Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o duchach, upiorach, wiedźmakach i demonach Antologii patronują obrzędy nocy świętojańskiej zwanej też kupałą. Część pierwszą stanowią opowiadania polskich autorów: Romana Zmorskiego, Jana Barszczewskiego oraz Zygmunta Krasińskiego. Duchy i demony, wiedźmy i wiedźmaki, leśniaki i rusałki przewijają się w opowieściach rozgrywających się od Pomorza, Mazowsza i Śląska po Białoruś. Część druga to opowiadanie Jin Yonga, zwanego chińskim Tolkienem, oraz opowieść Antona Straszimirowa o Rodopach. Antologia zawiera także dotąd niepublikowane w Polsce opowiadania Oscara Wilde’a, Mrs Henry Wood, którą pokochali polscy miłośnicy historii z dreszczykiem, oraz publikującej pod pseudonimem Theo Gift pisarki Dorothy Boulger, w których znajdziemy nadprzyrodzone zjawiska, nawiedzone dwory, pokutujące duchy i nieuchronność przeznaczenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 525
Jan Barszczewski
Obrzędy związane z Nocą Kupały znane są prawie wszystkim ludom słowiańskim. Na Białorusi dwudziestego trzeciego czerwca, po zachodzie słońca, odbywa się Kupalnia, czyli Święto Kupały. Tej nocy wszyscy szukają skarbów. Najszczęśliwszy jest ten, komu uda się znaleźć i zerwać kwiat paproci. Dzięki niemu uzyskuje wzrok, który pozwala wniknąć w głąb i dojrzeć ukryte skarby — skrzynie pełne złota. Może mieć tyle bogactw, ile zechce. Młodzież wyczekuje wschodu słońca wokół palących się smolnych drew i nierzadko uprawia miłosne igraszki w pokrytej rosą trawie. Całą noc słychać śpiewy, w tym pieśń taką:
Jan się z Marią wspięli,
By zażyć kąpieli,
Gdy się w sobie zanurzyli,
Brzegów nie widzieli.
Gdy Jan pływał w Marii,
Woda się burzyła,
A gdy Maria w Janie,
Trawa się ścieliła.
Noc Kupały w tych północno-wschodnich stronach Białorusi pełna jest nadzwyczajnych zjawisk. Jak wieść gminna niesie, jest to noc radości i zabawy dla wszelkich istot, nie tylko dla ludzi. Rybacy podziwiają lustra jezior pokryte białym, jakby księżycowym blaskiem. Nawet w pogodne noce, gdy nie ma wiatru, błyszczące fale, uderzając w brzegi, rozpryskują krople, które jak gwiazdy świecą się w powietrzu. Ten piękny i czarodziejski widok zachwyca nie tylko ludzi. Na zarośnięte trzciną brzegi jeziora przybywają dzikie kaczki i inne ptaki wodne zwabione migocącym światłem. Unoszą się stadami w rozbłyskujących kroplach wody, podświetlanych księżycowymi promieniami.
W lasach w tę noc także drzewa nabywają zdolność wędrowania z jednego miejsca do drugiego. Rozmawiają z sobą, szumiąc gałęziami. Powiadają, że ktoś, kto tej nocy zabłąka się w lesie i odnajdzie kwiat paproci, zyska nie tylko zdolność odnajdywania skarbów. Dostrzeże także dziwy nadzwyczajne w przyrodzie. Zrozumie mowę każdego stworzenia. Usłyszy, jak dęby schodzą się z różnych miejsc i tworzą koło, by niczym wojenni weterani prowadzić rozmowy, wspominając swe bohaterskie czyny. Także lipy i brzozy gromadzą się w wybranych miejscach. Ten, kto znajdzie kwiat paproci, może usłyszeć wypowiadane wobec siebie słowa uwielbienia przez lipy i brzozy. Peany o ich piękności. Spotykają się także graby i cisy, które na pierwszy rzut oka wyglądają bardzo egzotycznie. Przybyły do gęstwin leśnych z dworskich i pałacowych ogrodów i parków, są klasycznie przystrzyżone i dumnie wyprostowane. Opowiadają sobie o amorach dworskich dziewcząt i swawoli paniczów. Tych niemoralnych i gorszących opowieści z oddali słuchają z pogardą zadumane sosny i jodły. Wiece swe mają także wierzby stojące nad rzeką. Takie dziwy dzieją się aż do wschodu słońca.
Po tej bezsennej, ale i pełnej radości nocy nadchodzi wschód słońca. Jest on wielce osobliwy. Tłum weselącego się ludu kończy pieśni i tańce i w milczeniu kieruje oczy ku niebu. Wypatruje na wschodnim niebie spektaklu jak na teatralnej scenie. Gdzieś wysoko, w oddali, za chwilę pojawi się nadzwyczajny widok. Słońce wschodzi wolno ponad góry i lasy i przed oczyma całego ludu rozsypuje po niebie tarczę słoneczną w drobne migoczące iskierki, by za chwilę znów złączyć je w jedną ognistą kulę. Otacza się mnóstwem tęczowych kół i pulsuje światłem, kręcąc się wokół swej osi. Zjawisko to powtarza się kilka razy. I w taki sposób słońce corocznie odgrywa główną rolę dwudziestego czwartego czerwca o świcie.
Tym dziwnym kupałowym obrzędom towarzyszy też wiedza co do właściwości cudownych ziół. Trawa zwana razryw ma wywierać dziwny wpływ na żelazo, rozrywa zamki i kruszy kajdany. Kosa na łące w czasie sianokosów, jeżeli na nią się natknie, pęknie na kilka części. Pieralot to zioło latające. Powiadają o nim, że posiada władzę przenoszenia się z miejsca na miejsce. Kwiat pieralotu ma tęczowe kolory. Jest nadzwyczajnie żywy i piękny, a w locie swoim nocą błyska jak gwiazdka na niebie. Szczęśliwy, kto to zioło zerwie. Nie dozna przeciwności w swym życiu. Wszystkie jego pragnienia będą natychmiast spełniane. Nazywają je zielem szczęścia. Ludzie, marząc o szczęściu na tej ziemi, stworzyli rozmaite niesamowite historie. Starożytni Grecy i Rzymianie oddawali pokłon ślepej Fortunie, co kręcąc wiecznie obracające się koło, wznosi ludzi ponad obłoki, by potem pogrążyć ich w przepaści. Lud białoruski wymyślił sobie latające ziółko, za którym pędząc, niejeden zabłądził i nie powrócił do swej rodzinnej chaty.
I ja, szukając go gdzieś daleko, porzuciłem te rodzinne strony, gdzie upłynęły najpiękniejsze dni mojego życia. Teraz, mieszkając w północnej stolicy, spoglądam na teatr wielkiego świata. Czytam księgę, co niekiedy śmieszy, niekiedy wyciska łzy, a jest to księga serc i charakterów ludzkich.
Rodzinna ziemio, twe góry wyniosłe,
Łąki i wody w krąg trzciną obrosłe,
I lasy, gdzie blask nie przenika słońca,
Zawsze się w moim malują wspomnieniu,
W zielonej barwie, w wiosennym promieniu,
Jak gdyby obraz jaki czarujący.
Brzmi w mej pamięci tęskny śpiew rolnika
I samoistna pasterska muzyka,
Kiedy w rozległych borach nad jeziorem
Echo powtarza dźwięk kobzy wieczorem;
Lub gdy się chłodząc, gmin wieczornym cieniem,
Po dziennych trudach, pod niebios sklepieniem,
Przed domem w grono zebrany siada
I słucha, kiedy starzec opowiada
Niegdyś od przodków słyszane zdarzenia;
Od pokolenia te do pokolenia
Idąc, o dawnych wspominają ludach,
O bohaterach, o wojnach, o cudach!…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Jan Barszczewski
Nie wszystko nam w życiu zdarza się widzieć, lecz opowiem to, co słyszałem od mojego sąsiada o nieszczęśliwym człowieku, którego wiedźmak zamienił w wilka i on przez wiele lat cierpiał, błąkając się po lasach — tak zaczął Jakusz.
W pewnej wiosce, niedaleko miasta Newla, żył włościanin. Znali go sąsiedzi i inni też go pamiętają, nazywał się Marka. Dziwne było jego życie; nigdy nie widziano go wesołego, zawsze był smutny, jakiś niespokojny, jakby coś utracił. Towarzystwo i wesołe życie były mu obce. Gdy ludzie szli na jarmark pohulać, potańcować lub zbierali się w karczmie, by zabawić się w dni wolne od pracy, on zawsze siedział samotny w domu lub błąkał się po polu smutny i zamyślony.
Niektórzy pytali go o przyczynę takiego zachowania. Jego odpowiedź brzmiała: wiele cierpiałem, nic mnie już na świecie nie pociąga, umarłem dla świata.
Sąsiad mój bardzo się z nim przyjaźnił i właśnie jemu pewnego razu Marka opowiedział swoją historię.
— Były czasy, kiedy i ja byłem wesoły. Żadna zabawa, żaden jarmark nie obszedł się beze mnie. Śmiechy i tańce były mi tylko w głowie. Nie trwało to jednak długo. Poznałem Alonę. Piękna to była dziewczyna i miała bogatych rodziców. Ze wszystkich okolicznych panien, jakie znałem, ona najbardziej mi się podobała. Robiłem wszystko, by się z nią jak najczęściej widywać, by jak najdłużej przebywać w domu jej rodziców. Każdym swym zachowaniem okazywałem jej miłość. Odwzajemniała me uczucie i to okazało się przyczyną mojego późniejszego nieszczęścia.
Wielu starało się o rękę Alony, między innymi Jura. Miał on nad wszystkimi przewagę. Szpiegował i donosił o wszystkim dziedzicowi, za co ten był mu bardzo wdzięczny. Pan we wszystkim więcej pozwalał Jurze niż innym. O każdej porze miał prawo łowić ryby w jeziorach pańskich, tanio nabywał bydło i z korzyścią innym je sprzedawał. Często był posyłany do miasta, by kupować rozmaite sprawunki dla dworu. Przy każdej takiej okazji zawsze trochę odłożył do swojej kieszeni. Oszukując w handlu i okradając pana, stał się bogatym. Miał wielu przyjaciół i przychylność dworu. Pan uważał go za najwierniejszego sługę. Lubił go i wierzył mu bardziej niż innym.
Będąc zaufanym dziedzica, posłał swatów do Alony, lecz ci powrócili z odmową. Alona wyznała przed rodzicami, że nie chce wyjść za Jurę.
Jura, usłyszawszy taką odpowiedź, mówi: „Tu się wola Alony nie liczy. Liczy się wola dziedzica. Nie chce z własnej, nieprzymuszonej woli mnie poślubić, to zrobi to pod przymusem”.
Jak powiedział, tak poszedł do dworu. I wola jego została spełniona. Nakazano Alonie wyjść za niego za mąż.
Sąsiedzi, którzy wiedzieli o mojej miłości do Alony, zaczęli ze mnie szydzić. Drwili z mej bezsilności, z bezsensownej miłości, jak i z odwagi, z jaką chciałem wszystkich, nawet bogatszych, pokonać w walce o jej rękę. I nieraz zraniony tymi uszczypliwymi uwagami, wyprowadzony z równowagi, powiadałem, że Jura niedługo straci pańską łaskę i że wyjdą na jaw oszustwa i kradzieże, dzięki którym nieuczciwie zgromadził on pieniądze. Alona byłaby szczęśliwsza, gdyby wyszła za mąż za biednego, lecz uczciwego człowieka.
Gdy Jura posłyszał to, co o nim mówiono, postanowił zemścić się przy pierwszej sposobności.
Nadszedł dzień wesela. Rodzice Alony, wiedząc o mej miłości do ich córki, mówili mi, że woli pańskiej nie da się zmienić, mimo że bywa ona niesprawiedliwa i bezlitosna. Radzili, żebym pogodził się z losem. Żebym był nadal ich przyjacielem i przyszedł na wesele. Chociaż niechętnie, zgodziłem się na to.
Wesele było huczne, gości zjawiło się więcej niż na jarmarku, bo oboje nowożeńcy byli bogaci. Przybyli ludzie z całej okolicy. W kilku miejscach pod odkrytym niebem były śpiewy, tańce i muzyka. Alona była bogato ubrana, wszyscy jej życzyli szczęścia i dobrego pożycia. Na wesele przyjechał sam dziedzic. Jura częstował go sutym posiłkiem. Pan rozmawiał z nim, przechadzając się między bawiącymi się gośćmi. Nowożeniec szybko zauważył mnie w tłumie weselników. Stałem smutny, bo i z czego miałbym się radować? Nic mnie nie bawiło, odwrotnie, radość i wesołość gości wywoływała we mnie tylko żal i tęsknotę. Jura patrzył na mnie i śmiał się z satysfakcją, szyderczo. Odwrócił się i poszedł dalej z panem.
Po pewnym czasie podchodzi do mnie dudziarz Arciom, człowiek stary, i mówi: „Dlaczego się smucisz? Napij się ze mną wódki, a będziesz się weselić jak i inni”. Wziął mnie za rękę i ciągnie do stołu, gdzie były pełne butelki i zakąski. Nie odmówiłem jego prośbie. Wypiliśmy po dwa kieliszki wódki. Wówczas ktoś nieznajomy, patrząc na mnie z boku, powiedział z uśmiechem: „No, teraz to byśmy potańcowali!”. Arciom szybko mnie zostawił, wziął swoje dudy i zaczął grać, a mnie jeszcze większa dopadła tęsknota.
Niewiele zeszło czasu, aż podchodzi do mnie mój sąsiad i patrząc mi w oczy, mówi: „Dlaczego twoje spojrzenie jest tak straszne jak u zwierza jakiego?”. Drugi się odezwał: „Ale doprawdy twoje oczy świecą się jakby wilcze”. Inni stojący obok powtórzyli to samo, spoglądając na mnie ze strachem. Nie wiem, co się wówczas ze mną działo. Zadrżałem cały. Zdawało mi się, że ci ludzie życzyli mi czegoś najgorszego.
Alona, stojąc niedaleko mnie, rozmawiała z matką, nagle spojrzała na mnie i przerażona krzyknęła: „Ach, co się z nim dzieje?! Patrz, matko, jakie straszne są jego oczy, niech jak najszybciej pójdzie sobie do domu”.
Słysząc te słowa Alony, poczułem się, jakby piorun we mnie uderzył. W oczach mi się zaćmiło, przytomność straciłem. Uciekłem z wesela i nie miałem pojęcia, dokąd się udać. Biegłem drogą i spotkałem kobietę. Ta, prowadząc maleńkie dziecko za rękę, krzyknęła do mnie: „Ach, nie patrz na moje dziecko, zabijesz go tym swoim strasznym spojrzeniem!”. Uciekłem od przestraszonej kobiety i pobiegłem przed siebie. Ledwo się zbliżyłem do mojej chaty, a tu pies mój mnie nie poznał i zaczął na mój widok wyć. Na próżno starałem się go uspokoić. Nie byłem w stanie wydobyć z siebie żadnego ludzkiego głosu. Jęki moje podobne były do wycia, trwoga dopadła mnie okropna. Parobek mego sąsiada, patrząc na mnie z zadziwieniem, pytał, co to znaczy. „Twoja twarz i ręce obrosły sierścią”. Gdy spojrzałem na siebie, nieprzytomny uciekłem z domu i pobiegłem w pole. Bydło pasące się na łące spłoszyło się na mój widok, psy się rzucały. Czym prędzej ukryłem się w lesie.
Biegłem przez bory i dzikie zarośla, wreszcie padłem pod cieniem gęstych jedlin. Popatrzyłem na swe ciało i zobaczyłem, że moje ręce i nogi przemieniły się w wilcze łapy. Chciałem zapłakać nad moim nieszczęściem, ale tylko straszne wycie wydobyło się z moich piersi.
Błąkałem się po górach i lasach pod postacią strasznego zwierza. Myśli i uczucia we mnie zostały ludzkie, pamiętałem przeszłość i ciągle myślałem o tym, co się ze mną stało. Opanowała mnie okropna rozpacz, nie wiedziałem, czy będzie kiedyś koniec mojego nieszczęścia. W krzakach szukałem gniazd ptasich, by znaleźć pokarm. Polowałem na zające i inne słabe zwierzęta. Tym się żywiłem. Nie zbliżałem się do siedlisk ludzkich. Wiedziałem, że dla ludzi jestem wrogiem i że przy pierwszej lepszej sposobności będą chcieli mi życie odebrać. Ale ja nie chciałem im wyrządzić żadnej krzywdy.
Nieraz w niedzielę słyszałem głos dzwonów kościelnych i wyciem błagałem Boga, by się zlitował nad moim losem. Wśród głuchej nocy wiele razy chciałem podejść do kościoła, lecz psy, wypadając ze wsi, ścigały mnie. Niekiedy słyszałem krzyk ludzi i wystrzały. Szybko uciekałem do lasu, aby skryć się przed niebezpieczeństwem. Każdego ranka, wyjąc, witałem wschód słońca i prosiłem niebo o jakikolwiek posiłek.
Jesienną porą, w zimne noce, drżąc przemoczony od deszczów, kryłem się pod gęstą jedliną. Szum wiatrów przywoływał we mnie smutne wspomnienia przeszłości. Podczas zimy nieraz kilka dni byłem bez jedzenia; wycieńczony głodem, wytrzymując najokropniejsze mrozy, błąkałem się po polu, aby znaleźć jakikolwiek pokarm. Sen mój zawsze był krótki i ciągle w nim marzyłem o tym, co przeżyłem w przeszłości. O domu rodzinnym, towarzyszach z młodości, sąsiadach, z którymi żyłem w przyjaźni. O mojej miłości do Alony. O zabawach, o rozmowach naszych, o jej spojrzeniu wesołym. O jej smukłej postaci w pięknym ubiorze, z kwiatami na głowie. Pojawiała mi się we śnie, jakby na jawie. Niekiedy widziałem ją niespokojną. Uciekała ode mnie. Z okropną trwogą pędziła przed siebie, jakby Arciom podczas jej wesela poczęstował mnie zaczarowaną wódką, która mnie przemieniła. Budziłem się cały drżący.
Mijały lata, a ja żyłem w tej okropnej postaci, biegałem po świecie ogarnięty ciągle smutkiem i przerażeniem. Zaczęła się we mnie rodzić nienawiść ku ludziom. Rosła, gdy rozważałem ich obłudę, niesprawiedliwość i nieżyczliwość dla równych sobie. Podjąłem postanowienie, by szkodzić im we wszystkim, jak oni szkodzą jeden drugiemu w każdej możliwej sytuacji, aby tylko dla siebie jakąś korzyść wyciągnąć. Napadałem więc na ich bydło i ptactwo domowe, gdy tylko to było możliwe, niszczyłem ich dobytek.
Pewnego razu, pamiętam jak teraz, była to wiosna, las się zielenił. Dni stały się jasne i ciepłe. Zakradłem się brzegiem lasów do wsi, w której żył Arciom. Wszedłem na pagórek i spostrzegłem, jak pastuszkowie chodzą koło bydła. Arciom orał pole, niedaleko krzaków bawiła się dziewczynka. Przywołał ją do siebie. Wołał na nią Hania. Posłał ją do chaty. Pobiegła, wróciła i znów stała przy gęsiach.
Domyśliłem się, że to jego córka. Gdy spoglądałem na nią i jej ojca z gęstwiny lasu, rozpalił się we mnie gniew zemsty. Arciom, ten niegodziwy człowiek, doprowadził mnie do tego, kim jestem. Przez niego przemieniłem się w strasznego wilka, przez niego prowadzę straszliwe życie. Niechże i on jęczy nad stratą swojego dziecka. Wypadłem z lasu, porwałem dziewczynkę. Na krzyk córki wybiegł zrozpaczony ojciec, wołając sąsiadów na pomoc. Słyszałem krzyki pastuchów i pędzące w moją stronę psy. Kłami raniły do krwi, lecz nic mnie nie mogło powstrzymać. Skryłem się szybko pośród drzew. Niosłem swoją zdobycz coraz dalej i dalej w gęstwinę borów, skąd już nie mogła powrócić do domu. Rzuciłem ją na ziemię. Długo leżała nieprzytomna, lecz gdy odzyskała świadomość, rozpaczliwym głosem zaczęła wołać na pomoc rodziców. Błąkała się po lesie. Głos jej i płacz ginął jednak wśród gęstych sosen i jodeł, a ja, ciesząc się z mej zemsty, porzuciłem ją bez szansy na ratunek.
Oddaliłem się z miejsca, gdzie była ta nieszczęsna ofiara mej złości. Krótko się cieszyłem z mej zemsty. Gdy minął zapał gniewu, uświadomiłem sobie, że cierpieć będzie Hanka, niewinna ofiara. Chciałem ją odnaleźć, ale nie zdołałem. Głucho było w lesie i nie mogłem usłyszeć jej głosu. Ogarnął mnie niemożliwy do zniesienia smutek. Zrozumiałem, że zemsta nie może usunąć cierpienia. Cokolwiek pomyślę, wszędzie zaraz prześladuje mnie rozpacz ojca, lament błąkającej się córki i psy, które goniąc mnie, raniły do krwi zębami. Zdawało się, że wszędzie mnie dopadają. Biegłem z jednego lasu do drugiego, nigdzie spokoju znaleźć nie mogłem. Nie mogłem zasnąć. W czasie spoczynku ciągle się odzywał we mnie rozpaczliwy głos ojca, lament córki i psy szarpały moje ciało.
Pewnego dnia zobaczyłem kilku włościan, niegdyś mi znajomych. Skryli się przed południowym gorącem w cieniu drzew. W pobliżu chodziły wyprzężone konie. Podkradłem się do tych mężczyzn i ukryty za krzakiem słuchałem, o czym rozprawiali między sobą. Jeden z nich mówił o mnie: „Podobno Marka błąka się po lasach pod postacią wilka… Gdzie jest teraz? Szkoda tego człowieka, już lat kilka mija od jego nieszczęścia. Gdyby od razu trafił do wiedźmy Aksini, która łatwo przemienia ludzi w zwierzęta i znów przywraca ich do pierwszego stanu, to może by do nas wrócił? Nie wiem, gdzie ona żyje, słyszałem jednak, że niedaleko od tych naszych gór i lasów”.
Radosna to była dla mnie wiadomość. Postanowiłem przeszukać wszystkie lasy i góry w okolicy, by znaleźć chatę Aksini. Kilka nocy i dni bez odpoczynku przeczesywałem dzikie bory i szczyty gór wysokich. Docierałem do miejsc odludnych, sądząc, że tam się ukrywa ta wiedźma.
Pewnego dnia z gęstego lasu wyszedłem w dolinę. Ranek był jasny i cichy. I cóż widzę? Po trawie biegnie kotka. Szyję i łapki ma białe, grzbiet w paski jasno- i ciemnopopielate. Oczy jej świecą i rzucają przenikliwe spojrzenie. W sprężystym podskoku chwytała łapkami motyle latające wśród kwiatów. Ukryty za krzakiem, długo patrzyłem na jej wesołe podskoki i igraszki. Wreszcie opanowała mnie chęć schwytania kotki, rzuciłem się na nią. Lecz ona niby wiatr lekko skoczyła w bok i pobiegła na wzgórek. Doganiam ją i już, już mam ją złapać, a ona przeobraża się w srokę i frunie ponad ziemią. Pędzę za nią i widzę chałupę samotną. Sroka siadła na dachu i błyskawicznie przemieniła się w kotkę. I nagle zobaczyłem gromadę kotek o rozmaitym ubarwieniu. Jedne na dachu, inne na parapetach okiennych, a jeszcze inne na podwórzu. Wszędzie widziałem kotki.
Zrozumiałem, że to tu mieszka wiedźma… Długo myślałem, czy iść do niej. Przecież, jak zobaczy mnie pod postacią wilka, to mnie przegoni. Muszę czekać cierpliwie, aby ją gdzie spotkać na przechadzce. Uniżenie się jej pokłonić do nóg i błagać o litość nad moim losem. Cofnąłem się i skryłem w gęstym chruśniaku, i czekałem okazji.
Słońce skryło się za lasami i górami. Gęsty bór pokrył wieczorny zmrok. Tylko na otoczonym łozą jeziorze błyskały w wodzie resztki słonecznych promieni. Widzę, jak wszystkie kotki, z domu, z dachu i z podwórza, tłumnie pobiegły na łąkę. Zrywają zębami jakieś zioło i w jednej chwili przemieniają się w uwodzicielskie dziewczyny. Rozbiegają się między krzaki, śpiewają pieśni i tańcują w blasku księżyca. Inne zrywają kwiaty i plotą wianki. Pobiegłem i ja na ich łąkę. Zapamiętałem zioło, które zrywały. Był to drobniutki błękitny kwiatek. Szybko go zerwałem i połknąłem. Spojrzałem na siebie i zobaczyłem człowieka, a nie wilka. Radośnie wmieszałem się w tłum fruwających rusałek. Biegałem z nimi, tańcowałem, radowałem się. Zupełnie zapomniałem o swoim nieszczęściu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki