Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Powieść sensacyjno-szpiegowska. Fantastyczna historia zmagań sowieckiego i hitlerowskiego wywiadu w czasach II wojny światowej. Radziecki szpieg, zakamuflowany jest w samym sercu niemieckiego wywiadu.
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 492
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DUCHBIAŁOWIEŻY
ALEKSANDER OMILJANOWICZ
DUCH
BIAŁOWIEŻY
WYDAWNICTWO LUBELSKIE
MOTTO:
Stasuj karty
i rozdaj na nowo
do partii pokera;
ułożą się zawsze inaczej
jak poprzednio, a przecież
jest to ta sama gra, ta sama
talia kart, w tym samym celu stasowana przez zirytowanych lub spokojnych graczy siedzących w obłokach dymu z papierosów...
z Uptona Sinclaira
Wąską, długą salę jarzeniowe lampy zalewały potokami łagodnego światła. Na jej środku stał duży stół, a na nim kilka warstw wielkich map sztabowych. Ścian nie zdobił tu żaden obraz. Jedynie na jednej z nich wisiała mapa, na której kolorowymi liniami i różnymi umownymi znakami wytyczono aktualne położenie wojskowe na froncie wschodnim. Było to miejsce narad w bunkrze Hitlera w „Wolfsschanze” pod Kętrzynem.
Wokół stołu i przy ściennej mapie stało kilkunastu wyższych oficerów, którzy wymieniali uwagi o ostatnich wydarzeniach wojennych. Feldmarszałek Wilhelm Keitel co chwila spoglądał na zegarek. Dochodziła godzina jedenasta, dziewiętnastego lipca 1941 roku. Uchyliły się ciężkie drzwi i na korytarzu rozległy się kroki.
„Wódz” znieruchomiał w aktorskiej pozie. Za nim zatrzymali się Goering, Goebbels i Himmler. Stali tak chwilę. Hitler wreszcie usiadł i skinął głową, by zajęli miejsca.
Keitel zbliżył się do ściennej mapy i zaczął referować:
Hitler zbliżył się do wiszącej na ścianie mapy. Stał chwilę przed nią i gryząc nerwowo paznokcie wpatrywał się w odcinek frontu, który wysuniętym klinem — kolorowo oznaczonym na mapie — przybliżał się do Moskwy. Wreszcie odwrócił się do zebranych w sali i rzekł:
Ośmielił się przemówić generał Jodl.
Gdy po kilku godzinach posiedzenie sztabu dobiegło końca, Hitler rozkazał, by Goering, Goebbels, Himmler i Keitel udali się do małej sali konferencyjnej. Tam czekali już Rosenberg, Koch i Kubę.
Himmler skinął głową.
Zbliżył się do mapy i zaczął wyjaśniać:
Hitler w milczeniu spoglądał na mapę, na zielone płachty pokazanych przez Goeringa puszcz i chwilę ważył coś w myślach. Rzekł wreszcie:
Po naradzie w ścisłym gronie Keitel poprosił Goeringa do swojego bunkra. Oczekiwał tam na nich admirał Wilhelm Canaris, szef Abwehry.
Goering palił cygaro i milczał, kręcąc palcami młynka.
Goering pożegnał Keitla i Canarisa i opuścił bunkier.
Obudził go daleki grzmot. Początkowo sądził, że to jeszcze majaki senne. Ale huk powtórzył się i tym razem był bliższy. Usiadł na łóżku, przetarł oczy i spojrzał w okno. Tak, teraz wiedział, że to jest nalot. Nie zapalając światła szybko ubrał się, otworzył oszklone drzwi i wyszedł na balkon.
Na ciemnym tle nieba ujrzał krzyżujące się liczne smugi reflektorów i świetliste tory pocisków z dział przeciwlotniczych. Ziemia dudniła ciężko od wybuchów bomb jak pod uderzeniami ogromnego młota. Gdzieś z czarnej czeluści nieba dochodziło potężniejące granie motorów. Ogień zaporowy artylerii przybierał ;na sile.
Mężczyzna, splótłszy ręce na piersi, stał oparty o framugę drzwi i wpatrywał się w krzyżujące się smugi reflektorów. Ciężkie bombowce napływały falami na Moskwę. Od czasu do czasu ciemność nieba rozjaśniał potężny błysk i w warkoczu ognia i dymu waliły się ku ziemi szczątki zestrzelonego samolotu.
Nalot trwał kilka godzin. Dopiero gdy na wschodzie zapaliły się zorze poranka, daleki głos syren oznajmił odwołanie alarmu lotniczego.
Mężczyzna spojrzał na zegarek. Było jeszcze bardzo wcześnie, ale nie chciało mu się spać. Przymknął drzwi balkonu, ziewnął, przeciągnął się, założył w tył ręce i rozpoczął monotonny spacer po niewielkim pokoju.
Był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu. Jego energiczne ruchy, lekki chód, prosta sylwetka — zdradzały wojskowego lub sportowca. Twarz miał pociągłą, szczupłą i lekko śniadą, o piwnych, dużych oczach, osadzonych pod regularnymi lukami ciemnych brwi. Na czoło opadał mu lok ciemnoblond włosów, które niecierpliwie odrzucał dłonią. Mógł liczyć trzydzieści lat, ale mógł mieć i więcej. Tu, w tym samotnym podmoskiewskim domku, przebywał od kilku tygodni. Domek był niewielki i stał ukryty wśród dużych ogrodów. Gdy czasem opuszczał swoją kwaterę, przylepiał sztuczne wąsiki, bródkę i nakładał duże ciemne okulary. Czas wolny, którego miał niewiele, wypełniał czytaniem i przebywaniem w ogrodzie, zarośniętym gęstymi krzakami.
Teraz, spacerując po pokoju, czeka ranka i przybycia przyjaciół, myśląc nad rozdziałami życia, które były za nim.
Od wielu lat był oficerem wywiadu. Życie jego było jednym pasmem niebezpiecznych akcji i przygód. W czasie wielogodzinnych spacerów rozpamiętywał niejedną z nich. Odtwarzał w myślach swoją niebezpieczną pracę jeszcze przed wybuchem wojny. Ten rozdział życia wracał już jako odległa przeszłość. Zamknął ją tragiczny wrzesień 1939 roku...
A potem przypomniał sobie wydarzenia między wrześniem 1939 a czerwcem 1941 roku. Był to prolog tego, co miało nastąpić już wkrótce. Może za dzień, a może za tydzień?
Wiedział, że wróci tam, na obszar zajęty przez hitlerowców i będzie toczył nieubłaganą, podstępną walkę z okrutnym i przebiegłym wrogiem. I chciał, żeby to było już.
Z komunikatów radiowych, z gazet wiedział, że na całym froncie trwa odwrót, że świat z niepokojem przygląda się śmiertelnym zmaganiom dwóch najpotężniejszych armii świata.
„Co czeka mnie tam, gdzie pojadę? — myślał tego ranka, spacerując po pokoju. — Jak przyjmą mnie w sztabie Abwehry? Czy zastanę tych, którzy mnie tam znają i jak po kilkumiesięcznej nieobecności zostanę potraktowany? Czy nie wzbudzę podejrzeń? Zawierucha wojenna usprawiedliwia mnie. Alibi także dobre i sprawdzić go nie mogą...”
Przez wiele dni przesiadywał nad skomplikowanymi tabelami kluczy szyfrów. Uczył się najnowszej sztuki szyfrowania. Poznawał zawiłą budowę nowoczesnych radiostacji wywiadowczych i ich obsługę. Ćwiczył się w otwieraniu kas pancernych i poznawał budowę zamków różnych sejfów. Studiował dziesiątki tajników wywiadowczego rzemiosła. Zgłębiał konstrukcje min o różnym przeznaczeniu. Wszystko, czego tu się uczył — chociaż nie był nowicjuszem w tej pracy — miało przydać się tam, dokąd wracał.
Codziennymi gośćmi w jego samotni byli dwaj cywile, którzy na rozmowach z nim spędzali długie godziny. Jeden był generałem, specjalistą w wywiadzie ofensywnym na Niemcy.
Drugi majorem wywiadu, który wiele lat spędził w gnieździe wroga i miał bogate doświadczenie w tajnych operacjach.
Wspólnie z nim Stanger snuł projekty przyszłych działań wywiadowczych. Uczył się strategii i taktyki walki, którą miał stosować tam, gdzie będzie zdany już tylko na własno siły.
I tego dnia również przybyli jego towarzysze.
Wyjął z teczki spory pakiet obwiązany szpagatem i położył na stole.
Na takich rozmowach zeszło im kilka godzin. Potem przybył do Stangera specjalista od radio łączności i szyfrów, z którym spędził dalsze godziny. Około północy pod domek zajechał samochód, to major „Georg” przywiózł wyposażenie. Pomimo zmęczenia Stanger uważnie sprawdził, czy wszystko jest. Obejrzał ze znawstwem radiostację o dalekim zasięgu i klucze szyfrów, którymi miał się posługiwać, komplet części zamiennych, kilka min magnetycznych, noże sprężynowe, piłki do żelaza, chemikalia do tajnopisów, pęk wytrychów. Długo i uważnie oglądał pistolet automatyczny typu szmajser i pistolet z tłumikiem. Przejrzał i wiele innych akcesoriów, które zabierał ze sobą na tyły...
Usnął bardzo późno.
Zapadał sierpniowy zmierzch. Przed domkiem, który był schronieniem Stangera, zatrzymał się samochód osobowy. Na pożegnalny wieczór przybyli generał „Kir” i major „Georg”. W pokoju pod ścianą leżały dwa spadochrony, spakowany pojemnik. O niego stał oparty szmajser i torba, w której tkwiło sześć zapasowych magazynków amunicji.
„Kir” wydobył z teczki butelkę koniaku. Stanger podał kieliszki.
W milczeniu wychylili kieliszki, zapalili, „Kir” sięgnął znowu po butelkę.
Rozmowa nie kleiła się. „Kir” spojrzał na zegarek i wstał.
Zabrali sprzęt i wyszli. „Georg” usiadł przy kierownicy. Wóz powoli wytoczył się z ogrodu i pomknął na zachód. Przejechali szybko przez południowe dzielnice Moskwy, potem mijali Zaciemnione wsie i miasteczka, mroczne masywy leśne. I wreszcie wóz skręcił w boczną drogę. Wkrótce dostrzegli lotnisko.
Zatrzymali się przed ciemnym barakiem. Tutaj Stanger nałożył kombinezon. Pomogli mu przypiąć spadochrony, przymocować pojemnik, szmajser, pistolet. Na głowę naciągnął lotniczą kominiarkę z okularami ochronnymi na oczy. Był gotów.
Wsiedli znowu do wozu i „Georg” podjechał do leśnych boksów, gdzie stały zamaskowane samoloty. Zatrzymali się koło bombowca, którego wnętrze dostosowano do transportu ludzi. Kapitan-pilot zameldował „Kirowi”, że załoga i samolot są gotowi do odlotu. Z mroku wyłonił się komendant lotniska i oznajmił generałowi, że za piętnaście minut rusza wyprawa bombowców.
Stanger stał przy samolocie i ciekawie rozglądał się dookoła. Nad lotniskiem i okolicą wisiała sierpniowa noc. Na rozgwieżdżonym niebie tu i ówdzie snuły się chmurki. W sąsiednich boksach rykiem zachłysnęły się zapuszczane silniki bombowców. Ich potężne sylwetki wolno wytaczały się z kryjówek leśnych na pole startowe.
Załoga specjalnego samolotu zajęła miejsca. Za chwilę pierwszy, a potem drugi silnik strzeliły z rur wydechowych kłębkami iskier i spalin.
Generał „Kir” podszedł do Stangera, objął go i chwilę tak trwali. Potem Stanger podszedł do samolotu, zatrzymał się, odwrócił, popatrzył ma swych towarzyszy i z zaciśniętej krtani wykrztusił ostatnie słowa pożegnania.
Maszyna pokołowała na start. Przez małe okienko Stanger widział startujące bombowce. Po chwili i ich samolot poderwał się w górę. Okrążając lotnisko, powoli nabierał wysokości, aż wreszcie zajął miejsce w kluczu bombowców.
Lecieli na zachód. Rozpoczęły się godziny brzęczenia w przestworzach. Muzyka ciągła, nieprzerwana, nużąca. Stanger siedział samotnie w pustej, lejkowatej kabinie. Ćmił papierosy i co jakiś czas spoglądał na fosforyzujące wskazówki zegarka...
Dochodziła godzina dwudziesta trzecia czterdzieści. Nie chciał myśleć o zadaniu, którego się podjął. Znał je i rozumiał niebezpieczeństwo, jakie od chwili opuszczenia samolotu zacznie mu grozić. Ale wierzył w swoje powodzenie, zimną krew i opanowanie wywiadowczego rzemiosła. Czuł jednak mimo wszystko niepokój, jak przed każdą nową akcją.
Obserwator wysunął głowę ze swojej ciemnej kabiny i krzyknął do Stangera:
— Dolatujemy do linii okopów... Uważaj! Może rzucać... Front!
Stanger skinął głową, że zrozumiał. Spojrzał w okienko. Zrobiło się wokół jaśniej i samolot zaczął kluczyć wśród czerwonych eksplozji pierwszych pocisków. Głęboko, kilka kilometrów pod nimi, w dole, znaczona ogniem płonących zabudowań i wybuchami pocisków, ciągnęła się zygzakowata linia frontu.
Uczuł kłucie w uszach. Samolot unikami szedł w dół. Stamtąd tryskały słupy świateł reflektorów. Rozbiegane krzyżowały się jak sieci pająka. Zdawało się, że samolot rozwali się o te słupy świateł. Jak roje świętojańskich robaczków przeszywały mrok nocy świetlne pociski.
Stanger kurczowo trzymał się uchwytów. Czuł dygotam e wszystkich wiązań samolotu, słyszał wycie motorów i dudnienie wybuchających niedaleko pocisków. Dostrzegł, jak tuż obok nich buchnął kłąb ognia, a potem długi jego warkocz pociągnął się ku ziemi. To runął zestrzelony bombowiec.
Ten szatański taniec wśród słupów świateł reflektorów i salw artyleryjskich trwał bardzo długo. A może tylko tak się wydawało?
Wreszcie reflektory i stanowiska artylerii odpłynęły do tyłu, a ich samolot znowu objęła noc.
Stanger otarł spocone czoło. Pragnął jak najprędzej opuścić samolot i znaleźć się na ziemi. Ale przed nim był jeszcze długi, nużący i niebezpieczny odcinek lotu. Tu i ówdzie mrok przecinały światła reflektorów i smugi pocisków artyleryjskich, którymi wróg witał ich wyprawę.
Dochodziła godzina pierwsza. Zapalił kolejnego papierosa. W ustach i gardle czuł gorycz nikotyny...
Znowu zaczęła strzelać artyleria przeciwlotnicza. Gdzieś w dole musiały być obiekty wojskowe. W niebo biły baterie artylerii, a słupy świateł reflektorów gęsto jak częstokół podpierały niebo. Po poszyciu kabiny i skrzydłach samolotu brzęczały odłamki. Pilot szaleńczymi unikami kierował maszynę w górę, w dół, w bok. Lecz w pewnym momencie fala oślepiającego światła zalała kabinę. To dwa reflektory złapały samolot w swoje macki, a w pobliżu huknęły wybuchy szrapneli. Pilot błyskawicznym manewrem skierował samolot w dół. Ale nurkująca maszyna nie mogła oswobodzić się z oślepiających macek reflektorów.
Nagle Stanger ujrzał czerwony błysk, po którym w ułamku sekundy nastąpił ogłuszający huk i trzask samolotu szarpanego odłamkami stali. Oszołomiony, poczuł swąd spalenizny i dymu. Lecz zanim uprzytomnił sobie, że samolot już tylko siłą bezwładu spada w dół, nawigator wypełznął z kabiny krzycząc:
— Trafili! Prawy silnik... Skrzydło... Skacz!
Stanger błyskawicznie dopiął kominiarkę lotniczą, nasunął na oczy okulary, poprawił szelki spadochronów i doczołgał się do luku. Samolot, objęty płomieniami buchającymi z prawego skrzydła i silnika, nurkował coraz szybciej ku ziemi rozświetlonej reflektorami i salwami artylerii.
Chwilę mocował się z zamkniętym lukiem — ustąpił z trudem. Wicher smagnął go swoim podmuchem. Przekoziołkował na plecy. Wykonał kilka ruchów rękami i obrócił się twarzą ku ziemi. Szybkość opadania zaparła oddech. Był jeszcze wysoko. Prawą rękę trzymał na uchwycie spadochronów, ale nie otwierał ich. Na tej wysokości łatwo mogły go złowić w swoje macki reflektory, a wtedy... Nie chciał o tym myśleć.
Ziemia zdawała się być tuż, tuż. Instynkt samozachowawczy nakazywał mu otworzyć spadochrony. Szatański pęd powietrza szarpał mu kombinezon, przytroczony pojemnik, kominiarkę, zrywał z oczu okulary.
Mgliście zamajaczyły zarysy ziemi. Wytrzymał jeszcze kilka sekund i szarpnął uchwyt. Wystrzeliły nad nim czasze dwóch spadochronów i poderwało go w górę. Poprawił pasy. Teraz już spokojnie mógł spojrzeć na to, co widać było na ziemi.
Stanowiska artylerii i reflektorów oddalały się w prawo. Widział również na ziemi trzy pulsujące płomienie. To dopalały się zestrzelone samoloty. Nie wiedział, jaka to jest okolica, na którą opadał. Nie wiedział również, czy załoga jego samolotu się uratowała. Myśli skupił już tylko na tym, co czeka go tam, w dole.
Wytężył uwagę, bo dostrzegł narastające w oczach zarysy drzew i domów. Pomacał kaburę. Pistolet tkwił na miejscu.
Szmajser był przytroczony do piersi, a sześć magazynków wisiało w specjalnej torbie u pasa.
Spadał na drzewa jakiegoś ogrodu. Manewrował linkami spadochronów, ale rozłożyste konary drzewa zbliżały się nieubłaganie. Podkurczył nogi i zasłonił twarz rękami.
Smagnęły go gałęzie. Trzask rozdzieranego jedwabiu, łamanych gałęzi, tępy ból w prawym boku. Zawisł głową w dół. Szamotał się, by oswobodzić nogi z linek i gałęzi. W głowie pulsowała mu krew. Z trudem wydobył nóż, przeciął linki spadochronów i zwalił się na ziemię. Przed dwoma godzinami nie tak wyobrażał sobie lądowanie na tyłach wroga.
Stanger stał chwilę oszołomiony tym, co zaszło w ciągu strasznych kilkudziesięciu sekund. Cichł daleki łoskot artylerii, zaś niedaleko słychać było narastający warkot samochodów i gwar głosów. Niebo przecięło kilka rakiet.
Błyskawicznie zerwał pasy spadochronów, kominiarkę i okulary. Odpiął szmajser i zamocował w uchwycie magazynek.
Pobiegł ogrodem w stronę ciemnej ściany zarośli. Ciążył mu pojemnik, ale nie chciał go rzucić. Miał w nim to, co było niezbędne do wykonania tajnej misji w Białowieży.
Trafił na żywopłot. Za nim była ulica, z której dochodził gwar niemieckich głosów i tupot nóg.
Czuł się osaczony. Nie wiedział, w którą stronę uciekać, skąd zaatakuje wróg. W świetle rakiet widział wokół tylko domy, drzewa, ogrody.
W żywopłocie przywarował na chwilę, by zebrać myśli. Pojemnik przytroczył na plecy. Od drzewa, na którym zostały jego spadochrony, doszedł go gwar licznych głosów i szczekanie psa.
Tak, teraz Stanger dostrzegł ich... Błyskając latarkami, biegli szeroką ławą przez ogród. Przed nimi, wysforowawszy się na kilkanaście metrów, pędził jakiś mężczyzna z psem na lince. Wilczur prowadził na żywopłot.
Stanger kciukiem przesunął dźwignię szmajsera na ogień ciągły. Przywarł do ziemi i myśliwskim instynktem łowił końcem lufy tego, który biegł z psem. Starał się panować nad podnieceniem, drżeniem rąk. Zrozumiał, że wpadł w potrzask.
Ścigający przystanęli na chwilę. Jak gdyby zawahali się przed atakiem na żywopłot. I wtedy Stanger nacisnął cyngiel. Szmajser zadygotał od strzałów. Długa seria uderzyła w tyralierę. Wśród nacierających zakotłowało się.
Widział, że tego z psem ściął serią, że pies dostał także, bo skowyt rannego zwierzęcia zmieszał się ze słowami komendy i krzykiem rannych. Puścił jeszcze dwie krótkie serie i pod gradem kul, które cięły żywopłot, wypełzł na jego drugą stronę i chyłkiem pognał przed siebie.
Krzyki i nawoływania zdawały się dochodzić go ze wszystkich stron. Było jasno, bo na niebie nie gasły rakiety.
Przeskoczył wąską uliczkę. Wpadł znowu do ogrodu, przebiegł go, okrążył dom, wbiegł w jakiś zaułek. Za sobą słyszał hałas obławy. Pomknął zaułkiem wzdłuż wysokiego parkanu i dotarł do jego końca. Wyjrzał. Uliczka wydawała się pusta. W którą stronę uciekać? Gdzie są peryferie tego przeklętego miasta?” — myślał. Zrobił kilka kroków, gdy tuż przed sobą spostrzegł dwóch żołnierzy. Wyrośli przed nim jak spod ziemi. O cofnięciu się, o ucieczce nie było mowy.
Szmajser trzymał oparty o biodro. I w tej sekundzie, kiedy dostrzegł, że żołnierze podnoszą karabiny, pociągnął za cyngiel. Długa seria, którą wypuścił ze szmajsera opartego o biodro do stojących o kilka kroków Niemców, zwaliła ich na ziemię.
Bramką wbiegł na jakieś podwórko, minął chlewiki, potem jeszcze zabudowania. Był zlany potem, rozdygotany podnieceniem, walką. Zapomniał o czasie, o nocy letniej, która szybko się kończyła, a z nią kończyła się szansa wyjścia z matni, w którą wpadł.
Zatrzymał się na chwilę. Dudnienie krwi w skroniach i szum w uszach nie pozwalały dosłyszeć, czy pogoń idzie jego tropem. Zmienił w szmajserze magazynek. Zrozumiał, że obława dotyczy nie tylko jego. Z zestrzelonych samolotów musiały wyskoczyć załogi. Polowano więc nie tylko na niego.
Na razie Stangerowi wydawało się, że ścigający zgubili jego trop. Szedł teraz wolno, czujnie, co chwila nasłuchiwał. Przez sztachety płotu wyjrzał na ulicę. U jej wylotu, tyłem do niego stał ciężarowy samochód. Stanger przystanął niezdecydowany. Z samotnego wozu nie dochodził żaden odgłos. — „Ominąć go podwórkami? A może jest pusty?” — medytował. I wtedy pomyślał, że może to jest jego szansa. Że może uda się...
Przeskakiwał grządki mokrych od nocnej rosy warzyw i podchodził coraz ostrożniej wzdłuż opłotków, ze wzrokiem utkwionym w stojący wóz. Był oddalony od niego już tylko o kilkadziesiąt metrów. Gdzieś z tyłu, z labiryntu uliczek znowu zadudniła gęsta strzelanina i zabłysły rakiety.
Stanger wspiął się błyskawicznie na ogrodzenie i zwinnie jak kot zeskoczył na ulicę. Teraz zdawało mu się, że nawet czubkami butów nie dotyka ziemi. Szmajser drżał mu w dłoniach. Ciężarówka była tuż. Widział wyraźnie jej ciemną plan-' dekę, koła, a nawet numer rejestracyjny.
Naraz drgnął. W szoferce ktoś zakaszlał. — „Jeżeli kierowca, to siedzi z lewej strony... Drzwi tych wozów nie są ryglowane od wewnątrz... A jeżeli są zaryglowane...? — przebiegło mu przez myśl. .— Wtedy lufą w okno i albo, albo...”
Nieomal otarł się o bok wozu, wskoczył na stopień, szarpnął drzwi i w ułamku sekundy objął wzrokiem sytuację.
Przestraszony Niemiec uniósł ręce. Stanger zatrzasnął drzwi, przycisnął do siebie karabin Niemca oparty o siedzenie, i trzymając lufę szmajsera wbitą w bok żołnierza rzucał po niemiecku krótkie rozkazy:
Zajazgotał rozrusznik. Motor zaskoczył. Niemiec drżącymi rękami włączył bieg.
Kątem oka zerkał na Niemca, a zarazem obserwował ulicę, na którą wtoczył się wóz. Była pusta. Rakiety rzucano gdzieś z prawej strony.
Wóz, wyjąć motorem i świecąc szparkami przysłoniętych reflektorów, gnał szybko, podskakując na wyboistym bruku. Dojechali do jakiejś głównej ulicy. Tu Stanger kazał nieco zwolnić. Coraz częściej spotykali żołnierzy. Niektóre patrole zatrzymywały się i patrzyły z ciekawością na przejeżdżający wóz ze znakami Wehrmachtu. Mijali je i nikt ich na razie nie zatrzymywał. Minęli również kilka ciężarówek z żołnierzami, którzy mieli chyba wesprzeć obławę.
Motor wył całą siłą mocy. Fosforyzująca strzałka szybkościomierza oscylowała koło osiemdziesiątki. Samochodem straszliwie rzucało. Zdawało się, że jeszcze metr — dwa, a wóz runie na przyuliczne drzewa i rozwali się.
Stanger dostrzegł czerwone światło na szlabanie i smugę światła padającą z uchylonych drzwi wartowniczej budki.
Wartownicy zauważyli pędzący wóz. Zamigotały czerwone sygnały świetlne — „stać”. Sylwetka żołnierza w hełmie oderwała się od budki wartowniczej. Błyskając czerwonym światłem latarki wybiegł na środek jezdni.
W ryk motoru wwiercił się przeraźliwy krzyk żołnierza na jezdni. Widocznie w ostatniej chwili zrozumiał, że samochód się nie zatrzyma. Głuche uderzenie zderzaka i Niemiec zniknął pod kołami pędzącego na oślep wozu. Drugie potężne uderzenie. Szlaban trzasnął jak zapałka. Wóz z rozwalonym reflektorem i błotnikiem zarzuciło nieomal do rowu. Walnął bokiem w drzewo, ale Niemiec w ostatniej chwili wyrównał, docisnął gaz i wóz pomknął naprzód.
Stanger usłyszał stłumione warkotem motoru strzały i kątem oka dojrzał, jak Niemiec przycisnął brodę do kierownicy. Stanger także machinalnie wcisnął głowę w ramiona. Pierwsza kula łupnęła w deski skrzyni. Druga jękiem rykoszetów odbitych od żelaza zaświegotała po podwoziu.
Stanger teraz spojrzał inaczej na tego, z którym go na chwilę związał los. W nikłym świetle sączącym się od tablicy przyrządów widział zaciśnięte na kierownicy ręce, brudnoniebieski mundur żołnierza Wehrmachtu, garnczasty hełm na głowie, spod którego dopiero teraz dostrzegł spływające po czole i nalanej twarzy strumyki potu.
Wóz gnał.
„Na razie wyszedłem z tego cało. Ale telefony już na pewno poszły w ruch. Już pędzą za mną. W lesie skręcę na boczną drogę, aby jak najdalej od głównego traktu...” — rozmyślał Stanger.
Stanger sięgnął ręką po karabin Niemca, wyjął zamek i wsunął go do kieszeni kombinezonu.
Znowu przytknął twarz do szybki. Światło motocykla przybliżało się. Dosłyszał sygnał.
Ocenił wzrokiem odległość. Jeszcze daleko... Cel jest ruchomy... Wóz mocno trzęsie. Może chybić. W tym momencie w deski skrzyni i w podwozie uderzyły pierwsze kule. — „Z pistoletu maszynowego — ocenił. — A więc doniosło. Trafili. Cel duży i łatwo trafić”.
Przyklęknął na siedzeniu, wybił kolbą szybę, lufę wbił w okienko, chwilę łowił na muszkę rozchybotane światło motocykla. Nacisnął spust raz, drugi, trzeci. Śledził wzrokiem świetliste smugi pocisków. O szybę i sufit szoferki zadudniły wystrzelone łuski. Zapachniało prochem.
Wyszarpnął ze szmajsera pusty magazynek.
Spróbował jeszcze raz.
Światło reflektora zakreśliło łuk i zgasło po lewej stronie w rowie.
Ciemną wstęgą zarysował się na horyzoncie las. Na prawo od szosy niebo przybierało jaśniejszą barwę, zwiastując świt. Dopiero teraz mógł spojrzeć na zegarek. Było wpół do trzeciej. Poczuł pragnienie i nieprzepartą chęć zaciągnięcia się dymem papierosa. Odegnał te myśli od siebie. Jego pierwsza walka nie była jeszcze zakończona.
Odkręcił szybę w drzwiach. Świeży powiew powietrza uderzył go w twarz. Poczuł zapach kniei i letniego poranka.
Wpadli między pierwsze drzewa. Było mroczno i mglisto. Stanger postanowił rozstać się z Niemcem.
— Twój wóz brał udział w obławie? — spytał go.
Niemiec ostro zahamował. Stanger zrewidował mu kieszenie.
—- My w plecy nie strzelamy. Tym razem daruję ci życie. Ale gdy następnym razem się spotkamy... Teraz uciekaj!
Niemiec wyskoczył z szoferki.
Zatrzasnął drzwi, wycisnął sprzęgło, wrzucił bieg i wóz zerwał się z miejsca. W bocznym lusterku widział jeszcze przez chwilę Niemca stojącego na środku szosy. Kilometr dalej za ostrym zakrętem odbiegał w las wyjeżdżony gościniec. Stanger skręcił. Droga była wyboista, pełna dziur i kamieni.
„Jeżeli natknę się na partyzancką zasadzkę, nie będą pytać, kto jedzie... — pomyślał i zlepione potem włosy zjeżyły mu się na głowie. — Uratowałem się z zestrzelonego samolotu, nie złamałem karku na drzewie, wyrwałem się z obławy, a teraz miałbym zginąć od kul swoich?”
Z trudem prowadził wóz. Co chwila zerkał na licznik, ale kilometrów przybywało powoli. Tylko temperatura wody w chłodnicy podnosiła się do stu stopni.
Od szosy ujechał niewiele. Dalej gościniec rozszczepiał się na leśne, wąskie drogi. Wybrał najmniej wyboistą i skręcił. Gałęzie rwały plandekę wozu, motor rzęził ostatkiem sił. Droga schodziła do parowu. Wybrał przejazd między drzewami i ujechał jeszcze kilkadziesiąt metrów. Koniec. Wóz stanął.
Stanger wyskoczył z kabiny, uniósł maskę, zapalił kawałek gazety znalezionej w szoferce i rzucił na pulsujący ciepłem silnik. Liznęły go płomienie. Stał chwilę i patrzył na płonący wóz. Potem odkleał wąsiki i bródkę, rzucił w płomień, następnie umył twarz w pobliskim bajorze i ze szmajserem przewieszonym przez ramię przedzierał się przez gęsty młodniak, sypiąc za sobą specjalny proszek, by psy nie wytropiły jego śladu.
Kluczył przez kilka godzin w. puszczańskim ostępie. Był już śmiertelnie zmęczony. Czuł rozszalały łomot serca, dyszał ciężko, coraz częściej ocierając pot zalewający oczy. Zataczał się jak pijany, sprzęt i broń stawały się coraz cięższe, tak ciężkie, że aż przygniatały do ziemi. Wśród gęstych, młodych świerków znalazł malutką polankę. Zrzucił z pleców zasobnik, odpiął pas, ściągnął kombinezon. Dopiero teraz zauważył, iż słońce wyszło nad puszczę, że już jest dzień.
Usiadł. Czuł się wewnętrznie pusty i kompletnie wyczerpany. Przymknął oczy i przez dłuższą chwilę ciężko dyszał. Dotknął trawy. Była zmoczona rosą. Zwilżył nią twarz.
Teraz dopiero zapalił papierosa, zaciągnął się kilka razy i odrzucił go ze wstrętem.
Rozsupłał zasobnik, wydobył mapę i manierkę ze spirytusem. Nie czuł ani jego mocy, ani goryczy. Wiedział tylko, że wygrał stawkę o życie. Zakrztusił się i odstawił manierkę.
Potem długo wodził na wpół przytomnymi oczami po znakach mapy. Coś bezwiednie szeptał, aż wreszcie ułożył głowę na zasobniku i usnął...
W zacisznej puszczańskiej kryjówce Stanger odpoczywał kilka d.ni. Leczył zadrapania, potłuczenia i układał plan dalszego działania. Po kilku dniach rozpoczął wędrówkę. Był zagubiony w bezkresie puszczy, ale dawało mu to poczucie bezpieczeństwa. Omijał drogi, dukty, wyręby. Szedł w stronę Białowieży kierując .się kompasem. Ludzi nie spotykał. Czasem tylko płoszył leśne zwierzęta.
Chyba w trzecim dniu wędrówki wszedł w dziewiczy bór i stwierdził, że jest w Parku Narodowym, a więc blisko Białowieży. Odszukał dróżkę prowadzącą do rezerwatu. Oznakował jedno z drzew. Przedzierał się przez gąszcz poszycia i wykroty powalonych drzew. Trafił na olbrzymi wykrot leśny. Stuletni świerk powalony wichurą ze swoich konarów i przygiętych do ziemi krzaków leszczyny i młodniaku utworzył naturalną kryjówkę. Było to miejsce suche, ustronne i bezpieczne. Przespał tam noc. Na drugi dzień zabrał z pojemnika pakiet dokumentów, naoliwił broń, zabezpieczył radiostację i pojemnik ukrył pod wykrotem. Nie wiedział, za ile dni tu wróci.
Trzy następne noce wędrował nad Bug, w kierunku wsi Słochy Annopolskie. Tam przy jednym z bunkrów ukrył w nocy pakiet dokumentów. Był teraz „czysty”. Nie miał przy sobie broni ani podejrzanych dokumentów. Śmiało szedł drogami i szosami w kierunku Grodna...
Nadchodził zmierzch. Siąpił drobny deszczyk, a w puszczy, między drzewami, podnosiła się mgła. Duży, sztabowy „Opel”, o barwie ochronnej, biorąc ostro zakręty, gnał szosą w stronę Białowieży. Tylne siedzenie zajmowali dwaj oficerowie w pogotowiu trzymający pistolety maszynowe i granaty. Byli to hauptmann Fahner i leutnant Schwind, pracownicy sztabu wywiadu „Wally-I” w Sulejówku.
Fahner spojrzał przez ramię kierowcy na szybkościomierz.
Zapiszczały hamulce. Zanim obaj jadący uświadomili sobie, dlaczego kierowca hamuje, zanim usłyszeli wystrzały, „Opel” ugodzony kilkoma kulami i trafiony w silnik zawirował na szosie jak bąk i runął do rowu.
Obaj oficerowie, przygotowani na taką ewentualność, lecz zaskoczeni błyskawiczną akcją, pomimo gęstego obstrzału wyczołgali się z unieruchomionego samochodu. Wpełzli do rowu. Przygwoździła ich do ziemi seria strzałów. Kierowca, brocząc krwią, wyczołgał się za nimi, ale utknął tuż przy rozbitym samochodzie.
Obaj nacisnęli spusty pistoletów automatycznych. Długimi seriami bili po gęstych krzakach, w których krył się niewidoczny przeciwnik. Ogień szedł na nich z dwóch punktów partyzanckiej zasadzki. Zmienili puste magazynki i seriami strzałów powstrzymywali nacierających.
Schwind poderwał się do biegu. Zagwizdały kule. Upadł. Fahner ogniem powstrzymywał nacierających. Schwind uskoczył za pień świerku. Rzucił granat i chyłkiem pobiegł dalej. Stracił z oczu szosę, rozbity wóz i ostrzeliwającego się tam Fahnera. Ale między drzewami dostrzegł sylwetki partyzantów. Zabiegali mu odwrót.
Przywarł do ziemi za pniem drzewa. Miał jeszcze tylko trzy magazynki amunicji. Zniszczył dokumenty osobiste. Postanowił bronić się do ostatka. Wiedział, że partyzanci jeńców nie biorą. Ostrzeliwał się krótkimi seriami, zmieniał puste magazynki. Zrozumiał, że to już jego ostatnie strzały, że za chwilę skończy się amunicja. Pierścień partyzantów zaciskał się wokół niego coraz bardziej.
Naraz z szosy dosłyszał strzelaninę, która przybierała na sile, i wybuchy granatów. Za chwilę zadudnił cekaem i doszły go głosy niemieckiej komendy. Znieruchomiał na chwilę, bo myślał, że to złudzenie. Uniósł głowę, jak gdyby nie wierząc, że nadeszła oczekiwana pomoc.
Atakujący zmienili front natarcia. Schwind wykorzystał ten moment i rzucił się w stronę szosy. Uderzenie i rozdzierający ból w prawym ramieniu rzuciły go na mech. Broń wypadła mu z ręki. Nie tracąc przytomności, lewą ręką ujął pistolet maszynowy i dalej strzelał krótkimi seriami.
Strzały partyzantów powoli oddalały się. Z gęstwiny leśnej wynurzyła się tyraliera żołnierzy. Schwind był uratowany.
Doprowadzono go do szosy i założono prowizoryczny opatrunek. Wrak „Opla” płonął, a tuż obok niego płonęły zwłoki kierowcy. Żar bijący od płonącego wozu nie pozwalał zbliżyć się do niego.
Żołnierze ułożyli na kocu zwłoki kapitana Fahnera, który zginął tuż przy szosie. Był posiekany kulami i poszarpany wybuchem granatu. Nie opodal stał duży ciężarowy wóz z przestrzelonym motorem i oponami, a za nim widać było inne wozy kolumny wojskowej. Ona to przypadkowo natknęła się na potyczkę Fahnera i Schwinda z partyzantami.
W drzwiach stanął leutnant Schwind. Prawą rękę miał w gipsie i na szynie.
Schwind opuścił głowę.
Schmaelslleger podszedł do telefonu i kazał dyżurnemu natychmiast połączyć się z gestapo w Wołkowysku.
Brzęknął dzwonek telefonu i pułkownik sięgnął po słuchawkę.
Po chwili ma linii zameldował się Białystok.
Schwind pytająco spojrzał na Schmaelsllegera.
Wartownik zatrzymał się, położył palec na cynglu pistoletu maszynowego i patrzył na przechodnia, który zadrzewioną alejką szedł wolno w jego stronę.
Po chwili z mroku wyłonił się oficer, który podszedł do stojącego cywila i oświetlił go latarką.
Oficer obejrzał go jeszcze raz w świetle latarki i spytał:
Nieznajomy w asyście oficera i wartownika minął bramkę, potem duży ogród i wszedł do hallu okazałej willi. Oficer wskazał mu fotel, zostawił przy nim wartownika, a sam odszedł.
Przybysz usiadł zmęczony i bez zainteresowania rozejrzał się po hallu, urządzonym z przepychem. Minęło kilkanaście minut, nim oficer wrócił.
Weszli na drugie piętro willi i prowadzący wskazał pokój. Nieznajomy zapukał.
Pchnął drzwi i wszedł do gabinetu.
Schmaelslleger patrzył chwilę na przybyłego, jak gdyby nie dowierzał własnym oczom.
W drzwiach stanął oficer.
A gdy dyżurny zamknął drzwi, pułkownik zwrócił się do Stangera:
Wszedł adiutant z tacą. Zapachniało kawą. Pułkownik napełnił kieliszki i zwrócił się do Stangera:
— Czy żyją, nie wiem. Nie wiadomo, co z nimi się stało.
Schmaelslleger, sącząc małymi łykami koniak, nie spuszczał wzroku ze Stangera, przyglądając się jego zmęczonej twarzy, nędznemu ubraniu. A ten opowiadał dalej.
Pułkownik skinął głową, a Stanger ciągnął opowieść.
Kieliszek, który Stanger niósł do ust, drgnął mu w dłoni, a twarz pobladła.
Stanger milczał chwilę, a pułkownik obserwował go spod przymkniętych powiek.
Naradzali się w trójkę: płk Schmaelslleger, mjr Zavelly i kpt. Clauser. Przed nimi na stole leżała teczka z napisem — „Geheim”. Były to akta personalne leutnanta Stangera.
— A więc sprawdził pan jego zameldowanie w Grodnie i w komendzie Białegostoku? — zwrócił się pułkownik Schmaelslleger do majora Zavellego.
Wozy minęły Drohiczyn. Szosa spadała tu zakrętem w dolinę i nieomal ocierała się o Bug. W pierwszym samochodzie siedział obok kierowcy Stanger, a na tylnym siedzeniu major Zavelly i kapitan Clauser. Za nimi mknął łazik frontowy wiozący pięciu saperów. Na wzgórzu, koło Zajęcznik, Stanger kazał kierowcy zatrzymać wóz.
Wozy ruszyły. Zza wzgórz wyłoniły się osmalone kikuty kominów i rumowisko spalonych Słoch Annopolskich.
Ruszyli na wzgórze. Za nimi szli saperzy, niosąc żelazne szpikulce, łopaty i aparaty do wykrywania min. Ze wzgórza roztaczał się rozległy widok na dolinę Bugu, lesiste wzgórza i wsie, położone po jego drugiej stronie. W dole czerniło się
spalenisko Słoch. Stanger