Droga Ronina - Lam Tu - ebook

Droga Ronina ebook

Lam Tu

0,0
39,92 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dla fanów Jocko Willinka i Davida Gogginsa! „Droga Ronina” to niesamowita autobiografia, ukazująca, co można osiągnąć wbrew pozornie nieprzezwyciężalnym przeciwnościom

Tu Lam stał się znany nie tylko ze swoich osiągnięć jako odznaczony Zielony Beret, ale także ze swojej pracy poza wojskiem, w tym:

• Szkolenie obywateli i funkcjonariuszy organów ścigania w całym kraju

• Udzielanie pomocy zarówno czynnym, jak i emerytowanym żołnierzom z problemami ze zdrowiem fizycznym i psychicznym

• Występowanie w najlepiej sprzedającej się na świecie grze Call of Duty: Modern Warfare

Wytrwałość, poświęcenie i nieustępliwe dążenie Tu Lama do wolności pozwoliły mu osiągnąć pełen przekrój amerykańskich operacji specjalnych w dwudziestu siedmiu krajach na całym świecie przez ponad dwadzieścia lat. Cena, jaką za to zapłacił, była niesamowicie wysoka: traumy fizyczne i psychiczne, a także uzależnienie.

Kiedy w końcu odszedł z armii, dopadły go wszystkie spychane w głąb siebie przez lata demony. Ale nawet to go nie pokonało. To tylko jedno z wielu starć w jego życiu, z których wyszedł zwycięsko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Sie­dzia­łem w ciem­no­ści na brzegu łóżka. Kolejna bez­senna noc. Choć robi­łem wszystko, by go uni­kać, stary druh – nie­po­kój – znów przy­szedł w gości. A wraz z jego nadej­ściem serce waliło tak, jakby się chciało wyrwać z piersi.

Licząc, że nad nim zapa­nuję, powoli przy­su­ną­łem się do śpią­cej żony i poca­ło­wa­łem ją naj­de­li­kat­niej, jak umia­łem, mając nadzieję, że nie obu­dzi jej ani prze­lotny dotyk moich warg na gład­kim policzku, ani serce walące w piersi jak mło­tem. Kiedy docho­dzi­łem do drzwi sypialni, usły­sza­łem, jak mój pies, cairn ter­rier, któ­rego nazwa­łem Rōninkiem, zesko­czył z łóżka i pobiegł, by do mnie dołą­czyć.

W górach Kolo­rado zaczy­nał się zimny letni pora­nek. Chłodny powiew, szu­miący w osi­ko­wych liściach, dotknął mojej twa­rzy, gdy sado­wi­łem się na macie do medy­ta­cji. Jak codzien­nie mia­łem nadzieję, że ten piękny widok i spo­kojne dźwięki, budzące bło­gie uczu­cia, uspo­koją i ukoją moją duszę. I jak zwy­kle – nic z tego.

Sie­dzia­łem więc otu­lony wciąż mroczną ciszą poranka i roz­trzą­sa­łem „dla­czego?” i „dla­czego nie?”. Tak było od pię­ciu już lat nie­mal codzien­nie, odkąd zaczą­łem poszu­ki­wać wewnętrz­nego spo­koju. Ale się nie pod­da­wa­łem. Przez całe życie ni­gdy się nie pod­da­wa­łem i nie mia­łem zamiaru zro­bić tego teraz – na pewno nie po tym, co już prze­sze­dłem.

Skon­cen­tro­wa­łem się na głę­bo­kim oddy­cha­niu, pró­bu­jąc – jak mnie uczono – uspo­koić umysł i wpro­wa­dzić się w trans. Jed­nak po raz kolejny nic z tego nie wyszło – jak każ­dego poranka.

Rōninek sie­dział spo­koj­nie i cier­pli­wie cze­kał. Na szczę­ście nie zara­ża­łem go swoim nie­po­ko­jem. Na szczę­ście był rów­nie cier­pliwy i wyro­zu­miały jak moja żona. Kiedy znów sta­ra­łem się medy­to­wać, czu­łem jego cie­płe, przy­tu­lone do mnie ciałko.

Gdy znów otwo­rzy­łem oczy, poli­zał mnie po dłoni, jakby wie­dział, że wra­cam z bar­dzo mrocz­nego miej­sca. Podob­nie jak żona zda­wał się nie wąt­pić ani chwili, że cały czas poszu­kuję świa­tła.

Była w tym jakaś iro­nia, że w cza­sie tego poszu­ki­wa­nia, które pro­wa­dziło mnie krętą ścieżką dookoła świata, przy­ją­łem płaszcz i obo­wiązki rōninów – słyn­nych i nie­sław­nych samu­ra­jów bez pana z naj­bar­dziej burz­li­wego okresu histo­rii Dale­kiego Wschodu – i wzią­łem na barki cią­żącą na nich odpo­wie­dzial­ność. Bo prze­cież jed­no­cze­śnie, podą­ża­jąc ich mroczną ścieżką, sta­łem się – jak mi mówiono – świa­tłem, prze­wod­ni­kiem dla wielu szu­ka­ją­cych wła­snej drogi ucieczki od bólu.

Spoj­rza­łem na zega­rek – była trze­cia rano. Nade­szła godzina tygrysa, a z nią wspo­mnie­nie nie­ustan­nych napo­mnień mojej mamy:

– Uśmie­chaj się – powta­rzała zawsze – i bądź dzielny.

Moja matka uro­dziła się w Roku Tygrysa – tak jak ja. Według chiń­skiego zodiaku jed­nym z głów­nych atry­bu­tów uro­dzo­nych pod tym szczę­śli­wym zna­kiem jest odwaga. Nie zaprze­czam – zwłasz­cza jeśli cho­dzi o moją matkę. Dzięki odwa­dze prze­żyła rze­czy, które wielu innych zabiły, i mnie – żywego – prze­nio­sła przez wszystko.

Wsta­łem z tarasu i wró­ci­łem do domu. Skoro nie zna­la­złem wewnętrz­nego cie­pła w ten chłodny pora­nek, to poszu­kam zewnętrz­nego. Roz­pa­li­łem w kominku i już wkrótce poczu­łem na ciele przy­jemne cie­pło. Była godzina tygrysa, czwar­tego dnia ósmego mie­siąca Roku Tygrysa. Powi­nie­nem był zdo­łać okieł­znać tę ener­gię i skie­ro­wać jej świa­tło na drogę do wyj­ścia z nie­po­koju, który mnie drę­czył. Ale jak w ciągu tysięcy poprzed­nich dni nie byłem w sta­nie, bo droga ginęła w mroku obra­zów z całego życia prze­la­tu­ją­cych przez mój umysł jak ulotne, sko­wy­czące cie­nie.

Naj­pierw hor­ror wojny i męka ucieczki. Potem znę­ca­nie się i rasizm, które trwały przez cały okres szko­le­nia woj­sko­wego, po któ­rych nade­szły lata ter­roru i tra­ge­dii, które eks­plo­do­wały wokół mnie, gdy pró­bo­wa­łem wszystko napra­wić.

Migały mi jakieś strzępki ata­ków, ciosy, wymiany ognia, całymi dniami, przez całe lata. Sceny ze zwiadu, ope­ra­cji spe­cjal­nych, zasa­dzek, sztur­mów, bitew w Afryce, Azji, Ame­ryce, na Bli­skim Wscho­dzie, walki w okta­go­nie.

A w tle bez prze­rwy brzmiały słowa:

– Uśmie­chaj się i bądź dzielny.

Ale nawet te słowa i twarz osoby, która je wypo­wia­dała, nie wystar­czyły, by mnie wyci­szyć i ukoić duszę.

Jasne, naj­waż­niej­sze, że to wszystko jakimś cudem prze­ży­łem. Ale naszpi­ko­wało mi to umysł wspo­mnie­niami ranią­cymi jak ostre odłamki, które głę­boko utkwiły. A naj­gor­sze było to, że kiedy wresz­cie wysze­dłem z tego mrocz­nego świata, ból nie tylko nie ustał, ale zda­wał się nara­stać, nie­za­leż­nie od tego, ile pochwał, nagród, osią­gnięć i uzna­nia zdo­by­łem w cza­sie, który powi­nien być dla mnie cza­sem pokoju.

Dosko­nale zda­wa­łem sobie sprawę, że roz­bro­je­nie tego mózgo­wego pola mino­wego zaj­mie o wiele wię­cej lat, niż stra­ci­łem na to do tej pory, że jesz­cze nawet nie roz­po­czą­łem tego pro­cesu – ale jak zwy­kle, napo­ty­ka­jąc prze­szkody, nie zwal­nia­łem ani na chwilę. W tej godzi­nie tygrysa, przy bla­sku cie­płego ognia, w końcu się­gną­łem nie po to, co wie­dzia­łem, ale po to, co tak długo mi umy­kało.

Się­gną­łem do pierw­szego wspo­mnie­nia. Byłem pię­cio­lat­kiem, który patrzy na obóz dla uchodź­ców. Wtedy naprawdę nie wie­dzia­łam, co się ze mną wcze­śniej działo. Jakie doświad­cze­nia defi­niu­jące cha­rak­ter i kształ­tu­jące oso­bo­wość dopro­wa­dziły do tego pierw­szego wspo­mnie­nia? Co uczy­niło mnie tym, kim byłem, jestem i będę? Jaki był pierw­szy krok w mojej podróży liczą­cej co naj­mniej tysiąc mil?

W godzi­nie tygrysa czło­wiek – jeśli mu star­czy odwagi – może przejść ze świata fizycz­nego do świata duchów. Tego dnia w godzi­nie tygrysa zaczą­łem naprawdę sta­wiać czoło ciem­no­ści poprze­dza­ją­cej moją prze­mianę w rōnina i eks­plo­ro­wać ją w poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi. Ale wszystko zaczęło się od prze­ra­ża­ją­cej histo­rii, którą opo­wie­działa mi mama, żeby zapo­mnieć o tym, co do tej pory było moim naj­gor­szym dniem.

1

Jesz­cze tam, w tym obo­zie dla uchodź­ców, matka nauczyła mnie, że chaos jest nie­zbędny, bo bez niego nie byłoby wia­domo, że nastał spo­kój.

– Bez cha­osu – tłu­ma­czyła mi – nie byłoby gór do poko­na­nia, armii, z któ­rymi trzeba wal­czyć, ani smo­ków do zabi­cia. Bez cha­osu jakże byśmy odróż­nili prawdę?

Nie rozu­mia­łem z tego wtedy ani słowa, podob­nie jak i innych wielu, które mi mówiła. Prze­ko­na­łem się dopiero póź­niej – cza­sem w łatwy spo­sób, a cza­sem wręcz prze­ciw­nie – że słowa matki są jak nasiona zasiane w moim umy­śle, które kie­dyś wresz­cie zakwi­tają, jedne szybko, a inne po upły­wie mie­sięcy, lat czy nawet dekad.

Tam­tego dnia byłem małym chłop­cem, wiet­nam­skim uchodźcą miesz­ka­ją­cym w Karo­li­nie Pół­noc­nej, wycho­wy­wa­nym w rodzi­nie, która była zmu­szona zaczy­nać wszystko od zera po utra­cie wol­no­ści i kraju. Wojna w Wiet­na­mie była bar­dzo nie­po­pu­larna w Ame­ryce, a ja i moja rodzina byli­śmy nie­zno­śnie nama­calną kon­se­kwen­cją tego peł­nego nie­na­wi­ści kon­fliktu.

W 1981 roku, dzięki pomocy mojego ame­ry­kań­skiego wujka, żoł­nie­rza, który lecząc się z ran, zako­chał się w doglą­da­ją­cej go wiet­nam­skiej pie­lę­gniarce (sio­strze mojej mamy) i się z nią oże­nił, zosta­li­śmy relo­ko­wani w ramach łącze­nia rodzin z indo­ne­zyj­skiego obozu do mie­ściny na głę­bo­kim połu­dniu Sta­nów Zjed­no­czo­nych, zwa­nej Fay­ete­ville. O Fay­ete­ville mało kto sły­szał nawet w Ame­ryce, ale leży ono przed bramą naj­więk­szej bazy woj­sko­wej armii Sta­nów Zjed­no­czo­nych – Fort Bragg. W naszym mia­steczku miesz­kało wię­cej koman­do­sów i spa­do­chro­nia­rzy na kilo­metr kwa­dra­towy niż gdzie­kol­wiek indziej w Ame­ryce. Fort Bragg był – i jest na­dal – znany jako Dom Wojsk Spe­cjal­nych, tam wła­śnie mie­ści się USSO­COM, Dowódz­two Ope­ra­cji Spe­cjal­nych Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Zaraz po przy­jeź­dzie do Ame­ryki tata, mama, star­szy brat i ja miesz­ka­li­śmy u wujka – ofi­cera Zie­lo­nych Bere­tów. Jego żona – moja cio­cia – opie­ko­wała się nami i poma­gała sta­nąć na wła­snych nogach, aby­śmy mogli się wypro­wa­dzić i zamiesz­kać samo­dziel­nie.

Kiedy to nastą­piło, zaję­li­śmy miesz­kanko z jedną sypial­nią w bied­niej­szej czę­ści mia­sta. Na początku mie­li­śmy tylko jeden mebel: wielki uży­wany mate­rac, na któ­rym spała cała rodzina. Bariera języ­kowa spra­wiła, że rodzice nie mieli szans na dobrze płatne zaję­cie i brak pie­nię­dzy był powo­dem ich cią­głych kłótni. Byli­śmy tak biedni, że wiele dni przy­szło nam z bra­tem gło­do­wać.

Mimo to dali­śmy z sie­bie wszystko, pro­wa­dzeni przez nie­złom­nego ducha mojej matki. W końcu, choć było źle, było lepiej niż w indo­ne­zyj­skim obo­zie dla uchodź­ców.

Pew­nej cie­płej nie­dzieli bawi­łem się przed domem, kiedy matka zaje­chała samo­cho­dem, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łem. Była roz­pro­mie­niona i pod­jeż­dża­jąc pod dom, zatrą­biła. Była tak dumna, że udało jej się zdać ame­ry­kań­ski egza­min na prawo jazdy, a teraz była bar­dzo szczę­śliwa, że mogła dobrze go wyko­rzy­stać.

– Wska­kuj!

Tego nie trzeba mi było dwa razy powta­rzać. W jakiś spo­sób udało jej się prze­ko­nać sio­strę, żeby jej poży­czyła na jeden dzień ich rodzinny samo­chód. Poje­cha­li­śmy dwie prze­cznice dalej, do lokal­nego super­mar­ketu Pig­gly Wig­gly, a po dro­dze oboje byli­śmy bar­dzo weseli. Mama wpro­wa­dziła mnie tam za rękę.

Bieda i uprze­dze­nia nauczyły mnie już wielu rze­czy, ale także zmie­niły moje prio­ry­tety. Nie przej­mo­wa­łem się gwiaz­dami sportu, jak wiele ame­ry­kań­skich dzieci. Nie, w moich oczach super­gwiazdy to były te, które nie cho­dziły głodne. Ni­gdy nie zapo­mnę tej pierw­szej wizyty w Pig­gly Wig­gly.

Na widok nie­koń­czą­cych się ale­jek peł­nych jedze­nia oczy wyszły mi z orbit i szczęka opa­dła. Zwy­kli Ame­ry­ka­nie pew­nie nawet nie rozu­mieją, o czym piszę – dla nich to po pro­stu zwy­kły sklep. Kiedy umie­rasz z głodu, pra­wie umie­rasz, ten moment zna­czy wszystko. Ten moment ozna­czał dla mnie Ame­rykę. Mama spa­ko­wała wózek na zakupy, prze­szła przez kolejkę do kasy, a potem pchnę­li­śmy wózek w stronę samo­chodu. W tym momen­cie pod­szedł do nas jakiś star­szy czło­wiek. Powi­nie­nem być na to przy­go­to­wany, ale jedze­nie osła­biło moją odpor­ność. Poza tym mia­łem tylko dzie­więć lat. Spoj­rza­łem w jego czer­wone oczy, by podzie­lić się z nim swoją rado­ścią. A wtedy on napluł mi w twarz.

Jego ślina śmier­działa papie­ro­sami i alko­ho­lem. Pró­bo­wa­łem ją zetrzeć z twa­rzy, a on, poka­zu­jąc mamie środ­kowy palec, zaczął wykrzy­ki­wać.

– Tu nie miej­sce dla was, chi­nole! Wypie­przaj­cie z powro­tem do swo­jego Wiet­namu!

Nie tylko nie znał róż­nicy mię­dzy Chi­nami a Wiet­na­mem, ale naj­wy­raź­niej nie znał mojej mamy. Liczył na łatwy suk­ces, na to, że ją zmusi do ucieczki i ona łatwo da mu zatry­um­fo­wać. Ale ta kobieta, która sta­wiła czoło całej nie­na­wist­nej komu­ni­stycz­nej armii, nie dała się zwy­czaj­nie zastra­szyć byle pija­nej men­dzie. Sta­ran­nie wyce­lo­wała tam, gdzie go na pewno zaboli, i z całej siły sta­ra­no­wała go wóz­kiem.

Nie wiem, co było dla niego gor­sze, zasko­cze­nie czy ból, ale zabo­lało go na tyle, że zwiał gdzie pieprz rośnie, trzy­ma­jąc ręce mię­dzy nogami. Zdą­ży­li­śmy się już jed­nak nauczyć, że rasi­stow­scy tchó­rze czę­sto ucie­kają po to, by zwo­łać wię­cej rasi­stow­skich tchó­rzy, nie tra­cąc więc czasu, wsie­dli­śmy do samo­chodu i odje­cha­li­śmy.

W dro­dze do domu czu­łem się okrop­nie, spro­wa­dzony z chmury czy­stej rado­ści na samo dno upo­ko­rze­nia. I wtedy usły­sza­łem maminą man­trę:

– Uśmiech­nij się i bądź dzielny. Takie piękne nie­dzielne popo­łu­dnie…

To wyda­rze­nie było zapo­wie­dzią tego, co mnie cze­kało w pierw­szym roku ame­ry­kań­skiej szkoły. Dzieci rodzi­ców bogat­szych i bar­dziej uprzy­wi­le­jo­wa­nych – czyli wszyst­kie – nie prze­pusz­czały żad­nej oka­zji, by mi przy­po­mnieć, jak bar­dzo jestem biedny. Dzień w dzień sły­sza­łem, że moje ciu­chy śmier­dzą rybą. Jeśli któ­ryś z nich zauwa­żył małą dziurkę, zawsze zna­la­zły się czy­jeś palce, żeby je wetknąć i roze­drzeć mate­riał, do wtóru chó­ral­nego śmie­chu i upo­ka­rza­ją­cych docin­ków.

Dalej miesz­ka­li­śmy w Karo­li­nie Pół­noc­nej, sta­ra­li­śmy się, jak mogli­śmy, dzie­li­li­śmy nie­liczne rado­ści, par­li­śmy naprzód. Skoń­czy­łem pierw­szą klasę, potem drugą. Bywało ciężko – ale jak kazała mama: uśmie­cha­łem się i byłem dzielny.

Ale w trze­ciej kla­sie zro­biło się jesz­cze trud­niej. Naj­go­rzej było, gdy przy­cho­dził nauczy­ciel na zastęp­stwo. Moje wiet­nam­skie imię i nazwi­sko brzmi Tú Tuân Làm. Ame­ry­ka­nom poda­wa­łem jego uprosz­czoną wer­sję: „Tu Lam”, aby im oszczę­dzić fru­stra­cji. Ale któ­re­goś razu tra­fił nam się na zastęp­stwo nauczy­ciel, który koniecz­nie chciał się nauczyć popraw­nej wymowy mojego nazwi­ska.

Jego liczne nie­udane próby zain­spi­ro­wały moich kole­gów z klasy do jesz­cze więk­szego szy­der­stwa, na czele stał nasz kla­sowy tyran Jake. Jake łączył plu­gawy język ze złym wycho­wa­niem, pod­nie­cał go wła­sny głos, zwłasz­cza gdy klął. Dla­tego wła­śnie z powo­dów dys­cy­pli­nar­nych powta­rzał trze­cią klasę i tak tra­fił do mojej klasy. Mam szczę­ście.

Jake sko­rzy­stał z oka­zji do roz­róby i za jego namową więk­szość uczniów zaczęła rzu­cać we mnie papie­ro­wymi kul­kami, doda­jąc do tego rasi­stow­skie obe­lgi. Nasz zastęp­czy nauczy­ciel w końcu miał tego dość.

– Dosyć! – krzyk­nął. – Cisza!

Wstał zza biurka i widać było, jak mu się ręce trzęsą. Wska­zał w końcu Jake’a, a potem mnie.

– Wy dwaj! Do dyrek­tora!

Zasko­czony skie­ro­wa­łem palec na sie­bie, żeby się upew­nić, że wska­zał napast­nika i ofiarę.

– Do dyrek­tora! Już! – wrza­snął i sły­chać było, że jest naprawdę wku­rzony.

Zdez­o­rien­to­wany i zakło­po­tany spa­ko­wa­łem książki do uży­wa­nego żół­tego tor­ni­stra. Idąc za Jakiem kory­ta­rzem, czu­łem się nie­spra­wie­dli­wie uka­rany – a moja obo­zowa prze­szłość nauczyła mnie już wie­lo­krot­nie, jak wygląda i boli nie­spra­wie­dliwa kara. Upo­ko­rzony i wystra­szony wsze­dłem do gabi­netu dyrek­tora Dun­cana.

Dyrek­tor był star­szym bia­łym męż­czy­zną w wieku około pięć­dzie­się­ciu pię­ciu lat, szy­ku­ją­cym się już men­tal­nie na eme­ry­turę. Nosił dopa­so­wane spodnie w drobną brą­zową kratkę, koszulę z krót­kimi ręka­wami, w któ­rej kie­szonce zatknięta była dum­nie wkładka z prze­gród­kami na dłu­go­pisy i kolo­rowe ołówki. Sto­jąc za biur­kiem, pan Dun­can kazał nam sia­dać i cze­kać, aż nas zabiorą rodzice.

Wie­dzia­łem dosko­nale, że ja pocze­kam długo. Mama pra­co­wała daleko i nie miała jak ani czym po mnie przy­je­chać do szkoły. Była zbyt zajęta, aby zwią­zać koniec z koń­cem.

Łobuz Jake sie­dział na lewym skraj­nym krze­śle w pocze­kalni dyrek­tora, a ja na pra­wym, mając nadzieję, że może jakimś cudem uda się prze­żyć resztę tego dnia bez dal­szych upo­ko­rzeń. Ale gdzie tam! Wbi­łem wzrok w pod­łogę, wpa­tru­jąc się inten­syw­nie w moje zdarte, odzie­dzi­czone po star­szym bra­cie, popę­kane buty uchodźcy. W tym momen­cie zaczęło do mnie docie­rać, jak bar­dzo zosta­łem skrzyw­dzony.

Wtedy do oczu napły­nęły mi łzy. Nie, nie, nie – powta­rza­łem sobie raz po raz. Nie płacz. Nie tutaj i nie teraz. Wal­cząc ze łzami, pró­bo­wa­łem zająć umysł czym innym, słu­cha­łem, jak sekre­tarka pisze z tru­dem dwoma pal­cami na sta­rej maszy­nie do pisa­nia. Aryt­miczne stu­ka­nie czcio­nek zle­wało się z odgło­sem drzwi zamy­ka­ją­cych się za nauczy­cie­lami, któ­rzy przy­cho­dzili zała­twić jakieś swoje sprawy.

Wśród tych wszyst­kich dźwię­ków, które ana­li­zo­wa­łem (na zmianę z obser­wa­cją butów), aby zająć czymś umysł, z kory­ta­rza doszedł nowy odgłos – stuk wyso­kich obca­sów kro­czą­cych ener­gicz­nie po wykła­da­nej kafel­kami pod­ło­dze. Dźwięk nara­stał, aż w końcu brzmiał jak serie poci­sków ude­rza­ją­cych w beto­nową nawierzch­nię. Gdy na chwilę ustał, drzwi otwo­rzyły się ener­gicz­nie i do gabi­netu wpa­dła matka osiłka, wydzie­ra­jąc się na wszyst­kich od samych drzwi:

– Co tu się dzieje?! Dla­czego ktoś zadzwo­nił, że mam odbie­rać syna ze szkoły?!

Dyrek­tor odło­żył trzy­many w dłoni dłu­go­pis na biurko i wstał na powi­ta­nie gościa.

– Pani syn Jake nazwał tego tu chiń­skiego chłopca chi­no­lem.

Nie byłem wpraw­dzie Chiń­czy­kiem, ale to pogar­dliwe prze­zwi­sko doty­kało mnie w nie mniej­szym stop­niu. Mimo to nie ruszy­łem się ani o cal, wciąż wbi­ja­jąc wzrok w buty. Sły­sza­łem, jak szpilki zbli­żają się do Jake’a. Kąci­kiem oka widzia­łem, jak wzięła go za rękę, ale zamiast odejść, pod­pro­wa­dziła go do mnie.

– Patrz na mnie!

Spoj­rza­łem. Nie wyglą­dało to pew­nie impo­nu­jąco, dzie­ciak z trze­ciej klasy pod­sta­wówki spo­glą­da­jący wysoko w górę na góru­jącą nade mną olbrzymkę, trzy­ma­jącą za rękę jej repe­tu­ją­cego synalka.

– Jake ma rację – powie­działa. – Takie żółtki jak ty tu nie pasują. Wra­caj tam, skąd żeś wylazł!

Teraz, czu­jąc wspar­cie mamusi, do tej pory sie­dzący jak tru­sia Jake roze­śmiał się i razem wesoło wyszli z gabi­netu. A ja zosta­łem – odarty z god­no­ści, nie­spra­wie­dli­wie uka­rany za nie swoje prze­winy, publicz­nie ośmie­szony. A ci ludzie, któ­rym powie­rzono zada­nie opieki nade mną, obrony, nauki i oby­wa­tel­skiego wycho­wa­nia, mieli to głę­boko w nosie.

Wresz­cie ogrom upo­ko­rze­nia, krzywdy, nie­spra­wie­dli­wo­ści, jakich zazna­łem w ciągu tych wszyst­kich bez­sen­sow­nych lat nie­na­wi­ści, wez­brały we mnie i prze­rwały tamę. Roz­pła­ka­łem się tak, jak jesz­cze ni­gdy. Łka­łem tak bar­dzo, że w końcu popa­dłem w stan hiper­wen­ty­la­cji. Moje wrza­ski były tak gło­śne, że w końcu dyrek­tor pod­niósł na mnie wzrok.

Ale zamiast pomóc, po pro­stu wark­nął: „Pocze­kaj na kory­ta­rzu”. Jego lek­ce­wa­żąca postawa, o dziwo, pomo­gła mi zebrać resztkę dumy, która mi pozo­stała. Udało mi się dotrzeć do holu i opa­no­wać płacz na tyle, żeby nie zwra­cać na sie­bie więk­szej uwagi. Wie­dzia­łem, że moja mama nie ma jak przy­je­chać do szkoły, żeby mnie ode­brać. Sta­łem więc spo­koj­nie i cze­ka­łem, aż zaję­cia się skoń­czą i przy­je­dzie auto­bus, któ­rym udam się do domu.

Byłem tak zde­ner­wo­wany, że posta­no­wi­łem nic jej nie mówić o tym, co się stało. W końcu i bez tego miała mnó­stwo na gło­wie, utrzy­mu­jąc całą rodzinę. W domu posze­dłem więc pro­sto do sypialni. Sie­dząc samot­nie, wspo­mi­na­łem ten strasz­liwy dzień. Nic nie powie­dzia­łem o tym rodzi­nie, pomimo przy­krych wspo­mnień o znie­na­wi­dzo­nych przeze mnie kole­gach z klasy. Zamiast tego odro­bi­łem pracę domową i przy­go­to­wa­łem się do snu. Sie­dzia­łem na brzegu mate­raca, kiedy weszła mama. Mogłem nic nie mówić, a ona i tak zawsze wie­działa, kiedy coś było nie tak. Uśmiech­nęła się i usia­dła obok. Przez chwilę sie­dzie­li­śmy tak po pro­stu, matka i syn. Uśmie­chała się cier­pli­wie do mnie, do pokoju, tego mia­sta i życia, które tu wie­dli­śmy. W końcu prze­mó­wiła.

– Każ­demu zda­rzają się złe dni, naj­waż­niej­sze, żeby nio­sły jakąś naukę. Jak mogli­by­śmy poszu­ki­wać głęb­szego sensu w życiu, uni­ka­jąc złych doświad­czeń? – Jej uśmiech obej­mo­wał mnie i ocie­plał, aż w końcu mnie przy­tu­liła. – Powin­ni­śmy być wdzięczni za każdy moment każ­dego dnia, bez względu na to, czy jest trudny, czy zły, bo i tak żyjemy tylko cudem, powin­ni­śmy umrzeć już dawno temu.

Naj­pierw musia­łam uwie­rzyć w słowa mojej matki. Potem musia­łem spró­bo­wać je w pełni zro­zu­mieć. Ale jesz­cze nie mogłem.

– Jak to, o czym ty mówisz? – zapy­ta­łem, szcze­rze zasko­czony. – Jak to żyjemy tylko cudem? Co się stało, mamo?

Sie­dząc tam na brzegu zuży­tego mate­raca, wpa­tru­jąc się w małe dziecko, mama pod­jęła decy­zję, z którą zapewne nosiła się od dawna.

Po raz pierw­szy opo­wie­działa mi histo­rię życia, któ­rej nie pamię­ta­łem.

2

W latach sześć­dzie­sią­tych, z tego, co widzia­łem na zdję­ciach i co opo­wia­dali mi człon­ko­wie rodziny, do któ­rych dotar­łem, mama była młodą, piękną, zadziorną dziew­czyną z wiet­nam­skiej wsi. Wszy­scy za nią wodzili oczyma, wszyst­kim się podo­bała – ale miała repu­ta­cję dzi­kiej tygry­sicy.

Jej matka, rów­nie sil­nego cha­rak­teru, czę­sto ją za to biła. Bab­cia miała ciężką rękę, a jej siła brała się z tego, że codzien­nie dźwi­gała wia­dra wody z rzeki i worki ryżu do pro­wa­dzo­nej przez sie­bie restau­ra­cji. Mama wspo­mi­nała, że bab­cia oby­wała się w swoim zajeź­dzie bez wyki­daj­łów – w razie potrzeby sama była od tego, żeby spu­ścić manto doro­słym pija­kom, któ­rzy pró­bo­wali roz­ra­biać w jej knaj­pie. Ale mama, mimo że bab­cia nie szczę­dziła jej razów, cią­gle pako­wała się w szkole w kło­poty. Miała w sobie dzi­kiego ducha i naj­czę­ściej wpa­dała w tara­paty, bro­niąc słab­szych kole­gów przed kla­so­wymi osił­kami.

Moja bab­cia musiała być twarda, aby prze­trwać, i świa­do­mie lub nieświa­do­mie wycho­wała swoją córkę tak, aby była rów­nie twarda. Tak więc, mając dość wer­bal­nego i fizycz­nego znę­ca­nia się, które jej matka stale sto­so­wała, opu­ściła wio­skę tak szybko, jak tylko mogła, aby szu­kać miej­sca do życia w Saj­go­nie.

Restau­ra­cja babci spe­cja­li­zo­wała się w phở, wiet­nam­skiej zupie z maka­ro­nem, pod­sta­wie kuchni naro­do­wej, mama bez trudu więc zna­la­zła pracę w podob­nym zakła­dzie w sto­licy połu­dnio­wego Wiet­namu. Tam poznała ojca, inży­niera, który wpa­dał na obiady w prze­rwach w odbu­do­wy­wa­niu mia­sta ze znisz­czeń trwa­ją­cej już trze­cią dekadę wojny. Pan inży­nier oże­nił się z wie­śniaczką i w 1971 roku powi­tali pierw­szego syna, mojego star­szego brata. Aku­rat wtedy, gdy Ame­ry­ka­nom przy­szło do głowy, żeby się wyco­fać i zosta­wić wszystko na pastwę komu­ni­stów. Co było potem, matka zwy­kle zby­wała pół­słów­kami i od razu prze­cho­dziła do mojego uro­dze­nia. Przy­sze­dłem na świat w oko­licz­no­ściach dość nędz­nych i słabo wró­żą­cych na przy­szłość – ale za to z hukiem. Opo­wia­dała mi, że uro­dziła mnie na zim­nej beto­no­wej pod­ło­dze saj­goń­skiego szpi­tala ciemną nocą 17 grud­nia 1974 roku, w chiń­skim roku Drew­nia­nego Tygrysa, o godzi­nie tygrysa, a wokół sza­lały nawały arty­le­ryj­skie. Led­wie się uro­dzi­łem, już musiała zasła­niać mnie wła­snym cia­łem przed sypią­cymi się z sufitu okru­chami pęka­ją­cego od ostrzału tynku.

Rzadko zagłę­biała się w szcze­góły tego, co nastą­piło potem. Całe lata zajęło mi poskła­da­nie więk­szego obrazu z poje­dyn­czych słów czy zdań. Wyraź­nie się wyczu­wało, że to nie była dla niej łatwa histo­ria, z bie­giem czasu matka sta­wała się coraz bar­dziej mało­mówna, a jej wola umac­niała się z wie­kiem.

A więc przy­sze­dłem na ten świat z hukiem, pod­czas arty­le­ryj­skiego ostrzału szpi­tala, wśród odłam­ków ścian, które na nas padały. Oblę­żony Saj­gon był bom­bar­do­wany nie­mal codzien­nie. Zamiast roz­wo­dzić się nad naszym oso­bi­stym nie­bez­pie­czeń­stwem, moja mama powie­działa, że widziała rodziny wspie­ra­jące się nawza­jem, gdy ich domy waliły się wokół nich. Zamiast opo­wie­dzieć mi o moich krzy­kach, powie­działa, że sły­szała krzyki innych dzieci odbi­ja­jące się echem po uli­cach, gdy pró­bo­wały obu­dzić swo­ich zmar­łych rodzi­ców.

Rok 1974 nie był tylko chiń­skim Rokiem Drew­nia­nego Tygrysa – był jed­nym z naj­gor­szych okre­sów w histo­rii Wiet­nam­czy­ków z połu­dnia, z któ­rych byli­śmy z matką tylko dwoj­giem z milio­nów. Ame­ry­ka­nie nas opu­ścili, zosta­wili Repu­blikę Wiet­namu swo­jemu losowi, a ja uro­dzi­łem się po prze­gra­nej stro­nie wojny. Jesz­cze wtedy tego nie wie­dzie­li­śmy, ale za nie­wiele ponad kwar­tał nasz kraj miał upaść, wchło­nięty przez komu­ni­styczną Demo­kra­tyczną Repu­blikę Wiet­namu z pół­nocy, a ja mia­łem stra­cić wol­ność, któ­rej nawet nie zna­łem.

Oku­panci zalali nasz Saj­gon w kwiet­niu 1975 roku i z miej­sca zaczęli zabi­jać każ­dego, kto mógł sta­wić im opór. I jeśli wie­rzyć świa­dec­twom tam obec­nych, repor­ta­żom fil­mo­wym, tele­wi­zyj­nym i pra­so­wym oraz mojej mamie – to wszyst­kich innych też. Cały świat to widział, cały świat o tym mówił – ale cały świat miał to gdzieś, bo to ich bez­po­śred­nio nie doty­czyło. Oni byli daleko, odkła­dali gazetę, gasili tele­wi­zor i już było po wszyst­kim, a moją rodzinę prze­śla­do­wa­nia doty­kały każ­dego dnia, tydzień po tygo­dniu, mie­sią­cami i latami.

Teraz dopiero poj­muję, jakie mia­łem szczę­ście, że byłem tak młody, by zdo­łać wszystko łatwo zapo­mnieć. Prawdę mówiąc, nawet nie zda­wa­łem sobie sprawy, że żoł­nie­rze pół­noc­no­wiet­nam­scy wła­mują się do domów nie­win­nych cywi­lów, aby gra­bić, mole­sto­wać i robić jesz­cze gor­sze rze­czy. Żoł­nie­rze ci zabie­rali pie­nią­dze i kosz­tow­no­ści każ­demu, kogo posta­no­wili obrać za cel, a każdy, kto pró­bo­wał ich powstrzy­mać sło­wami lub czy­nami, był zabi­jany na miej­scu. Ginęli naj­czę­ściej prze­bi­jani bagne­tami przez kilku żoł­nie­rzy naraz. Mama opo­wia­dała, że wie­dzieli o zbli­ża­niu się kolej­nej fali, bo uli­cami nio­sły się krzyki i jęki bez­bron­nych ofiar. Komu­ni­styczni oku­panci ode­brali im wszelką wol­ność i odre­ago­wy­wali na saj­goń­czy­kach lata stra­chu i walki, jed­no­cze­śnie sto­su­jąc prze­moc w wido­wi­skowy spo­sób, by zła­mać wolę oporu swo­ich nowych więź­niów.

Mia­łem nie­wiele ponad trzy mie­siące, gdy wyko­pali drzwi do naszego miesz­ka­nia na dru­gim pię­trze kamie­nicy. Wewnątrz zaro­iło się od wrzesz­czą­cych dzi­ku­sów, wyma­chu­ją­cych kara­bi­nami i gro­żą­cych bagne­tami. Cho­ciaż moja mama miała dwa­dzie­ścia kilka lat, była mała i szczu­pła, nie ustę­po­wała i nie oka­zy­wała żoł­nie­rzom stra­chu. Trzy­ma­jąc mnie na jed­nym ręku, drugą wzięła za rękę mojego czte­ro­let­niego brata. Nie zaszczy­ciła ich ani sło­wem, mówiła tylko do mojego star­szego brata.

– Bądź dzielny.

Jakoś tym razem nie było nic o uśmie­cha­niu się – co chyba zro­zu­miałe w tych oko­licz­no­ściach.

Ojciec stał przed matką i pro­sił żoł­nie­rzy, żeby jej nie robili krzywdy. Jedyną odpo­wie­dzią był szybki cios kolbą w twarz od naj­bliż­szego z napast­ni­ków. Kilku innych przy­łą­czyło się i po chwili sko­pany ojciec leżał roz­cią­gnięty, jęcząc na pod­ło­dze.

Ośmie­lony łatwym zwy­cię­stwem jeden z żoł­nie­rzy ode­rwał mojego brata od mamy i pchnął go na pod­łogę tak sil­nie, że brat, upa­da­jąc, roz­pła­kał się. Mama – nie pusz­cza­jąc mnie – uklę­kła, zasło­niła sobą ciężko pobi­tego ojca jęczą­cego na pod­ło­dze i po raz pierw­szy zwró­ciła się bez­po­śred­nio do napast­ni­ków:

– Może­cie wszystko nam ode­brać i nas poza­bi­jać, ale prę­dzej zginę, niż pozwolę wam roz­dzie­lić naszą rodzinę.

Gdyby to doty­czyło kogo­kol­wiek innego, nie uwie­rzył­bym, ale ja znam swoją matkę, a wy jesz­cze nie sły­sze­li­ście, co ona potrafi powie­dzieć – i komu – gdy zaj­dzie potrzeba.

Potem opo­wia­dała, że żoł­nie­rze krzy­czeli, tar­gali ją za włosy, wszyst­kich nas wygo­nili za ulicę, pcha­jąc, bijąc kol­bami i kopiąc na scho­dach. Na ulicy kazali nam się poło­żyć na chod­niku. W powie­trzu było gęsto od dymu, krwi, spa­le­ni­zny, pro­chu, śmier­działy roz­kła­da­jące się eks­pre­sowo w upale zwłoki. Cztery pię­tra wyżej na atak szy­ko­wał się dzia­dek, wła­ści­ciel kamie­nicy.

Według mamy nasz dzia­dek, ojciec taty, był nie­zwy­kłym czło­wie­kiem. Miesz­kał w apar­ta­men­cie na naj­wyż­szym pię­trze, sły­szał więc przez drzwi, jak żoł­nie­rze pano­szą się na kolej­nych pię­trach, i przy­go­to­wy­wał się na atak. Mimo to pozo­stał spo­kojny, poda­jąc zapewne ostatni posi­łek egzo­tycz­nym rybom miesz­ka­ją­cym w olbrzy­mich akwa­riach z mor­ską wodą, które aż się pro­siły o cios kolbą. Kiedy żoł­nie­rze doszli na jego pię­tro, zastali uchy­lone drzwi, żeby nie musieli ich wyła­my­wać, i pana w sile wieku kar­mią­cego ryby. Widok był tak sur­re­ali­styczny, że zgłu­pieli i nie wie­dzieli, co robić.

Bo trzeba powie­dzieć, że akwa­rium z rybami w Saj­go­nie w 1975 roku to był wyjąt­kowy luk­sus – a co dopiero olbrzy­mie zbior­niki wiel­ko­ści samo­cho­dów, wypeł­nione kolo­ro­wymi rybami róż­nych wiel­ko­ści o fan­ta­stycz­nych kształ­tach. Dzia­dek był czło­wie­kiem boga­tym, mógł podró­żo­wać, dokąd chciał, i wyda­wał wielke sumy pie­nię­dzy na te akwa­ria, osprzęt i ryby. Jego żona kry­ty­ko­wała to jego hobby i koszty z nim zwią­zane, ale w końcu to były jego pie­nią­dze, ni­gdy jej niczego nie bra­ko­wało, a on zachwy­cał się osza­ła­mia­ją­cym pięk­nem oce­anicz­nego życia.

Tak więc gdy wpa­dli komu­ni­ści, dzia­dek kar­mił ryby. Począt­kowy szok szybko im prze­szedł, potar­mo­sili go tro­chę, zaro­bił parę kuk­sań­ców i tak samo jak nas wypę­dzili go na ulicę – ale choć splą­dro­wali dokład­nie całe miesz­ka­nie, to nie stłu­kli żad­nego akwa­rium. Ludziom robili wiele strasz­nych rze­czy, ale ryb nie skrzyw­dzili.

Mama pocie­szała nas i dziadka, a tym­cza­sem żoł­nie­rze spę­dzili nas wszyst­kich z kilku oko­licz­nych domów w jedno miej­sce. Poja­wił się ofi­cer, wyjął kartkę i zaczął wyczy­ty­wać nazwi­ska. Jeśli wyczy­tany się zgło­sił, czy­tał dalej. Jeśli nie, żoł­nie­rze bili ludzi na oślep, aż wydali tego, który się ukry­wał. Wśród wyczy­tanych był mój stryj, brat ojca. Był on ofi­cerem połu­dnio­wo­wiet­nam­skich sił spe­cjal­nych, słu­żył z Ame­ry­ka­nami. Sąsie­dzi go wydali, żoł­nie­rze zła­pali go i wywle­kli, dołą­cza­jąc do wcze­śniej wyczy­tanych: dzia­ła­czy poli­tycz­nych, inte­li­gen­tów i naj­bar­dziej zagro­żo­nych – współ­pra­cu­ją­cych z połu­dnio­wo­wiet­nam­skim rzą­dem lub ame­ry­kań­skim woj­skiem.

Po chwili, gdy nazwi­ska z kartki „kola­bo­ran­tów” się skoń­czyły, oddzie­lo­nych oto­czyła grupa żoł­nie­rzy i kazała im klęk­nąć. Nie było żad­nych cere­mo­nii, prze­pa­sek na oczy, wią­za­nia do słup­ków. Była tylko banda sady­stycz­nych mor­der­ców w komu­ni­stycz­nych mun­du­rach, któ­rzy z zimną krwią zastrze­lili kil­ku­na­stu nie­uzbro­jo­nych oby­wa­teli Saj­gonu. Zanim padły strzały, mama powie­działa:

– Zamknij­cie oczy i bądź­cie dzielni.

Oczy­wi­ście tego nie pamię­ta­łem, podob­nie jak serii z kałasz­ni­ko­wów, któ­rymi ich zamor­do­wano. Ale mama zapa­mię­tała na całe życie. Krzyki, strzały i widok, który ujrzała, gdy dym się roz­wiał – stos ciał poroz­ry­wa­nych poci­skami, a wśród nich swo­jego szwa­gra.

Zapa­mię­tała także upał roz­grza­nych słoń­cem płyt chod­ni­ko­wych i asfaltu, na któ­rym klę­cze­li­śmy. Dym z pło­ną­cych budyn­ków gryzł w oczy. Asfalt parzył kolana, gdy cze­ka­li­śmy na kolejne okrop­no­ści. Nie musie­li­śmy cze­kać długo.

Ofi­cer wyjął z kie­szeni kolejną kartkę z listą nazwisk i wszystko zaczęło się od nowa. Tym razem na kartce byli wszy­scy, któ­rzy zda­niem władz „wspie­rali ame­ry­kań­skich oku­pan­tów” – trzy lata po tym, jak z kraju odle­cieli ostatni ame­ry­kań­scy żoł­nie­rze. Z początku wszy­scy spo­dzie­wali się kolej­nej masa­kry, a kiedy zamiast tego zapa­ko­wano ich na cię­ża­rówkę, która miała ich zawieźć do obozu reedu­ka­cji za mia­stem, wszyst­kim ulżyło. „Przy­naj­mniej nie roz­strze­lano na miej­scu”. Po latach wszy­scy dowie­dzieli się o hor­ro­rze „obo­zów reedu­ka­cji”, w któ­rych komu­ni­ści łamali ludziom cha­rak­tery wymyśl­nymi tor­tu­rami – albo, ale dopiero po latach męczarni, zabi­jali. Tra­fiły do nich setki tysięcy, więk­szość cze­kała śmierć z głodu, pracy ponad siły lub dla kaprysu straż­ni­ków.

Jakoś prze­trwa­li­śmy ten straszny dzień, ale to był tylko pierw­szy z wielu dni grozy. Stary rząd połu­dnio­wo­wiet­nam­ski zastą­piły hordy gra­bież­ców z pół­nocy. Nowy rząd zniósł wol­no­ści oby­wa­tel­skie i gnę­bił wszyst­kich wyso­kimi podat­kami, by sfi­nan­so­wać komu­ni­styczne „reformy”. Lecz na­dal żoł­nie­rze sta­no­wili na uli­cach naj­wyż­szą wła­dzę, oka­zu­jąc coraz więk­szą zachłan­ność i okru­cień­stwo. Ścią­ga­nie ofi­cjal­nych podat­ków otwo­rzyło sze­roko drzwi do gra­bieży i roz­bo­jów na wła­sne konto pod pozo­rem wymie­rza­nia ludo­wej spra­wie­dli­wo­ści prze­stęp­com podat­ko­wym. Każdy, kto pró­bo­wał sta­wić opór, mógł tra­fić do obozu reedu­ka­cji – albo dostać bagne­tem pod żebro czy kulę w łeb.

Więk­szość podat­ków doty­kała w dodatku bie­da­ków, ludzi, któ­rych nie było stać na ich zapła­ce­nie. Krążą histo­rie o rodzi­nach znie­wo­lo­nych przez Wiet­nam­czy­ków z pół­nocy w celu wyko­ny­wa­nia cięż­kiej pracy fizycz­nej w obo­zach. Więź­nio­wie, któ­rzy zostali ranni lub cho­rzy w wyniku strasz­nych warun­ków, zostali wywie­zieni do dżun­gli i roz­strze­lani.

Po latach dowie­dzia­łem się, że ofia­rami obo­zów reedu­ka­cji padło kilku moich wujów. Mama opo­wia­dała mi histo­rię jed­nego z nich, który zdo­łał uciec. Udało mu się prze­drzeć do domu, do cię­żar­nej żony. Jedna z cio­tek popro­siła mamę o pomoc. Nocą, mimo godziny poli­cyj­nej, mama przedarła się przez linie straży i odwie­dziła brata – zbrod­nia, za którą, gdyby się wydała, mogła zostać poj­mana, zamę­czona lub zamor­do­wana. Ale nie dała się zła­pać, spo­tkała się z bra­tem, prze­ka­zała mu pie­nią­dze i żyw­ność, żeby mogli spró­bo­wać ucieczki.

Ponie­waż brat był zbie­giem, nie mogli cze­kać na dogodny moment, musieli natych­miast ucie­kać. Wujek z cię­żarną żoną pla­no­wali prze­drzeć się nocami przez dżun­glę do Kam­bo­dży w nadziei na szansę ucieczki stam­tąd do Taj­lan­dii. Wzięli ze sobą tylko kilka rze­czy, żeby nic ich nie powstrzy­my­wało w dro­dze.

Ponie­waż na wszyst­kich dro­gach były uzbro­jone poste­runki, musieli się prze­dzie­rać nocami po bez­dro­żach, ucie­ka­jąc przed okre­so­wymi obła­wami wojsk ochrony pogra­ni­cza, spe­cjal­nie szko­lo­nych do wykry­wa­nia i łapa­nia ucie­ki­nie­rów. Nie­któ­rzy z nich wynaj­mo­wali lokal­nych prze­wod­ni­ków, ale ni­gdy nie było pew­no­ści, komu prze­wod­nicy okażą lojal­ność – tym bar­dziej że ucie­ki­nie­rów poszu­ki­wano listami goń­czymi, obie­cu­jąc nagrody za pomoc w uję­ciu. Wielu tak zwa­nych prze­wod­ni­ków brało pie­nią­dze z obu stron: naj­pierw od ucie­ki­nie­rów za prze­pro­wa­dze­nie przez gra­nicę, a potem od władz za wyda­nie ich w ręce obławy.

Jakby tego było mało, straż­nicy i szpicle nie byli jedy­nym zagro­że­niem. Armia pół­noc­no­wiet­nam­ska była biedna i nie mar­no­wała pie­nię­dzy na miny – zamiast tego zasta­wiała tysiące bam­bu­so­wych „puła­pek na tygrysy”. Więk­szość z nich to były doły, na któ­rych dnie znaj­do­wały się dzie­siątki i setki zaostrzo­nych punji, czyli bam­bu­so­wych kol­ców, nakry­tych listo­wiem i bar­dzo trud­nych do omi­nię­cia w ciem­no­ści.

Cio­cia i wujek brnęli na oślep przez gorącą, parną ciem­ność, ale wszystko na marne. Choć sta­rali się, jak mogli, w końcu zostali schwy­tani i prze­wie­zieni do obo­zów. Wujek tra­fił do obozu pracy, a cię­żarną cio­cię zamknięto w śmier­dzą­cej celi wię­zien­nej.

Kary za próbę ucieczki były bar­ba­rzyń­skie. Wujka chło­stano w stopy tak długo, aż kawałki mięsa zaczęły odpa­dać, nie był w sta­nie cho­dzić ani nawet stać. Całe dnie spę­dzał w nakry­tej bam­bu­sową kratą jamie, noce – przy­kuty do ściany obory wraz ze zwie­rzę­tami. Roje koma­rów wkrótce spra­wiły, że zara­ził się mala­rią.

Tym­cza­sem cio­cia spała na prze­po­co­nym brud­nym sien­niku, na gór­nym pozio­mie bam­bu­so­wej pię­tro­wej pry­czy, w prze­peł­nio­nej, wil­got­nej, ciem­nej, zim­nej celi z ple­śnią na ścia­nach i czer­wo­nym śmier­dzą­cym wia­drem w rogu. Tam, na zim­nej beto­no­wej pod­ło­dze, uro­dziła córkę, bez niczy­jej pomocy. Jakimś cudem wujo­stwo prze­żyli, ale już ni­gdy nie byli takimi ludźmi jak przed aresz­to­wa­niem. Ich tra­giczny los był ostat­nią kro­plą, która prze­ko­nała mamę, że lepiej zgi­nąć, pró­bu­jąc ucieczki, niż dać się tu zamę­czyć.

Po roz­strze­la­niu „kola­bo­ran­tów” i ode­sła­niu do obo­zów „sym­pa­ty­ków” resz­cie pozwo­lono wró­cić do domów i teraz żyli­śmy pod wła­dzą komu­ni­stów. Ten okres moja mama nazy­wała „latami opre­sji”.

Mimo to powie­dziano mi, że mam w miarę nor­malne dzie­ciń­stwo. Dora­sta­łem w miesz­ka­niu na trze­cim pię­trze, z któ­rego nas wycią­gnięto, pię­tro niżej od mojej babci, dziadka i jego akwa­rium. Prze­ży­li­śmy naj­le­piej, jak mogli­śmy, utrzy­mu­jąc się z docho­dów moich rodzi­ców, ale nie­bez­pie­czeń­stwo zawsze wyda­wało się bli­sko.

W któ­reś gorące miej­skie popo­łu­dnie, kiedy mia­łem około trzech lat, mama zmy­wała pod­łogę w restau­ra­cji, gdy poja­wił się poborca podat­kowy w asy­ście paru żoł­nie­rzy. Choć cała się w środku goto­wała, bo nowa wła­dza pozwo­liła żoł­nie­rzom jeść za darmo w każ­dym lokalu i zabie­rać, cokol­wiek im się spodo­bało, bez słowa oddała cało­dzienny utarg. Dosko­nale wie­działa, czym ryzy­ko­wała w razie odmowy. Żoł­nie­rze z poborcą, niczym się nie krę­pu­jąc, prze­li­czyli łup, po czym oświad­czyli, że to za mało i w takim razie mama pój­dzie z nimi do domu dopła­cić resztę.

Byłem z ojcem w domu, kiedy przy­szli z mamą. Gro­zili rodzi­com wysła­niem do osob­nych obo­zów pracy, a nas do róż­nych domów dziecka. Ojciec oddał im wszyst­kie pie­nią­dze, jakie mie­li­śmy w domu – było tego dość, żeby się w resz­cie nasy­cili i poszli, nawet nikogo nie bijąc na odchod­nym ani nie tłu­kąc zastawy, musieli więc być zado­wo­leni.

Tam­tej nocy mama po raz pierw­szy poru­szyła temat ucieczki z Wiet­namu. Ojciec przy­po­mniał jej, jak wielu chęt­nych do ucieczki zła­pano i zamę­czono w obo­zach reedu­ka­cji, jak wielu umarło z głodu, cho­rób lub zostało zamor­do­wa­nych przez pira­tów. Mama odparła, że woli, aby­śmy wszy­scy zgi­nęli, niż żeby jej dzieci dora­stały w kraju takim, jakim stał się wów­czas Wiet­nam. Ojciec się wahał – co zro­zu­miałe, w końcu nie cho­dziło o wycieczkę za mia­sto – ale już dosko­nale wie­dział, że oże­nił się z tygry­sicą i opór nie ma sensu, dla­tego zgo­dził się spró­bo­wać zna­leźć dla nas drogę ucieczki.

Mój ojciec był wiet­nam­skim ćwierć-Chiń­czy­kiem, pocho­dził z wyedu­ko­wa­nej rodziny, pra­co­wał w biu­rze bli­sko portu i był powszech­nie lubiany. Następ­nego dnia po pracy spo­tkał się ukrad­kiem z kapi­ta­nem statku, o któ­rym powia­dano, że pomógł wielu roda­kom wydo­stać się z kraju. Ojciec zapy­tał, ile to będzie kosz­to­wać. Kapi­tan nie uda­wał zdzi­wie­nia pyta­niem. Szmu­giel ludzi był tajem­nicą poli­szy­nela wśród połu­dnio­wych Wiet­nam­czy­ków. Koszt wol­no­ści wyno­sił pięć szta­bek złota za każ­dego doro­słego i trzy za dziecko. Potem kapi­tan dodał, że orga­ni­zuje następny kurs za dwa dni. Jeśli chcemy się dołą­czyć, mamy zabrać jedną małą torbę z rze­czami na rodzinę i zapła­cić przed wej­ściem na pokład. Kuter wycho­dzi z portu o dwu­dzie­stej i na nikogo nie będzie cze­kał.

Mama natych­miast zajęła się przy­go­to­wa­niami. Przez kolejne dwa dni dys­kret­nie żegnała się z rodziną i przy­ja­ciółmi. Wresz­cie nade­szła noc ucieczki. Torba była spa­ko­wana, złoto przy­go­to­wane. Razem z bra­tem byli­śmy już ubrani i gotowi do wyj­ścia. Cze­ka­li­śmy z matką na ojca – ale on nie wró­cił z pracy o nor­mal­nej porze. Kiedy wresz­cie dotarł do domu, było dawno po ósmej. Przy­szedł i nie mówił ani słowa.

Nikt nie wycho­dzi dobrze na draż­nie­niu tygrysa w klatce. Mama była wście­kła na ojca za to spóź­nie­nie, ale ni­gdy nie wyja­wiła mi, dla­czego się wtedy spóź­nił.

Parę dni póź­niej przy­szedł do nas dzia­dek. Usiadł po cichu i spo­koj­nie wysłu­chał tyrady mamy pod adre­sem jego syna.

– Jak on mógł się spóź­nić w tak waż­nym dniu? – szlo­chała matka. – Jaki męż­czy­zna robi coś takiego swo­jej rodzi­nie?

Cią­gnęła to i cią­gnęła bez końca, a dzia­dek sie­dział cicho i słu­chał. Aż wresz­cie, kiedy prze­rwała, by zaczerp­nąć tchu, prze­rwał jej gestem i sam zaczął mówić. Opo­wie­dział jej, że kuter, któ­rym mie­li­śmy pły­nąć, został porwany przez taj­skich pira­tów, któ­rzy wymor­do­wali wszyst­kich na pokła­dzie: załogę z kapi­ta­nem i kan­dy­da­tów na ucie­ki­nie­rów. Nikt nie uszedł z życiem.

Mama była w szoku. Zda­wała sobie sprawę, że podróż jest ryzy­kiem, ale chyba do tej pory nie myślała, że aż tak wiel­kim.

Dzia­dek opo­wia­dał o tra­gicz­nym zakoń­cze­niu rejsu, na który się spóź­ni­li­śmy, a mama wzięła mnie na ręce. Uśmiech­nęła się przez łzy i powtó­rzyła dziad­kowi to, co powie­działa ojcu: że woli zgi­nąć, niż pozwo­lić swoim dzie­ciom dora­stać w upodle­niu. Łzy spły­nęły po jej policz­kach, gdy popro­siła dziadka o pomoc.

Dzia­dek od razu kiw­nął głową, jakby od początku cze­kał na te słowa.

– Daj mi parę dni – powie­dział.

Mówi­łem już, że mój ojciec był czło­wie­kiem lubia­nym, dobrze wykształ­co­nym i dobrze ubra­nym – ale to nic w porów­na­niu z dziad­kiem. Dzia­dek był jak mama – czło­wie­kiem sil­nej woli, który wszyst­kie wiet­nam­skie wojny: japoń­ską, fran­cu­ską, domową, ame­ry­kań­ską i komu­ni­styczny najazd, prze­żył dzięki spry­towi, obrot­no­ści i zaufa­nym kon­tak­tom, które miał wszę­dzie.

Przez następ­nych parę dni sie­dział w kawiarni przy por­cie, stu­diu­jąc moż­li­wo­ści, roz­po­zna­jąc sche­maty ucie­czek, gra­fiki patroli, poste­runki war­tow­ni­cze i miej­sca, w któ­rych łapią napły­wa­ją­cych do portu ucie­ki­nie­rów. Roz­po­zna­wał zagad­nie­nie i roz­wa­żał opcje. Potem zaczął nawią­zy­wać i odna­wiać kon­takty, mię­dzy innymi z pew­nym szy­prem rybac­kim, daw­nym kolegą ze szkoły, który słu­żył w cza­sie wojny w mary­narce wojen­nej. Ten czło­wiek znał się na nawi­ga­cji i zakli­nał się, że wie, jak naj­krót­szą drogą popły­nąć na Malaje, i potrafi tam dotrzeć w czter­dzie­ści osiem godzin.

Potem zasie­dli do nego­cja­cji. Szy­per nie ukry­wał, że ryzyko jest bar­dzo wyso­kie i wszy­scy, z nim włącz­nie, nad­sta­wiają karku – dla­tego ta wyprawa będzie kosz­to­wać sie­dem szta­bek za doro­słego i cztery za dziecko. Wypływa jutro wie­czo­rem, a więc decy­zję należy pod­jąć szybko. Dzia­dek przy­stał na warunki.

Zamiast jed­nak gnać w te pędy do domu, wysłał nam for­malne zapro­sze­nie do sie­bie na kola­cję. Dopiero tam, przy jedze­niu, przed­sta­wił rodzi­com ofertę i ter­min. Mie­li­śmy pły­nąć małym kutrem rybac­kim, dla­tego nie można zabrać żad­nych bagaży, tylko to, co ma się na sobie.

Gdy na koniec powie­dział ojcu o cenie, ten był prze­ra­żony. Wła­śnie prze­ży­li­śmy poprzed­niego dnia kolejną wizytę „pobor­ców podat­ko­wych” i moi rodzice nie mieli pie­nię­dzy. Sie­dzieli zała­mani, widząc ucie­ka­jącą szansę, ula­tu­jącą sprzed ich oczu, jak dym z ręcz­nie skrę­ca­nych papie­ro­sów, które palił dzia­dek.

Na widok ich smut­nych twa­rzy dzia­dek wstał i pod­szedł do swego ulu­bio­nego szez­longa. Ze zdo­bio­nego laką sto­lika wziął malo­wane puz­derko z bibuł­kami i uło­żył jedną mię­dzy pal­cami, potem z innego puz­derka szczyptę ulu­bio­nego tyto­niu. Pośli­nił brzeg bibułki, zwi­nął papie­rosa, usiadł, krzy­żu­jąc nogi, i zapa­lił. Rodzice wpa­try­wali się w niego osłu­piali, zasta­na­wia­jąc się pew­nie, jak może być tak spo­kojny w obli­czu takiej tra­ge­dii. A dzia­dek spo­koj­nie wypu­ścił kilka dym­ków, a następ­nie sta­nął koło swego ulu­bio­nego akwa­rium. W tym cza­sie moi rodzice naj­wy­raź­niej zapo­mnieli o swo­ich pro­ble­mach i wpa­try­wali się w niego. I na ich oczach mój dzia­dek zaczął roz­bie­rać czarną ramę zbior­nika na wodę.

Po jej ode­rwa­niu uka­zał się sekret dziadka. Tyle razy komu­ni­ści prze­trzą­sali jego miesz­ka­nie, szu­ka­jąc pie­nię­dzy i kosz­tow­no­ści, ale roz­pra­szały ich akwa­ria i ich barwna, ruchoma zawar­tość. Gdyby wie­dzieli, że wystar­czy ode­rwać wierzch­nie listwy, by wydo­być spod nich sztabki złota… Rodzice gapili się z otwar­tymi ustami.

Gdy dzia­dek wydo­był już dość złota, by zapła­cić za ich podróż, przy­po­mniał, że kuter wypływa o dzie­wią­tej i nie wolno się spóź­nić, bo na nikogo nie będzie cze­kał. Kazał matce przy­rzec, że jeśli prze­ży­jemy tę przy­godę, zosta­niemy Ame­ry­ka­nami. Kiedy zapy­tała go, jak niby mamy to zro­bić, opo­wie­dział jej histo­rię, któ­rej nie znała. Star­sza sio­stra mamy była pie­lę­gniarką w szpi­talu woj­sko­wym w Saj­go­nie jesz­cze w cza­sie ame­ry­kań­skiej wojny. Któ­re­goś dnia przy­wieźli tam ciężko ranio­nego bagne­tem w klatkę pier­siową ofi­cera Zie­lo­nych Bere­tów z obozu warow­nego, który został roz­bity przez wiet­nam­ską armię. Sio­stra opie­ko­wała się nim, ale chłop był naprawdę w złym sta­nie i dzia­dek był prze­ko­nany, że nie wyżyje. Koman­dos oka­zał się jed­nak twar­dym zawod­ni­kiem i nie dał się kostu­sze. Nie tylko prze­żył, ale zako­chał się w mojej ciotce i osta­tecz­nie się z nią oże­nił – w prze­ci­wień­stwie do wielu ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy porzu­cili Wiet­namki, które zapew­niali o swej miło­ści. Zabrał ją nawet ze sobą, wra­ca­jąc do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, pomimo rasi­zmu i nie­na­wi­ści, z jaką wielu ich witało.

Dzia­dek powie­dział mamie, że jej szwa­gier z Zie­lo­nych Bere­tów jest dobrym czło­wie­kiem i może zapewne liczyć na jego pomoc, jeśli tylko będzie mógł pomóc.

– Ale naj­pierw – zakoń­czył – musi­cie prze­żyć.

3

Tej nocy była peł­nia księ­życa, a powie­trze wciąż gorące. Zbli­ża­jąc się do łodzi, cała rodzina czuła zapach oce­anu. Jak więk­szość łodzi kiwa­ją­cych się przy nabrzeżu, nasz kuter z drew­nia­nym kadłu­bem też był stary, mały i obdarty. Odróż­niała go kolejka ludzi cze­ka­ją­cych do wej­ścia na pokład. Łódź była nie­wielka, ale pew­nie pomie­ści­łaby jako tako ze czter­dzie­ści osób, tyle że nas cze­kała tam pra­wie setka.

Mama, wcho­dząc na pokład, wzięła mnie na ręce. Nie­za­leż­nie od tego, jakie sto­sunki łączyły szy­pra z dziad­kiem, nie miało to żad­nego wpływu na spo­sób, w jaki nas potrak­to­wano. Lata w biz­ne­sie prze­myt­ni­czym, a może wojenne przej­ścia spra­wiły, że dla niego nie byli­śmy już ludźmi – jego inte­re­so­wały tylko pie­nią­dze. My sta­no­wi­li­śmy jedy­nie kło­po­tliwy ładu­nek, upy­chany siłą pod pokła­dem.

Mimo że mama trzy­mała mnie w ramio­nach, tłum ludzi pod pokła­dem w małej, dusz­nej i nie­oświe­tlo­nej ładowni o mało nas nie zgniótł. Szy­per wepchnął nas i syk­nął, że mamy się ście­śnić, bo jesz­cze czeka dużo ludzi. Mama jakimś cudem wyma­cała zaką­tek, gdzie nikogo nie było, i tam się całą rodziną ulo­ko­wa­li­śmy.

Jakaś aro­gancka kobieta nawrzesz­czała na matkę, że tam nie ma dla nas wszyst­kich miej­sca. Mama prze­pro­siła za nie­wy­godę, ale ni­gdzie indziej też nie było miej­sca. Kobieta poin­for­mo­wała ją wów­czas, że jest bar­dzo ważną osobą i że mamy natych­miast się wyno­sić. Mama po pro­stu ją zigno­ro­wała. Nie powie­działa jej nawet, że bycie bar­dzo ważną osobą nie uchro­niło jej przed koniecz­no­ścią ucieczki zatło­czo­nym kutrem rybac­kim. Mogłaby jej też powie­dzieć, że jedziemy na tym samym wózku – ale wąt­pię, czy to by coś pomo­gło. Po pro­stu więc mil­czała i zosta­li­śmy tam, gdzie byli­śmy.

W tam­tym cza­sie mnó­stwo Wiet­nam­czy­ków z połu­dnia pró­bo­wało uciec z kraju. Część dygni­ta­rzy odle­ciała wraz z Ame­ry­ka­nami. Inni, mniej usto­sun­ko­wani, pró­bo­wali drogi lądo­wej i w odróż­nie­niu od mojego wujo­stwa mieli wię­cej szczę­ścia, udało im się wydo­stać przez naje­żoną (cał­kiem dosłow­nie) nie­bez­pie­czeń­stwami gra­nicę w dżun­gli. A my dołą­czy­li­śmy wła­śnie do tysięcy uchodź­ców drogą mor­ską, któ­rych cały świat nazy­wał boat people, ludźmi z łodzi.

Księ­życ w pełni odbi­jał się sze­roko na zwod­ni­czo gład­kiej powierzchni Morza Połu­dnio­wo­chiń­skiego, oświe­tla­jąc kuter zatło­czony uchodź­cami, wypły­wa­jący z portu na połu­dniowy zachód. W pewien spo­sób mie­li­śmy szczę­ście – stło­czeni w ładowni nie widzie­li­śmy zagro­żeń, które na nas czy­hały pod­czas poko­ny­wa­nia prze­szło czte­ry­stu mil, jakie dzie­liły nas od celu. Ja mia­łem jesz­cze wię­cej szczę­ścia – wszy­scy starsi ode mnie zda­wali sobie sprawę z ich ist­nie­nia, a ja nawet nie byłem w sta­nie sobie ich wyobra­zić, nie mówiąc o tym, żebym się nimi mar­twił.

Mama mnie tuliła, uśmie­chała się do mnie, szep­tała, żebym był dzielny. Ale wszę­dzie wokół w ciem­no­ści roz­brzmie­wały odgłosy stra­chu, despe­ra­cji, żalu za stra­tami. Bar­dzo Ważna Pani obok nas szlo­chała roz­pacz­li­wie. Mamie w końcu zro­biło się jej żal, wycią­gnęła do niej rękę, pogła­dziła ją i pocie­szyła, że wszystko będzie dobrze. Huczący die­sel napę­dza­jący kuter brzmiał jak wal­czące bicie serca, ale dziel­nie pchał nas dalej w nie­znane.

To zna­czy – nie­znane, jak dla kogo. Szy­prowi to wszystko było znane aż za dobrze. Dzia­dek znał go przed klę­ską i ostrze­gał nas, że ten nie­gdyś szczę­śliwy czło­wiek zmie­nił się na gor­sze pod rzą­dami komu­ni­stów. Że z przy­ja­znego opty­mi­sty stał się samo­lub­nym pesy­mi­stą, a sami prze­ko­na­li­śmy się, jak bar­dzo, bo trak­to­wał ludzi jak bydło i liczyli się dla niego tylko tak długo, jak długo mieli pie­nią­dze. Teraz stał w ste­rówce nad nami i widział na kur­sie do wol­no­ści gęsty sznur jed­no­stek z reflek­to­rami do wyła­py­wa­nia takich jak on prze­myt­ni­ków ucie­ki­nie­rów. Ale on miał nad nimi prze­wagę: czter­dzie­ści lat doświad­cze­nia i zna­jo­mość oko­licz­nych wód, dzięki czemu wie­dział, jak unik­nąć wykry­cia i któ­rędy się prze­kraść, żeby dotrzeć do celu i jak naj­szyb­ciej wró­cić po kolejny ludzki ładu­nek – i kolejną wypłatę.

Pew­nego razu, gdy prze­my­kał na obrze­żach Zatoki Taj­landz­kiej, musiał wyłą­czyć sil­nik. Teraz już nie cho­dziło o to, by jego odgłos nie ścią­gnął nam na głowę wiet­nam­skich pogra­nicz­ni­ków, tylko taj­skich pira­tów, któ­rzy gra­so­wali na tych wodach wzo­rem swo­ich przod­ków od XIV wieku. Jak okiem się­gnąć, na wodach taj­skich, indo­ne­zyj­skich i fili­piń­skich roiło się od kutrów szmu­glu­ją­cych coraz licz­niej­szych południowowiet­nam­skich uchodź­ców, celu może nie do końca docho­do­wego, ale na pewno łatwego.

Piraci byli bez­li­to­śni. Kra­dli wszyst­kim wszystko, kobiety gwał­cili, a potem wszyst­kich mor­do­wali, łącz­nie z dziećmi. Łatwość tego pro­ce­deru, kom­pletna bez­bron­ność ucie­ki­nie­rów, przy­cią­gała nowych chęt­nych do roz­po­czę­cia prze­stęp­czej kariery. Szy­per dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że na dro­dze czy­hają na niego i jego kuter setki pira­tów, i robił wszystko, by ich unik­nąć – wie­dząc, że w innym przy­padku pój­dzie pod nóż razem z pasa­że­rami swego kutra.

Na szczę­ście miał dość umie­jęt­no­ści i wie­dzy, żeby ich unik­nąć. Zgod­nie z obiet­nicą po dwóch dniach żeglugi na hory­zon­cie zama­ja­czyła Male­zja. Wszy­scy byli szczę­śliwi, ale wyczer­pani. Kapi­tan nie dbał o zapasy wody i jedze­nia dla swego ładunku, bo na ich miej­sce mógł upchnąć kolej­nego pasa­żera za sie­dem szta­bek złota. Nie było też toa­let, ładow­nia więc, nagrze­wana słoń­cem przez pokład, potwor­nie cuch­nęła eks­kre­men­tami i potem.

I wtedy szczę­ście nas opu­ściło. Do kutra pod­szedł patro­lo­wiec male­zyj­skiej straży przy­brzeż­nej. Z początku wszy­scy byli zachwy­ceni, że nade­szła pomoc – ale zamiast tego z patro­lowca padły strzały. Po kilku seriach, które unie­ru­cho­miły sil­nik, ktoś ogło­sił przez mega­fon, że Male­zja nie przyj­muje wię­cej uchodź­ców i nie jeste­śmy mile widziani w ich kraju.

Potem na dziób prze­sko­czyło dwóch mary­na­rzy, jeden z odbez­pie­czo­nym kara­bi­nem ubez­pie­czał dru­giego, który zacze­pił na dzio­bo­wych pole­rach hol, potem wró­cili na okręt, który natych­miast ruszył z dużą pręd­ko­ścią, holu­jąc nas daleko od brzegu, na pełne morze. Ta podróż na holu trwała pra­wie pół dnia, cały czas pod lufami patro­lowca, z któ­rego pil­no­wano, by nikt nie prze­ciął holu.

W końcu uznali, że wystar­czy, zdjęli hol, na odchod­nym jesz­cze raz ostrze­lali sil­nik i odpły­nęli, zosta­wia­jąc nas w dry­fie na oce­anie, z dala od brzegu. Byli­śmy tak bli­sko ratunku, a teraz patrzy­li­śmy w oczy śmierci. Na tych wodach, o tej porze roku i na takim nędz­nym kutrze to porzu­ce­nie ozna­czało dla nas pewną śmierć. Nie mie­li­śmy nic do picia ani jedze­nia, pasa­że­ro­wie zaczęli się kłó­cić. To, co miało być nie­wy­godną, ale szybką podróżą na Malaje, zamie­niło się w despe­racką walkę o prze­ży­cie – ale bez sil­nika, żagla czy choćby wio­seł nie­wiele poza cze­ka­niem można było zro­bić.

Po tych wszyst­kich latach jestem nie­skoń­cze­nie wdzięczny za to, że nic nie pamię­tam z hor­roru tej podróży, gdy prąd wycią­gał nas coraz dalej na ocean. Mama ni­gdy nie była w sta­nie zapo­mnieć gęst­nie­ją­cego w miarę upływu dni, zamie­nia­ją­cych się w tygo­dnie, zadu­chu uryny, eks­kre­men­tów, rybich szcząt­ków i sło­nej wody. Po jakimś cza­sie pasa­że­ro­wie prze­stali nawet pła­kać, bo byli zbyt głodni, by zacho­wać siły na łka­nie, i zbyt odwod­nieni, by ronić łzy. Całe dnie sły­chać było tylko coraz gło­śniej­szy kaszel, jaki męczył powięk­sza­jącą się liczbę cho­rych. Palące słońce, odwod­nienie i głód zbie­rały obfite żniwo.

Za burtę wyrzu­cano kolejne ciała. Mimo despe­ra­cji nie zna­lazł się nikt chętny na ludz­kie mięso. Bar­dzo Ważna Pani, która nakrzy­czała na mamę pierw­szej nocy, też zacho­ro­wała, a mama pie­lę­gno­wała ją w miarę moż­li­wo­ści.

Jedy­nym źró­dłem wody było wia­dro, które mama wysta­wiała na pokład, gdy padał deszcz. Jak opo­wia­dała, nikt inny nie wpadł na taki pomysł. Ale tej wody było za mało, gdyż padało rzadko. Wie­czo­rem trzy­dzie­stego dnia dry­fo­wa­nia mama zaj­rzała do wnę­trza nie­mal już pustego wia­derka, po czym spoj­rzała na mnie i brata śpią­cych jak w letargu. Obaj mie­li­śmy wargi spę­kane z pra­gnie­nia, ciała zaczy­nały się pokry­wać wrzo­dami z powodu sła­bego krą­że­nia – woda potrzebna jest orga­ni­zmowi do roz­rze­dza­nia krwi, by dotarła w każdy zaka­ma­rek.

Opo­wia­dała, że nie wie, jak długo się w nas wpa­try­wała, bo jej także głód i odwod­nie­nie chwi­lami odbie­rały przy­tom­ność. Opo­wia­dała, że tej nocy pła­kała w duchu, bez łez, bez głosu. Patrzyła na księ­życ widoczny w szpa­rach roz­sy­cha­ją­cego się pokładu. Potem obu­dziła brata i kazała mu wypić połowę pozo­sta­łej wody. Następ­nie, nie bez trudu, zdo­łała obu­dzić mnie i wlała mi do ust resztę.

Tej samej nocy zła­pał nas wielki sztorm. Prąd i burza zno­siły nas coraz dalej od lądu, a szy­per bał się, że wiatr i fale nas prze­wrócą. Ale następ­nego ranka mama dzię­ko­wała nie­bio­som za napeł­nie­nie desz­czówką wszyst­kich wia­der na pokła­dzie, dzięki czemu nasza rodzina i oca­lali roz­bit­ko­wie mogli prze­żyć jesz­cze kilka dni.

Tej nocy, mimo bólu tygo­dniami pod­kur­czo­nych nóg, tuliła mnie i powta­rzała, że mam być dzielny i się uśmie­chać. W pew­nej chwili się­gnęła po rękę Bar­dzo Waż­nej Pani, żeby i ją pocie­szyć – ale ręka była już chłodna. Nasza sąsiadka umarła w ciem­no­ści jakiś czas wcze­śniej.

Wycień­cze­nie i sła­bość spra­wiały, że wszy­scy tra­cili i odzy­ski­wali przy­tom­ność. Za każ­dym razem mama zasta­na­wiała się, czy nie widzi nas ostatni raz w życiu. Któ­rejś nocy parę dni potem jej oczy się zamknęły – i otwo­rzyły, dopiero gdy zda­rzył się cud.

Z początku miał on postać sil­nego snopu świa­tła. To on zaświe­cił jej w oczy i zmu­sił do ich otwar­cia. Ale to nie był pora­nek – tylko reflek­tor, szpe­racz. Z pokładu sowiec­kiego zaopa­trze­niowca.

Gdy sta­tek nas napo­tkał, wra­cał po roz­ła­do­wa­niu dostaw w sowiec­kiej bazie mor­skiej w Wiet­na­mie. To był sta­tek z komu­ni­stycz­nego kraju, od wyznaw­ców tej samej ide­olo­gii, która roz­darła nasz kraj na strzępy, ide­olo­gii, z którą nasz kraj wal­czył, póki mu star­czyło sił. A teraz nasze życie było w ich rękach. Sowiecki kapi­tan musiał pod­jąć decy­zję, co z nami począć. Widząc wroga, mógł umyć ręce, zwięk­szyć obroty i znik­nąć za hory­zon­tem. Mógł też nam pomóc.

Wybrał bycie dobrym czło­wie­kiem, a nie dobrym komu­ni­stą. Zatrzy­mał się i do nas przy­bił, a rano z pokładu zeszła grupa mary­na­rzy z leka­rzem. Smród na kutrze był już taki, że lekarz zwy­mio­to­wał. Mama nie wypusz­czała mnie z objęć, dopóki w końcu nie dotarli także do nas, wci­śnię­tych w zaką­tek ładowni. Rodzice byli tak osła­bieni, że nie byli w sta­nie wyjść, mama podała mnie mary­na­rzowi i osu­nęła się w kałużę uryny na pod­ło­dze.

Obu­dziła się wiele godzin póź­niej w izbie cho­rych i od razu pod­nio­sła krzyk, gdzie jest jej rodzina. Pró­bo­wała wstać i nas szu­kać, ale tylko spa­dła z łóżka i wyrwała sobie kro­plówkę z ramie­nia. Rosyj­ska pie­lę­gniarka pomo­gła jej wró­cić na łóżko i pró­bo­wała uspo­koić, ale mama wciąż o nas pytała. Rosjanka nie rozu­miała po wiet­nam­sku, mimo to domy­śliła się, o co cho­dzi, i nas przy­pro­wa­dziła. Prze­sie­dzie­li­śmy potem przy jej łóżku kilka dni, nie opusz­cza­jąc jej ani na chwilę.

Czyżby więc happy end? Nie za bar­dzo. Sowieci odkar­mili nas i nawod­nili, zaże­gnu­jąc bez­po­śred­nie nie­bez­pie­czeń­stwo śmierci – po czym zapa­ko­wali z powro­tem na kuter. Szy­prowi powie­dzieli, że sil­nika nie da się napra­wić na morzu, będą więc nas holo­wać. Szy­per podzię­ko­wał za ura­to­wa­nie nam życia.

– Macie cho­lerne szczę­ście, że wra­camy z Cam Ranh, a nie tam pły­niemy. Gdy­by­śmy pły­nęli do Wiet­namu, miał­bym obo­wią­zek prze­ka­zać was tam­tej­szej bez­piece. Ale pły­niemy w prze­ciwną stronę, więc zgod­nie z pra­wem mor­skim udzie­limy wam pomocy.

Mimo inten­syw­nego wie­trze­nia przez kilka dni na kutrze z tru­dem dało się oddy­chać, bo wciąż śmier­dział odcho­dami i mor­ską solą, a słońce paliło nie­mi­ło­sier­nie. Kiedy maszyny sowiec­kiego statku zary­czały po chwi­lo­wym postoju na prze­siadkę, mama mnie przy­tu­liła. Za chwilę kuter szarp­nął gwał­tow­nie, gdy hol się naprę­żył, i ruszy­li­śmy w dal­szy rejs, ku bez­piecz­nym brze­gom. Nasza łupinka tań­czyła na falach, cią­gnięta w śla­dzie toro­wym potęż­nego statku, tną­cego fale Morza Chiń­skiego. Po dniu takiej jazdy Rosja­nie zawi­nęli z nami do małego portu na jed­nej z połu­dnio­wych wysp Indo­ne­zji. Indo­ne­zyj­czycy byli uprze­dzeni, na brzegu cze­kała na nas woj­skowa asy­sta. Nie byli ser­deczni, ale przy­naj­mniej nie pró­bo­wali nas zabić. Zapa­ko­wali do woj­sko­wego auto­busu i zawieźli do impro­wi­zo­wa­nego naprędce obozu dla uchodź­ców, sze­regu bara­ków mię­dzy plażą a grun­tową drogą.

Mor­ska bryza przy­jem­nie chło­dziła, zapew­nia­jąc prze­pływ powie­trza przez sze­roko otwarte okna auto­busu. Do wnę­trza weszła drobna pani, która ku uldze mamy oka­zała się Wiet­namką, a nie Indo­ne­zyjką – stwa­rza­jąc nadzieję na nieco wię­cej zro­zu­mie­nia. Nadzieja tro­chę przy­ga­sła, gdy kobieta otwo­rzyła usta, krzy­cząc jak sier­żant na placu ape­lo­wym, że żoł­nie­rze zapro­wa­dzą nas teraz do obozu przej­ścio­wego, by, jak się wyra­ziła, „doko­nać czyn­no­ści”.

Kiedy nas wygo­niła z auto­busu, żoł­nie­rze indo­ne­zyj­scy z obo­jęt­nymi, posęp­nymi twa­rzami zapro­wa­dzili nas na plażę. Tam mie­li­śmy sie­dzieć w gru­pach i cze­kać na wezwa­nie do „biura”. Wiet­namka zaś poszła do jed­nego z bara­ków z trawy, w któ­rych mie­ściła się komen­dan­tura obozu.

Sie­dzie­li­śmy godzi­nami na gorą­cym pia­chu w leją­cym się z nieba żarze. Żoł­nie­rze zaga­niali na miej­sce każ­dego, kto odszedł choćby parę kro­ków. Mama opo­wia­dała, że gdy pro­si­li­śmy o wodę, Indo­ne­zyj­czycy nie reago­wali. Sie­dzie­li­śmy więc dalej, godzina za godziną, zasta­na­wia­jąc się, ile jesz­cze ten kosz­mar będzie trwał. Wresz­cie po kolej­nych paru godzi­nach przy­je­chał auto­bus z indo­ne­zyj­skimi mni­chami bud­dyj­skimi. Mnisi, ubrani w poma­rań­czowe szaty i skó­rzane san­dały, pode­szli do nas z wia­drami wody i jedze­niem. Popro­sili grzecz­nie żoł­nie­rzy o pozwo­le­nie, a ci nie­chęt­nie odsu­nęli się, dopusz­cza­jąc ich do nas. Mnisi z życz­li­wymi uśmie­chami zapro­po­no­wali nam wodę i jedze­nie. Kiedy pode­szli do nas, mama klęk­nęła, zło­żyła ręce jak do modli­twy i podzię­ko­wała im za współ­czu­cie. Mnich uśmiech­nął się jesz­cze bar­dziej aniel­sko i klęk­nął wraz z nią, łącząc się w modli­twie. Potem spoj­rzał na naszą rodzinę, pogła­dził brata po główce i dał mu jabłko, które wyjął z kie­szeni. Mama się roz­pła­kała, dzię­ku­jąc. Mnich pod­szedł do mnie i deli­kat­nie zba­dał moją owrzo­dzoną nogę i kostkę. Pogme­rał w zaka­mar­kach szaty i wyjął tubkę maści, którą posma­ro­wał moje rany. Po czym raz jesz­cze z uśmie­chem się­gnął w zana­drze i wycią­gnął poma­rań­czę. Obrał ją i znów z uśmie­chem podał mi cząstkę.

Kiedy moja matka ponow­nie dzię­ko­wała mni­chowi za jego bło­go­sła­wień­stwa, ugry­złem owoc. Gdyby nie moje spierzch­nięte usta, mógł­bym zapo­mnieć tę poma­rań­czę, tak jak na szczę­ście zapo­mnia­łem o wszyst­kich innych okrop­no­ściach tej podróży. Ale sok z poma­rań­czy palący spę­kane wargi spo­wo­do­wał, że aku­rat to wspo­mnie­nie wryło mi się w pamięć na całe życie. I cho­ciaż mia­łem wtedy cztery lata, mogę powie­dzieć, że w życiu żadna poma­rań­cza nie sma­ko­wała mi tak jak ta, którą poczę­sto­wał mnie indo­ne­zyj­ski mnich.

4

Pamię­tam bieg.

Nie pamię­tam ostrzału arty­le­ryj­skiego, wśród któ­rego się uro­dzi­łem. Nie pamię­tam egze­ku­cji stryjka na naszych oczach w Saj­go­nie. Nie pamię­tam nic z mor­skiej tułaczki i powol­nego umie­ra­nia na dry­fu­ją­cym kutrze. Nie pamię­tam wycień­cze­nia, głodu, pra­gnie­nia, palą­cego słońca, wyrzu­ca­nia zwłok za burtę. Dzięki Bogu byłem za młody, żeby pamię­tać.

Ale pamię­tam bieg. Można powie­dzieć, że uro­dzi­łem się, bie­gnąc, bo w tej dżun­gli nad brze­giem morza doj­rza­łem na tyle, żeby zacząć pamię­tać.

– Zwol­nij! – wołał brat, gdy bie­głem na bosaka ku morzu.

Mia­łem pięć lat, śmia­łem się, obiema rękami pod­trzy­my­wa­łem w pasie nadmu­chi­waną kaczkę. W końcu wybie­głem z dżun­gli i moje stopy dotknęły cie­płego tro­pi­kal­nego pia­sku. Nie zatrzy­ma­łem się, by to kon­tem­plo­wać, tylko pędzi­łem dalej, ile sił w nogach. Brat, sta­teczny ośmio­letni sta­rzec, zatrzy­mał się na skraju pia­sku, łapiąc oddech.

– Stój! – wychry­piał.

Mój tygrysi duch był jed­nak zbyt dziki, żeby słu­chać. Pia­sek tylko strze­lał spod moich stóp, a po chwili zało­mo­tał pod nimi stary drew­niany pomost, który wyglą­dał jak poła­mane żebra szkie­letu drzewa. Nie­mal bez przy­stan­ków prze­ska­ki­wa­łem z jed­nej zmur­sza­łej deski na drugą, aż dobie­głem na skraj. Wtedy brat dotarł do pomo­stu i zaczął znowu wołać:

– Stój! Stój! Nie skacz!

Sły­sza­łem go, ale nie zawró­ci­łem. Sta­łem na kra­wę­dzi pomo­stu i patrzy­łem na wodę. Nie­gdyś dzie­wi­czo czy­sty ocean był teraz kipielą jakichś szcząt­ków, wodo­ro­stów i nawet ludz­kich odcho­dów, pły­wa­ją­cych wśród wszel­kiego śmie­cia.

Brat dotarł już tak bli­sko, że nie musiał krzy­czeć, żebym go sły­szał.

– Nie skacz – ostrzegł. Powie­dział, że mama kazała mu się mną opie­ko­wać. Powie­dział, że mama mówiła, żeby­śmy nie wcho­dzili do wody. Powie­dział, że nie powin­ni­śmy w ogóle prze­by­wać po tej stro­nie plaży ze względu na przy­pływy, które już wcią­gnęły wielu ludzi do morza, gdzie uto­nęli, pró­bu­jąc obro­nić się przed potęż­nymi prą­dami.

Ale sto­jąc tam i patrząc w dół na tę odra­ża­jącą, śmier­dzącą breję, czu­łem, jak prze­peł­nia mnie duch tygrysa. Kiedy mój brat pod­szedł bli­żej, spoj­rza­łem na niego z uśmie­chem. Znał ten uśmiech i natych­miast się zatrzy­mał, widać było, jak zamiera z nie­do­wie­rza­nia i obawy.

– Nie rób tego – powie­dział, na wpół roz­ka­zu­jąco, na wpół bła­gal­nie. Zamkną­łem oczy i sko­czy­łem. Przez chwilę czu­łem, jak spa­dam.

Potem moje małe stopy ude­rzyły w cie­płą, tro­pi­kalną toń. Natych­miast zaczą­łem odpły­wać, by wyrwać się z kręgu śmieci i nie­czy­sto­ści wokół pomo­stu. W końcu, mocno ude­rza­jąc nogami, udało mi stam­tąd odda­lić.

Pamię­tam, że brat coś krzy­czał, ale nie pamię­tam słów, pew­nie ich nie sły­sza­łem. Czu­łem tylko, jak opływa mnie woda, coraz moc­niej i szyb­ciej. On pew­nie też to zoba­czył. Nie widzia­łem, kiedy sko­czył, ale pamię­tam, że do mnie dopły­nął, owi­nął mój „pas ratun­kowy” jakąś starą liną i wycią­gnął z powro­tem na plażę.

Po chwili szli­śmy z powro­tem do obozu, a upał w dżun­gli suszył nas szyb­ciej, niż jaki­kol­wiek ręcz­nik by zdo­łał.

– Nie możesz tak ucie­kać – mówił, bar­dziej zmę­czony niż wście­kły. – Mama będzie się mar­twić. – Odwró­cił się, patrząc w ciem­nie­jące niebo. Mój brat wie­dział, że noc w dżun­gli jest nie­bez­pieczna. Wielu ludzi zni­kało w nocy.

Ale ja mia­łem wtedy pięć lat i cie­szy­łem się naj­więk­szym i naj­dziw­niej­szym pla­cem zabaw, jaki kie­dy­kol­wiek widzia­łem. Uśmiech­ną­łem się do brata i razem pobie­gli­śmy do domu. Naprawdę nie rozumia­łem, że to był obóz uchodź­ców – dla mnie był po pro­stu domem. Nie wie­dzia­łem, że jestem na wyspie na połu­dnio­wym krańcu Indo­ne­zji. Wie­dzia­łem tylko, że byłem w tłu­mie tysięcy ludzi, któ­rzy wyglą­dali jak ja i mówili tym samym języ­kiem, tło­cząc się w pokry­tych trawą szo­pach na drew­nia­nych palach, ze ścia­nami zro­bio­nymi z pla­sti­ko­wych wor­ków obwią­za­nych sznu­rami.

Miesz­ka­li­śmy na brud­nej pod­ło­dze pokry­tej tek­turą i pla­sti­kiem. Spa­li­śmy na cien­kim, znisz­czo­nym, popla­mio­nym mate­racu. To, co słu­żyło naszej kuchni, znaj­do­wało się na zewnątrz, okrą­głe pale­ni­sko zro­bione z uło­żo­nych kamieni, z wygię­tym sta­rym dru­cia­nym gril­lem umiesz­czo­nym na górze. Tam moja mama pod­grze­wała wodę i goto­wała, co tylko mogła.

Poza tym jedy­nym waż­nym punk­tem obozu był barak dowódz­twa, dokąd cho­dziło się po pocztę. Prze­sył­kami były głów­nie paczki z pomocą, ale naj­bar­dziej w cenie były infor­ma­cje, który kraj przyj­muje uchodź­ców jakiej naro­do­wo­ści.

Jak o pra­wie wszyst­kim, co doty­czyło mojego dzie­ciń­stwa, dowie­dzia­łem się o tym dopiero póź­niej. Rodzice opo­wia­dali mi, że wysy­łali listy z prośbą o przy­ję­cie do amba­sad wielu kra­jów. Lecz tylko nie­liczne były otwarte dla wiet­nam­skich uchodź­ców, ale nawet te przed­sta­wiały długą listę warun­ków i żądały licz­nych kwa­li­fi­ka­cji. Komu jed­nak udało się przez te prze­szkody prze­brnąć i dostał zapro­sze­nie, miał szansę wyrwać się z obozu i wyemi­gro­wać. Ale to mogło trwać latami – i to nie­za­leż­nie od tego, czy odpo­wiedź brzmiała „tak”, czy „nie”. Wtedy to wszystko odby­wało się poza moją świa­do­mo­ścią. Ta kon­cen­tro­wała się na prze­ży­ciu. W pobliżu były stru­mie­nie, nie­gdyś czy­ste, ale teraz uży­wane przez setki i tysiące ludzi do mycia, pra­nia i celów sani­tar­nych. To zaś ozna­czało, że po czy­stą wodę musie­li­śmy cho­dzić z bra­tem w głąb dżun­gli, żeby nie zacho­ro­wać.

Szu­ka­li­śmy tam też drewna na opał. Tłumy ludzi zuży­wały mnó­stwo opału, co czy­niło zaopa­trze­nie kło­po­tem. „Kło­pot” to bar­dzo łagodne okre­śle­nie. Ludzie mieli innym za złe, że mają opał, a oni nie, zazdro­ścili opału, kłó­cili się o opał, wal­czyli, kra­dli go. Rosnące zapo­trze­bo­wa­nie spra­wiało, że musie­li­śmy z bra­tem zapusz­czać się po niego coraz dalej w głąb dżun­gli – a w dro­dze powrot­nej nie dać się obra­bo­wać.

Ciała nie były w dżun­gli nie­co­dzien­nym wido­kiem. Nawet ja, pię­cio­letni brzdąc, wie­dzia­łem, że w dżun­gli można zostać pobi­tym – albo gorzej – i nie wypusz­cza­łem się do niej samot­nie.

Kiedy wraz z bra­tem szu­ka­łem wody i opału, ojciec całymi dniami pra­co­wał na pomo­stach (tych z dala od wirów i prą­dów wycią­ga­ją­cych w morze), napra­wia­jąc miej­sco­wym ryba­kom sil­niki w kutrach. Nie byli to milio­ne­rzy na waka­cjach, sami przy­mie­rali gło­dem, pła­cili więc mało – ale cza­sem w ramach pre­mii dzie­lili się poło­wem. A w takim miej­scu jedze­nie było lep­szą walutą niż pie­nią­dze.

Moja matka pra­co­wała na sto­isku z owo­cami w pro­wi­zo­rycz­nym skle­pie, który zało­żyli bar­dziej przed­się­bior­czy, wykwa­li­fi­ko­wani uchodźcy, aby sprze­da­wać żyw­ność i świad­czyć usługi innym uchodź­com oraz wszyst­kim miesz­kań­com, któ­rzy chcieli się tam zaopa­try­wać. Mama czę­sto też prała i goto­wała innym, by zaro­bić jakieś nędzne gro­sze, które dokła­dała do domo­wego budżetu.

Mimo że oboje pra­co­wali, mie­li­śmy ledwo tyle, by prze­żyć. Zda­rzały się dni, kiedy nie było nic do jedze­nia, ale rodzice dbali, aby zawsze nas nakar­mić jako pierw­szych. O ile nie ubie­gły ich szczury czy inne stwo­rze­nia z dżun­gli przy­cią­gnięte zapa­chami.

Żyły tam dzie­siątki gatun­ków szczu­rów, wie­wió­rek – nawet jeżo­zwie­rze. I wszyst­kie miały ochotę na cokol­wiek jadal­nego, nie przej­mu­jąc się, że to nasze zapasy. Co gor­sza, nie tylko wyże­rały jedze­nie, ale zosta­wiały na pamiątkę odchody wraz z bak­te­riami i paso­ży­tami.

Oczy­wi­ście wil­gotna roślin­ność dżun­gli była także wylę­gar­nią koma­rów, które przy tysią­cach uchodź­ców stło­czo­nych w obo­zie uczto­wały znacz­nie czę­ściej niż my. Mala­ria była sta­łym pro­ble­mem, który można było podzie­lić tylko na dwie kate­go­rie: cho­rych i zmar­łych. Mama powie­działa nam, że poza obo­zem był cmen­tarz. Był to jed­nak cmen­tarz zało­żony naprędce, na któ­rym ulewny tro­pi­kalny deszcz odsło­nił czę­ści ciał wepchnię­tych do płyt­kich gro­bów. Miej­scowi mnisi czę­sto uda­wali się tam, aby palić kadzi­dło i bło­go­sła­wić ciała, które nie mogły spo­cząć w pokoju.

Mama kazała być grzecz­nym w sto­sunku do błą­dzą­cych dusz, oczy­wi­ście więc budziło to moją cie­ka­wość. Ale nie na tyle, żeby się tam choć raz zapu­ścić. Ni­gdy nie zapo­mnę, kiedy pierw­szy raz poczu­łem zapach roz­kła­da­ją­cego się ciała – wbił mi się w pamięć na zawsze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki