utrzymując się z dochodów moich rodziców, ale niebezpieczeństwo zawsze wydawało się blisko.
W któreś gorące miejskie popołudnie, kiedy miałem około trzech lat, mama zmywała podłogę w restauracji, gdy pojawił się poborca podatkowy w asyście paru żołnierzy. Choć cała się w środku gotowała, bo nowa władza pozwoliła żołnierzom jeść za darmo w każdym lokalu i zabierać, cokolwiek im się spodobało, bez słowa oddała całodzienny utarg. Doskonale wiedziała, czym ryzykowała w razie odmowy. Żołnierze z poborcą, niczym się nie krępując, przeliczyli łup, po czym oświadczyli, że to za mało i w takim razie mama pójdzie z nimi do domu dopłacić resztę.
Byłem z ojcem w domu, kiedy przyszli z mamą. Grozili rodzicom wysłaniem do osobnych obozów pracy, a nas do różnych domów dziecka. Ojciec oddał im wszystkie pieniądze, jakie mieliśmy w domu – było tego dość, żeby się w reszcie nasycili i poszli, nawet nikogo nie bijąc na odchodnym ani nie tłukąc zastawy, musieli więc być zadowoleni.
Tamtej nocy mama po raz pierwszy poruszyła temat ucieczki z Wietnamu. Ojciec przypomniał jej, jak wielu chętnych do ucieczki złapano i zamęczono w obozach reedukacji, jak wielu umarło z głodu, chorób lub zostało zamordowanych przez piratów. Mama odparła, że woli, abyśmy wszyscy zginęli, niż żeby jej dzieci dorastały w kraju takim, jakim stał się wówczas Wietnam. Ojciec się wahał – co zrozumiałe, w końcu nie chodziło o wycieczkę za miasto – ale już doskonale wiedział, że ożenił się z tygrysicą i opór nie ma sensu, dlatego zgodził się spróbować znaleźć dla nas drogę ucieczki.
Mój ojciec był wietnamskim ćwierć-Chińczykiem, pochodził z wyedukowanej rodziny, pracował w biurze blisko portu i był powszechnie lubiany. Następnego dnia po pracy spotkał się ukradkiem z kapitanem statku, o którym powiadano, że pomógł wielu rodakom wydostać się z kraju. Ojciec zapytał, ile to będzie kosztować. Kapitan nie udawał zdziwienia pytaniem. Szmugiel ludzi był tajemnicą poliszynela wśród południowych Wietnamczyków. Koszt wolności wynosił pięć sztabek złota za każdego dorosłego i trzy za dziecko. Potem kapitan dodał, że organizuje następny kurs za dwa dni. Jeśli chcemy się dołączyć, mamy zabrać jedną małą torbę z rzeczami na rodzinę i zapłacić przed wejściem na pokład. Kuter wychodzi z portu o dwudziestej i na nikogo nie będzie czekał.
Mama natychmiast zajęła się przygotowaniami. Przez kolejne dwa dni dyskretnie żegnała się z rodziną i przyjaciółmi. Wreszcie nadeszła noc ucieczki. Torba była spakowana, złoto przygotowane. Razem z bratem byliśmy już ubrani i gotowi do wyjścia. Czekaliśmy z matką na ojca – ale on nie wrócił z pracy o normalnej porze. Kiedy wreszcie dotarł do domu, było dawno po ósmej. Przyszedł i nie mówił ani słowa.
Nikt nie wychodzi dobrze na drażnieniu tygrysa w klatce. Mama była wściekła na ojca za to spóźnienie, ale nigdy nie wyjawiła mi, dlaczego się wtedy spóźnił.
Parę dni później przyszedł do nas dziadek. Usiadł po cichu i spokojnie wysłuchał tyrady mamy pod adresem jego syna.
– Jak on mógł się spóźnić w tak ważnym dniu? – szlochała matka. – Jaki mężczyzna robi coś takiego swojej rodzinie?
Ciągnęła to i ciągnęła bez końca, a dziadek siedział cicho i słuchał. Aż wreszcie, kiedy przerwała, by zaczerpnąć tchu, przerwał jej gestem i sam zaczął mówić. Opowiedział jej, że kuter, którym mieliśmy płynąć, został porwany przez tajskich piratów, którzy wymordowali wszystkich na pokładzie: załogę z kapitanem i kandydatów na uciekinierów. Nikt nie uszedł z życiem.
Mama była w szoku. Zdawała sobie sprawę, że podróż jest ryzykiem, ale chyba do tej pory nie myślała, że aż tak wielkim.
Dziadek opowiadał o tragicznym zakończeniu rejsu, na który się spóźniliśmy, a mama wzięła mnie na ręce. Uśmiechnęła się przez łzy i powtórzyła dziadkowi to, co powiedziała ojcu: że woli zginąć, niż pozwolić swoim dzieciom dorastać w upodleniu. Łzy spłynęły po jej policzkach, gdy poprosiła dziadka o pomoc.
Dziadek od razu kiwnął głową, jakby od początku czekał na te słowa.
– Daj mi parę dni – powiedział.
Mówiłem już, że mój ojciec był człowiekiem lubianym, dobrze wykształconym i dobrze ubranym – ale to nic w porównaniu z dziadkiem. Dziadek był jak mama – człowiekiem silnej woli, który wszystkie wietnamskie wojny: japońską, francuską, domową, amerykańską i komunistyczny najazd, przeżył dzięki sprytowi, obrotności i zaufanym kontaktom, które miał wszędzie.
Przez następnych parę dni siedział w kawiarni przy porcie, studiując możliwości, rozpoznając schematy ucieczek, grafiki patroli, posterunki wartownicze i miejsca, w których łapią napływających do portu uciekinierów. Rozpoznawał zagadnienie i rozważał opcje. Potem zaczął nawiązywać i odnawiać kontakty, między innymi z pewnym szyprem rybackim, dawnym kolegą ze szkoły, który służył w czasie wojny w marynarce wojennej. Ten człowiek znał się na nawigacji i zaklinał się, że wie, jak najkrótszą drogą popłynąć na Malaje, i potrafi tam dotrzeć w czterdzieści osiem godzin.
Potem zasiedli do negocjacji. Szyper nie ukrywał, że ryzyko jest bardzo wysokie i wszyscy, z nim włącznie, nadstawiają karku – dlatego ta wyprawa będzie kosztować siedem sztabek za dorosłego i cztery za dziecko. Wypływa jutro wieczorem, a więc decyzję należy podjąć szybko. Dziadek przystał na warunki.
Zamiast jednak gnać w te pędy do domu, wysłał nam formalne zaproszenie do siebie na kolację. Dopiero tam, przy jedzeniu, przedstawił rodzicom ofertę i termin. Mieliśmy płynąć małym kutrem rybackim, dlatego nie można zabrać żadnych bagaży, tylko to, co ma się na sobie.
Gdy na koniec powiedział ojcu o cenie, ten był przerażony. Właśnie przeżyliśmy poprzedniego dnia kolejną wizytę „poborców podatkowych” i moi rodzice nie mieli pieniędzy. Siedzieli załamani, widząc uciekającą szansę, ulatującą sprzed ich oczu, jak dym z ręcznie skręcanych papierosów, które palił dziadek.
Na widok ich smutnych twarzy dziadek wstał i podszedł do swego ulubionego szezlonga. Ze zdobionego laką stolika wziął malowane puzderko z bibułkami i ułożył jedną między palcami, potem z innego puzderka szczyptę ulubionego tytoniu. Poślinił brzeg bibułki, zwinął papierosa, usiadł, krzyżując nogi, i zapalił. Rodzice wpatrywali się w niego osłupiali, zastanawiając się pewnie, jak może być tak spokojny w obliczu takiej tragedii. A dziadek spokojnie wypuścił kilka dymków, a następnie stanął koło swego ulubionego akwarium. W tym czasie moi rodzice najwyraźniej zapomnieli o swoich problemach i wpatrywali się w niego. I na ich oczach mój dziadek zaczął rozbierać czarną ramę zbiornika na wodę.
Po jej oderwaniu ukazał się sekret dziadka. Tyle razy komuniści przetrząsali jego mieszkanie, szukając pieniędzy i kosztowności, ale rozpraszały ich akwaria i ich barwna, ruchoma zawartość. Gdyby wiedzieli, że wystarczy oderwać wierzchnie listwy, by wydobyć spod nich sztabki złota… Rodzice gapili się z otwartymi ustami.
Gdy dziadek wydobył już dość złota, by zapłacić za ich podróż, przypomniał, że kuter wypływa o dziewiątej i nie wolno się spóźnić, bo na nikogo nie będzie czekał. Kazał matce przyrzec, że jeśli przeżyjemy tę przygodę, zostaniemy Amerykanami. Kiedy zapytała go, jak niby mamy to zrobić, opowiedział jej historię, której nie znała. Starsza siostra mamy była pielęgniarką w szpitalu wojskowym w Sajgonie jeszcze w czasie amerykańskiej wojny. Któregoś dnia przywieźli tam ciężko ranionego bagnetem w klatkę piersiową oficera Zielonych Beretów z obozu warownego, który został rozbity przez wietnamską armię. Siostra opiekowała się nim, ale chłop był naprawdę w złym stanie i dziadek był przekonany, że nie wyżyje. Komandos okazał się jednak twardym zawodnikiem i nie dał się kostusze. Nie tylko przeżył, ale zakochał się w mojej ciotce i ostatecznie się z nią ożenił – w przeciwieństwie do wielu amerykańskich żołnierzy, którzy porzucili Wietnamki, które zapewniali o swej miłości. Zabrał ją nawet ze sobą, wracając do Stanów Zjednoczonych, pomimo rasizmu i nienawiści, z jaką wielu ich witało.
Dziadek powiedział mamie, że jej szwagier z Zielonych Beretów jest dobrym człowiekiem i może zapewne liczyć na jego pomoc, jeśli tylko będzie mógł pomóc.
– Ale najpierw – zakończył – musicie przeżyć.
Tej nocy była pełnia księżyca, a powietrze wciąż gorące. Zbliżając się do łodzi, cała rodzina czuła zapach oceanu. Jak większość łodzi kiwających się przy nabrzeżu, nasz kuter z drewnianym kadłubem też był stary, mały i obdarty. Odróżniała go kolejka ludzi czekających do wejścia na pokład. Łódź była niewielka, ale pewnie pomieściłaby jako tako ze czterdzieści osób, tyle że nas czekała tam prawie setka.
Mama, wchodząc na pokład, wzięła mnie na ręce. Niezależnie od tego, jakie stosunki łączyły szypra z dziadkiem, nie miało to żadnego wpływu na sposób, w jaki nas potraktowano. Lata w biznesie przemytniczym, a może wojenne przejścia sprawiły, że dla niego nie byliśmy już ludźmi – jego interesowały tylko pieniądze. My stanowiliśmy jedynie kłopotliwy ładunek, upychany siłą pod pokładem.
Mimo że mama trzymała mnie w ramionach, tłum ludzi pod pokładem w małej, dusznej i nieoświetlonej ładowni o mało nas nie zgniótł. Szyper wepchnął nas i syknął, że mamy się ścieśnić, bo jeszcze czeka dużo ludzi. Mama jakimś cudem wymacała zakątek, gdzie nikogo nie było, i tam się całą rodziną ulokowaliśmy.
Jakaś arogancka kobieta nawrzeszczała na matkę, że tam nie ma dla nas wszystkich miejsca. Mama przeprosiła za niewygodę, ale nigdzie indziej też nie było miejsca. Kobieta poinformowała ją wówczas, że jest bardzo ważną osobą i że mamy natychmiast się wynosić. Mama po prostu ją zignorowała. Nie powiedziała jej nawet, że bycie bardzo ważną osobą nie uchroniło jej przed koniecznością ucieczki zatłoczonym kutrem rybackim. Mogłaby jej też powiedzieć, że jedziemy na tym samym wózku – ale wątpię, czy to by coś pomogło. Po prostu więc milczała i zostaliśmy tam, gdzie byliśmy.
W tamtym czasie mnóstwo Wietnamczyków z południa próbowało uciec z kraju. Część dygnitarzy odleciała wraz z Amerykanami. Inni, mniej ustosunkowani, próbowali drogi lądowej i w odróżnieniu od mojego wujostwa mieli więcej szczęścia, udało im się wydostać przez najeżoną (całkiem dosłownie) niebezpieczeństwami granicę w dżungli. A my dołączyliśmy właśnie do tysięcy uchodźców drogą morską, których cały świat nazywał boat people, ludźmi z łodzi.
Księżyc w pełni odbijał się szeroko na zwodniczo gładkiej powierzchni Morza Południowochińskiego, oświetlając kuter zatłoczony uchodźcami, wypływający z portu na południowy zachód. W pewien sposób mieliśmy szczęście – stłoczeni w ładowni nie widzieliśmy zagrożeń, które na nas czyhały podczas pokonywania przeszło czterystu mil, jakie dzieliły nas od celu. Ja miałem jeszcze więcej szczęścia – wszyscy starsi ode mnie zdawali sobie sprawę z ich istnienia, a ja nawet nie byłem w stanie sobie ich wyobrazić, nie mówiąc o tym, żebym się nimi martwił.
Mama mnie tuliła, uśmiechała się do mnie, szeptała, żebym był dzielny. Ale wszędzie wokół w ciemności rozbrzmiewały odgłosy strachu, desperacji, żalu za stratami. Bardzo Ważna Pani obok nas szlochała rozpaczliwie. Mamie w końcu zrobiło się jej żal, wyciągnęła do niej rękę, pogładziła ją i pocieszyła, że wszystko będzie dobrze. Huczący diesel napędzający kuter brzmiał jak walczące bicie serca, ale dzielnie pchał nas dalej w nieznane.
To znaczy – nieznane, jak dla kogo. Szyprowi to wszystko było znane aż za dobrze. Dziadek znał go przed klęską i ostrzegał nas, że ten niegdyś szczęśliwy człowiek zmienił się na gorsze pod rządami komunistów. Że z przyjaznego optymisty stał się samolubnym pesymistą, a sami przekonaliśmy się, jak bardzo, bo traktował ludzi jak bydło i liczyli się dla niego tylko tak długo, jak długo mieli pieniądze. Teraz stał w sterówce nad nami i widział na kursie do wolności gęsty sznur jednostek z reflektorami do wyłapywania takich jak on przemytników uciekinierów. Ale on miał nad nimi przewagę: czterdzieści lat doświadczenia i znajomość okolicznych wód, dzięki czemu wiedział, jak uniknąć wykrycia i którędy się przekraść, żeby dotrzeć do celu i jak najszybciej wrócić po kolejny ludzki ładunek – i kolejną wypłatę.
Pewnego razu, gdy przemykał na obrzeżach Zatoki Tajlandzkiej, musiał wyłączyć silnik. Teraz już nie chodziło o to, by jego odgłos nie ściągnął nam na głowę wietnamskich pograniczników, tylko tajskich piratów, którzy grasowali na tych wodach wzorem swoich przodków od XIV wieku. Jak okiem sięgnąć, na wodach tajskich, indonezyjskich i filipińskich roiło się od kutrów szmuglujących coraz liczniejszych południowowietnamskich uchodźców, celu może nie do końca dochodowego, ale na pewno łatwego.
Piraci byli bezlitośni. Kradli wszystkim wszystko, kobiety gwałcili, a potem wszystkich mordowali, łącznie z dziećmi. Łatwość tego procederu, kompletna bezbronność uciekinierów, przyciągała nowych chętnych do rozpoczęcia przestępczej kariery. Szyper doskonale zdawał sobie sprawę, że na drodze czyhają na niego i jego kuter setki piratów, i robił wszystko, by ich uniknąć – wiedząc, że w innym przypadku pójdzie pod nóż razem z pasażerami swego kutra.
Na szczęście miał dość umiejętności i wiedzy, żeby ich uniknąć. Zgodnie z obietnicą po dwóch dniach żeglugi na horyzoncie zamajaczyła Malezja. Wszyscy byli szczęśliwi, ale wyczerpani. Kapitan nie dbał o zapasy wody i jedzenia dla swego ładunku, bo na ich miejsce mógł upchnąć kolejnego pasażera za siedem sztabek złota. Nie było też toalet, ładownia więc, nagrzewana słońcem przez pokład, potwornie cuchnęła ekskrementami i potem.
I wtedy szczęście nas opuściło. Do kutra podszedł patrolowiec malezyjskiej straży przybrzeżnej. Z początku wszyscy byli zachwyceni, że nadeszła pomoc – ale zamiast tego z patrolowca padły strzały. Po kilku seriach, które unieruchomiły silnik, ktoś ogłosił przez megafon, że Malezja nie przyjmuje więcej uchodźców i nie jesteśmy mile widziani w ich kraju.
Potem na dziób przeskoczyło dwóch marynarzy, jeden z odbezpieczonym karabinem ubezpieczał drugiego, który zaczepił na dziobowych polerach hol, potem wrócili na okręt, który natychmiast ruszył z dużą prędkością, holując nas daleko od brzegu, na pełne morze. Ta podróż na holu trwała prawie pół dnia, cały czas pod lufami patrolowca, z którego pilnowano, by nikt nie przeciął holu.
W końcu uznali, że wystarczy, zdjęli hol, na odchodnym jeszcze raz ostrzelali silnik i odpłynęli, zostawiając nas w dryfie na oceanie, z dala od brzegu. Byliśmy tak blisko ratunku, a teraz patrzyliśmy w oczy śmierci. Na tych wodach, o tej porze roku i na takim nędznym kutrze to porzucenie oznaczało dla nas pewną śmierć. Nie mieliśmy nic do picia ani jedzenia, pasażerowie zaczęli się kłócić. To, co miało być niewygodną, ale szybką podróżą na Malaje, zamieniło się w desperacką walkę o przeżycie – ale bez silnika, żagla czy choćby wioseł niewiele poza czekaniem można było zrobić.
Po tych wszystkich latach jestem nieskończenie wdzięczny za to, że nic nie pamiętam z horroru tej podróży, gdy prąd wyciągał nas coraz dalej na ocean. Mama nigdy nie była w stanie zapomnieć gęstniejącego w miarę upływu dni, zamieniających się w tygodnie, zaduchu uryny, ekskrementów, rybich szczątków i słonej wody. Po jakimś czasie pasażerowie przestali nawet płakać, bo byli zbyt głodni, by zachować siły na łkanie, i zbyt odwodnieni, by ronić łzy. Całe dnie słychać było tylko coraz głośniejszy kaszel, jaki męczył powiększającą się liczbę chorych. Palące słońce, odwodnienie i głód zbierały obfite żniwo.
Za burtę wyrzucano kolejne ciała. Mimo desperacji nie znalazł się nikt chętny na ludzkie mięso. Bardzo Ważna Pani, która nakrzyczała na mamę pierwszej nocy, też zachorowała, a mama pielęgnowała ją w miarę możliwości.
Jedynym źródłem wody było wiadro, które mama wystawiała na pokład, gdy padał deszcz. Jak opowiadała, nikt inny nie wpadł na taki pomysł. Ale tej wody było za mało, gdyż padało rzadko. Wieczorem trzydziestego dnia dryfowania mama zajrzała do wnętrza niemal już pustego wiaderka, po czym spojrzała na mnie i brata śpiących jak w letargu. Obaj mieliśmy wargi spękane z pragnienia, ciała zaczynały się pokrywać wrzodami z powodu słabego krążenia – woda potrzebna jest organizmowi do rozrzedzania krwi, by dotarła w każdy zakamarek.
Opowiadała, że nie wie, jak długo się w nas wpatrywała, bo jej także głód i odwodnienie chwilami odbierały przytomność. Opowiadała, że tej nocy płakała w duchu, bez łez, bez głosu. Patrzyła na księżyc widoczny w szparach rozsychającego się pokładu. Potem obudziła brata i kazała mu wypić połowę pozostałej wody. Następnie, nie bez trudu, zdołała obudzić mnie i wlała mi do ust resztę.
Tej samej nocy złapał nas wielki sztorm. Prąd i burza znosiły nas coraz dalej od lądu, a szyper bał się, że wiatr i fale nas przewrócą. Ale następnego ranka mama dziękowała niebiosom za napełnienie deszczówką wszystkich wiader na pokładzie, dzięki czemu nasza rodzina i ocalali rozbitkowie mogli przeżyć jeszcze kilka dni.
Tej nocy, mimo bólu tygodniami podkurczonych nóg, tuliła mnie i powtarzała, że mam być dzielny i się uśmiechać. W pewnej chwili sięgnęła po rękę Bardzo Ważnej Pani, żeby i ją pocieszyć – ale ręka była już chłodna. Nasza sąsiadka umarła w ciemności jakiś czas wcześniej.
Wycieńczenie i słabość sprawiały, że wszyscy tracili i odzyskiwali przytomność. Za każdym razem mama zastanawiała się, czy nie widzi nas ostatni raz w życiu. Którejś nocy parę dni potem jej oczy się zamknęły – i otworzyły, dopiero gdy zdarzył się cud.
Z początku miał on postać silnego snopu światła. To on zaświecił jej w oczy i zmusił do ich otwarcia. Ale to nie był poranek – tylko reflektor, szperacz. Z pokładu sowieckiego zaopatrzeniowca.
Gdy statek nas napotkał, wracał po rozładowaniu dostaw w sowieckiej bazie morskiej w Wietnamie. To był statek z komunistycznego kraju, od wyznawców tej samej ideologii, która rozdarła nasz kraj na strzępy, ideologii, z którą nasz kraj walczył, póki mu starczyło sił. A teraz nasze życie było w ich rękach. Sowiecki kapitan musiał podjąć decyzję, co z nami począć. Widząc wroga, mógł umyć ręce, zwiększyć obroty i zniknąć za horyzontem. Mógł też nam pomóc.
Wybrał bycie dobrym człowiekiem, a nie dobrym komunistą. Zatrzymał się i do nas przybił, a rano z pokładu zeszła grupa marynarzy z lekarzem. Smród na kutrze był już taki, że lekarz zwymiotował. Mama nie wypuszczała mnie z objęć, dopóki w końcu nie dotarli także do nas, wciśniętych w zakątek ładowni. Rodzice byli tak osłabieni, że nie byli w stanie wyjść, mama podała mnie marynarzowi i osunęła się w kałużę uryny na podłodze.
Obudziła się wiele godzin później w izbie chorych i od razu podniosła krzyk, gdzie jest jej rodzina. Próbowała wstać i nas szukać, ale tylko spadła z łóżka i wyrwała sobie kroplówkę z ramienia. Rosyjska pielęgniarka pomogła jej wrócić na łóżko i próbowała uspokoić, ale mama wciąż o nas pytała. Rosjanka nie rozumiała po wietnamsku, mimo to domyśliła się, o co chodzi, i nas przyprowadziła. Przesiedzieliśmy potem przy jej łóżku kilka dni, nie opuszczając jej ani na chwilę.
Czyżby więc happy end? Nie za bardzo. Sowieci odkarmili nas i nawodnili, zażegnując bezpośrednie niebezpieczeństwo śmierci – po czym zapakowali z powrotem na kuter. Szyprowi powiedzieli, że silnika nie da się naprawić na morzu, będą więc nas holować. Szyper podziękował za uratowanie nam życia.
– Macie cholerne szczęście, że wracamy z Cam Ranh, a nie tam płyniemy. Gdybyśmy płynęli do Wietnamu, miałbym obowiązek przekazać was tamtejszej bezpiece. Ale płyniemy w przeciwną stronę, więc zgodnie z prawem morskim udzielimy wam pomocy.
Mimo intensywnego wietrzenia przez kilka dni na kutrze z trudem dało się oddychać, bo wciąż śmierdział odchodami i morską solą, a słońce paliło niemiłosiernie. Kiedy maszyny sowieckiego statku zaryczały po chwilowym postoju na przesiadkę, mama mnie przytuliła. Za chwilę kuter szarpnął gwałtownie, gdy hol się naprężył, i ruszyliśmy w dalszy rejs, ku bezpiecznym brzegom. Nasza łupinka tańczyła na falach, ciągnięta w śladzie torowym potężnego statku, tnącego fale Morza Chińskiego. Po dniu takiej jazdy Rosjanie zawinęli z nami do małego portu na jednej z południowych wysp Indonezji. Indonezyjczycy byli uprzedzeni, na brzegu czekała na nas wojskowa asysta. Nie byli serdeczni, ale przynajmniej nie próbowali nas zabić. Zapakowali do wojskowego autobusu i zawieźli do improwizowanego naprędce obozu dla uchodźców, szeregu baraków między plażą a gruntową drogą.
Morska bryza przyjemnie chłodziła, zapewniając przepływ powietrza przez szeroko otwarte okna autobusu. Do wnętrza weszła drobna pani, która ku uldze mamy okazała się Wietnamką, a nie Indonezyjką – stwarzając nadzieję na nieco więcej zrozumienia. Nadzieja trochę przygasła, gdy kobieta otworzyła usta, krzycząc jak sierżant na placu apelowym, że żołnierze zaprowadzą nas teraz do obozu przejściowego, by, jak się wyraziła, „dokonać czynności”.
Kiedy nas wygoniła z autobusu, żołnierze indonezyjscy z obojętnymi, posępnymi twarzami zaprowadzili nas na plażę. Tam mieliśmy siedzieć w grupach i czekać na wezwanie do „biura”. Wietnamka zaś poszła do jednego z baraków z trawy, w których mieściła się komendantura obozu.
Siedzieliśmy godzinami na gorącym piachu w lejącym się z nieba żarze. Żołnierze zaganiali na miejsce każdego, kto odszedł choćby parę kroków. Mama opowiadała, że gdy prosiliśmy o wodę, Indonezyjczycy nie reagowali. Siedzieliśmy więc dalej, godzina za godziną, zastanawiając się, ile jeszcze ten koszmar będzie trwał. Wreszcie po kolejnych paru godzinach przyjechał autobus z indonezyjskimi mnichami buddyjskimi. Mnisi, ubrani w pomarańczowe szaty i skórzane sandały, podeszli do nas z wiadrami wody i jedzeniem. Poprosili grzecznie żołnierzy o pozwolenie, a ci niechętnie odsunęli się, dopuszczając ich do nas. Mnisi z życzliwymi uśmiechami zaproponowali nam wodę i jedzenie. Kiedy podeszli do nas, mama klęknęła, złożyła ręce jak do modlitwy i podziękowała im za współczucie. Mnich uśmiechnął się jeszcze bardziej anielsko i klęknął wraz z nią, łącząc się w modlitwie. Potem spojrzał na naszą rodzinę, pogładził brata po główce i dał mu jabłko, które wyjął z kieszeni. Mama się rozpłakała, dziękując. Mnich podszedł do mnie i delikatnie zbadał moją owrzodzoną nogę i kostkę. Pogmerał w zakamarkach szaty i wyjął tubkę maści, którą posmarował moje rany. Po czym raz jeszcze z uśmiechem sięgnął w zanadrze i wyciągnął pomarańczę. Obrał ją i znów z uśmiechem podał mi cząstkę.
Kiedy moja matka ponownie dziękowała mnichowi za jego błogosławieństwa, ugryzłem owoc. Gdyby nie moje spierzchnięte usta, mógłbym zapomnieć tę pomarańczę, tak jak na szczęście zapomniałem o wszystkich innych okropnościach tej podróży. Ale sok z pomarańczy palący spękane wargi spowodował, że akurat to wspomnienie wryło mi się w pamięć na całe życie. I chociaż miałem wtedy cztery lata, mogę powiedzieć, że w życiu żadna pomarańcza nie smakowała mi tak jak ta, którą poczęstował mnie indonezyjski mnich.
Pamiętam bieg.
Nie pamiętam ostrzału artyleryjskiego, wśród którego się urodziłem. Nie pamiętam egzekucji stryjka na naszych oczach w Sajgonie. Nie pamiętam nic z morskiej tułaczki i powolnego umierania na dryfującym kutrze. Nie pamiętam wycieńczenia, głodu, pragnienia, palącego słońca, wyrzucania zwłok za burtę. Dzięki Bogu byłem za młody, żeby pamiętać.
Ale pamiętam bieg. Można powiedzieć, że urodziłem się, biegnąc, bo w tej dżungli nad brzegiem morza dojrzałem na tyle, żeby zacząć pamiętać.
– Zwolnij! – wołał brat, gdy biegłem na bosaka ku morzu.
Miałem pięć lat, śmiałem się, obiema rękami podtrzymywałem w pasie nadmuchiwaną kaczkę. W końcu wybiegłem z dżungli i moje stopy dotknęły ciepłego tropikalnego piasku. Nie zatrzymałem się, by to kontemplować, tylko pędziłem dalej, ile sił w nogach. Brat, stateczny ośmioletni starzec, zatrzymał się na skraju piasku, łapiąc oddech.
– Stój! – wychrypiał.
Mój tygrysi duch był jednak zbyt dziki, żeby słuchać. Piasek tylko strzelał spod moich stóp, a po chwili załomotał pod nimi stary drewniany pomost, który wyglądał jak połamane żebra szkieletu drzewa. Niemal bez przystanków przeskakiwałem z jednej zmurszałej deski na drugą, aż dobiegłem na skraj. Wtedy brat dotarł do pomostu i zaczął znowu wołać:
– Stój! Stój! Nie skacz!
Słyszałem go, ale nie zawróciłem. Stałem na krawędzi pomostu i patrzyłem na wodę. Niegdyś dziewiczo czysty ocean był teraz kipielą jakichś szczątków, wodorostów i nawet ludzkich odchodów, pływających wśród wszelkiego śmiecia.
Brat dotarł już tak blisko, że nie musiał krzyczeć, żebym go słyszał.
– Nie skacz – ostrzegł. Powiedział, że mama kazała mu się mną opiekować. Powiedział, że mama mówiła, żebyśmy nie wchodzili do wody. Powiedział, że nie powinniśmy w ogóle przebywać po tej stronie plaży ze względu na przypływy, które już wciągnęły wielu ludzi do morza, gdzie utonęli, próbując obronić się przed potężnymi prądami.
Ale stojąc tam i patrząc w dół na tę odrażającą, śmierdzącą breję, czułem, jak przepełnia mnie duch tygrysa. Kiedy mój brat podszedł bliżej, spojrzałem na niego z uśmiechem. Znał ten uśmiech i natychmiast się zatrzymał, widać było, jak zamiera z niedowierzania i obawy.
– Nie rób tego – powiedział, na wpół rozkazująco, na wpół błagalnie. Zamknąłem oczy i skoczyłem. Przez chwilę czułem, jak spadam.
Potem moje małe stopy uderzyły w ciepłą, tropikalną toń. Natychmiast zacząłem odpływać, by wyrwać się z kręgu śmieci i nieczystości wokół pomostu. W końcu, mocno uderzając nogami, udało mi stamtąd oddalić.
Pamiętam, że brat coś krzyczał, ale nie pamiętam słów, pewnie ich nie słyszałem. Czułem tylko, jak opływa mnie woda, coraz mocniej i szybciej. On pewnie też to zobaczył. Nie widziałem, kiedy skoczył, ale pamiętam, że do mnie dopłynął, owinął mój „pas ratunkowy” jakąś starą liną i wyciągnął z powrotem na plażę.
Po chwili szliśmy z powrotem do obozu, a upał w dżungli suszył nas szybciej, niż jakikolwiek ręcznik by zdołał.
– Nie możesz tak uciekać – mówił, bardziej zmęczony niż wściekły. – Mama będzie się martwić. – Odwrócił się, patrząc w ciemniejące niebo. Mój brat wiedział, że noc w dżungli jest niebezpieczna. Wielu ludzi znikało w nocy.
Ale ja miałem wtedy pięć lat i cieszyłem się największym i najdziwniejszym placem zabaw, jaki kiedykolwiek widziałem. Uśmiechnąłem się do brata i razem pobiegliśmy do domu. Naprawdę nie rozumiałem, że to był obóz uchodźców – dla mnie był po prostu domem. Nie wiedziałem, że jestem na wyspie na południowym krańcu Indonezji. Wiedziałem tylko, że byłem w tłumie tysięcy ludzi, którzy wyglądali jak ja i mówili tym samym językiem, tłocząc się w pokrytych trawą szopach na drewnianych palach, ze ścianami zrobionymi z plastikowych worków obwiązanych sznurami.
Mieszkaliśmy na brudnej podłodze pokrytej tekturą i plastikiem. Spaliśmy na cienkim, zniszczonym, poplamionym materacu. To, co służyło naszej kuchni, znajdowało się na zewnątrz, okrągłe palenisko zrobione z ułożonych kamieni, z wygiętym starym drucianym grillem umieszczonym na górze. Tam moja mama podgrzewała wodę i gotowała, co tylko mogła.
Poza tym jedynym ważnym punktem obozu był barak dowództwa, dokąd chodziło się po pocztę. Przesyłkami były głównie paczki z pomocą, ale najbardziej w cenie były informacje, który kraj przyjmuje uchodźców jakiej narodowości.
Jak o prawie wszystkim, co dotyczyło mojego dzieciństwa, dowiedziałem się o tym dopiero później. Rodzice opowiadali mi, że wysyłali listy z prośbą o przyjęcie do ambasad wielu krajów. Lecz tylko nieliczne były otwarte dla wietnamskich uchodźców, ale nawet te przedstawiały długą listę warunków i żądały licznych kwalifikacji. Komu jednak udało się przez te przeszkody przebrnąć i dostał zaproszenie, miał szansę wyrwać się z obozu i wyemigrować. Ale to mogło trwać latami – i to niezależnie od tego, czy odpowiedź brzmiała „tak”, czy „nie”. Wtedy to wszystko odbywało się poza moją świadomością. Ta koncentrowała się na przeżyciu. W pobliżu były strumienie, niegdyś czyste, ale teraz używane przez setki i tysiące ludzi do mycia, prania i celów sanitarnych. To zaś oznaczało, że po czystą wodę musieliśmy chodzić z bratem w głąb dżungli, żeby nie zachorować.
Szukaliśmy tam też drewna na opał. Tłumy ludzi zużywały mnóstwo opału, co czyniło zaopatrzenie kłopotem. „Kłopot” to bardzo łagodne określenie. Ludzie mieli innym za złe, że mają opał, a oni nie, zazdrościli opału, kłócili się o opał, walczyli, kradli go. Rosnące zapotrzebowanie sprawiało, że musieliśmy z bratem zapuszczać się po niego coraz dalej w głąb dżungli – a w drodze powrotnej nie dać się obrabować.
Ciała nie były w dżungli niecodziennym widokiem. Nawet ja, pięcioletni brzdąc, wiedziałem, że w dżungli można zostać pobitym – albo gorzej – i nie wypuszczałem się do niej samotnie.
Kiedy wraz z bratem szukałem wody i opału, ojciec całymi dniami pracował na pomostach (tych z dala od wirów i prądów wyciągających w morze), naprawiając miejscowym rybakom silniki w kutrach. Nie byli to milionerzy na wakacjach, sami przymierali głodem, płacili więc mało – ale czasem w ramach premii dzielili się połowem. A w takim miejscu jedzenie było lepszą walutą niż pieniądze.
Moja matka pracowała na stoisku z owocami w prowizorycznym sklepie, który założyli bardziej przedsiębiorczy, wykwalifikowani uchodźcy, aby sprzedawać żywność i świadczyć usługi innym uchodźcom oraz wszystkim mieszkańcom, którzy chcieli się tam zaopatrywać. Mama często też prała i gotowała innym, by zarobić jakieś nędzne grosze, które dokładała do domowego budżetu.
Mimo że oboje pracowali, mieliśmy ledwo tyle, by przeżyć. Zdarzały się dni, kiedy nie było nic do jedzenia, ale rodzice dbali, aby zawsze nas nakarmić jako pierwszych. O ile nie ubiegły ich szczury czy inne stworzenia z dżungli przyciągnięte zapachami.
Żyły tam dziesiątki gatunków szczurów, wiewiórek – nawet jeżozwierze. I wszystkie miały ochotę na cokolwiek jadalnego, nie przejmując się, że to nasze zapasy. Co gorsza, nie tylko wyżerały jedzenie, ale zostawiały na pamiątkę odchody wraz z bakteriami i pasożytami.
Oczywiście wilgotna roślinność dżungli była także wylęgarnią komarów, które przy tysiącach uchodźców stłoczonych w obozie ucztowały znacznie częściej niż my. Malaria była stałym problemem, który można było podzielić tylko na dwie kategorie: chorych i zmarłych. Mama powiedziała nam, że poza obozem był cmentarz. Był to jednak cmentarz założony naprędce, na którym ulewny tropikalny deszcz odsłonił części ciał wepchniętych do płytkich grobów. Miejscowi mnisi często udawali się tam, aby palić kadzidło i błogosławić ciała, które nie mogły spocząć w pokoju.
Mama kazała być grzecznym w stosunku do błądzących dusz, oczywiście więc budziło to moją ciekawość. Ale nie na tyle, żeby się tam choć raz zapuścić. Nigdy nie zapomnę, kiedy pierwszy raz poczułem zapach rozkładającego się ciała – wbił mi się w pamięć na zawsze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki