Duch Białowieży - Aleksander Omiljanowicz - ebook

Duch Białowieży ebook

Aleksander Omiljanowicz

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Powieść sensacyjno-szpiegowska. Fantastyczna historia zmagań sowieckiego i hitlerowskiego wywiadu w czasach II wojny światowej. Radziecki szpieg, zakamuflowany jest w samym sercu niemieckiego wywiadu. 
[Opis wydawcy] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 492

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DUCHBIAŁOWIEŻY

ALEKSANDER OMILJANOWICZ

DUCH

BIAŁOWIEŻY

 

WYDAWNICTWO LUBELSKIE

MOTTO:

Stasuj karty

i rozdaj na nowo

do partii pokera;

ułożą się zawsze inaczej

jak poprzednio, a przecież

jest to ta sama gra, ta sama

talia kart, w tym samym celu stasowana przez zirytowanych lub spokojnych graczy siedzących w obłokach dymu z papierosów...

z Uptona Sinclaira

„WILCZY SZANIEC"

NARADA

Wąską, długą salę jarzeniowe lampy zalewały potokami łagodnego światła. Na jej środku stał duży stół, a na nim kilka warstw wielkich map sztabowych. Ścian nie zdobił tu żaden obraz. Jedynie na jednej z nich wisiała mapa, na której kolorowymi liniami i różnymi umownymi znakami wytyczono aktualne położenie wojskowe na froncie wschodnim. Było to miejsce narad w bunkrze Hitlera w „Wolfsschanze” pod Kętrzynem.

Wokół stołu i przy ściennej mapie stało kilkunastu wyższych oficerów, którzy wymieniali uwagi o ostatnich wydarzeniach wojennych. Feldmarszałek Wilhelm Keitel co chwila spoglądał na zegarek. Dochodziła godzina jedenasta, dziewiętnastego lipca 1941 roku. Uchyliły się ciężkie drzwi i na korytarzu rozległy się kroki.

— Achtung! — zakomenderował Keitel. Oficerowie zamarli w powitalnym pozdrowieniu.
— Mein Fuehrer, sztab gotów do narady. Heil Hitler! — meldował Keitel, służalczo patrząc Hitlerowi w oczy.

„Wódz” znieruchomiał w aktorskiej pozie. Za nim zatrzymali się Goering, Goebbels i Himmler. Stali tak chwilę. Hitler wreszcie usiadł i skinął głową, by zajęli miejsca.

— Mein Fuehrer, czy można rozpocząć naradę? — spytał Keitel.
— Tak, tak — nerwowo mruknął Hitler, przerzucając leżące przed nim w teczce papiery.

Keitel zbliżył się do ściennej mapy i zaczął referować:

— Nasze dzielne wojska zajęły Smoleńsk i Roslawl, odrzucając przeciwnika na wschód, północ i południe. W uporczywych, lecz zwycięskich walkach nacieramy na Moskwę...
— Front murmański? — przerwał Hitler.
— Mein Fuehrer, od piętnastego lipca ofensywa naszych wojsk i wojsk fińskich została zatrzymana. Trwają zacięte walki. Zbliżamy się do jeziora Peipus. Nasze armie przegrupowują siły i podciągają odwody.
— Południe?
— Zdobyto Kiszyniew. Trwa natarcie na Kijów — odparł Keitel.

Hitler zbliżył się do wiszącej na ścianie mapy. Stał chwilę przed nią i gryząc nerwowo paznokcie wpatrywał się w odcinek frontu, który wysuniętym klinem — kolorowo oznaczonym na mapie — przybliżał się do Moskwy. Wreszcie odwrócił się do zebranych w sali i rzekł:

— Moskwa jest już w naszych rękach. Zgadnie z moją dyrektywą trzydzieści trzy, którą za chwilę odczyta tu panom feldmarszałek, rozkazuję wycofać armie pancerne z natarcia na Moskwę. Generał Guderian ze swoją armią będzie nacierał na południe, a generał Hoth na północ w kierunku na Psków i Wielkie Łuki. Jasne?

Ośmielił się przemówić generał Jodl.

— Mein Fuehrer, piechota i artyleria nie dadzą rady przełamać obrony Rosjan pod Moskwą. Za mało mamy tam czołgów i dział szturmowych. Rosjanie to fanatycy. Oni będą rozpaczliwie bronili stolicy. Proponuję, żeby chociaż jedna grupa pancerna, na przykład generała Guderiana, mogła wejść do bitwy o Moskwę.
— Bzdura! Moskwa jest już nasza! — krzyknął histerycznie Hitler. — Georing, ile samolotów może pan użyć w ataku na Moskwę?
— W pierwszym rzucie ponad dwa tysiące. Półtora tysiąca bombowców i prawie tyle samo myśliwców. Gdy zajdzie potrzeba, rzucę więcej.
— Wystarczy! Dyrektywę trzydzieści trzy wprowadzić w życie! — apodyktycznie podsumował Hitler.
— Jawohl, mein Fuehrer! — skłonił się Keitel.

Gdy po kilku godzinach posiedzenie sztabu dobiegło końca, Hitler rozkazał, by Goering, Goebbels, Himmler i Keitel udali się do małej sali konferencyjnej. Tam czekali już Rosenberg, Koch i Kubę.

— Panowie! — powiedział Hitler, — Kampania rosyjska dobiega końca. To już kwestia kilku tygodni. Wezwałem tu panów, by wyznaczyć moich namiestników na zajęte terytoria na wschodzie. Heinrich...
— Jawohl, mein Fuehrer! — krzyknął Himmler i stanął na baczność.
— Ty i SS zajmiecie się umocnieniem niemczyzny na Wschodzie. Dyrektywy znasz...

Himmler skinął głową.

— Rosenberga mianuję ministrem Rzeszy na zdobytych obszarach wschodnich. Kubę, jako gauleiter, obejmie rządy na Białorusi. Ty, Koch, zostajesz mianowany szefem administracji w Bezirk Bialystok i komisarzem Ukrainy. Z chwilą gdy wojska nasze wkroczą do Moskwy, zostaniesz gauleiterem Moskwy...
— Mein Fuehrer, mam prośbę — zwrócił się Goering do Hitlera.
— Słucham?
— Cieszę się z tych nominacji. Lepszego wyboru nie można było dokonać. Ale i ja prosiłbym o skromny upominek...
— Mów — odparł krótko Hitler, patrząc mu uważnie w oczy.
— W Bezirk Bialystok leży Puszcza Białowieska, największy i najpiękniejszy obszar leśny w Europie. Znam te lasy dobrze. Bywałem tam niegdyś na polowaniu z polskim prezydentem i innymi ówczesnymi władcami Polski...
— Chcesz Białowieżę? — przerwał mu nerwowo Hitler.
— Już wyjaśniam, mein Fuehrer. Proszę oddać do mojej dyspozycji Puszczę Białowieską i wszystkie lasy w Białostocczyźnie..
— Jaki masz w tym cel?
— Sztab moich naukowców opracowuje pewien plan, związany z Puszczą Białowieską i Bezirk Bialystok. Pozwolę sobie pokazać to na mapie.

Zbliżył się do mapy i zaczął wyjaśniać:

— Tu Puszcza Białowieska, to pozostałości Puszczy Knyszyńskiej, dalej ciągną się bory Puszczy Augustowskiej, a tu Puszcza Piska i dalej Romincka. Proszę spojrzeć. Obszary między tymi puszczami to tereny o słabych glebach i niskiej, zacofanej gospodarce. Proponuję wszystkie wsie od Puszczy Białowieskiej po Puszczę Knyszyńską i Augustowską zniszczyć. Ludnością zajmie się Himmler, a tereny zostaną zalesione. Połączy to wszystkie wymienione puszcze w jeden olbrzymi kompleks leśny. W sercu Europy powstanie unikalny obszar do badań naukowych, a także wspaniały teren do polowań. Nadmieniam, mein Fuehrer, że zleciłem naukowcom opracowanie takiego planu. Wiem również, że Heinrich — wskazał na Himmlera — skierował tam już specjalny batalion policyjny, żeby Puszczę Białowieską „oczyścić” z mieszkańców.

Hitler w milczeniu spoglądał na mapę, na zielone płachty pokazanych przez Goeringa puszcz i chwilę ważył coś w myślach. Rzekł wreszcie:

— Dobrze, bierz sobie te puszcze.
— Mój wodzu!.— zawołał w uniesieniu Goering. — Nie mam słów wdzięczności...

PLAN ADMIRAŁA CANARISA

Po naradzie w ścisłym gronie Keitel poprosił Goeringa do swojego bunkra. Oczekiwał tam na nich admirał Wilhelm Canaris, szef Abwehry.

— Herr Reichsmarschall, gratuluję w związku z upominkiem od fuehrera — zaczął Keitel. — Zarazem chcę pana o czymś poinformować...
— Słucham z ciekawością — odparł Goering, sadowiąc się w wygodnym fotelu.
— Otóż szef naszego wywiadu wojskowego, admirał Canaris
— wskazał na obecnego szefa Abwehry — poinformował mnie, że po przesunięciu się linii frontu postanowił niektóre placówki wywiadu przenieść na Wschód...
— Pomysł słuszny — wtrącił Goering.
— Naturalnie. Ale pewne posunięcia admirała Canarisa wiążą się z upominkiem, który przed chwilą otrzymał pan od fuehrera...
— Z upominkiem? — Goering zdziwiony uniósł brwi. — O, to zaczyna być interesujące.
— Już wyjaśniam. Jesienią tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku jedna z naszych central wywiadu na Wschód ulokowała się w Sulejówku pod Warszawą. Nosi ona kryptonim „Wally-I”. Obecnie sztab admirała Canarisa postanowił część tej centrali przenieść dalej na wschód. Ma ona przejąć wiele spraw wywiadowczych na środkowym odcinku frontu. Na siedzibę placówki wywiadowczej wybrano Białowieżę, a ściślej — były pałac carski w Białowieży...
— Pałac? — zdziwił się Goering.
— Czy ma pan coś przeciwko temu? — zapytał Keitel. — Do dziś ani ja, ani admirał Canaris nie wiedzieliśmy, że pałac i Białowieżę fuehrer podaruje panu.
— I ten sztab wywiadu już się tam przeniósł? — spytał Goering Canarisa.
— Częściowo tak. Czy pan marszałek ma coś przeciwko temu? — odparł zapytany.

Goering palił cygaro i milczał, kręcąc palcami młynka.

— A dlaczego na siedzibę tego sztabu wybrano właśnie Białowieżę i pałac? — spytał wreszcie.
— O tym zadecydowało wiele względów. Po pierwsze, mieliśmy tam i mamy dobrze rozbudowaną sieć wywiadowczą. Po drugie, Białowieża — to wymarzone wprost miejsce do pracy wywiadowczej. Odosobnienie pałacu nie daje możliwości obserwacji go przez wrogi wywiad. Każdy podejrzany osobnik wpadnie tam w oczy — wyjaśnił Canaris.
— Dobrze, panie admirale — rzekł po namyśle Goering. — W pewnym stopniu to mi nawet odpowiada, że pałac będzie zajęty przez sztab wywiadu. Ja sam na razie nie będę mógł zarządzać Białowieżą ani tam często bywać. Ulokowanie w pałacu pańskiego sztabu ochroni go od przygodnych a nieproszonych gości, na przykład przechodzących jednostek wojskowych, które chciałyby tam się zakwaterować. Jedno skrzydło pałacu rezerwuję do mojej dyspozycji. Ponadto życzeniem moim jest, by przy tym sztabie był również oddział wywiadu Luftwaffe. Kogo pan uczyni szefem?
— Majora Zavellego. Bardzo zdolny i zasłużony oficer wywiadu.
— Oddział naszego wywiadu obejmie major von Fryvatt, człowiek również bardzo zdolny. Proszę, admirale, o wydanie rozkazów określających współdziałanie sztabu wywiadu z naszym oddziałem w Białowieży. Każę również skierować tam batalion lotniczy służby naziemnej, który obejmie ochronę pałacu, no i sztabu wywiadu. Do Białowieży wysyłam także nadłowczego, inżyniera Thirpinga, a Himmler — untersturmfuehrera SS Berthla, którzy dopilnują oczyszczenia puszczy i jej rejonów z mieszkańców.
— Świetnie, Herr Reichsmarschall — odparł uradowany Canaris.
— I jeszcze jedno. Trzeba uzgodnić z Himmlerem wysłanie tam wzmocnionych jednostek policyjnych. To serce olbrzymiej puszczy. Należy liczyć się z rozwojem bandytyzmu — ostrzegł Goering.
— Uzgodnię to — wtrącił Keitel.
— Przyznam, admirale, że ma pan talent do rozmieszczania swoich sztabów wywiadowczych. Białowieża to wspaniałe miejsce. Panowie znają Białowieżę? — Goering spojrzał na Canarisa i Keitla.
— Nie, nie byłem tam nigdy. Znam puszczę jedynie z opisu — odparł Canaris.
— Nic straconego. Jak tylko pozwoli czas, zapraszam tam panów na polowanie — rzeki Goering. — A więc sprawa załatwiona i uzgodniona. Zaraz wydam rozkazy, żeby sztab wywiadu mojej kwatery głównej skierował do Białowieży odpowiednich ludzi i sprzęt. Szczegóły współpracy uzgodnią zainteresowani.

Goering pożegnał Keitla i Canarisa i opuścił bunkier.

TAJEMNICZA WYPRAWAANDRZEJA STANGERA

SAMOTNY LOKATOR

Obudził go daleki grzmot. Początkowo sądził, że to jeszcze majaki senne. Ale huk powtórzył się i tym razem był bliższy. Usiadł na łóżku, przetarł oczy i spojrzał w okno. Tak, teraz wiedział, że to jest nalot. Nie zapalając światła szybko ubrał się, otworzył oszklone drzwi i wyszedł na balkon.

Na ciemnym tle nieba ujrzał krzyżujące się liczne smugi reflektorów i świetliste tory pocisków z dział przeciwlotniczych. Ziemia dudniła ciężko od wybuchów bomb jak pod uderzeniami ogromnego młota. Gdzieś z czarnej czeluści nieba dochodziło potężniejące granie motorów. Ogień zaporowy artylerii przybierał ;na sile.

Mężczyzna, splótłszy ręce na piersi, stał oparty o framugę drzwi i wpatrywał się w krzyżujące się smugi reflektorów. Ciężkie bombowce napływały falami na Moskwę. Od czasu do czasu ciemność nieba rozjaśniał potężny błysk i w warkoczu ognia i dymu waliły się ku ziemi szczątki zestrzelonego samolotu.

Nalot trwał kilka godzin. Dopiero gdy na wschodzie zapaliły się zorze poranka, daleki głos syren oznajmił odwołanie alarmu lotniczego.

Mężczyzna spojrzał na zegarek. Było jeszcze bardzo wcześnie, ale nie chciało mu się spać. Przymknął drzwi balkonu, ziewnął, przeciągnął się, założył w tył ręce i rozpoczął monotonny spacer po niewielkim pokoju.

Był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu. Jego energiczne ruchy, lekki chód, prosta sylwetka — zdradzały wojskowego lub sportowca. Twarz miał pociągłą, szczupłą i lekko śniadą, o piwnych, dużych oczach, osadzonych pod regularnymi lukami ciemnych brwi. Na czoło opadał mu lok ciemnoblond włosów, które niecierpliwie odrzucał dłonią. Mógł liczyć trzydzieści lat, ale mógł mieć i więcej. Tu, w tym samotnym podmoskiewskim domku, przebywał od kilku tygodni. Domek był niewielki i stał ukryty wśród dużych ogrodów. Gdy czasem opuszczał swoją kwaterę, przylepiał sztuczne wąsiki, bródkę i nakładał duże ciemne okulary. Czas wolny, którego miał niewiele, wypełniał czytaniem i przebywaniem w ogrodzie, zarośniętym gęstymi krzakami.

Teraz, spacerując po pokoju, czeka ranka i przybycia przyjaciół, myśląc nad rozdziałami życia, które były za nim.

Od wielu lat był oficerem wywiadu. Życie jego było jednym pasmem niebezpiecznych akcji i przygód. W czasie wielogodzinnych spacerów rozpamiętywał niejedną z nich. Odtwarzał w myślach swoją niebezpieczną pracę jeszcze przed wybuchem wojny. Ten rozdział życia wracał już jako odległa przeszłość. Zamknął ją tragiczny wrzesień 1939 roku...

A potem przypomniał sobie wydarzenia między wrześniem 1939 a czerwcem 1941 roku. Był to prolog tego, co miało nastąpić już wkrótce. Może za dzień, a może za tydzień?

Wiedział, że wróci tam, na obszar zajęty przez hitlerowców i będzie toczył nieubłaganą, podstępną walkę z okrutnym i przebiegłym wrogiem. I chciał, żeby to było już.

Z komunikatów radiowych, z gazet wiedział, że na całym froncie trwa odwrót, że świat z niepokojem przygląda się śmiertelnym zmaganiom dwóch najpotężniejszych armii świata.

„Co czeka mnie tam, gdzie pojadę? — myślał tego ranka, spacerując po pokoju. — Jak przyjmą mnie w sztabie Abwehry? Czy zastanę tych, którzy mnie tam znają i jak po kilkumiesięcznej nieobecności zostanę potraktowany? Czy nie wzbudzę podejrzeń? Zawierucha wojenna usprawiedliwia mnie. Alibi także dobre i sprawdzić go nie mogą...”

Przez wiele dni przesiadywał nad skomplikowanymi tabelami kluczy szyfrów. Uczył się najnowszej sztuki szyfrowania. Poznawał zawiłą budowę nowoczesnych radiostacji wywiadowczych i ich obsługę. Ćwiczył się w otwieraniu kas pancernych i poznawał budowę zamków różnych sejfów. Studiował dziesiątki tajników wywiadowczego rzemiosła. Zgłębiał konstrukcje min o różnym przeznaczeniu. Wszystko, czego tu się uczył — chociaż nie był nowicjuszem w tej pracy — miało przydać się tam, dokąd wracał.

Codziennymi gośćmi w jego samotni byli dwaj cywile, którzy na rozmowach z nim spędzali długie godziny. Jeden był generałem, specjalistą w wywiadzie ofensywnym na Niemcy.

Drugi majorem wywiadu, który wiele lat spędził w gnieździe wroga i miał bogate doświadczenie w tajnych operacjach.

Wspólnie z nim Stanger snuł projekty przyszłych działań wywiadowczych. Uczył się strategii i taktyki walki, którą miał stosować tam, gdzie będzie zdany już tylko na własno siły.

I tego dnia również przybyli jego towarzysze.

— Widzę, że nie jesteś wypoczęty — rzekł generał „Kir” (taki pseudonim miał w wywiadzie), patrząc uważnie na zmęczoną twarz Stangera.
— Przerwano mi sen — odparł.
— Nam także.
— Jakie straty nieprzyjaciela? — spytał wskazując krzesła.
— Duże. Wiele maszyn nie wróciło do swoich baz.
— Co na froncie? — pytał krótko dalej.
— Jest źle. Bardzo źle. Ich armie idą na Moskwę. Ale przyjdzie dzień, gdy szale wojny przechylą się. Długo to jeszcze potrwa, ale taki dzień nadejdzie — powiedział „Kir”.
— Wierzę ci. Inaczej nie byłbym tu — odparł Stanger.
— Gdyby wierzono naszym meldunkom przed tym, co się stało, prawdopodobnie wydarzenia wojenne potoczyłyby się inaczej — westchnął „Kir”. — Stało się... Pozostaje tylko walka. Dziś przywożę ci, Andrzej, upragnioną wiadomość.
— Lecę? — przerwał uradowany.
— Tak, lecisz.
— Nareszcie. Kiedy?
— Najdalej za trzy dni. To już postanowione. Nocą samochód przywiezie ci wyposażenie. Jeszcze raz skrupulatnie wszystko przejrzyj i zastanów się, czy czegoś nie zapomniałeś.
— Dobrze — rzekł Stanger.
— Teraz słuchaj. Przyjedzie do ciebie szef radiołączności i szyfrów. Uzgodnisz z nim wszystkie szczegóły łączności: znaki wywoławcze, długość fal. Zresztą wiesz, co trzeba. Działać będziesz sam, tak jak ustaliliśmy. Jeżeli będzie trzeba, otrzymasz pomoc. Zgłosi się ktoś do ciebie. Będzie to człowiek pewny. Mamy już meldunki, że w puszczach powstają zalążki oddziałów partyzanckich. Z nimi nie nawiązuj łączności. Ten ruch musi okrzepnąć. Zawiadomimy cię w porę, z którym oddziałem, a raczej dowódcą, masz wejść w kontakt. To będzie ci potrzebne do dywersji, do przedsięwzięć, których dziś, z góry, nie można przewidzieć. Sam nie wdawaj się w dywersję. Chyba że będziesz miał stuprocentową pewność. Jesteś wywiadowcą, a nie dywersantem. Twoje meldunki będą ich zabijały. Pamiętaj o tym.
— Słuchaj, „Kir”. Należy się z tym liczyć, że „Wally-I” może zmienić siedzibę. Mogą również z wielu względów — których obecnie przewidzieć nie możemy — skierować mnie do pracy gdzie indziej. Może nawet w głąb Rzeszy. Co wtedy?
— Decyzję podejmiesz sam. Ale posłuchaj. W tych dniach otrzymaliśmy nie potwierdzoną jeszcze wiadomość, że Abwehr a przenosi niektóre swoje placówki na wschód. To logiczne. Wywiad wojskowy idzie za frontem. Podobno „Wally-I” instaluje filię w Białowieży. Podkreślam, że podobno. Sprawdzisz to, gdy będziesz na miejscu. Teoretycznie zakładam, że ja, będąc na miejscu admirała Canarisa czy pułkownika Schmaelsllegera, właśnie w Białowieży umiejscowiłbym sztab wywiadu na środkowy odcinek frontu. To dobre miejsce do pracy szpiegowskiej. Jeżeli tak się stało, ty musisz otrzymać pracę w Białowieży.
— Jestem przygotowany do ubiegania się o przydział do Białowieży.
— Tym lepiej.
— Przywiozłeś to? — spytał Stanger siedzącego w milczeniu majora „Georga”.
— Przywiozłem — odpowiedział major.

Wyjął z teczki spory pakiet obwiązany szpagatem i położył na stole.

— Świetnie. Wszystko autentyczne?
— Oczywiście. Plany linii obronnej, proste wojskowe szyfry, rozkazy. Ale to są materiały drugorzędnej wagi, powiedziałbym — wspierające. Ich najbardziej ucieszy doborowa paczka „naszych” agentów, którą „zdekonspirujesz”.
— Wyobrażam sobie miny panów z Abwehry, gdy dowiedzą się, że kilkunastu ich doborowych szpiegów ^pracowało” dla Rosjan — wtrącił „Kir”. — Chciałbym być przy tym i słyszeć, co powiedzą. To będzie dobry chwyt. Umocni twoją pozycję, a jednocześnie paru faszystów dostanie w łeb. W rozgrywce z nimi nie ma miejsca na litość. Bezwzględnych, okrutnych i podstępnych zbrodniarzy trzeba zabijać. W niektórych wypadkach ich metody należy wykorzystywać przeciwko nim. Bić ich własną bronią. Każdy chwyt jest tu dozwolony. Pamiętaj o tym, Stanger.
— Pamiętam, wszędzie i zawsze. I znam ich chyba lepiej niż ty, bo długo wśród nich byłem. Jeżeli los będzie łaskaw, to Walkirie wielu z nich poprowadzą na łono Walhalli — uśmiechnął się.

Na takich rozmowach zeszło im kilka godzin. Potem przybył do Stangera specjalista od radio łączności i szyfrów, z którym spędził dalsze godziny. Około północy pod domek zajechał samochód, to major „Georg” przywiózł wyposażenie. Pomimo zmęczenia Stanger uważnie sprawdził, czy wszystko jest. Obejrzał ze znawstwem radiostację o dalekim zasięgu i klucze szyfrów, którymi miał się posługiwać, komplet części zamiennych, kilka min magnetycznych, noże sprężynowe, piłki do żelaza, chemikalia do tajnopisów, pęk wytrychów. Długo i uważnie oglądał pistolet automatyczny typu szmajser i pistolet z tłumikiem. Przejrzał i wiele innych akcesoriów, które zabierał ze sobą na tyły...

Usnął bardzo późno.

NA SPOTKANIE WIELKIEJ PRZYGODY

Zapadał sierpniowy zmierzch. Przed domkiem, który był schronieniem Stangera, zatrzymał się samochód osobowy. Na pożegnalny wieczór przybyli generał „Kir” i major „Georg”. W pokoju pod ścianą leżały dwa spadochrony, spakowany pojemnik. O niego stał oparty szmajser i torba, w której tkwiło sześć zapasowych magazynków amunicji.

„Kir” wydobył z teczki butelkę koniaku. Stanger podał kieliszki.

— A więc, Andrzej... — „Kir” uniósł kieliszek.
— Nie lubię pożegnań i nie lubię toastów — przerwał mu Stanger.
— Wypijmy jak przyjaciele, którzy rozstają się na krótko. I nie mówmy o tym.

W milczeniu wychylili kieliszki, zapalili, „Kir” sięgnął znowu po butelkę.

— Mnie już nie nalewaj — rzekł Stanger, kładąc dłoń na kieliszku. — Chcę być całkiem trzeźwy. Szczególnie po wylądowaniu. Jeżeli spotkam się z nimi, chcę to zrobić na trzeźwo. Wypijcie za mnie.

Rozmowa nie kleiła się. „Kir” spojrzał na zegarek i wstał.

— Czas na nas, bo droga daleka. Przyklejaj brodę i wąsy. Tym wszystkim — wskazał na wyposażenie — objuczysz się na lotnisku.

Zabrali sprzęt i wyszli. „Georg” usiadł przy kierownicy. Wóz powoli wytoczył się z ogrodu i pomknął na zachód. Przejechali szybko przez południowe dzielnice Moskwy, potem mijali Zaciemnione wsie i miasteczka, mroczne masywy leśne. I wreszcie wóz skręcił w boczną drogę. Wkrótce dostrzegli lotnisko.

Zatrzymali się przed ciemnym barakiem. Tutaj Stanger nałożył kombinezon. Pomogli mu przypiąć spadochrony, przymocować pojemnik, szmajser, pistolet. Na głowę naciągnął lotniczą kominiarkę z okularami ochronnymi na oczy. Był gotów.

Wsiedli znowu do wozu i „Georg” podjechał do leśnych boksów, gdzie stały zamaskowane samoloty. Zatrzymali się koło bombowca, którego wnętrze dostosowano do transportu ludzi. Kapitan-pilot zameldował „Kirowi”, że załoga i samolot są gotowi do odlotu. Z mroku wyłonił się komendant lotniska i oznajmił generałowi, że za piętnaście minut rusza wyprawa bombowców.

Stanger stał przy samolocie i ciekawie rozglądał się dookoła. Nad lotniskiem i okolicą wisiała sierpniowa noc. Na rozgwieżdżonym niebie tu i ówdzie snuły się chmurki. W sąsiednich boksach rykiem zachłysnęły się zapuszczane silniki bombowców. Ich potężne sylwetki wolno wytaczały się z kryjówek leśnych na pole startowe.

Załoga specjalnego samolotu zajęła miejsca. Za chwilę pierwszy, a potem drugi silnik strzeliły z rur wydechowych kłębkami iskier i spalin.

Generał „Kir” podszedł do Stangera, objął go i chwilę tak trwali. Potem Stanger podszedł do samolotu, zatrzymał się, odwrócił, popatrzył ma swych towarzyszy i z zaciśniętej krtani wykrztusił ostatnie słowa pożegnania.

Maszyna pokołowała na start. Przez małe okienko Stanger widział startujące bombowce. Po chwili i ich samolot poderwał się w górę. Okrążając lotnisko, powoli nabierał wysokości, aż wreszcie zajął miejsce w kluczu bombowców.

Lecieli na zachód. Rozpoczęły się godziny brzęczenia w przestworzach. Muzyka ciągła, nieprzerwana, nużąca. Stanger siedział samotnie w pustej, lejkowatej kabinie. Ćmił papierosy i co jakiś czas spoglądał na fosforyzujące wskazówki zegarka...

Dochodziła godzina dwudziesta trzecia czterdzieści. Nie chciał myśleć o zadaniu, którego się podjął. Znał je i rozumiał niebezpieczeństwo, jakie od chwili opuszczenia samolotu zacznie mu grozić. Ale wierzył w swoje powodzenie, zimną krew i opanowanie wywiadowczego rzemiosła. Czuł jednak mimo wszystko niepokój, jak przed każdą nową akcją.

Obserwator wysunął głowę ze swojej ciemnej kabiny i krzyknął do Stangera:

— Dolatujemy do linii okopów... Uważaj! Może rzucać... Front!

Stanger skinął głową, że zrozumiał. Spojrzał w okienko. Zrobiło się wokół jaśniej i samolot zaczął kluczyć wśród czerwonych eksplozji pierwszych pocisków. Głęboko, kilka kilometrów pod nimi, w dole, znaczona ogniem płonących zabudowań i wybuchami pocisków, ciągnęła się zygzakowata linia frontu.

Uczuł kłucie w uszach. Samolot unikami szedł w dół. Stamtąd tryskały słupy świateł reflektorów. Rozbiegane krzyżowały się jak sieci pająka. Zdawało się, że samolot rozwali się o te słupy świateł. Jak roje świętojańskich robaczków przeszywały mrok nocy świetlne pociski.

Stanger kurczowo trzymał się uchwytów. Czuł dygotam e wszystkich wiązań samolotu, słyszał wycie motorów i dudnienie wybuchających niedaleko pocisków. Dostrzegł, jak tuż obok nich buchnął kłąb ognia, a potem długi jego warkocz pociągnął się ku ziemi. To runął zestrzelony bombowiec.

Ten szatański taniec wśród słupów świateł reflektorów i salw artyleryjskich trwał bardzo długo. A może tylko tak się wydawało?

Wreszcie reflektory i stanowiska artylerii odpłynęły do tyłu, a ich samolot znowu objęła noc.

Stanger otarł spocone czoło. Pragnął jak najprędzej opuścić samolot i znaleźć się na ziemi. Ale przed nim był jeszcze długi, nużący i niebezpieczny odcinek lotu. Tu i ówdzie mrok przecinały światła reflektorów i smugi pocisków artyleryjskich, którymi wróg witał ich wyprawę.

Dochodziła godzina pierwsza. Zapalił kolejnego papierosa. W ustach i gardle czuł gorycz nikotyny...

PRZERWANY LOT

Znowu zaczęła strzelać artyleria przeciwlotnicza. Gdzieś w dole musiały być obiekty wojskowe. W niebo biły baterie artylerii, a słupy świateł reflektorów gęsto jak częstokół podpierały niebo. Po poszyciu kabiny i skrzydłach samolotu brzęczały odłamki. Pilot szaleńczymi unikami kierował maszynę w górę, w dół, w bok. Lecz w pewnym momencie fala oślepiającego światła zalała kabinę. To dwa reflektory złapały samolot w swoje macki, a w pobliżu huknęły wybuchy szrapneli. Pilot błyskawicznym manewrem skierował samolot w dół. Ale nurkująca maszyna nie mogła oswobodzić się z oślepiających macek reflektorów.

Nagle Stanger ujrzał czerwony błysk, po którym w ułamku sekundy nastąpił ogłuszający huk i trzask samolotu szarpanego odłamkami stali. Oszołomiony, poczuł swąd spalenizny i dymu. Lecz zanim uprzytomnił sobie, że samolot już tylko siłą bezwładu spada w dół, nawigator wypełznął z kabiny krzycząc:

— Trafili! Prawy silnik... Skrzydło... Skacz!

Stanger błyskawicznie dopiął kominiarkę lotniczą, nasunął na oczy okulary, poprawił szelki spadochronów i doczołgał się do luku. Samolot, objęty płomieniami buchającymi z prawego skrzydła i silnika, nurkował coraz szybciej ku ziemi rozświetlonej reflektorami i salwami artylerii.

Chwilę mocował się z zamkniętym lukiem — ustąpił z trudem. Wicher smagnął go swoim podmuchem. Przekoziołkował na plecy. Wykonał kilka ruchów rękami i obrócił się twarzą ku ziemi. Szybkość opadania zaparła oddech. Był jeszcze wysoko. Prawą rękę trzymał na uchwycie spadochronów, ale nie otwierał ich. Na tej wysokości łatwo mogły go złowić w swoje macki reflektory, a wtedy... Nie chciał o tym myśleć.

Ziemia zdawała się być tuż, tuż. Instynkt samozachowawczy nakazywał mu otworzyć spadochrony. Szatański pęd powietrza szarpał mu kombinezon, przytroczony pojemnik, kominiarkę, zrywał z oczu okulary.

Mgliście zamajaczyły zarysy ziemi. Wytrzymał jeszcze kilka sekund i szarpnął uchwyt. Wystrzeliły nad nim czasze dwóch spadochronów i poderwało go w górę. Poprawił pasy. Teraz już spokojnie mógł spojrzeć na to, co widać było na ziemi.

Stanowiska artylerii i reflektorów oddalały się w prawo. Widział również na ziemi trzy pulsujące płomienie. To dopalały się zestrzelone samoloty. Nie wiedział, jaka to jest okolica, na którą opadał. Nie wiedział również, czy załoga jego samolotu się uratowała. Myśli skupił już tylko na tym, co czeka go tam, w dole.

Wytężył uwagę, bo dostrzegł narastające w oczach zarysy drzew i domów. Pomacał kaburę. Pistolet tkwił na miejscu.

Szmajser był przytroczony do piersi, a sześć magazynków wisiało w specjalnej torbie u pasa.

Spadał na drzewa jakiegoś ogrodu. Manewrował linkami spadochronów, ale rozłożyste konary drzewa zbliżały się nieubłaganie. Podkurczył nogi i zasłonił twarz rękami.

Smagnęły go gałęzie. Trzask rozdzieranego jedwabiu, łamanych gałęzi, tępy ból w prawym boku. Zawisł głową w dół. Szamotał się, by oswobodzić nogi z linek i gałęzi. W głowie pulsowała mu krew. Z trudem wydobył nóż, przeciął linki spadochronów i zwalił się na ziemię. Przed dwoma godzinami nie tak wyobrażał sobie lądowanie na tyłach wroga.

W MATNI

Stanger stał chwilę oszołomiony tym, co zaszło w ciągu strasznych kilkudziesięciu sekund. Cichł daleki łoskot artylerii, zaś niedaleko słychać było narastający warkot samochodów i gwar głosów. Niebo przecięło kilka rakiet.

Błyskawicznie zerwał pasy spadochronów, kominiarkę i okulary. Odpiął szmajser i zamocował w uchwycie magazynek.

Pobiegł ogrodem w stronę ciemnej ściany zarośli. Ciążył mu pojemnik, ale nie chciał go rzucić. Miał w nim to, co było niezbędne do wykonania tajnej misji w Białowieży.

Trafił na żywopłot. Za nim była ulica, z której dochodził gwar niemieckich głosów i tupot nóg.

Czuł się osaczony. Nie wiedział, w którą stronę uciekać, skąd zaatakuje wróg. W świetle rakiet widział wokół tylko domy, drzewa, ogrody.

W żywopłocie przywarował na chwilę, by zebrać myśli. Pojemnik przytroczył na plecy. Od drzewa, na którym zostały jego spadochrony, doszedł go gwar licznych głosów i szczekanie psa.

Tak, teraz Stanger dostrzegł ich... Błyskając latarkami, biegli szeroką ławą przez ogród. Przed nimi, wysforowawszy się na kilkanaście metrów, pędził jakiś mężczyzna z psem na lince. Wilczur prowadził na żywopłot.

Stanger kciukiem przesunął dźwignię szmajsera na ogień ciągły. Przywarł do ziemi i myśliwskim instynktem łowił końcem lufy tego, który biegł z psem. Starał się panować nad podnieceniem, drżeniem rąk. Zrozumiał, że wpadł w potrzask.

Ścigający przystanęli na chwilę. Jak gdyby zawahali się przed atakiem na żywopłot. I wtedy Stanger nacisnął cyngiel. Szmajser zadygotał od strzałów. Długa seria uderzyła w tyralierę. Wśród nacierających zakotłowało się.

Widział, że tego z psem ściął serią, że pies dostał także, bo skowyt rannego zwierzęcia zmieszał się ze słowami komendy i krzykiem rannych. Puścił jeszcze dwie krótkie serie i pod gradem kul, które cięły żywopłot, wypełzł na jego drugą stronę i chyłkiem pognał przed siebie.

Krzyki i nawoływania zdawały się dochodzić go ze wszystkich stron. Było jasno, bo na niebie nie gasły rakiety.

Przeskoczył wąską uliczkę. Wpadł znowu do ogrodu, przebiegł go, okrążył dom, wbiegł w jakiś zaułek. Za sobą słyszał hałas obławy. Pomknął zaułkiem wzdłuż wysokiego parkanu i dotarł do jego końca. Wyjrzał. Uliczka wydawała się pusta. W którą stronę uciekać? Gdzie są peryferie tego przeklętego miasta?” — myślał. Zrobił kilka kroków, gdy tuż przed sobą spostrzegł dwóch żołnierzy. Wyrośli przed nim jak spod ziemi. O cofnięciu się, o ucieczce nie było mowy.

— Halt! — krzyknął na nich. Chciał zatrzymać ich chociaż na kilka sekund i tym zyskać przewagę w ataku. Niemcy niezdecydowani stanęli.
— Wo ist der Kommendant? — rzucił hardo. — Jeden do mnie!

Szmajser trzymał oparty o biodro. I w tej sekundzie, kiedy dostrzegł, że żołnierze podnoszą karabiny, pociągnął za cyngiel. Długa seria, którą wypuścił ze szmajsera opartego o biodro do stojących o kilka kroków Niemców, zwaliła ich na ziemię.

Bramką wbiegł na jakieś podwórko, minął chlewiki, potem jeszcze zabudowania. Był zlany potem, rozdygotany podnieceniem, walką. Zapomniał o czasie, o nocy letniej, która szybko się kończyła, a z nią kończyła się szansa wyjścia z matni, w którą wpadł.

Zatrzymał się na chwilę. Dudnienie krwi w skroniach i szum w uszach nie pozwalały dosłyszeć, czy pogoń idzie jego tropem. Zmienił w szmajserze magazynek. Zrozumiał, że obława dotyczy nie tylko jego. Z zestrzelonych samolotów musiały wyskoczyć załogi. Polowano więc nie tylko na niego.

WYKORZYSTANA SZANSA

Na razie Stangerowi wydawało się, że ścigający zgubili jego trop. Szedł teraz wolno, czujnie, co chwila nasłuchiwał. Przez sztachety płotu wyjrzał na ulicę. U jej wylotu, tyłem do niego stał ciężarowy samochód. Stanger przystanął niezdecydowany. Z samotnego wozu nie dochodził żaden odgłos. — „Ominąć go podwórkami? A może jest pusty?” — medytował. I wtedy pomyślał, że może to jest jego szansa. Że może uda się...

Przeskakiwał grządki mokrych od nocnej rosy warzyw i podchodził coraz ostrożniej wzdłuż opłotków, ze wzrokiem utkwionym w stojący wóz. Był oddalony od niego już tylko o kilkadziesiąt metrów. Gdzieś z tyłu, z labiryntu uliczek znowu zadudniła gęsta strzelanina i zabłysły rakiety.

Stanger wspiął się błyskawicznie na ogrodzenie i zwinnie jak kot zeskoczył na ulicę. Teraz zdawało mu się, że nawet czubkami butów nie dotyka ziemi. Szmajser drżał mu w dłoniach. Ciężarówka była tuż. Widział wyraźnie jej ciemną plan-' dekę, koła, a nawet numer rejestracyjny.

Naraz drgnął. W szoferce ktoś zakaszlał. — „Jeżeli kierowca, to siedzi z lewej strony... Drzwi tych wozów nie są ryglowane od wewnątrz... A jeżeli są zaryglowane...? — przebiegło mu przez myśl. .— Wtedy lufą w okno i albo, albo...”

Nieomal otarł się o bok wozu, wskoczył na stopień, szarpnął drzwi i w ułamku sekundy objął wzrokiem sytuację.

— Cicho... Jedno słowo — śmierć... — wysyczał przez zęby, przyciskając lufę szmajsera do boku zaskoczonego żołnierza.

Przestraszony Niemiec uniósł ręce. Stanger zatrzasnął drzwi, przycisnął do siebie karabin Niemca oparty o siedzenie, i trzymając lufę szmajsera wbitą w bok żołnierza rzucał po niemiecku krótkie rozkazy:

— Włączaj motor... Jedno słowo, jeden niepotrzebny sygnał klaksonem czy światłami... śmierć... Ruszaj!

Zajazgotał rozrusznik. Motor zaskoczył. Niemiec drżącymi rękami włączył bieg.

— Jakie to miasto?
— Prużana... — dzwoniąc zębami odparł Niemiec.
— Ach, to Prużana — mruknął sam do siebie Stanger. — Najkrótszą drogą wyjedziesz za miasto w kierunku Białowieży. Jeżeli wpakujesz się gdzieś na zasadzkę, ty pierwszy zginiesz...
— Jawohl, Herr...
— Jechać! Szybko jechać! Do puszczy...

Kątem oka zerkał na Niemca, a zarazem obserwował ulicę, na którą wtoczył się wóz. Była pusta. Rakiety rzucano gdzieś z prawej strony.

— Każdy wylot ulicy z miasta jest strzeżony... Posterunki i szlaban... — odważył się wymamrotać Niemiec.
— Jak daleko stąd do posterunku, który strzeże szosy do puszczy?
— Około kilometra...
— Pędź! Pędź! — szturchnął go lufą szmajsera w bok.

Wóz, wyjąć motorem i świecąc szparkami przysłoniętych reflektorów, gnał szybko, podskakując na wyboistym bruku. Dojechali do jakiejś głównej ulicy. Tu Stanger kazał nieco zwolnić. Coraz częściej spotykali żołnierzy. Niektóre patrole zatrzymywały się i patrzyły z ciekawością na przejeżdżający wóz ze znakami Wehrmachtu. Mijali je i nikt ich na razie nie zatrzymywał. Minęli również kilka ciężarówek z żołnierzami, którzy mieli chyba wesprzeć obławę.

— Trzysta metrów przed nami wartownicy i szlaban — wyszeptał Niemiec, kurczowo trzymając kierownicę.
— Każdy wóz kontrolują?
— Jawohl, Herr...
— Szlaban jaki?
— Drewniany.
— Gaz do końca. Rozwalisz szlaban. Jeżeli zwolnisz, strzelę ci w łeb i pojadę sam...

Motor wył całą siłą mocy. Fosforyzująca strzałka szybkościomierza oscylowała koło osiemdziesiątki. Samochodem straszliwie rzucało. Zdawało się, że jeszcze metr — dwa, a wóz runie na przyuliczne drzewa i rozwali się.

SAMOCHÓD WIDMO

Stanger dostrzegł czerwone światło na szlabanie i smugę światła padającą z uchylonych drzwi wartowniczej budki.

— Gaz! Gaz! — przynaglał Niemca, chociaż wiedział, że ten wyciska z motoru całą moc.

Wartownicy zauważyli pędzący wóz. Zamigotały czerwone sygnały świetlne — „stać”. Sylwetka żołnierza w hełmie oderwała się od budki wartowniczej. Błyskając czerwonym światłem latarki wybiegł na środek jezdni.

— Wal! Gaz! Nie patrz na nic! — wrzasnął Stanger do szofera. Zdawało się mu, że szmajser zgniecie w swoich mocnych dłoniach, a lufę wbije Niemcowi między żebra.

W ryk motoru wwiercił się przeraźliwy krzyk żołnierza na jezdni. Widocznie w ostatniej chwili zrozumiał, że samochód się nie zatrzyma. Głuche uderzenie zderzaka i Niemiec zniknął pod kołami pędzącego na oślep wozu. Drugie potężne uderzenie. Szlaban trzasnął jak zapałka. Wóz z rozwalonym reflektorem i błotnikiem zarzuciło nieomal do rowu. Walnął bokiem w drzewo, ale Niemiec w ostatniej chwili wyrównał, docisnął gaz i wóz pomknął naprzód.

Stanger usłyszał stłumione warkotem motoru strzały i kątem oka dojrzał, jak Niemiec przycisnął brodę do kierownicy. Stanger także machinalnie wcisnął głowę w ramiona. Pierwsza kula łupnęła w deski skrzyni. Druga jękiem rykoszetów odbitych od żelaza zaświegotała po podwoziu.

— Starają się dranie trafić w opony — syknął przez zaciśnięte zęby.
— Was? — spytał Niemiec.
— Schnell! Schnell! — krzyknął już mniej groźnie. Poczuł się z tym żołnierzem związany, złączony w jakiś szczególny sposób, bo obaj uchodzili śmierci. Tylko każdy na inny sposób. I każdy z nich inaczej o tym myślał...

Stanger teraz spojrzał inaczej na tego, z którym go na chwilę związał los. W nikłym świetle sączącym się od tablicy przyrządów widział zaciśnięte na kierownicy ręce, brudnoniebieski mundur żołnierza Wehrmachtu, garnczasty hełm na głowie, spod którego dopiero teraz dostrzegł spływające po czole i nalanej twarzy strumyki potu.

— Hast du Angst? — spytał, nie zmieniając pozycji i nie odrywając szmajsera od boku Niemca.
— Jawohl, Herr...

Wóz gnał.

„Na razie wyszedłem z tego cało. Ale telefony już na pewno poszły w ruch. Już pędzą za mną. W lesie skręcę na boczną drogę, aby jak najdalej od głównego traktu...” — rozmyślał Stanger.

— Motocykl za nami... — wyszeptał z przerażeniem Niemiec. Stanger nic nie zauważył, ale szofer dostrzegł światło w bocznym lusterku. Uniósł się z siedzenia i spojrzał w szybę na tylnej ścianie szoferki. Daleko za nimi pędził motocykl. Nie osłonięty reflektor rozchybotaną długą smugę kładł na szosie i przydrożnych drzewach.
Stanger zerknął na licznik. Osiemdziesiąt kilometrów. A więc motocykl wkrótce ich dopędzi.
— Ile jeszcze do lasu? — spytał Niemca.
— Dziesięć kilometrów.
— Dopędzą nas?
— To szybki motocykl. Dopędzą...
— Jak ci na imię?
— Helmut.
— Słuchaj, Helmut, jeżeli im umkniesz, daruję ci życie.
— O, Herr...
— Milcz i jedź! Maksymalna szybkość!

Stanger sięgnął ręką po karabin Niemca, wyjął zamek i wsunął go do kieszeni kombinezonu.

Znowu przytknął twarz do szybki. Światło motocykla przybliżało się. Dosłyszał sygnał.

— A to durnie — wyszeptał — trąbią, żebyśmy stanęli...

Ocenił wzrokiem odległość. Jeszcze daleko... Cel jest ruchomy... Wóz mocno trzęsie. Może chybić. W tym momencie w deski skrzyni i w podwozie uderzyły pierwsze kule. — „Z pistoletu maszynowego — ocenił. — A więc doniosło. Trafili. Cel duży i łatwo trafić”.

Przyklęknął na siedzeniu, wybił kolbą szybę, lufę wbił w okienko, chwilę łowił na muszkę rozchybotane światło motocykla. Nacisnął spust raz, drugi, trzeci. Śledził wzrokiem świetliste smugi pocisków. O szybę i sufit szoferki zadudniły wystrzelone łuski. Zapachniało prochem.

— Chybiłem... Chybiłem...! — zawołał zrozpaczony.

Wyszarpnął ze szmajsera pusty magazynek.

— Jedź wolniej! — wrzasnął na Niemca.

Spróbował jeszcze raz.

— Jest! Dostał! Nareszcie! — krzyknął.

Światło reflektora zakreśliło łuk i zgasło po lewej stronie w rowie.

— Gut, Helmut! — krzyknął i poklepał Niemca po ramieniu. — Pędź dalej!

Ciemną wstęgą zarysował się na horyzoncie las. Na prawo od szosy niebo przybierało jaśniejszą barwę, zwiastując świt. Dopiero teraz mógł spojrzeć na zegarek. Było wpół do trzeciej. Poczuł pragnienie i nieprzepartą chęć zaciągnięcia się dymem papierosa. Odegnał te myśli od siebie. Jego pierwsza walka nie była jeszcze zakończona.

Odkręcił szybę w drzwiach. Świeży powiew powietrza uderzył go w twarz. Poczuł zapach kniei i letniego poranka.

W PUSZCZY

Wpadli między pierwsze drzewa. Było mroczno i mglisto. Stanger postanowił rozstać się z Niemcem.

— Twój wóz brał udział w obławie? — spytał go.

— Tak jest!
— Na kogo?
— Nasza artyleria przeciwlotnicza i nocne myśliwce zestrzeliły trzy rosyjskie samoloty. Widać było kilku lotników opadających na spadochronach. Mieliśmy ich schwytać...
— Zatrzymaj wóz!

Niemiec ostro zahamował. Stanger zrewidował mu kieszenie.

— Wysiadaj! No już, na co czekasz? — krzyknął i szturchnął go lufą widząc, że się ociąga.
— Panie lotniku, niech pan nie strzela... Mam żonę i dzieci...

—- My w plecy nie strzelamy. Tym razem daruję ci życie. Ale gdy następnym razem się spotkamy... Teraz uciekaj!

— Dziękuję, panie...
— I jeszcze jedno. Ciebie i tak rozwali gestapo. Na pewno. Jeżeli masz rozum, wiej do partyzantki. Tu, w puszczy, wszędzie na nich trafisz...

Niemiec wyskoczył z szoferki.

— A jeżeli wrócisz do miasta, opowiedz, jak było. Nie jestem lotnikiem. Jestem partyzantem. Byłem w mieście po jedzenie. Wpadłem przypadkowo na obławę na lotników rosyjskich. Resztę widziałeś...

Zatrzasnął drzwi, wycisnął sprzęgło, wrzucił bieg i wóz zerwał się z miejsca. W bocznym lusterku widział jeszcze przez chwilę Niemca stojącego na środku szosy. Kilometr dalej za ostrym zakrętem odbiegał w las wyjeżdżony gościniec. Stanger skręcił. Droga była wyboista, pełna dziur i kamieni.

„Jeżeli natknę się na partyzancką zasadzkę, nie będą pytać, kto jedzie... — pomyślał i zlepione potem włosy zjeżyły mu się na głowie. — Uratowałem się z zestrzelonego samolotu, nie złamałem karku na drzewie, wyrwałem się z obławy, a teraz miałbym zginąć od kul swoich?”

Z trudem prowadził wóz. Co chwila zerkał na licznik, ale kilometrów przybywało powoli. Tylko temperatura wody w chłodnicy podnosiła się do stu stopni.

Od szosy ujechał niewiele. Dalej gościniec rozszczepiał się na leśne, wąskie drogi. Wybrał najmniej wyboistą i skręcił. Gałęzie rwały plandekę wozu, motor rzęził ostatkiem sił. Droga schodziła do parowu. Wybrał przejazd między drzewami i ujechał jeszcze kilkadziesiąt metrów. Koniec. Wóz stanął.

Stanger wyskoczył z kabiny, uniósł maskę, zapalił kawałek gazety znalezionej w szoferce i rzucił na pulsujący ciepłem silnik. Liznęły go płomienie. Stał chwilę i patrzył na płonący wóz. Potem odkleał wąsiki i bródkę, rzucił w płomień, następnie umył twarz w pobliskim bajorze i ze szmajserem przewieszonym przez ramię przedzierał się przez gęsty młodniak, sypiąc za sobą specjalny proszek, by psy nie wytropiły jego śladu.

Kluczył przez kilka godzin w. puszczańskim ostępie. Był już śmiertelnie zmęczony. Czuł rozszalały łomot serca, dyszał ciężko, coraz częściej ocierając pot zalewający oczy. Zataczał się jak pijany, sprzęt i broń stawały się coraz cięższe, tak ciężkie, że aż przygniatały do ziemi. Wśród gęstych, młodych świerków znalazł malutką polankę. Zrzucił z pleców zasobnik, odpiął pas, ściągnął kombinezon. Dopiero teraz zauważył, iż słońce wyszło nad puszczę, że już jest dzień.

Usiadł. Czuł się wewnętrznie pusty i kompletnie wyczerpany. Przymknął oczy i przez dłuższą chwilę ciężko dyszał. Dotknął trawy. Była zmoczona rosą. Zwilżył nią twarz.

Teraz dopiero zapalił papierosa, zaciągnął się kilka razy i odrzucił go ze wstrętem.

Rozsupłał zasobnik, wydobył mapę i manierkę ze spirytusem. Nie czuł ani jego mocy, ani goryczy. Wiedział tylko, że wygrał stawkę o życie. Zakrztusił się i odstawił manierkę.

Potem długo wodził na wpół przytomnymi oczami po znakach mapy. Coś bezwiednie szeptał, aż wreszcie ułożył głowę na zasobniku i usnął...

URWANY TROP

DO CELU

W zacisznej puszczańskiej kryjówce Stanger odpoczywał kilka d.ni. Leczył zadrapania, potłuczenia i układał plan dalszego działania. Po kilku dniach rozpoczął wędrówkę. Był zagubiony w bezkresie puszczy, ale dawało mu to poczucie bezpieczeństwa. Omijał drogi, dukty, wyręby. Szedł w stronę Białowieży kierując .się kompasem. Ludzi nie spotykał. Czasem tylko płoszył leśne zwierzęta.

Chyba w trzecim dniu wędrówki wszedł w dziewiczy bór i stwierdził, że jest w Parku Narodowym, a więc blisko Białowieży. Odszukał dróżkę prowadzącą do rezerwatu. Oznakował jedno z drzew. Przedzierał się przez gąszcz poszycia i wykroty powalonych drzew. Trafił na olbrzymi wykrot leśny. Stuletni świerk powalony wichurą ze swoich konarów i przygiętych do ziemi krzaków leszczyny i młodniaku utworzył naturalną kryjówkę. Było to miejsce suche, ustronne i bezpieczne. Przespał tam noc. Na drugi dzień zabrał z pojemnika pakiet dokumentów, naoliwił broń, zabezpieczył radiostację i pojemnik ukrył pod wykrotem. Nie wiedział, za ile dni tu wróci.

Trzy następne noce wędrował nad Bug, w kierunku wsi Słochy Annopolskie. Tam przy jednym z bunkrów ukrył w nocy pakiet dokumentów. Był teraz „czysty”. Nie miał przy sobie broni ani podejrzanych dokumentów. Śmiało szedł drogami i szosami w kierunku Grodna...

ZASADZKA

Nadchodził zmierzch. Siąpił drobny deszczyk, a w puszczy, między drzewami, podnosiła się mgła. Duży, sztabowy „Opel”, o barwie ochronnej, biorąc ostro zakręty, gnał szosą w stronę Białowieży. Tylne siedzenie zajmowali dwaj oficerowie w pogotowiu trzymający pistolety maszynowe i granaty. Byli to hauptmann Fahner i leutnant Schwind, pracownicy sztabu wywiadu „Wally-I” w Sulejówku.

Fahner spojrzał przez ramię kierowcy na szybkościomierz.

— Franz, szybciej! Co za ślamazarna jazda! — ofuknął kierowcę.
— Herr Hauptmann, nie mogę szybciej niż osiemdziesiąt. Ślisko, zakręty, doły, wóz i tak zarzuca.
— Przynajmniej przez tę przeklętą puszczę pędź tak, żeby ją przeskoczyć przed nocą. Ten milczący las przeraża mnie
— zwrócił się do leutnanta Schwinda.
— Tak jak niegdyś kochałem las, tak go teraz nienawidzę — odparł ten.
— Ja także — rzekł Fahner, nie odrywając wzroku od kniei.
— Od tych lasów wieje jakąś niepojętą grozą i obcością, czymś, czego nie potrafię wyrazić.
— Znowu mamy jedną przeklętą zagadkę więcej do rozwikłania — podjął rozmowę Schwind.
— Gdyby to był lotnik, wszystko byłoby jasne. Ale to nie był członek załogi żadnego z zestrzelonych samolotów.
— Zresztą mamy zeznania strzelca pokładowego — dodał Fahner i uderzył dłonią po leżącej obok niego teczce. — A za ten samochód, za pozostawienie go bez ochrony, dowódca grupy operacyjnej winien dostać w łeb! Przeanalizowałem to wydarzenie. To nie był zrzut dla tworzących się grup partyzanckich... — Fahner umilkł wpół słowa.

Zapiszczały hamulce. Zanim obaj jadący uświadomili sobie, dlaczego kierowca hamuje, zanim usłyszeli wystrzały, „Opel” ugodzony kilkoma kulami i trafiony w silnik zawirował na szosie jak bąk i runął do rowu.

— Hilfe! — rozległ się krzyk rannego kierowcy.

Obaj oficerowie, przygotowani na taką ewentualność, lecz zaskoczeni błyskawiczną akcją, pomimo gęstego obstrzału wyczołgali się z unieruchomionego samochodu. Wpełzli do rowu. Przygwoździła ich do ziemi seria strzałów. Kierowca, brocząc krwią, wyczołgał się za nimi, ale utknął tuż przy rozbitym samochodzie.

— Kapitanie, teczka...! — krzyknął Schwind, starając się przekrzyczeć wystrzały.
— Strzelaj! Jeżeli chociaż na chwilę powstrzymasz ich atak, uratuję dokumenty! — wrzasnął Fahner.

Obaj nacisnęli spusty pistoletów automatycznych. Długimi seriami bili po gęstych krzakach, w których krył się niewidoczny przeciwnik. Ogień szedł na nich z dwóch punktów partyzanckiej zasadzki. Zmienili puste magazynki i seriami strzałów powstrzymywali nacierających.

— Uciekaj! — krzyknął Fahner do Schwinda. — Strzelaj i rzucaj granaty! Uciekaj! Kieruj się na zachód! Ja cię osłonię i sam za tobą się wycofam!
— Co z dokumentami?
— Ty idioto. Tu chodzi o życie, a nie o papiery! Uciekaj!

Schwind poderwał się do biegu. Zagwizdały kule. Upadł. Fahner ogniem powstrzymywał nacierających. Schwind uskoczył za pień świerku. Rzucił granat i chyłkiem pobiegł dalej. Stracił z oczu szosę, rozbity wóz i ostrzeliwającego się tam Fahnera. Ale między drzewami dostrzegł sylwetki partyzantów. Zabiegali mu odwrót.

Przywarł do ziemi za pniem drzewa. Miał jeszcze tylko trzy magazynki amunicji. Zniszczył dokumenty osobiste. Postanowił bronić się do ostatka. Wiedział, że partyzanci jeńców nie biorą. Ostrzeliwał się krótkimi seriami, zmieniał puste magazynki. Zrozumiał, że to już jego ostatnie strzały, że za chwilę skończy się amunicja. Pierścień partyzantów zaciskał się wokół niego coraz bardziej.

Naraz z szosy dosłyszał strzelaninę, która przybierała na sile, i wybuchy granatów. Za chwilę zadudnił cekaem i doszły go głosy niemieckiej komendy. Znieruchomiał na chwilę, bo myślał, że to złudzenie. Uniósł głowę, jak gdyby nie wierząc, że nadeszła oczekiwana pomoc.

Atakujący zmienili front natarcia. Schwind wykorzystał ten moment i rzucił się w stronę szosy. Uderzenie i rozdzierający ból w prawym ramieniu rzuciły go na mech. Broń wypadła mu z ręki. Nie tracąc przytomności, lewą ręką ujął pistolet maszynowy i dalej strzelał krótkimi seriami.

Strzały partyzantów powoli oddalały się. Z gęstwiny leśnej wynurzyła się tyraliera żołnierzy. Schwind był uratowany.

Doprowadzono go do szosy i założono prowizoryczny opatrunek. Wrak „Opla” płonął, a tuż obok niego płonęły zwłoki kierowcy. Żar bijący od płonącego wozu nie pozwalał zbliżyć się do niego.

Żołnierze ułożyli na kocu zwłoki kapitana Fahnera, który zginął tuż przy szosie. Był posiekany kulami i poszarpany wybuchem granatu. Nie opodal stał duży ciężarowy wóz z przestrzelonym motorem i oponami, a za nim widać było inne wozy kolumny wojskowej. Ona to przypadkowo natknęła się na potyczkę Fahnera i Schwinda z partyzantami.

KIM BYŁ TAJEMNICZY SKOCZEK?

— Panie pułkowniku, przywiozłem go — zameldował adiutant, wchodząc do gabinetu.

W drzwiach stanął leutnant Schwind. Prawą rękę miał w gipsie i na szynie.

— Herr Oberst, melduję...
— Siadaj, siadaj — powiedział pułkownik Schmaelslleger i niecierpliwie wskazał ręką fotel. — Goi się?
— Za tydzień, dwa wszystko będzie w porządku.
— Przeklęci bandyci — rzekł pułkownik, podsuwając Schwindowi pudełko z papierosami. — Dokumenty spłonęły?
— Tak jest, panie pułkowniku, spłonęły.
— To głupstwo. Odtworzymy wszystko. Ale Fahner, Fahner... Taki dzielny... Przeszedł tyle akcji...

Schwind opuścił głowę.

— Nie ma tygodnia, żeby w tym lub innym lesie coś podobnego się nie wydarzyło...
— Nienawidzą nas — wtrącił Schwind.
— Uspokoimy ich. Trzeba tylko trochę czasu. Poczują naszą twardą rękę. Nabiorą szacunku. No, ale słucham...
— Sprawa wygląda następująco. Zestrzelono trzy sowieckie samoloty...
— Gdzie, bo już zapomniałem?
— Nad Prużaną. Obsługa dział przeciwlotniczych i reflektorów zauważyła, że kilku członków załogi zdążyło wyskoczyć i ląduje na spadochronach. Miejscowy garnizon postawiono w stan alarmu. Ruszyła obława. I tu zaczyna się już coś z naszej branży. Otóż w jednym z ogrodów osaczono skoczka. Ten dopuścił blisko ścigających i ze szmajsera położył czterech, w tym przewodnika z psem.
— Jak to ze szmajsera? — spytał zdziwiony Schmaelslleger.
— Tak, z niemieckiego szmajsera. Znaleziono łuski. Były jako dowód przy aktach...
— A więc to nie był lotnik ani ktoś z załogi?
— Tak, panie pułkowniku. Lotnik strzelałby przecież z pistoletu albo z rosyjskiego automatu. To nie był zwykły skoczek. Otóż osaczony ostrzelał się z niemieckiej broni, oderwał od ścigających i zgubił ślad za sobą. Po kilkunastu minutach na jednej z uliczek zaskoczył go patrol złożony z dwóch żołnierzy. Zastrzelił obu i umknął...
— Co za bałwany!
— To jeszcze nie wszystko. Oto finał jego wyczynów. Na pustej ulicy stał zaparkowany wóz wojskowy...
— Z kierowcą? Z ochroną? — przerwał pułkownik.
— Z kierowcą, ale bez ochrony. Dywersant porwał samochód...
— Jak to porwał? Z kierowcą? — spytał Schmaelslleger i z ciekawości pochylił się w stronę Schwinda.
— Tak, z kierowcą. Wóz rozwalił szlaban zamykający szosę w stronę puszczy, rozjechał tam żołnierzy z punktu kontrolnego i pognał w puszczę...
— Bez pościgu?
— Był pościg, i to błyskawiczny. Za uciekającym pognało na motocyklu, bo tylko taki środek lokomocji mieli pod ręką, dwóch żołnierzy. Strzelali, by osadzić wóz. Dywersant także odcinał się strzałami...
— Czy dopędzili wóz?
— Nie.
— Stąd wniosek, że w wozie musiało być dwóch ludzi?
— Zaraz, panie pułkowniku, dojdę do tego. Dywersant zranił prowadzącego motocykl i przestrzelił silnik. Proszę, oto dwie kule ze szmajsera, które tkwiły w motocyklu, a które wydobyłem. — Schwind podał pułkownikowi dwie spłaszczone kule, a ten uważnie je obejrzał. — Inni ścigający już nie zdążyli. Uciekający dopadł puszczy. Tam wysadził kierowcę...
— Co z nim?
— Aresztowany...
— Rozstrzelać durnia!
— Tak jest!
— I co dalej?
— Dywersant odjechał wozem w puszczę jeszcze z piętnaście kilometrów i tam go spalił...
— Czy innych skoczków ujęto?
— Czterech, w tym strzelca pokładowego ze specjalnego samolotu.
— Przesłuchałeś go?
— Naturalnie. Trzy dni przesłuchiwaliśmy go.
— Przyznał się?
— Początkowo, milczał. Ale gorące żelazo i wyrwane paznokcie pomogły...
— To mnie nie interesuje — rzekł pułkownik i skrzywił się z obrzydzeniem. — Wynik?
— Zeznawał, że ich samolot wystartował z lotniska pod Moskwą. Przed odlotem wozem osobowym przywieziono do ich samolotu jednego osobnika. Nie widział go z bliska, bo już siedział w wieżyczce. Zauważył tylko, że jest to dość wysoki mężczyzna. Twarz osłaniały mu szerokie okulary, miał wąsiki i brodę, szmajser, jakiś zasobnik, spadochrony. Kierowca tego porwanego wozu też tak opisywał jego wygląd. Zresztą ze strachu niewiele pamiętał i nie zdążył przyjrzeć się dywersantowi...
— Piloci tego samolotu?
— Albo zginęli, gdy zestrzelono samolot, albo uszli po wylądowaniu...
— Gdzie miał odbyć się zrzut?
— W tym sęk. On, ten strzelec, twierdził, ale to jego domysły, że na Puszczę Białowieską. Zresztą samoloty leciały w tym kierunku. Szczegóły były w tych dokumentach, które spłonęły.
— Gdzie są uwięzieni lotnicy?
— W aresztach gestapo w Wołkowysku.
— Dobrze. Zatelefonuję do nich, żeby ich przetransportowano do nas. Pan poprowadzi dalej tę sprawę.

Schmaelslleger podszedł do telefonu i kazał dyżurnemu natychmiast połączyć się z gestapo w Wołkowysku.

— Jakie są pana wnioski? — zwrócił się znowu do Schwinda.
— To wielce zagadkowa historia. Po pierwsze, wieziono na zrzut tylko jednego człowieka, a nie grupę. A więc stąd wniosek, że musi to być nie lada ptaszek. Po drugie, tajemniczość całego przedsięwzięcia. Po trzecie, jego wyczyny w Pnużanie wskazują na to, że mamy do czynienia z wytrawnym dywersantem.

Brzęknął dzwonek telefonu i pułkownik sięgnął po słuchawkę.

— Halo, Wołkowysk? Dobrze... Mówi oberst Schmaelslleger z Abwehrstelle Sulejówek. Proszę uwięzionych pilotów ujętych w Prużanie dostarczyć do nas. Podwoić ochronę... Co? Do Białegostoku? Dobrze... Dziękuję... — Zastukał w widełki telefonu. Zgłosił się oficer dyżurny. — Proszę połączyć mnie z gestapo w Białymstoku. Tylko szybko — rzucił rozkaz. — Ich przewieziono już do Białegostoku — zwrócił się do Schwinda. — Jutro będą u nas.

Po chwili ma linii zameldował się Białystok.

— Tu pułkownik Schmaelslleger. Z kim mówię...? A, heil Hitler, Herr Hauptsturmfudhrer. Mam prośbę... U was w areszcie znajduje się czterech lotników ujętych w Prużanie. Tak... Tak... Przed chwilą miałem wiadomość z Wołkowyska... Co! Niemożliwe! Z czyjego rozkazu...? Przecież śledztwo, i to ważne, nie było zakończone. My dopiero zrobiliśmy wstępne przesłuchanie! — Klnąc szpetnie, wściekły rzucił słuchawkę.
— Pan sobie wyobraża — mówił, dławiąc się własnym głosem — co ci durnie zrobili...?

Schwind pytająco spojrzał na Schmaelsllegera.

— Rozstrzelali wszystkich!
— I tego strzelca pokładowego?
— Powtarzam, rozstrzelano wszystkich. Całe nasze śledztwo wzięło w łeb! — krzyczał wściekły pułkownik.

W SZTABIE „WALLY-1"

HASŁO — „GRANICA”

Wartownik zatrzymał się, położył palec na cynglu pistoletu maszynowego i patrzył na przechodnia, który zadrzewioną alejką szedł wolno w jego stronę.

— Halt! Tędy przejścia nie ma. Zawrócić! — krzyknął w stronę idącego.
— Chcę coś panu zameldować a pan przekaże dalej — odpowiedział mu ten po niemiecku.
— Stać i czekać! — odparł wartownik, nie spuszczając wzroku ze stojącego nie opodal mężczyzny. Podszedł do bramki i nacisnął guzik dzwonka.

Po chwili z mroku wyłonił się oficer, który podszedł do stojącego cywila i oświetlił go latarką.

— Skąd i do kogo? — spytał ostro.
— Chcę widzieć się z pułkownikiem Schmaelsllegerem — rzekł mężczyzna cichym głosem.

Oficer obejrzał go jeszcze raz w świetle latarki i spytał:

— Kim pan jest?
— Czy pan jest pułkownikiem Schmaelsllegerem?
— Nie.
— A więc proszę nie zadawać pytań i zaprowadzić mnie do pułkownika — odparł hardo zapytany. — Niech pan powie pułkownikowi, że przybył ktoś, kto wymienił hasło „Granica”.
— Ma pan broń?
— Nie.
— Proszę iść przodem.

Nieznajomy w asyście oficera i wartownika minął bramkę, potem duży ogród i wszedł do hallu okazałej willi. Oficer wskazał mu fotel, zostawił przy nim wartownika, a sam odszedł.

Przybysz usiadł zmęczony i bez zainteresowania rozejrzał się po hallu, urządzonym z przepychem. Minęło kilkanaście minut, nim oficer wrócił.

— Proszę za mną. Pułkownik czeka na pana.
— Dziękuję.

Weszli na drugie piętro willi i prowadzący wskazał pokój. Nieznajomy zapukał.

— Herein! — usłyszał stłumiony izolacją głos.

Pchnął drzwi i wszedł do gabinetu.

— Her Oberst... Melduję powrót z zadania... — zameldował podnieconym głosem.

Schmaelslleger patrzył chwilę na przybyłego, jak gdyby nie dowierzał własnym oczom.

— Stanger! Ty wróciłeś? Żyjesz? Niemożliwe...?
— Jak pan widzi, panie pułkowniku.
— Donnervetter! Myśleliśmy, że wpadłeś, że dostałeś się w ręce bolszewików, albo... W twoją śmierć jednak nie wierzyłem. Za sprytny jesteś — pułkownik wyszedł zza biurka, podał mu rękę i mówił dalej: — No, świetnie, że wróciłeś. Siadaj. Dyżurny! — zaklaskał w dłonie.

W drzwiach stanął oficer.

— Kawa i koniak — rzucił krótko pułkownik.
— Tak jest!

A gdy dyżurny zamknął drzwi, pułkownik zwrócił się do Stangera:

— Zaraz, zaraz, kiedy to ja ostatni raz cię widziałem?
— W marcu, panie pułkowniku.
— Tak, tak, to już tyle miesięcy. Tyle wydarzeń, zmian.
— Ponad sześć miesięcy — uzupełnił Stanger.

OPOWIEŚĆ STANGERA

Wszedł adiutant z tacą. Zapachniało kawą. Pułkownik napełnił kieliszki i zwrócił się do Stangera:

— No, a teraz zamieniam się w słuch.
— Panie pułkowniku, dokładna relacja o tym, co przez ostatnie pół roku działo się ze mną, zajęłaby wiele czasu. A więc opowiem krótko, tak jak w meldunku wywiadowczym. Pamięta pan pułkownik, że wtedy, w marcu, major Zavelly odwiózł mnie i tamtych trzech wywiadowców na punkt przerzutowy pod Zaręby Kościelne. Granicę przekroczyliśmy szczęśliwie. Straż sowiecka nie wpadła na nasz trop. Czy ci trzej żyją, wrócili? — zwrócił się do pułkownika.

— Czy żyją, nie wiem. Nie wiadomo, co z nimi się stało.

— Ja rozstałem się z nimi koło Czyżewa i zgodnie z pana rozkazem ruszyłem na wschód. Spenetrowałem budowę lotniska koło Wysokiego Mazowieckiego i Bielska Podlaskiego. Potem przez wiele dni obserwowałem budowę fortów nad Bugiem...
— Tak, mieliśmy twój meldunek o tym.
— Na początku czerwca pojechałem w głąb Białorusi, tak jak nakazywała szyfrówka. Wydarzenia dwudziestego drugiego czerwca zaskoczyły mnie w rejonie Mińska. Radiostację miałem ukrytą w Puszczy Białowieskiej. Nie mogłem więc skontaktować się ze sztabem, by zameldować o sytuacji. Przyłączyło się do mnie dwóch moich wywiadowców. Rosjanie cofali się. My na swoją rękę przecinaliśmy linie telefoniczne, rozkręcaliśmy szyny, podpalaliśmy drewniane mosty, zmienialiśmy drogowskazy...
— Co z tymi dwoma?
— Nie żyją. Natknął się na nas patrol. Ja miałem broń, ostrzelałem się i uszedłem. Oni wpadli...

Schmaelslleger, sącząc małymi łykami koniak, nie spuszczał wzroku ze Stangera, przyglądając się jego zmęczonej twarzy, nędznemu ubraniu. A ten opowiadał dalej.

— Cofałem się coraz dalej na wschód...
— A dlaczego na wschód?
— Kto szedł na zachód, ten był podejrzany. Wszystko uciekało na wschód. Zresztą pan wie, jak tam było podczas odwrotu...

Pułkownik skinął głową, a Stanger ciągnął opowieść.

— Ukryłem broń. W masie uciekinierów dotarłem do Mińska. Wojskowe patrole sprawdzały dokumenty. Mężczyzn zatrzymywano. O dokumenty się nie obawiałem. Jak pan wie, były dobre. Zapędzono mnie i wielu zatrzymanych do budowy umocnień. Chciałem uciekać, ale zaraz na drugi dzień wyznaczono mnie na grupowego, a zresztą i inne względy mnie tam zatrzymywały...
— Gdzie budowano te umocnienia?
— W rejonie Mińska. To już nieaktualne, bo front dawno je minął. Otóż tam udało mi się wpaść na trop pewnej tajemnicy związanej z Białostocczyzną. Biura naszej budowy mieściły się w baraku. Pewnego razu podsłuchałem tam przez ścianę interesującą rozmowę. Kilku oficerów tej jednostki, która nadzorowała budowę, niegdyś budowało linię obronną nad Bugiem. Wycofując się, zakopali tam jakąś kasetę czy skrzynkę z tajnymi dokumentami. Tę rozmowę słyszałem przez ścianę, gdy oni, pijąc, zastanawiali się, czy dokumenty są dobrze ukryte...
— Mówili o miejscu?
— Tak. Któryś bunkier koło wsi Słochy Annopolskie nad Bugiem, jakieś krzaki. To tam gdzieś ma być...
— Świetnie. Ale mów, jak uszedłeś.
— Stało się to jeszcze nieprędko. Front szybko posuwał się na wschód. Pewnej nocy niespodzianie załadowano nas na samochody i przerzucono pod Smoleńsk. Na budowę lotniska polowego. Tak przerzucano mnie chyba ze trzy razy. Uciekłem, gdy wieziono nas pod Moskwę. Błądziłem od wsi do wsi. Unikałem miast. Pracując koło Mińska, zdobyłem odcisk pieczęci na blankiecie wojskowym. Wypisałem sobie „sprawkę”, że Iwan Nikolajew jest pracownikiem wojskowej budowy — co było zgodne z prawdą i że deleguje się go do prac specjalnych. Kontrole respektowały ten papierek i nawet samochody wojskowe podwoziły mnie. „Sprawka” była „mocna”. Oto ona — położył przed pułkownikiem omawiany dokument. — I tak przybliżałem się do frontu. Ukryłem się w pewnym kołchozie. Tam zastali mnie nasi. Znowu miałem perypetie. Zatrzymano mnie do naprawy dróg...
— Dlaczego nie powiedziałeś, kim jesteś?
— Panie pułkowniku, w naszej pracy im mniej się mówi, tym lepiej. Wojsko frontowe nie ma czasu sprawdzać czyichś personaliów. A więc znowu uciekłem. Już bez przeszkód dotarłem do Grodna. Tam zgłosiłem się do komendantury. Ogólnie powiedziałem, kim jestem. Komenda wystawiła mi dokument na przejazd do Białegostoku. Tam z kolei wystawiono mi przepustkę na przejazd aż tu. I to wszystko, panie pułkowniku.
— Tak, tak... — mruknął Schmaelslleger gryząc ustnik fajki. — To dobrze, że jesteś. Roboty moc. U nas także zmiany. Wielu twoich znajomych pracuje w Białowieży, bo tam teraz rozbudowujemy nasz sztab. Nie wiesz chyba, że kapitan Fahner i nasz kierowca nie żyją. Oni także pracowali w Białowieży.
— Niemożliwe. Na froncie? — zainteresował się Stanger, bo znał dobrze kapitana Fahnera.
— Nie. Schwind z Fahnerem jechali samochodem z Prużany. Tam zostały zestrzelone trzy sowieckie samoloty. Była obława na lotników. Natknięto się na jakiegoś dywersanta czy szpiega...

Kieliszek, który Stanger niósł do ust, drgnął mu w dłoni, a twarz pobladła.

— Strzelanina, trupy. Dywersant umknął z obławy, i do tego naszym samochodem. Zresztą Schwind sam ci to opowie. Fahner z Schwindem pojechali tam prowadzić śledztwo. Wracając stamtąd — a wieźli ciekawe materiały — w Puszczy Białowieskiej natknęli się na bandytów. Fahner z kierowcą zginęli. Samochód z dokumentami spłonął. Schwind ranny... — Zamilkł, ale po chwili znów podjął opowieść.
— Ci przeklęci idioci z gestapo w Białymstoku rozstrzelali wszystkich ujętych lotników. Nawet strzelca pokładowego ze specjalnego samolotu, którym dywersanta wieziono na zrzut. A byliśmy na tropie tego dywersanta i to nie byle jakiego. Na razie nić się urwała. Ale skończmy o tym. Chcesz odpocząć?
— Zastosuję się do tego, co pan pułkownik rozkaże. Odpoczywać będziemy po zwycięstwie — odparł służbowo Stanger, starając się panować nad podnieceniem.
— Masz rację. Czasy, w których żyjemy, wymagają wyrzeczeń. Czy masz jakieś projekty co do swojej pracy?

Stanger milczał chwilę, a pułkownik obserwował go spod przymkniętych powiek.

— Tyle czasu byłem oderwany od zagadnień wywiadowczych... Jeżeli mam być szczery...
— Słucham?
— Wspomniał pan o Białowieży. Poprzednio miałem tam dobrą siatkę wywiadowczą. Nie znam zresztą charakteru tej placówki. Ale może tam? Zresztą zastosuję się do tego, co pan pułkownik rozkaże.
— Dobrze, zastanowię się. Na razie odpoczywaj. Wyfasuj ubranie. Otrzymasz zaliczkę na zakup rzeczy osobistych. Będzie tu jutro major Zavelly, szef sztabu w Białowieży, pomówię z nim o tobie...

ROZWIANE PODEJRZENIA?

Naradzali się w trójkę: płk Schmaelslleger, mjr Zavelly i kpt. Clauser. Przed nimi na stole leżała teczka z napisem — „Geheim”. Były to akta personalne leutnanta Stangera.

— A więc sprawdził pan jego zameldowanie w Grodnie i w komendzie Białegostoku? — zwrócił się pułkownik Schmaelslleger do majora Zavellego.

— Sprawdziłem. Potwierdzono, że tam był.
— Jeszcze raz przejrzałem jego akta, jego dotychczasowe meldunki — ciągnął pułkownik — punktów niejasnych nie ma. Zresztą w naszej pracy należy być zawsze podejrzliwym i to wobec każdego. W tej chwili nie ma podstaw do tego, by go podejrzewać. Czy mogli go zwerbować bolszewicy... bo ja wiem?
— Można tak zakładać — wtrącił kapitan Clauser.
— Można i należy. W rozmowie z nim starałem się wysondować pewne rzeczy — odparł Schmaelslleger.
— I co? — spytał Zavelly.
— Nic. Jest zmęczony. Miejsce pracy jest mu obojętne. Wspomniał o Białowieży, ale to tak mimochodem.
— Czy pan pułkownik .coś postanowił? — spytał Zavelly.
— Na razie nie. Od dnia, w którym się u mnie zameldował, mam codziennie meldunki to każdym jego kroku, o wszystkich spotkaniach i rozmowach. Pobrał umundurowanie, był u fryzjera, u manicurzystki. Długo sypiał, trochę pił w kasynie...
— Wypytywał kogoś o jakieś sprawy? — wtrącił Clauser.
— Nie. Najwyżej o znajomych. Słuchał, co mu opowiadano. O swoich przygodach mówi mało...
— A może jednak pan pułkownik już coś postanowił? — spytał ponownie Zavelly.
— Sam nie wiem, jak go wykorzystać...
— Więc zabieram go do Białowieży jako oficera do zleceń specjalnych — odrzekł Zavelly. — Ciężar spraw operacyjnych, śledztwa, opracowywanie meldunków przeniósł się tam. Bardzo potrzebuję tłumaczy. On zna rosyjski, a także polski, nieźle mówi po litewsku, białorusku. Będzie mi bardzo potrzebny.
— Trzeba jednak przez pewien czas mieć go na oku. Zło nie śpi — wtrącił Clauser.
— Czynić to jednak dyskretnie, bo to człowiek ambitny i nie trzeba go zrażać krzywdzącymi podejrzeniami — uprzedził pułkownik. — Dziś jeszcze każę wypisać rozkaz mianujący Stangera oficerem do zadań specjalnych u pana, majorze. Jutro panowie pojedziecie z nim poszukać tych dokumentów, o których mówił — zakończył dyskusję Schmaelslleger.

DOKUMENTY „ZDRADY"

TAJEMNICA BUNKRA

Wozy minęły Drohiczyn. Szosa spadała tu zakrętem w dolinę i nieomal ocierała się o Bug. W pierwszym samochodzie siedział obok kierowcy Stanger, a na tylnym siedzeniu major Zavelly i kapitan Clauser. Za nimi mknął łazik frontowy wiozący pięciu saperów. Na wzgórzu, koło Zajęcznik, Stanger kazał kierowcy zatrzymać wóz.

— Jesteśmy na miejscu? — spytał Zavelly.
— Zaraz, panie majorze, zorientuję się na mapie — odrzekł Stanger, patrząc chwilę na sztabówkę.
— Nie, panie majorze, jeszcze pięć kilometrów — rzucił po chwili namysłu. — Możemy jechać.

Wozy ruszyły. Zza wzgórz wyłoniły się osmalone kikuty kominów i rumowisko spalonych Słoch Annopolskich.

— To tu — Stanger wskazał na spalenisko wsi. — Zatrzymaj się — skinął na kierowcę.
— Na pewno tu? — spytał Zavelly.
— Tak, panie majorze. Stąd zaczniemy poszukiwania.
— Pan pamięta nasz zakład? Dziś wieczorem na pana koszt pijemy koniak i jemy dobrą kolację — rzekł Clauser, ironicznie spoglądając na Stangera.
— Sądzi pan, kapitanie, że ja już przegrałem?
— Jeżeli znajdziemy te dokumenty, to nie. Ale ja w to nie wierzę. Bolszewicy umieli je ukryć.
— Dość! — przerwał sprzeczkę Zavelly. — Szkoda czasu na domysły. Szukajmy.

Ruszyli na wzgórze. Za nimi szli saperzy, niosąc żelazne szpikulce, łopaty i aparaty do wykrywania min. Ze wzgórza roztaczał się rozległy widok na dolinę Bugu, lesiste wzgórza i wsie, położone po jego drugiej stronie. W dole czerniło się

spalenisko Słoch. Stanger