Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jan Stec, skompromitowany dziennikarz, wyrusza do Krościenka nad Dunajcem, by odnaleźć spokój i poukładać swoje sprawy po głośnej aferze. Uzależniony od alkoholu musi stawić czoło nie tylko swoim demonom, ale również tajemniczej sile. Już wkrótce przekona się, że jest coś gorszego od śmierci.
"Dusze czyśćcowe" to hołd dla Stephena Kinga. Autor nawiązuje w swym dziele do takich powieści jak 1408, Lśnienie czy Smętarz dla zwierzaków. Nie brakuje też odniesień do twórczości takich pisarzy jak Graham Masterton czy James Herbert.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 150
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tego autora w Wydawnictwie WasPos
Kamieniarz
Dusze czyśćcowe
W PRZYGOTOWANIU
Mężczyzna z pokoju numer 18
Tańcząc z cieniami
Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka
Copyright © by Karol Fitrzyk, 2023Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Magdalena Czmochowska
Zdjęcie na okładce: © AI
Ilustracje wewnątrz książki: pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-521-2
Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
Dla Buffona, najlepszego psa na świecie
Alkoholizm jest świadectwem klęski, której doznało w człowieku jego poczucie rzeczywistości, klęski poniesionej wobec marzenia. Mamy tutaj przykład alienacji człowieka rzeczywistego przez człowieka marę, człowieka upiora. Alkoholizm jest efektem tego, że człowiek zupełnie nie rozumie świata ani samego siebie.
Jak żyć?,Józef Tischner
I
– W porządku?
Nie stać mnie było na odpowiedź. Jej głos docierał do mnie z innego wymiaru. Słyszałem go, czułem, jak rozchodzi się dookoła, ginąc w ramionach obojętności. Wolałem pozostać w swojej krainie, gdzie chłodne lustro działało jak balsam po poparzeniu.
– Janek, słyszysz mnie?!
– Tak. W porządku.
Z trudem przełknąłem ślinę, a kurwy cisnęły mi się na usta. Łzy tkwiły w moich oczach, pot zalewał mnie niczym dzika fala, zimna woda zadziałała jedynie przez moment. Teraz patrzyłem, jak po bezpłciowym zlewie płynie, tworząc symetryczny lej. Łazienki w publicznych ośrodkach sprawiały wrażenie czyśćca, lecz nie takiego, w którym człowiek pozbywa się bakterii, ale miejsca, gdzie każdy pozbywa się negatywnych myśli przed opuszczeniem publicznej strefy. Swoje katharsis utraciłem lata temu, dziś patrzyłem na wstrętną mordę, pełną czerwonych plam, z tłustymi włosami, kilkudniowym zarostem i oczami płonącymi od braku alkoholu. Z trudem utrzymywałem się na nogach, lecz powaga sądu wojewódzkiego i mnie doprowadziła do namiastki trzeźwości.
– Janek, jeśli potrzebujesz jeszcze czasu, to powiedz. Zaczekam na zewnątrz.
W odbiciu dostrzegłem Kamilę, wyglądała na zagubioną i pogrążoną w minionej chwili.
Werdykt sądu padł niczym strzał przy egzekucji, choć skazaniec ostał się przy żywych. Cisza, która poprzedziła słowa sędzi, obróciła się w dziki jazgot. Krzyki, głuche szmery, trzaski przeskakujących klatek w aparatach i odgłosy walki o lepszą pozycję do koryta. Gdy lud wyda wyrok, to żadna instancja nie ma racji bytu.
Zostałem skazany przez ludzi, kolegów dziennikarzy, opinię publiczną, a nawet najbliższych. Winny zabójstwa i uniewinniony przez sądy sterowane ręką premiera.
Fakt, gdyby nie alibi od premiera, byłbym zza kratami. Gdyby nie kłamstwo wypowiedziane przez głównego sterownika tego okrętu, zostałbym skazany za podwójne morderstwo dwójki informatorów w największej aferze ostatnich lat. Na szczęście słowo „gdyby” często istnieje w realnym świecie i tacy szczęściarze jak ja nadal mają fart.
– Kurwa, daj mi jeszcze chwilę.
Kamila nie odpowiedziała. Tylko wpatrywała się we mnie niczym w dzikie zwierzę, po którym można się wszystkiego spodziewać. Jej oczy były ciemne i pełne niedowierzania, jakby ciągle lustrowała mnie w obawie przed prawdziwym ja.
– Oni nie odpuszczą. Wiesz, jak to działa. Musisz przez to przejść.
– Tak, mam za swoje. To chciałaś powiedzieć.
– Nie. Nie…
Jej mina przypominała mi o złych wyborach, rzeczach, które spierdoliłem i których nigdy nie powinienem był zrobić.
A jednak zrobiłem.
– Nie pierdol. Mam za swoje. Przecież sam nikomu nie przepuszczałem.
Moja twarz niemal parzyła, czerwone plamy obnażały moją słabość, poprzez rozedrgane dłonie próbowały przedrzeć się resztki wody, zanim ochrzci ona moją koszulę kroplami wstydu.
– Janek…
– Przestań, proszę. Oboje robimy w tej branży od kilku lat. Wiemy, jak ten kurwidołek działa. Każdy musi zostać potępiony. Sądy to jedno, a wina to drugie. Dla nich to ja odjebałem informatorów i nic tego nie zmieni.
Odruchowo spojrzałem na nią, odbicie w lustrze mówiło zacznie więcej niż słowa, które padły w ostatnich miesiącach. Ona mi nie ufała, w jej oczach wciąż byłem podejrzanym o podwójne morderstwo.
– Musisz się odciąć.
– To nic nie da. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Skoro trwa polowanie, to trzeba gnać za zwierzyną do momentu, aż padnie. Sami to robiliśmy.
– Nie musisz uciekać. Wystarczy…
– Przestań! – przerwałem jej, zanim mój gniew przekroczyłby barierę trzeźwego myślenia.
Z całych sił ścisnąłem blat, by nie popaść w furię, w której słowa padają niczym grzechy śmiertelne.
Jeszcze przed wejściem do sali uratowałem się porządnym łykiem whisky, był na tyle solidny, że woń alkoholu rozchodziła się po sali niczym poranna mgła. Teraz jedyne, o czym marzyłem, to znów utonąć w ramionach mojej trucizny. Twarda powierzchnia piersiówki przylegała do mojej klatki. Chłód jej metalowej obudowy zapewniał bezpieczeństwo niczym koło ratunkowe wokół dryfującego rozbitka na środku oceanu.
– Zaczekaj przed ubikacją. Potrzebuję chwili samotności. Sama rozumiesz… – Popatrzyłem jej w oczy.
Nawet nie łudziłem się, że dotarła do niej sugestia o potrzebie fizjologicznej. Zdawałem sobie sprawę, że i ona wie, co się stanie, gdy pozostawi mnie samego.
Jej wyjście zdradził rozwścieczony tłum, który wykorzystał moment otwartych drzwi, by obrzucić mnie stertą wyzwisk. No cóż, sam byłem sobie winien.
Odurzająca gorycz alkoholu tumaniła mnie z każdym łykiem. Jedynie w samotności byłem sobą, gdy gra pozorów odchodziła na bok, a ognista ciecz rozlewała się po podniebieniu. Jeszcze dwa lata temu nie potrafiłem przełykać alkoholu niczym wody, dziś gardło przyjmowało kolejną dawkę whisky z dzieciną łatwością.
Łapałem powietrze, z trudem trzymałem się na nogach, hałas z zewnątrz stawał się coraz bardziej odległy, a poczucie winy – zapomnianym snem. Chyba już mogłem rzucić się na pastwę sępów. To zabawne, gdy kojot sam staje się mięsem. Każdy łańcuch pokarmowy ma swój początek i koniec. Nie spodziewałem się, że mój będzie miał kres w szponach towarzyszy niejednej fety.
Poprawiłem cuchnącą koszulę, ułożyłem włosy, niechybnie spojrzałem w lustro, moja twarz zdradzała wszystko. Wyglądałem na winnego i takiego mnie ukrzyżują, więc dam im to, czego chcą.
Szedłem pewnym krokiem pomimo sowitej dawki alkoholu we krwi. Wyprostowany, z pustym wzorkiem, niczym socjopata, którym chyba się stawałem. Klamka była plastikowa, ciepła z kilkoma rysami, drzwi otworzyły się bez najmniejszego oporu. Błysk fleszy oślepił mnie niczym zwierzynę na środku drogi. Jak i ona czułem się zagubiony. Po latach pracy w mediach trafiałem na przeciwny front. Niestety, walka była nierówna i stałem się bezbronny.
Kamila znienacka złapała mnie za ramię i pociągnęła w stronę schodów. Ochrona oddzielała nas od wygłodniałej prasy i wściekłych społeczników. Wyzwiska tworzyły mozaikę wulgarnego leksykonu, jakiś starszy facet rzucał we mnie plastikowymi kubkami, pewien fotograf padł na podłogę, powalając kolejnych reprezentantów mediów. Swoisty efekt domina przez moment mnie chronił, po chwili dopadli mnie kolejni.
Pytania zalewały mnie z każdej strony. Zwrot „pan” padający z ust ludzi, o których wiedziałem niemal wszystko, budził irytację. Dziennikarka z popularnej stacji miała na koncie lata niewierności, dwie aborcje i awans za sprawą klęczenia przed redaktorem naczelnym.
To ja jednak byłem w tej rozgrywce potworem obdartym z całej moralności.
Niemal jak drzewo wyrósł przede mną dawny kolega. Razem studiowaliśmy dziennikarstwo, ja osiągałem sukces on nie, teraz stałem się windą dla jego awansu. Odepchnąłem go odruchowo, z trudem trzymając pion.
Kamila ciągnęła mnie niczym ślepca, nie dostrzegłem końca korytarza. Jedynie morze ludzi, które zdawało się nie mieć końca. Wymioty domagały się ujścia, pulsująca głowa spychała mnie ku ziemi. W moim alkoholizmie był to chleb powszedni – zawroty głowy, drżenie rąk i notoryczna migrena. Jedynie po kilku głębszych czułem świat w pełnym wymiarze. Z całą gamą mroku i ludzkiego egoizmu.
– Trzymaj mnie mocno!
Jak kula obok mojego ucha przeszła kolejna wypowiedź Kamili. Rola anioła stróża jej służyła, tylko w takim układzie funkcjonowaliśmy jak typowa para.
– Wyprowadź mnie wreszcie.
Po kilku krokach pojawiły się i one – schody, o których piosenka Led Zeppelin brzmiała mi podczas nauki do matury z polskiego. Dziś prowadziły w przeciwnym kierunku, a kolejna fala ludzi czekała na ucztę.
Z trudem pokonałem kolejne stopnie, śliska barierka była jak Judasz, lecz i ona musiała dać dzisiaj za wygraną. Jeszcze jeden i będę o osiem metrów od drzwi wyjściowych. Następne kroki stawiałem bez większej uwagi, myśli powracały do sali rozpraw, gdzie uciekłem od stryczka. Raz jeszcze spojrzałem w stronę pogrążonych w żałobie rodzin, ich łzy karmiły moje wnyki. Wyrok rozchodził się po sali, a krzyk zdawał się nie mieć końca. Aż lodowate powietrze uderzyło mnie w twarz, przymglone niebo sprawiło, że nadal czułem się jak w pułapce.
Wynajęty uber czekał z otwartymi drzwiami, lecz kolejni obrońcy praworządności blokowali nam wejście. Lincz przybierał na sile, z każdej strony napierała bezduszna siła, czułem, jak gniew rozpiera zebranych dookoła, a jedynie ja mogłem położyć temu kres.
Odpychałem kolejne osoby, moja agresja będzie zdobić wszystkie wydania wieczornych wiadomości.
Podejrzany o podwójne zabójstwo atakuje zgromadzonych przed sądem – ta narracja wybrzmi w milionach domów, tworząc obraz Jana Steca, dziennikarza, pupilka premiera i mordercy, któremu się upiekło.
Wnętrze samochodu było przyjemne, skóra opinała mnie niczym matczyne ramiona, lecz zamiast bezpieczeństwa czułem niepokój. Obce twarze krążyły wokół szyb, ich dłonie odbijały się z rosnącą wrogością, jakby gniew, którego doświadczyłem, był jedynie preludium do wybuchu prywatnego Czarnobylu.
Uber ruszył, dopiero po chwili dostrzegłem siedzącą obok Kamilę, próbowała chwycić mnie za dłoń. Nagle była nieśmiała niczym nastolatka z kółka różańcowego, wiedziałem, że spogląda na mnie, choć sam patrzyłem w przeciwnym kierunku. Czułem, że muszę coś powiedzieć. Wylanie złości byłoby na miejscu, lecz podziękowania byłyby bardziej zgodne z etyką zaszczutego palanta, ale to ona przerwała przytłaczającą ciszę.
– Musisz się bronić.
– Oni już uznali mnie za winnego. Zresztą, nie mam jak się bronić.
– I pozwolisz, by to trwało?
– Nie wiem. Po kilku tygodniach sytuacja się wyciszy. Znajdą się nowe afery i breaking newsy godne jedynek.
– A ty? Co chcesz teraz robić? Mówiłeś, że planujesz opisać swoją wersję. Wiesz, że wydawca nadal stoi za tobą murem.
– Nie mam do tego głowy.
– Później to nie będzie miało sensu. Musisz walczyć z czasem.
Jej głos stawał się bardziej wyrazisty. Presja sprawiała, że wreszcie miałem do czynienia z Kamilą Wojas, dziennikarką zwaną Wieczornym sępem.
– Może masz rację.
– Wolisz się zapić na śmierć?
Instynktownie spojrzałem przed siebie. W lusterku dostrzegłem wzrok kierowcy. Był jak stojąca obok konfesjonału starsza pani, która niby czeka na swoją kolej, lecz w gruncie rzeczy pełni rolę dodatkowego spowiednika.
On dostrzegł moją wrogość i dla uratowania napiętej sytuacji włączył radio. Stary numer The Verve przypominał beztroskie dni, gdy jedynym zmartwieniem były pusta lodówka i najbliższy egzamin z administracji.
– Zawsze to jakieś wyjście. – Swoją odpowiedź uzupełniłem głębokim łykiem. Piersiówka wreszcie doczekała się uwolnienia z pozorów przyzwoitości.
– Przestań. Mam propozycję.
Spojrzałem na nią, szatynowe włosy zdobiły zroszony płaszcz, perfekcyjny makijaż utrudniał odczytanie niewypowiedzianych emocji, a czerwone usta podkreślały nieskazitelną kobiecość.
– Słucham.
– Domek w Krościenku – odpowiedziała z pewną stanowczością.
– Mówisz serio? Mam zaszyć się w twoim domu na zadupiu, w środku lasu, gdzie diabeł mówi dobranoc?
– Napiszesz książkę, przedstawisz swoją wersję i… no wiesz.
– Co „no wiesz”?! – Ton mojego głosu podrażnił nawet kierowcę.
– Będzie to detoks.
– Detoks?! Oszalałaś!
Oboje uciekliśmy spojrzeniami w stronę okien, płatki śniegu ginęły na szybie, tworząc lament przygnębionego nieba. Ulice Katowic ozdobione były przez świąteczne bibeloty i hipsterskie gadżety propagujące hedonistyczne podejście do końcówki roku, stając w opozycji do pierwszej perspektywy.
Z radia wybił irytujący dźwięk świadczący o pełnej godzinie. Spiker zapowiedział najpoważniejsze wydarzenia.
– Jan Stec niewinny. Znanego dziennikarza uratowały zeznania Prezesa Rady Ministrów, według których Stec w chwili morderstwa przeprowadzał wywiad z premierem. Popularnemu dziennikarzowi przedstawiono zarzuty morderstwa dwójki informatorów w głośnej aferze legislacyjnej, dowody przedstawione przez prokuraturę w Katowicach były niemal jednoznaczne, lecz i to nie wystarczyło. Zamordowani informatorzy…
– Proszę to wyłączyć – mówię szorstko do kierowcy.
– Proszę?
– Niech pan włączy jakaś muzykę.
– Co pan sobie życzy?
– Obojętne. Może być nawet jakieś gówno.
Kilka sekund później wyrazisty męski głos został zastąpiony przez zniewieściały wokal i discopolowy rytm z irytującym bitem. I tak było to lepsze od koszmarnych newsów.
– Zrób to dla mnie. Proszę – powiedziała, nie patrząc mi w oczy, pomimo że słowa były osobiste.
– O co mnie prosisz?
– O dwa tygodnie trzeźwości.
– Chyba zwariowałaś.
– Kurwa. Tylko dwa tygodnie. Potrzebujesz trzeźwej oceny. Jak ogarnę sytuację w redakcji, to przyjadę do ciebie.
– Moje picie nie ma nic wspólnego z oceną sytuacji.
– Każdy alkoholik tak mówi.
– Znowu zaczynasz. Ja…
– Kurwa, Janek! Uratowałam ci dupę, jestem przy tobie. To dla ciebie nic nie znaczy? Myślisz, że łatwo mi patrzeć, jak idziesz na dno?! Chyba jesteś mi coś winien! Zrób to dla mnie, tylko, kurwa, dla mnie!
– Kamila…
– Proszę cię!
Milczałem. Piersiówka w lewej dłoni ciążyła coraz bardziej, patrzyłem na nią niczym Frodo na pierścień. Część mnie chciała ją odrzucić, druga pragnęła, by przywarła do mnie na wieki, stając się moją cząstką elementarną. Kamila była szybsza i wyciągnęła ją pomimo jawnego sprzeciwu zmarzniętych palców.
– Zrób to dla mnie. Z szacunku do tego, co nas łączyło, i do ostatnich miesięcy.
Wygrała. Nie znałem się na szachach, ale jedno wiedziałem na pewno. Każdy mat ma swoją królową. Moją była ona.
II
Polskie drogi mają swój urok. Człowiek często je przeklina, obwinia za powolny ruch i usterki, lecz są one jedynie wypadkową nakładu finansowego, oddziaływań środowiska, zapotrzebowań i kilku innych czynników, o których pewnie nie miałem pojęcia.
Dla mnie droga do Krościenka była jak lot na kosmos. Oddalając się od ciężkiego powietrza i śląskich krajobrazów stawałem się coraz bardziej wypłukany z własnej osobowości. Stawałem się kosmitą w kontrolowanych warunkach. Hot dog na stacji nie smakował jak bułka z mięsem, muzyka w samochodzie była niewyraźna, słowa rozchodziły się, tworząc niezrozumiałą mozaikę. Trzeźwość powoli się do mnie zbliżała. Czułem wilczy głód, jakby coś wewnątrz mnie pragnęło destrukcji.
Nie pamiętałem, kiedy zacząłem pić, to wszystko zwykle rozpoczyna się niewinnie. Zarówno pierwszy papieros, jak i pierwsze zarwane przez procenty noce miały swoje wytłumaczenie. Stres w pracy, możliwość olania codzienności, nieudane próby budowania związku albo irytacja scenerią rodzimej polityki. Gdy trafi się pies, to zawsze znajdzie się pod ręką kamień, by go przegonić. Szybko przestałem bawić się w grę pozorów. Opróżnione butelki wyskakiwały niczym magiczny dżin. Rzadkie wizyty gości pomagały w budowaniu namiastki kontroli. Kłopot pojawiał się, gdy opuszczałem swoją jaskinię. Nieświeży zapach, chwiejny krok lub gadanie od rzeczy były od razu piętnowane. Na szczęście jaka branża, tacy jej uczestnicy. Lubiący wypić, bo nie alkoholik(!) nadawał się na spowiednika. Nieraz ugrałem znacznie więcej od swoich odpicowanych rywalek z biustem na wierzchu dzięki dwóm kieliszkom i ognistej zawartości.
Taka nasza cecha narodowa – przy wódce każdy się otwiera.
Dziś zaczynałem kolejny – nowy okres w swoim życiu. Kolejny raz okłamywałem siebie i otoczenie, że wkraczam na drogę ku trzeźwości, gdzie spokój i „normalność” wiodą prym. Moja nowa ścieżka nazywa się bardzo prozaicznie – Krościenko nad Dunajcem. Jakby ktoś za pomocą samej nazwy chciał zdefiniować całą miejscowość tak, by potem nie było żadnych kart do odkrycia.
Kamila przez całą drogę nie podejmowała żadnych rozmów. Jedynie kwestia Gry o tron była na tyle frapująca, by przerwać przytłaczającą ciszę. Ale zarówno serial, jak i ten wątek musiały umrzeć smutną śmiercią. Ostatnie kilometry ciągnęły się w nieskończoność, śnieg sypał na zmianę z deszczem. Słońce przemykało nieśmiało przez ciemne chmury, przypominając nieśmiałe dziecko przed gablotą cukierni.
Podobno najbliższe dni miały być obfite w opady, a temperatura oscylować znacznie poniżej minus dziesięciu. Nawet pół metra śniegu na dzień i skrajnie krótki dzień – wymarzona sceneria dla samobójstwa. Domek, w którym zamierzałem spędzić zesłanie, oddalony był o dobrą godzinę piechotą od cywilizacji. Tyle samo do pierwszego lepszego sklepu. Nadmiar białego puchu przedłużał potencjalną wędrówką o dobre pół godziny. Nieciekawa perspektywa dla człowieka, który nie przepadał za survivalową estetyką.
Będziesz miał święty spokój i możliwość, by wreszcie uporać się z tym syfem – powtarzała jak mantrę Kamila, gdy na Messengerze próbowałem się wymiksować z jej wnyków.
Nic z tego. Dałem jej jednak słowo i nawet nietrzeźwa część mnie nie zdołała wynegocjować poprawy losu. Kilka godzin później siedzieliśmy razem w samochodzie. Klamka zapadła.
Wjazd do miasteczka przytłoczył mnie, jakbym dostał zlodowaciałą śnieżką prosto w twarz. Smutni ludzie i turyści, którzy pomylili się przy doborze noclegu.
Kamila zaparkowała w centrum, tuż przed tym, co podobno pełniło rolę miejscowej biblioteki, a w rzeczywistości było zapomnianym elementem publicznej struktury.
– Chodź, nie zostaniesz sam.
– Boisz się, że ucieknę? – zapytałem, nie do końca żartując.
– Raczej pognasz po coś wysokoprocentowego – odparła szorstko.
– Och, jak mnie znasz.
– Przestań! Dałeś mi słowo. Pamiętasz? – Jej oczy błyszczały od nadmiaru wilgoci.
Być może to ostry górski wiatr drażnił jej spojówki milionami niewidocznych igieł, lecz w gruncie rzeczy wiedziałem, że to ja zwężam jej gardło i wywołuję potok łez.
– Masz rację. Przepraszam. Nie dochodzi do mnie, że ot tak mam przestać pić. To jak namówić rybę, by przestała oddychać skrzelami i wytworzyła nowy układ oddechowy, by funkcjonować poza wodą.
– Nie twierdzę, że to łatwe. Nie wiem, co czujesz. Nie byłam w podobnej sytuacji. Ale znam cię. Znam Janka, który może przetrwać znacznie więcej niż inni; Janka, który z niejednego gówna wyszedł bez szwanku.
– Wiesz dlaczego?
– Bo masz więcej sił i rozumu, niż sam myślisz.
– Nie. Bo zawsze miałem, po co i dla kogo.
Zostawiłem ją, zanim skontrowała moją uwagę. Stała przed samochodem, jakby to ona nie miała co ze sobą zrobić. Chwilę później ruszyła za mną. Pośród tłumu czułem się jak naznaczony. Starannie omijałem kolejne grupki, mając w głowie jedynie łatkę mordercy, którą mi wszyscy przykleili. Ile potrzebowałem, by zostać rozpoznany? Wystarczyło przejść przez krótką ulicę. Czy nawet taki odcinek obnaży Judasza pośród prawych?
Weszliśmy do pierwszego lepszego sklepu, witryna świadczyła o tym, że jest to tania sieciówka, a liczba przykurzonych towarów – o niewielkim ruchu. W markecie ceny znacznie różniły się od tych, które w Katowicach uznawałem za normę. Widocznie trafiliśmy na strefę niższego portfela albo tak bardzo odzwyczaiłem się od codzienności, że nawet zwykłe zakupy budziły moje zdziwienie. Kamila pakowała rzeczy do wózka, pokonując kolejną alejkę niczym szczyt górski. Ja pchałem koszyk, jakbym pełnił jedynie rolę konia pociągowego. Regały ze słonymi przekąskami, napoje gazowane – wszystko wydawało się takie obce. Nadmiar światła i barw powodował zawroty głowy.
Intuicyjnie poszukiwałem regału z płynnym wybawieniem. Jak można było przewidzieć, znajdował się za plecami ekspedientki. Moja towarzyszka dostrzegła ekscytację, jaką wywołał widok pełnych butelek z etykietami świadczącymi o zgubnej zawartości. Od gabloty dzieliły mnie góra cztery metry, mój krok przyspieszył automatycznie, zmysły budziły się, zamieniając mnie w barbarzyńską bestię.
Tylko kilka kroków, ale pojawiła się ona.
Podeszła i chwyciła mnie za ramię.
– Dasz radę – szepnęła, choć trans zamieniał mnie w zaprogramowany mechanizm, którego instynkt przetrwania ograniczał się jedynie do zaspokojenia tylko jednej potrzeby.
Obcy ludzie wchodzili mi w drogę, hałas rozmów doprowadzał do wrogości. Chciałem ugasić ogień, podejść i kupić to co zawsze, by kolejne kieliszki nie miały dna, a wszystko dookoła przestało istnieć.
– Janek, słyszysz mnie?
Nagle dostrzegłem Kamilę. Jej wielkie oczy starannie mnie lustrowały, warga zaś była delikatnie przygryziona jak w momentach, gdy nie potrafiła dokonać klarownej oceny, a wyraźnie podkreślone żyły wokół szyi pojawiające się w stanie niepokoju niemal na zawołanie miały teraz wyraźne pręgi.
– Proszę?
– Potrzebujesz coś jeszcze? To przecież zakupy dla ciebie.
– Nie… nie. Wystarczy, mam zapas fajek, pieczywo, gotowe dania obiadowe. Więc jestem zaopatrzony.
– Żadnych środków kosmetycznych, jakichś przekąsek na długie wieczory? – Jej głos stał się znacznie delikatniejszy. Przypominała matkę chcącą namówić swojego potomka na odświętny rarytas.
– Nie. Mam pastę do zębów, antyperspirant, szczoteczkę, szampon i takie tam. A niczego nie podjadam wieczorami.
– Oby. Bo po ciemku do sklepu to na pewno nie trafisz.
– Chyba o to chodzi – odpowiedziałem ciężkim tonem, uciekając wzrokiem w stronę półki z artykułami szkolnymi.
Dopiero po chwili dostrzegłem wścibskie spojrzenie starszej kobiety. Zapewne poznała mnie i szykowała się do rozpędzenia społecznego osądu.
Ekspedientka kasowała kolejne rzeczy z wózka, jej powolne ruchy świadczyły o tempie życia w najbliższej okolicy. Bez pośpiechu, ogłupiającego ciśnienia, które wpędziło do grobu niejednego wartościowego człowieka.
Starsza kobieta nie odrywała ode mnie wzroku. Czułem, jak jej oczy wypalają moje policzki, jak w myślach wymierza mi kolejne ciosy, uzupełniając fizyczny atak słownym inwektywami.
– Sto dziewięćdziesiąt dwa złote i piętnaście groszy – poinformowała radośnie sprzedawczyni, gdy ostatni z towarów wylądował poza czytnikiem.
– Kartą zapłacę – wyrwałem się, zanim Kamila wyciągnęła portfel z torebki.
Wystarczyło wyręczenie w zakupach za codzienną dawkę wstydu.
– Oluś, to chyba on. – Głos kobiet świadczył o podnieceniu.
Pan z telewizji i gazety to sensacja na miarę kilkugodzinnych plotek.
Musiałem dać jej więcej paliwa na rozgrzanie pożaru.
– Tak, proszę pani. To ja.
– Kim pan jest?
Po minie ekspedientki widziałem, że albo jest za młoda na zainteresowanie sprawami publicznymi, albo jej świat to Netflix i Instagram.
– Chujem, który był sądzony za podwójne morderstwo, ale na nieszczęście wszystkich został uniewinniony.
Słyszałem, jak Kamila po cichu próbuje mnie uspokoić, dodatkowo wbijając swoje paznokcie w moją prawą rękę.
– Ale skoro pana uniewinnili, to musi być pan niewinny…
– Oluś. Daj spokój. Teraz sądy to każdego wypuszczą poza porządnym człowiekiem. A tego to nasz premier uratował w dodatku. – Kobieta oparła się o ladę.
Jawnie szukała konfrontacji, wbijając swoje spojrzenie prosto w moje oczy. Odpowiedziałem jej tym samym. Brak emocji i chłód godny wytrawnego socjopaty.
– Racja. Winni chodzą po ulicach, a uczciwi opłakują swój los za kratami. Tacy biedni ludzie, a skurwysyny jak…
– Janek… proszę. – Nie dała mi skończyć.
– Daj spokój, Kamila. My tylko rozmawiamy.
– No to powiedz, pan. Zabiłeś tę dwójkę?
– Może tak, może nie. Dowie się pani z mojej książki, a do momentu wydania proszę rozpowiedzieć wszystkim znajomym, że ten morderca, co go w telewizji pokazują, jest w Krościenku i będzie przebywał w tłumie przez najbliższe tygodnie.
– Janek, proszę!
Głośny oddech Kamili mógłby świadczyć o braku powietrza w płucach, lecz ona w taki sposób wielokrotnie manifestowała swoje niezadowolenie. Niestety, często wynikające z mojego zachowania.
W pośpiechu pakowałem ostatnie rzeczy, blada sprzedawczyni patrzyła na moje dłonie, niemal słyszałem jej strach, gdy kolejny raz przełknęła nerwowo ślinę. Wścibska kobieta zalewała mnie kolejnymi pytaniami, które puszczałem mimo uszu. Kamila w popłochu chwyciła kolejną jednorazówkę, licząc, że szybsze uporanie się z zakupami wyciągnie nas z niewygodnej sytuacji. Ku jej niezadowoleniu, jedna z reklamówek rozerwała się, uwalniając pieczywo i stertę długoterminowego jedzenia.
Pomagałem Kamili pozbierać rozsypane towary, czując, jak gapiąca się kobieta zbiera się do ostatniego ataku. Tym razem chciała, bym zapamiętał nasze spotkanie na długo.
– A pan to gdzie ma zamiar baletować?
– Proszę się nie obrazić, ale nie jest pani w moim typie.
– Widzę! – Spojrzała pogardliwie na Kamilę, pozycja, którą przybrała, zbierając zakupy, jedynie podkreślała jej kobiece kształty.
– To po co pani chce wiedzieć?
– Wie pan, u nas, w górach, są głównie swoi. Obcy przyjeżdżają na chwilę, ale czasem zdarza się, że zostają na dłużej… nawet jeśli tego nie chcą.
– Pani mi grozi?
– Ja?! Nie, ale może słyszał pan o miejscowej… Zaraz, zaraz… Jak to nazwać… O! O miejscowej legendzie?!
– Nie. Niestety nie słyszałem – odpowiedziałem, podnosząc się z podłogi.
W duchu liczyłem, że nowe jednorazówki wytrzymają, uwalniając mnie od wątpliwego towarzystwa miejscowych kobiet.
– Taki mądry i oczytany, a nie wie…
– Do widzenia. – Szorstki głos wypłynął wprost z moich trzewi. Nie wysiliłem się na udawany entuzjazm.
– Kiedyś przyjechał tutaj przybysz z daleka. Chciał zostać jednym z nas. Ale okazało się, że poza majątkiem i dobrym imieniem miał coś jeszcze. Nieczyste sumienie.
Kobieta zawiesiła głos, jakby chciała dodać dramaturgii swoim słowom. Staliśmy już w drzwiach wyjściowych, Kamila chwyciła za klamkę, a podmuch z zewnątrz smagał moje skronie. Byłem prawie wolny, ale zawodowa ciekawość nakazała mi odwrócić.
– I co się stało? – zapytałem jakby od niechcenia.
– Zwariował. Spalił swoją posiadłość, okaleczył się i na koniec powiesił na drzewie. W dodatku miał wyryty na klatce piersiowej pysk wilka. A u nas jest taka legenda, że…
– Że?! – W moim głosie wyczuwalna była mieszanka irytacji i zniecierpliwienia.
– Że wilki przychodzą po ludzi, którzy nie mają sumienia. Zsyła je Bóg i doprowadza do obłędu. Wilk przychodzi po zapłatę. Tak jak przyszedł do tamtego nieszczęśnika.
– Czyli jeden z was go wykończył i ułożył sobie barwną opowiastkę.
– Pan sceptyczny. Ale zobaczymy, czy za tydzień spotkamy się w tym sklepie.
– Pewnie liczy pani, że nie.
– Ja? Nie, dlaczego? Nie życzę nikomu źle. Ale jeśli ktoś zrobił coś złego, to zło samo go dopadnie. Nie potrzeba klątwy, legendy czy przekleństwa. – Ostatnie zdanie niemal wykrzyczała z uśmiechem na ustach.
Nie odpowiedziałem. Drogę do domku przebyłem w zamyśleniu. Normalnie słowa kobiety uznałbym za bełkot. Ale zło zbyt często gościło w moim życiu, bym mógł uznać je za stan przejściowy.
III
Śliskie kamienie nie ułatwiały nam przebycia ostatnich metrów, stromy podjazd wytężał pracę silnika. Wycie niskich biegów potęgowało migrenę, kolejne podrzucenie na nierówności omal nie zaowocowało rozwalonym łukiem brwiowym… Moja irytacja prawie sięgnęła zenitu, nudności przysparzały dodatkowych problemów.
Będąc na skraju wytrzymałości, dostrzegłem domek. Zajmował centralne miejsce na rozległej polanie w środku lasu, nierówność terenu sprawiała, że czułem się, jakby świat pochylił się przed moim koszmarem. Dopiero gdy Kamila podjechała pod wejście, dostrzegłem solidność budynku, kamienne fundamenty, drewnianą elewację z idealnie wyciętymi deskami i dach pokryty błyszczącym metalem, który z trudem wyłaniał się spod zalegającej białej powierzchni. Padający śnieg i ciemne niebo potęgowały wrażenie obcości, zupełnie jakbym trafił na koniec świata. Monotonny krajobraz obdarty był z wszelkich barw, nawet ściany budynku sprawiały wrażenie bezbarwnych.
Pojedyncze płatki śniegu ginęły na rozgrzanym czole, wiatr nieśmiało muskał skronie, oddech wpadał w rytm pobliskich drzew, które wiły się ku dolinie. Ich gałęzie wyglądały jak okradzione z życia. Bezwiednie pozwalały, by wiatr nim poniewierał. Patrząc na gałęzie, przypomniałem sobie słowa dziadka. „Natura nie zna terminu »wolna wola«. Podobnie jak »litość« lub »miłosierdzie«. Na końcu liczy się to, co nam zaprogramowano – w obliczu konfrontacji wygra ten, komu to pisane”.
Wielokrotnie obserwowałem skutki burz. Zniszczone domy, połamane niczym zapałki drzewa. Natura daje i odbiera.
– Gotowy na wakacje?
Cichy szum silnika świadczył o chwili wytchnienia dla przemęczonego napędu i przepracowanego podwozia. Staliśmy tuż przed domem, na wprost drzwi oblepionych świeżym śniegiem. Kamila uśmiechnęła się subtelnie. Być może zrozumiała swoją niefortunną wypowiedź albo słabym żartem chciała rozładować napięcie.
– Powiedzmy – odparłem mętnym tonem.
– Nie musisz tego traktować jako…
– Jako zesłania? Kamila, wiesz, jak jest. To pieprzona Syberia, nawet krajobraz się zgadza.
– To tylko na chwilę. By sytuacja się wyciszyła. Potem wrócisz z czystą głową i będziesz mógł udowodnić swoją wersję. Musisz nabrać sił do walki, wiesz, jak jest.
Nie odpowiedziałem. Pozwoliłem jej dokończyć, lecz ona spojrzała na mnie, jakby oczekiwała czegoś, co wcześniej nie padło.
– Nie powiedziałaś, że będę mógł udowodnić swoją niewinność, tylko przedstawić swoją wersję. – Wypowiedź zwieńczyłem ciężkim oddechem.
Zwiesiłem głowę, by nie widzieć oczu Kamili, nie chciałem zobaczyć spojrzenia przepełnionego niepewnością.
– Janek…
– Nie musisz nic mówić. Nie dziwię ci się.
– To nie tak.
– Masz rację. Potrzebuję samotności i ciszy. Miałaś rację. Ten pobyt może mi tylko dobrze zrobić.
Delikatnie odpiąłem pas. Wyjście na zewnątrz nie miało nic wspólnego z miłym doznaniem. Chłód i wilgoć dopadły mnie niczym stado hien. Wystarczyło kilka sekund, by odczuwać przeszywający dyskomfort.