Mężczyzna z pokoju 18 - Karol Fitrzyk - ebook + książka

Mężczyzna z pokoju 18 ebook

Fitrzyk Karol

3,5

Opis

Dwóch bohaterów, dwie historie i jedno ich źródło. Co łączy recepcjonistę z byłym więźniem?

 

Michał podczas mszy świętej otrzymuje objawienie – na jego dłoniach pojawiają się stygmaty. Onieśmielony takim doświadczeniem próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Tymczasem recepcjonista Kacper odkrywa zwłoki w jednym z pokoi hotelowych. Skóra pozbawiona wnętrzności to jedyne, co znajduje na miejscu zbrodni. Już wkrótce przyjdzie im zapłacić wysoką cenę za spotkanie na swojej drodze czystego zła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 257

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (17 ocen)
5
3
4
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Wydaje się, że wątki są niezależne,ale w końcu się schodzą. No i mamy horror o tym,jak szatan chce przejąć władzę nad światem.
00
pelaaaaak

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka. :) a końcówka sztos!
00
Arturj1975

Z braku laku…

Brnąłem przez książkę, żeby się dowiedzieć czy menadżer w końcu wrócił z tego urlopu, ale nie dałem rady. Wrócił? Ktoś wie?
00
zabulka1988

Dobrze spędzony czas

Zdecydowanie nie tego się spodziewałam 🤭 Michał - były więzień, który podczas mszy otrzymuje objawienie. Na jego rękach pojawiają się stygmaty. Kacper- recepcjonista w hotelu, w którym dochodzi do tragedii. W jednym z pokoi, odkrywa zwłoki. Później dochodzi do kolejnego nieszczęścia. Co łączy tych dwóch bohaterów? Czy historia każdego z nich, ma coś ze sobą wspólnego? I przede wszystkim jaką cenę będą musieli zapłacić za spotkanie na swojej drodze czystego zła?
00
martooz
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Recenzja z instagrama: kryminalna_kawka "Mężczyzna z pokoju 18" Karol Fitrzyk. Mam możliwość napisania oficjalnej recenzji dzięki wydawnictwo waspos. ❤️ Śledzimy losy bohaterów z dwóch perspektyw, co jest genialnym rozwiązaniem, które idealnie sprawdza się w jakości poprowadzonej akcji. Michał jest byłym więźniem, który boryka się z powrotem do społeczeństwa. Podczas mszy świętej otrzymuje on objawienie a na jego dłoniach pojawiają się stygmaty. Jako człowiek bardzo religijny, wierzący przyjmuje on owy dar z pokorą. Świadkami obdarzenia są kapłani obecni podczas mszy od których otrzymuje on pomoc. Czy może on im ufać? Czy dobroduszni księża będą chcieli go wykorzystać do własnych celów? Równolegle jesteśmy świadkami brutalnego mord*rstwa w hotelu, w którym Kacper jest recepcjonistą. Gdy on stara się wyjaśnić kto i w jaki sposób pozbawił ofiarę wnętrzności, a na miejscu zbrodni pozostawił jedynie skórę mężczyzny. Gdy Kacper zaczyna rozumieć o co w tym wszystkim chodzi jego życie jest...
00

Popularność




Tego autora w Wydawnictwie WasPos

Kamieniarz

Dusze czyśćcowe

Mężczyzna z pokoju 18

W PRZYGOTOWANIU

Tańcząc z cieniami (premiera w październiku 2024 r.)

Dusze grzeszne (premiera w lutym 2025 r.)

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Karol Fitrzyk, 2024Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Magdalena Czmochowska

Zdjęcie na okładce: Adobe Firefly

Ilustracje wewnątrz książki: OpenClipart-Vectors z Pixabay

Ilustracja przy ostatnim nagłówku: © by pngtree

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie

ISBN 978-83-8290-574-8

Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

I

Kacper

Michał

Kacper

Michał

Kacper

II

Michał

Kacper

Michał

Kacper

Michał

III

Kacper

Michał

Kacper

Michał

Kacper

Michał

IV

Kacper

Michał

Kacper

Michał

Kacper

Michał

Kacper

V

Michał

Kacper

Michał

Kacper

Michał

VI

Kacper

Michał

Kacper

Michał

VII

Kacper

Michał

Kacper

Michał

Kacper

Michał

Kacper

Michał

VIII

Kacper

Michał

Kacper

IX

Michał

On

Podziękowania

I

Kacper

Jak wiązać krawat

Toster wyrzuca dwa kawałki chleba, niedopieczone i miękkie, takie, jakich nie lubię. Nie mam czasu na wybrzydzanie, spieszę się. Nie znoszę porannych zmian, są jak zanurzenie w wannie z zimną wodą. Człowiek ledwo przywita się z rzeczywistością, a już musi być gotowy do wykonywania obowiązków.

Przebudzenie przyszło dziś niczym jesienna aura. Zarówno ona, jak i ja mamy w sobie coś z jedzenia roztopionych lodów.

W popłochu szukam krawatu, w szafie znajduję różnorakie, we wszelakich kolorach, lecz nie niebieski. Tylko ta barwa jest akceptowana przez menadżera hotelu i akurat tej nie mogę znaleźć.

Kątem oka sprawdzam godzinę, jest piąta czterdzieści pięć, za kwadrans zaczynam swoją zmianę.

Wyrzucam więc zawartość szafy na środek pokoju. Kopię niczym dziecko w piaskownicy. Czerwony, fioletowy…

Ze sterty wyciągam zapominane szelki i muszkę, którą miałem na ślubie kuzynki. Krawatu jednak nie ma. Niemal się poddaję, aż ciemniejszy odcień nieba przebija się spod góry ubrań.

Nigdy nie potrafiłem wiązać krawatów, dlatego posiłkuję się instruktarzem z Internetu. O dziwo, jak wiązać, pokazuje mi młoda kobieta, ma subtelny głos, który działa usypiająco. Moje ręce są niezdarne, potrzebują kofeiny, z trudem przekładam materiał aksamitu pomiędzy palcami. Zamiast zawiązanego krawatu mam węzeł gordyjski. Dwie kolejne próby i udaje się – niechlujnie, lecz zawiązany. Jest za dziesięć.

Gnam do drzwi wyjściowych, zbierając po drodze wszystko, czego potrzebuję – telefon, portfel, paczkę fajek. Jestem gotowy do dwunastogodzinnego dyżuru w recepcji. Mój pokój znajduje się na zapleczu hotelu, wystarczy pięć minut, by znaleźć się na stanowisku. Papieros będzie musiał poczekać.

Wpadam do holu, spojrzenie Natalii biczuje mnie, wiem, że znowu o włos zdążyłem.

– Znów zaspałeś?

– Nie, miałem kłopot z krawatem. Masz coś do przekazania? – odpowiadam najmilej, jak tylko potrafię.

– W południe przyjedzie dostawa kwiatów, nie zapomnij o fakturze. Około dziesiątej ma przyjechać grupka Azjatów. Pamiętaj, żeby zarezerwować dla nich vana. Aaaa! I jeszcze jedno. Pan z czwórki chciał, aby zarezerwować mu stolik w jakiejś dobrej restauracji. Nie powiedział, na którą godzinę, więc musisz sam to ustalić.

– Okej. A jak było na zmianie?

– Nijak. Nuda, grupka z drugiego piętra wróciła po pierwszej kompletnie pijana. Nie chcieli się uspokoić. Poza tym spokojnie. – Twarz Natalii mówi sama za siebie.

– Dzięki, do jutra.

Obserwuję, jak znika za szklanymi drzwiami. Ma piękną figurę, którą podkreślają szpilki, i ciasną spódnicę. Z trudem przełykam ślinę, jej powabność mnie onieśmiela.

Kończę podziwiać urodę koleżanki, zbyt wiele spraw spływa na mnie wraz z początkiem pracy. Sprawdzam stronę z rezerwacjami; odkąd jestem na dyżurze, wpłynęły dwie nowe. Na przygotowanie pokoi przyjdzie jeszcze czas. Rozpoczynam dzień od przeglądania serwisów internetowych, drugą ręką włączam ekspres do kawy. Warkot urządzenia przerywa głuchą ciszę panującą w holu. Liczę, że metaliczny pomruk maszyny nie obudził żadnego z gości.

Ostatnie krople spadają do kubka z logo Manchesteru United, czarna ciecz pachnie zniewalająco. Oddałbym wiele, by do kawy zapalić papierosa, lecz opuszczenie stanowiska byłoby zbyt dużym wykroczeniem.

W serwisach dominuje sprawa relacji z Białorusią, kilka newsów o kadrze i zapowiedź brzydkiej pogody w listopadzie. Nic ciekawego.

Nawilżam gardło, pierwszy łyk przechodzi z trudem, by kolejny rozgościł się na podniebieniu. Tego mi było trzeba. Siadam wygodnie na fotelu. Gdy zacznie się ruch nogi, będą mi odmawiać posłuszeństwa. Stanie w tej pracy to jedna z najgorszych rzeczy. Człowiek czeka, aż wszyscy opuszczą hol, by dać chwilę wytchnienia zmęczonym kończynom.

Zamykam oczy, pozwalam sobie, by smak kawy opanował wszystkie zmysły. Niemal tracę kontakt z otaczającym światem, gdy tupot na schodach wybudza mnie z nirwany.

– Pomocy!

Krzyk kobiety odbija się od ścian ozdobionych monumentalnymi obrazami wyrastającymi spod tapety.

Oczekuję, aż wyłoni się zza zakrętu, a jej reakcja na zatkaną toaletę lub inną pierdołę przerodzi się w koniec świata.

– Pomocy! Niech pan dzwoni po policję! – Kobieta wpada do holu niczym rozpędzona kula od kręgli.

– Ale co się stało, proszę pani? – pytam z przyklejonym uśmiechem na twarzy.

– W pokoju obok coś się dzieje, musi pan zadzwonić na policję.

– Proszę się uspokoić, zaraz się tym zajmę. Proszę powiedzieć, co konkretnie się dzieje – staram się zgasić pożar w zarodku i uciszyć kobietę, zanim postawi cały hotel na nogi.

Kobieta patrzy na mnie jak na ducha, ma szeroko otwarte oczy, ubrana jedynie w koszulę nocną przypomina nocną marę. Jej włosy wołają o grzebień, a brak makijażu obnaża metrykę.

– Już mówiłam! Z pokoju obok dobiegają jakieś dziwne hałasy, jakby ktoś się bił. Musi pan coś zrobić!

– Pani mieszka w pokoju numer dziewiętnaście, prawda?

Kiwa głową.

– A pokój, w którym panuje hałas, to osiemnaście czy dwadzieścia?

– Osiemnaście – odpiera z trudem.

W systemie wyskakuje mi zaledwie jedna osoba zamieszkująca ten pokój.

– Wacław Kowalik – mówię szeptem.

– Zadzwonię do osoby zameldowanej w pokoju i wyjaśnimy tę sprawę, dobrze?

Dostrzegam niewielki uśmiech na twarzy kobiety.

Być może uda się ją zadowolić bez ruszania się z miejsca.

Podnoszę słuchawkę, plastikowa rękojeść idealnie układa się w dłoni, następnie wybieram numer wewnętrzny. Rozlega się charakterystyczny sygnał. Dwa kolejne i nic.

Facet pewnie śpi – przychodzi mi do głowy.

Gdy człowiek pracuje w hotelu, musi być gotowy na dziwne sytuacje – objawienia maryjne, potwory z ubikacji i inne dziwactwa, którymi musiałem się zajmować, nieraz odbierały mi chwile wytchnienia.

– No i co? Nie odbiera?

– Tak, nikt nie odbiera. Zaraz się tam wybiorę, a pani niech uda się do swojego pokoju. Dziękuję za interwencję.

– O, nie, co to, to nie! Nie położę się, dopóki nie będzie jasne, co z tym gościem! – Kobieta zakłada ręce na piersiach niczym niesforne dziecko niechcące zjeść posiłku.

– Dobrze. Ale nie może mi pani przeszkadzać.

Idę na kompromis lepiej nie kłócić się z gościem, nawet gdy przesadza. Blokuję komputer służbowy, logo Windowsa służy jako wygaszacz ekranu, zamykam szafkę z kluczami, wziąwszy ten od pokoju numer osiemnaście, i jestem gotowy, by opuścić stanowisko. Kobieta patrzy mi na dłonie, sprawia wrażenie jeszcze bardziej przerażonej. Jakby nieodebrane połączenie napędziło jej strach niczym podpalona benzyna. Wychodzę z recepcji, w holu panuje głucha cisza, odgłos moich kroków rozchodzi się na kolejne piętra. Tuż za mną podąża kobieta, dla postronnych musimy wyglądać jak łowcy duchów z hollywoodzkiego hitu.

– A co, jeśli intruz nadal jest w środku? – szepcze, jakby za słowo „intruz” miała spotkać ją kara.

– Jaki intruz?

– No, ktoś tam musi być oprócz tego nieszczęśnika. Przecież tych hałasów raczej sam nie wytworzył.

– Proszę pani. W tym pokoju zameldowana jest tylko jedna osoba. Gościom nie wolno przyjmować nikogo na noc. Myślę, że to jedno wielkie nieporozumienie, zaraz wyjaśnimy całą sytuację.

– Ale…

– Nie ma „ale”, zobaczy pani, wszystko się wyjaśni i będzie po sprawie.

Nie daję kobiecie tworzyć kolejnych teorii, liczę, że żaden z gości nie słyszał naszej wymiany zdań. Plotki i teorie spiskowe nie są nikomu potrzebne.

Pokonawszy schody, znajdujemy się na drugim piętrze, korytarz oświetlają nieśmiałe jarzeniówki, wykładzina wygłusza nasze kroki. Pokój numer osiemnaście znajduje się na końcu. Kobieta podąża tuż za mną, kątem oka dostrzegam, że idzie pochylona, jakby czaiła się na dziką zwierzynę. Pochodzę do drzwi, nie słyszę jakichkolwiek hałasów, nikt nie krzyczy, panuje kompletna cisza. Stanowczo pukam, dwa uderzenia rozchodzą się po korytarzu. W duchu liczę, że nikogo nie obudziłem. Brak odpowiedzi. Próbuję ponownie, lecz po chwili nikt nie odpowiada.

– No widzi pan. Nikt nie odpowiada. Pewnie coś mu się stało.

– Proszę pani. Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków.

Po raz trzeci pukam do drzwi.

– Panie Kowalik, proszę otworzyć. Jestem pracownikiem recepcji.

Przykładam ucho do drzwi, nasłuchując dźwięków z wewnątrz; słyszę bicie swojego serca i oddech kobiety. Chłodna tafla skutecznie utrudnia mi ogląd sytuacji.

– Pewnie nie żyje – mówi z przerażeniem.

– Proszę pani. – Spoglądam karcąco, a jej twarz nabiera czerwonych barw.

Wyjmuję z kieszeni klucz od pokoju. Rezerwowy, czyli na wypadek zgubienia przez gościa właściwego i na wypadek taki jak ten. Wkładam do zamka, trzask przeskakujących trybów zapowiada otwarcie się drzwi. Przekręcam do oporu, zamek odpuszcza, pociągam za klamkę. Drzwi się otwierają. Wewnątrz panuje jasność, słońce przebija się przez niezasunięte zasłony. To, co widzę, niczym nie różni się od innych pokoi. Buty zostawione pod lustrem, drzwi od łazienki niedomknięte, na stole gazeta.

– Panie Kowalik, jest pan tu?

Brak odpowiedzi zachęca mnie, bym przekroczył próg. Niepewnie stawiam krok, a kobieta za mną zerka natrętnie. Przemierzam przedsionek, nic nie budzi niepokoju, aż docieram do głównego pomieszczenia.

Widok, który zastaję, przekracza moją wyobraźnię. Zwłoki mężczyzny wyglądają, jakby coś rozszarpało je od wewnątrz. Pozostała sama skóra, która przypomina płaszcz po ulewie. Jest rozcięta na pół, jakby ktoś ciął piłą, i to z chirurgiczną precyzją. Krew pokrywa ściany, podłogę, lampkę nocną oraz całe łóżko. Moje zmysły z trudem rejestrują ten widok.

– I co, jest tam?

– Niech pani tu nie wchodzi – burczę pod nosem.

– Aaaaaaaa!

Krzyk kobiety jest przeszywający, nawet nie przypuszczałem, że jedna osoba jest w stanie zrobić taki hałas. Odgłos przyspieszonych kroków oznajmia, że wybiega z pokoju. Zaraz postawi cały hotel na nogi, a ja będę miał policję na głowię, o trupie nie mówiąc.

Michał

Home, sweat home

Budzik doprasza się o uwagę, wyłączam go niechętnie. Od momentu opuszczenia więzienia sypiam bardzo dobrze. Strach przed współosadzonymi przestał absorbować uwagę. Teraz niczym niemowlę wyleguję się w swoim łóżku. Zegar na telefonie wskazuje dziesiątą. Choć nie mam obowiązków, to i tak jest zbyt późno, by leżeć bezczynnie.

Podnoszę się leniwie, prawe biodro doskwiera coraz bardziej, lecz wizyta u lekarza to jedna z ostatnich rzeczy, na które się zdecyduję. Brakuje mi chęci do czegokolwiek, lata spędzone zza kratami zrobiły swoje. Lenistwo stało się moją bratnią duszą.

Znajomy dźwięk rozchodzi się po pomieszczeniu, wibracja telefonu niweczy próbę przespania choćby kwadransa dłużej. Na ekranie wyświetla się imię rozmówcy – Ewa, moja siostra.

– No cześć – mówię spokojnym tonem.

– Cześć, brat, co robisz?

Jej pytanie wywołuje u mnie lęk, nie wiem, co odpowiedzieć, bo co może robić były więzień świeżo na wolności w niedzielę rano?

– Dopiero co wstałem, szczerze mówiąc.

– Zawsze lubiłeś się długo wylegiwać.

– I tak mi zostało. Dlaczego dzwonisz? – przechodzę do ofensywy, telefon od siostry nigdy nie jest przypadkowy.

– Zapraszam cię na obiad.

– To chyba niedobry pomysł – odpowiadam bez ogródek.

Zaproszenie zwala mnie z łóżka, siadam na materacu, jakby przy drzwiach stał strażnik.

– Dlaczego? – pyta zdziwiona.

– Bo nie wiem, czy twoja nowa rodzina, a w szczególności teściowie chcą siedzieć przy jednym stole z byłym więźniem.

– Oj, przestań, Piotrek cię bardzo lubi, a dzieciaki stęskniły się za wujkiem.

– One ledwo mnie znają. Więc trudno mi uwierzyć, że się stęskniły. A poza tym mam już plany.

– Niby jakie?

Znowu mnie ma. Naprędce wymyślam najbezpieczniejszy scenariusz. Taki, który jest realistyczny, a zarazem zgodny ze mną.

– Chcę spędzić czas w parku z książką.

– Ale musisz coś zjeść. A posiedzieć możesz u nas w ogródku.

– Wybacz, ale innym razem. Nie czułbym się zbyt dobrze u was.

– Jak uważasz…

– Ale nie obrażaj się. Na pewno będzie jeszcze okazja. Tylko potrzebuję czasu, by wrócić do społeczeństwa. Na razie nie czuję się swobodnie pośród tłumu, a tym bardziej wśród ludzi, którzy wiedzą o tym, że siedziałem.

– Okej, trzymam cię za słowo.

– Jeszcze się spotkamy, obiecuję. Cześć.

– Cześć.

Omiatam wzrokiem swój pokój. W porównaniu z więziennymi czterema kątami to żyję w Marriotcie. Stary telewizor, fotel wysiedziany do granic możliwości i palma wyschnięta na wiór. Moje królestwo, w którym sam jestem panem i władcą.

Podchodzę do lodówki, marmolada i chleb tostowy to wszystko, co mam. Musi wystarczyć do środy, gdy na konto trafi zasiłek. Dziś jest niedziela, jeden z niewielu dni, gdy mogę udać się gdzieś w konkretnym celu. Pójście do kościoła to coś więcej niż duchowa wędrówka. To przede wszystkim wyjście do społeczeństwa. Latami ograniczałem się do spacerniaka i tych samych twarzy, by teraz trafić do miejsca, gdzie maszyna może mi wylosować sąsiadkę w ławie kościelnej – albo seksowną dwudziestkę, albo pomarszczonego seniora. Zarówno pierwsza, jak i druga możliwość jest lepsza od napakowanych twardzieli, z którymi przebywałem przez lata.

Wyrok za morderstwo był surowy; choć przyznałem się do winny, to odsiedziałem swoje. Teraz mam czystą kartę. Mogę funkcjonować jak każdy inny obywatel. Kłopot w tym, że sam nie wiem, co chcę robić. Z wykształcenia jestem księgowym, lata odsiadki spowodowały, że wypadłem z obiegu, nowe ustawy i programy do księgowania stały się dla mnie czarną magią. Mimo że starałem się nadrabiać zaległości w więziennej bibliotece, i tak stałem się płytą gramofonową w czasach Spotify.

Brak talentów spycha mnie na boczne tory systemu, pozostaje mi praca fizyczna, która średnio mi pasuje. Ale z moją przeszłością tylko to jest w zasięgu ręki. Taka karma.

Wkładam najlepszą koszulę, jaką mam, spodnie mają plamę po kawie, lecz nie na tyle widoczną, by wrzucić je do prania. Kilkudniowy zarost dodaje mi powagi, już w więzieniu dbałem o zarost, ale dopiero teraz doceniłem wagę męskiego etosu.

Droga do kościoła, jaka mnie czeka, jest krótka, zdążę dotrzeć w ciągu dziesięciu minut i obudzę zmysły. Mijam zapomniany pomnik bohaterów z II wojny światowej, kwiaty już dawno straciły świeżość, przypominają skazanych na dożywocie, których miejsce spoczynku stłamsiło. Na ławce obok siedzą dwie starsze panie. Czuję, że mi się przyglądają, w myślach kreuję epitety, jakimi mogą mnie mianować. Łotr, zbir, łajdak – to z pewnością jedne z najłagodniejszych. Więzienne tatuaże wystające spod koszuli uzupełniają złowieszczy wizerunek. Teraz muszą mnie uważać za prawdziwego łobuza.

Kościół usytuowany jest na styku dwóch dzielnic, łączy robotniczą część z nowomiejską, gdzie beton jest wszechobecny niczym Duch Święty. Jeszcze przed moją odsiadką mieściły się tutaj boisko i uroczy park, gdzie można było złapać oddech. Dziś prędzej złapie się tutaj mandat niż cokolwiek pozytywnego.

Przekraczając próg kościoła, czuję się jak typowy skazaniec. Nie osądu Bożego się boję, lecz ludzkiego. Dla Stwórcy jestem grzesznikiem jak wielu, to dla ludzi mam niewidoczne rogi i diabła za skórą. Odsiadka nauczyła mnie w szczególności tego, że ludzka natura zawsze bierze górę. Boimy się wielu rzeczy, a zwłaszcza tego, że historia może się powtórzyć. Skoro raz zabił, to może zabić jeszcze raz. W kościele chroni mnie chrześcijański dekalog i prawidłowość, według której tylko Bóg może mnie osądzić.

Siadam w jednej z ostatnich ławek, obok mnie siedzi rodzina z dwójką dzieci. Matka mierzy mnie wzrokiem, odpowiadam jej tym samym, gapiąc się na jej biust. Działa.

Msza się rozpoczyna, chór pięknie wpasowuje się w melodię wygrywaną przez organistę. Niepewność z powodu przebywania w tłumie przemija. Zaczynam łapać kontakt z Bogiem.

Przez lata zanosiłem swe modły do kaplicy więziennej, liczyłem, że wymodlę sobie lepsze traktowanie lub skrócenie wyroku, lecz zamiast wybawienia czekały mnie kolejna bójka i kolejne lata odsiadki.

Dziś wiem, że każda moja modlitwa była wysłuchania, to ja nie byłem gotowy posłuchać Boga. Każda pokuta jest jak krzyż, który niesiemy na swoich barkach. On nigdy nie jest za ciężki, to my okazujemy się za słabi. Swą moc wykułem na przeżytych trudnościach, upadkach i przebytej przez lata drogi krzyżowej. Jestem mocny wiarą, bo to ona mnie zbudowała.

Ksiądz rozpoczyna kazanie, słowa o miłosierdziu wybrzmiewają niemal jak na zawołanie, czuję się jak wybrany z tłumu, jak dziecko, nad którym ktoś się pochylił. Rozkoszuję się słowem Bożym, niemal spotykam się ze Stwórcą aż nastaje zgrzyt.

Nawiązanie do dóbr materialnych niweczy cały przekaz. Znowu czuję się jak porzucony niemowlak. Nie skupiam się jednak na ludzkich słowach. Przyglądam się krzyżowi, jest piękny w swej prostocie. W miejscach ran widnieją drewniane gwoździe, marmurowe oblicze Zbawiciela skłania ku zatroskaniu. Twarz jest pełna bólu, odzwierciedla całość oddania dla zbawienia ludu. To do obrazu Boga kieruję swą uwagę. Zawierzam mu wszystkie troski i lęki, to jemu pragnę oddać się podczas Eucharystii.

Klękam przed kapłanem, opłatek gości w moich ustach. Zamykam oczy, pragnę pojednania. Grzech, który ciąży mi na sumieniu, niweczy wszelkie starania. Pomimo upływu lat nadal ciąży nade mną wina, zabiłem, nie wyprę się tego, nawet gdybym chciał. Dla Boga jestem tym, który odebrał życie, którego nie dał. Na zawsze nim pozostanę, staram się przeżyć życie najlepiej, jak tylko mogę, lecz czasu nie cofnę. Przyjętą komunię kończę znakiem krzyża.

Podnoszę się z nóg i zmierzam w stronę tyłu kościoła, idę powolnym krokiem, wzrok kieruję ku podłodze. Nie pozwalam sobie na liczną wymianę spojrzeń. Ręce mam złożone, czuję jednak, że coś spływa po moich dłoniach. Spoglądam na nie i ku mojemu zdziwieniu, dostrzegam świeżą krew. Zarówno prawa, jak i lewa dłoń mają ślady po wkłuciach. Staję jak zamurowany, kolejka do komunii skupia na mnie wzrok, niektórzy szepczą, inni stają wokół mnie. Czuję, jak kręci mi się w głowie, jak tracę grunt pod nogami. Czuję, że zaraz upadnę, zalewa mnie ciemność.

Kacper

Trup bez zwłok

Policja przyjeżdża po kilkudziesięciu minutach, w holu i na drugim piętrze roi się od mundurowych, którzy wchodzą i wychodzą, w przeciwieństwie do denata – ten z miejsca się nie rusza.

Goście masowo rezygnują z rezerwacji, a jedyną rzeczą, którą nadal ich trzyma w hotelu, jest przesłuchanie, od którego nie uciekną.

Jak na złość menadżer hotelu wyjechał na kilkudniowy urlop i nie ma zamiaru wracać do Polski, a więc wszystko jest na mojej głowie.

Od momentu przyjazdu policji udzielam tych samych wyjaśnień coraz to innym mundurowym.

– Tak jak już mówiłem. Gdy otworzyłem drzwi drugim kluczem, wszystko wyglądało normalnie, potem ruszyłem w stronę łóżka. Wówczas zauważyłem zwłoki… To znaczy to coś. To znaczy… sam nie wiem, co zobaczyłem. Nie wiem, co mogę jeszcze dodać. Pana koledze mówiłem już to samo. Nie wiem, czego jeszcze ode mnie chcecie.

Mundurowy mierzy mnie wzrokiem, w jego oczach dostrzegam znudzenie, zarówno on, jak i ja mamy dość rutynowych zadań, ale obowiązek to obowiązek. Policjant z wyglądu przypomina młodzieńca, trądzik świadczy o niskim stażu pracy, a delikatne dłonie podkreślają niewinny wygląd.

– Musimy ustalić szczegóły całego zajścia, dlatego proszę się nie denerwować i odpowiadać na pytania.

– Ale już mówiłem. Dopiero co rozpocząłem swój dyżur, wcześniej była tutaj Natalia.

– Z panią Natalią już rozmawialiśmy. Teraz to pana pytam, czy nie słyszał pan dziwnych dźwięków?

– Nie – odpieram znudzonym tonem niczym dziecko na męczące pytanie od rodzica.

– A cokolwiek pan słyszał?

– Dopiero kroki pani Janczak, która powiedziała mi o hałasie. Wcześniej nie miałem czasu. Ja naprawdę dopiero co przyszedłem do pracy. Robiłem sobie kawę i tyle. – Wzruszam ramionami.

Liczę, że skoro język nic nie daje, to może mowa ciała załatwi sprawę.

– Z nią również już rozmawialiśmy. Czyli był pan zajęty robieniem kawy.

Mężczyzna notuje coś w notatniku, nie patrząc na mnie, a ja czuję, że walczę z wiatrakami.

– Czy coś jeszcze pan chce wiedzieć? Bo muszę wracać na swoje stanowisko.

– Przecież jest zastępstwo na pana miejsce – odpiera niewzruszony policjant.

– Mimo wszystko płacą mi za siedzenie w recepcji, a zastępstwo jest tylko na chwilę.

– No dobra, ale musi pan jeszcze porozmawiać ze śledczym.

– Przecież już z nim rozmawiałem! Co mam jeszcze powiedzieć?! – podnoszę głos.

– Nie wiem. To on ma do pana jakieś pytania. Nie ja. Proszę tu zaczekać i się nigdzie nie ruszać.

Odchodzi niezadowolony niczym chłopiec z ulotkami. Stojąc na korytarzu jak słup soli, uświadamiam sobie, w jakim gównie się znalazłem. Hotel z trupem nigdy się dobrze nie kojarzy, a hotel ze zmasakrowanym trupem to już przeklęte miejsce. Nawet za rok lub dwa będziemy łączeni z tym morderstwem. Część gości będzie przyjeżdżać, by pomieszkać w hotelu z osławionym pokojem numer osiemnaście, lecz inni będą unikać naszego obiektu. Czeka mnie bezrobocie, bo długo tak nie pociągniemy.

– Pan Sobota, tak? – pyta śledczy.

Ma jeszcze bardziej przerzedzone włosy i spoconą koszulę, śmierdzi fajkami, dzięki czemu odkrywam, skąd pochodzi smród papierosów na korytarzu.

– Tak, już pan ze mną rozmawiał.

Staje przede mną, a nasze spojrzenia się spotykają. Nie mam drogi ucieczki, muszę patrzeć w jego oczy, co z pewnością ma gwarantować mówienie prawdy.

– Tak, rozmawiałem, ale musimy jeszcze zamienić kilka zdań. Przypomniał sobie pan coś?

– Zupełnie nic – odpieram pewnie.

– Mam przeczucie, że nie mówi nam pan całej prawdy. Proszę powiedzieć, co pan ukrywa.

– Zupełnie nic. Już kilka razy mówiłem, jak to wyglądało, i nie mam nic do dodania. Pan wybaczy, ale muszę wracać do recepcji.

– Nie tak szybko. Mówił pan, że w pokoju nikogo nie było.

– Tak, oprócz zwłok nikogo nie znalazłem.

Spoglądam na swoje buty, lewy ma brudny ślad. Trę o nogawkę, a but zyskuje na świeżości.

– Nudzę pana?

W tonie śledczego słyszę złość.

– Szczerze mówiąc, tak. Od ponad godziny mówię to samo i stoję jak idiota na środku korytarza. Czeka na mnie praca i cały hotel roztrząśniętych gości, którzy tak samo jak ja są dotknięci tym wydarzeniem i nic nie wiedzą. A w dodatku są wkurwieni, że muszą brać w tym udział.

– To podejrzani – wtrąca śledczy z uśmiechem na twarzy.

– Pewnie ja też.

– Sam pan to powiedział.

– To mnie aresztujcie.

– A chce pan?

Liczę, że pytanie jest na tyle nietrafione, że wymowne milczenie wystarczy. Ale się mylę.

– Musi pan dać nam swoje buty. Widziałem, że czyścił pan je o nogawkę, ale nas interesują podeszwy i podejdzie pan do techników, by oddać swoje DNA.

– A po co wam moje DNA?

– Sam pan powiedział, że może być podejrzanym. Od każdego, kto w ciągu dwudziestu czterech godzin przebywał w hotelu, pobierzemy materiał biologiczny. Nie jest pan wyjątkiem.

– W takim razie czekam w recepcji. Żegnam.

Obracam się na pięcie, nie czekając na ripostę. Śledczy milknie, co uznaję za ciche przyzwolenie. Mijając mundurowych, uświadamiam sobie, jaki koszmar czeka mnie na dole. Niezadowolona Natalia, wkurzeni goście, a wszystko to na mojej głowie. Na schodach słyszę hałas. Przypomina odgłosy z gniazda szerszeni. Cały hotel postawiony na nogi huczy ze wściekłości. Stopień po stopniu zmierzam do siedliska rozgoryczenia. Wyłaniając się zza zakrętu, staję się celem gości. Ktoś do mnie krzyczy, inni goście doskakują z każdej strony, dopraszając się uwagi. Mijam parę ze Skandynawii i kobietę z trzeciego piętra, są rozgoryczeni, jakby to wszystko było moją winną. Czuję, że najgorsze przede mną, grupa seniorów otacza mnie niczym wataha wilków.

– Co to ma znaczyć?! Długo mamy tak tu czekać? – krzyczy jeden z mężczyzn.

– Nie wiem, proszę pana. To nie ja podejmuję decyzje – odpieram grzecznym tonem.

– Ale dlaczego zostaliśmy sami? Gdzieś pan był? – pyta kobieta w podeszłym wieku. Ciągnąc mnie za ramię, pragnie konfrontacji w cztery oczy.

– Nie wiem, proszę pani. Byłem na rozmowie ze śledczym. To do niego proszę kierować pytania.

Kilka osób próbuje mnie zatrzymać, ale nie daję za wygraną, prąc do przodu. Stały gość zachodzi mi drogę, wykrzykując obelgi w moją stronę. Ignoruje je, w tej pracy to jeden z elementów. Inni goście dołączają do fali niezadowolenia. Krzycząc i szarpiąc mnie za koszulę, wyładowują swoje emocje. Lepsze to niż narastająca złość wybuchająca w okamgnieniu. Zza tłumu wyłania się Natalia, jest równie wściekła co ludzie znajdujący się za moimi plecami. Czuję, że okradłem ją ze snu, choć to nie moja wina.

– Długo tu mam ślęczeć?! – cedzi przez zęby. W jej oczach dostrzegam gniew. Następna w kolejce do linczu na mnie.

– Już jestem. Musiałem kilkakrotnie opowiedzieć o tym, jak odkryłem zwłoki. Ten śledczy jest strasznie podejrzliwy.

– I co z tego? Skończyłam zmianę i teraz muszę tu kiblować i wysłuchiwać tego, czego ty powinieneś wysłuchiwać.

– Natalia, proszę cię. Nie z własnej woli tam tkwiłem – odpieram zmęczonym tonem.

Grupa gości doskakuje do nas niczym rozwścieczone psy. Przerywając nam rozmowę, wybawia mnie od dalszych tłumaczeń.

– Zajmij się tym. Ja spadam.

– Nie możesz, każdy ma złożyć zeznania i zostawić swój materiał biologiczny.

– W takim razie idę do pokoju menadżera, a ty zajmuj się tym bałaganem – mówi z przekąsem.

Goście otaczają recepcję, przekrzykując się. Czuję, że brakuje mi tlenu, a wszystko dookoła wiruje. Mrużę oczy, przecieram czoło, by wybudzić się z transu. Zaraz wybuchnę, a na stół menadżera trafią dziesiątki skarg na mnie. Nie mogę sobie pozwolić na chwilę zapomnienia. Biorę się w garść, choć w głębi siebie rozpadam się na kawałki.

– Proszę państwa, proszę o skupienie!

Tłum zwraca na mnie uwagę. Cisza rozgaszcza się w holu.

– Powie nam pan, co się dzieje? – pyta jeden z gości w dalszym szeregu.

– Tak. Przykro mi, że państwa to spotkało. Ale nikt z pracowników hotelu nie ponosi za to winy…

– A kto, kurwa?! – wtrąca jeden z najgłośniejszych mężczyzn.

– Nikt, proszę pana. Jak państwo wiedzą, w jednym z pokoi znaleziono zwłoki. Policja bada tę sprawę, dlatego nie mogą państwo wrócić do swoich pokoi – oznajmiam stanowczym tonem. – Funkcjonariusze będą chcieli z państwem porozmawiać na temat ostatnich godzin oraz pobrać materiał biologiczny. Proszę postępować zgodnie z poleceniami mundurowych, a wszystko skończy się znacznie szybciej.

– Ale dlaczego materiał biologiczny?! – krzyczą zgodnie emeryci z pierwszego rzędu.

– Proszę wszystkie pytania kierować do policjantów. To oni są decyzyjni, nie ja. Bardzo proszę o wyrozumiałość i powściągliwość w wyrażaniu emocji. Dziękuję za uwagę.

Tłum pozostaje niepocieszony, szum znacznie się wzmaga. Niektórzy goście, chcąc wyładować złość, próbują dostać się za kontuar recepcji. Szykuję się na bezpośrednią konfrontację, lecz zamiast linczu następuje odwrót. Na schodach pojawia się śledczy z grupką policjantów.

– Proszę państwa. Nazywam się Rafał Andrzejewski i jestem śledczym. Proszę o uwagę.

W tłumie następuje spokój. Wszyscy milkną, a złość na mnie wygasa.

– Jak państwo wiedzą, w hotelu doszło do morderstwa – kontynuuje śledczy – w związku z tym każdy zostanie przesłuchany oraz będzie musiał dać nam próbkę swojego DNA. Potem będą państwo wolni. Proszę postępować zgodnie z poleceniami policji i nie utrudniać nam pracy. To wszystko.

Charyzma policjanta działa. Tłum ustępuje. W holu na nowo panuje spokój. Niczym dzieci uciszone przez wychowawcę, goście grzecznie udają się w stronę mundurowych. Wreszcie zostaję sam.

Michał

Przebudzenie

Światło przebija się przez niewielkie okna. Czuję chłód, a twarda powierzchnia uwiera moje kręgi. Dopiero po kilku sekundach świadomość dochodzi do głosu. Znajduję się w pomieszczeniu, które przypomina zakrystię. Dookoła wiszą symbole religijne, duży krzyż stempluje ścianę. Dostrzegam szaty kościelne wiszące naprzeciwko mnie, nad nimi wisi obraz z Janem Pawłem II.

Po chwili rejestruję głosy, są ciche, jakby ktoś nie chciał mnie obudzić. Podnoszę się, na dłoniach mam świeże bandaże, przez które przebija się czerwona barwa. Szepty narastają, słyszę pojedyncze słowa kierowane do mnie.

– Obudził się wreszcie.

– Halo, jest tu ktoś? – pytam niecierpliwym tonem.

– Już się pan obudził. Jestem ksiądz Jakub.

Kątem oka dostrzegam duchownego. Ma zafrapowane oblicze, choć subtelny uśmiech przebija się na pulchnej twarzy.

– Michał Bojarski, miło mi. Co ja tu robię?

– Stracił pan przytomność. Chcieliśmy wezwać pogotowie, ale…

– Ale…? – pytam z trudem.

– Ale zauważyliśmy coś na pana dłoniach.

– Te rany? Nie wiem, skąd się wzięły.

Oglądam zakrwawione bandaże, ślady krwi są świeże. Nie czuję jednak bólu.

– No właśnie. Czy pamięta pan, aby się skaleczył?

– Nie, gdy wchodziłem do kościoła, moje dłonie były normalne, to znaczy nie miałem żadnych ran. Dopiero po komunii zauważyłem krew. A wtedy… to znaczy potem straciłem przytomność i film mi się urwał – dodaję po chwili zwątpienia.

– Wie pan, czym są stygmaty?

– Stygmaty? Tak, wiem, ale…

– Może wezwiemy pogotowie, a potem jeszcze porozmawiamy, dobrze?

W jego tonie słyszę niepewność. Głos świadczy o zwątpieniu, ale i niedowierzaniu. Dla człowieka wiary musi to być rzecz trudna. Nawet gdy jest się księdzem, w pewnych sytuacjach wiara staje się zagadką.

– Dobrze, proszę wezwać pogotowie.

Odchodzący ksiądz klepie mnie po ramieniu, odczuwam to jako dodanie otuchy. Jakby czekało mnie coś niepewnego. Coś, co ma zmienić moje życie na zawsze.

Podnoszę się, ławka nie należy do wygodnych, w szczególności do leżenia. Siedząc, spoglądam raz jeszcze na moje dłonie. Coś pcha mnie, bym sprawdził źródło niepokoju, niczym dziecko chcące nakryć Świętego Mikołaja na gorącym uczynku. Odwiązuję bandaże, kilka warstw tkaniny jest przesiąkniętych czerwoną cieczą. Odkrywam kolejne, aż docieram do gołej skóry. Na środku dłoni widnieją dwie rany. Są głębokie, przechodzą na wylot. Oglądam swe dłonie, jakbym widział je pierwszy raz, dostrzegam swoje mięso, z którego sączy się krew. Pomimo obfitości ran nie czuję nic. Nieśmiało gładzę skaleczenie, dopiero kontakt z palcami przysparza dyskomfort. Odczuwam pokusę, by włożyć palec do środka. Nie zdążam jednak tego zrobić, bo ktoś wytrąca mnie z zamyślenia.

– Przepraszam. Czy mógłby pan nie wyrzucać tych bandaży? – Inny ksiądz o wyglądzie nastolatka pochyla się nade mną. Ma wystraszoną twarz i drżące dłonie.

– Proszę?

– Czy mógłby mi pan dać bandaże, skoro je pan ściągnął?

– Czemu nie – odpieram zdziwiony.

Przecieram ranę na prawej dłoni, z niej sączy się krew. Podobnie czynię z drugą i czubkiem palców gładzę krawędzie. Są poszarpane, jakby przedmiot, który w nią wniknął, miał tępe ostrze. Takie rany nie powstają bez przypadku, tworzą się kosztem olbrzymiego bólu, który z trudem można wytrzymać.

W moich myślach pojawiają się różne wizje, oczami wyobraźni widzę Ojca Pio i jego stygmaty. Wszyscy stygmatycy, których podsuwa mi pamięć, byli jednak ludźmi godnymi boskiej łaski. Czuję się jak uczeń, który dostał szóstkę, choć ściągał na kartkówce.

Przykładam palec do rany, dzieli mnie tak niewiele, by sprawdzić, czy jest na wylot. Zaciskam zęby, od długiego czasu z bólem jestem za pan brat. Wkładam palec serdeczny w ranę w lewej dłoni. Ból jest olbrzymi, sapię niczym konające zwierzę. Wnętrzności dłoni stawiają opór, aż końcówka palca przechodzi na drugą stronę. Rana jest na wylot. Krew cieknie po mojej dłoni i spływa na podłogę. Krople czerwonej cieczy odbijają się, tworząc niemy płacz. Wyciągam palec, ból po chwili ustępuje, jestem oblany potem, z trudem łapię powietrze.

Dopiero po chwili dopuszczam tę myśl – to są stygmaty.

Kątem oka dostrzegam, jak dwóch księży wymienia ze sobą zdania. Ukradkiem zerkają na mnie. Udaję, że tego nie widzę, i że jestem jedynie osłabionym letnim upałem wiernym. Jednym z wielu, a to, co mam na dłoniach, nie istnieje.

W drzwiach stają ratownicy pogotowia. Starszy z księży wskazuje na mnie, a mężczyzna w pomarańczowym kombinezonie rusza w moją stronę.

– To pan zasłabł? A co pan ma na dłoniach?! – Na twarzy ratownika pojawia się zmieszanie.

– Tak, to ja. Na dłoniach mam… sam nie wiem. Gdy przyszedłem do kościoła, moje dłonie były w jednym kawałku, dopiero po komunii pojawiły się rany.

Na moje słowa drugi z ratowników się żegna. W jego oczach dostrzegam niepokój.

– Możemy sprawdzić te rany?

– Oczywiście.

Mężczyzna bierze moje dłonie, przyglądając się im i pragnąc pojąć to, co rozum odrzuca.

– Boli pana?

– Nie, nie odczuwam bólu – odpowiadam zgodnie z prawdą.

– Myślę, że jest na wylot – zwraca się do drugiego ratownika.

– Są na wylot.

– Skąd pan wie?

– Ponieważ sprawdziłem.

Ratownicy spoglądają mi w oczy z niedowierzaniem wypisanym na twarzy.

Ratownik przykłada stetoskop, unikając mojego wzroku. Następnie sprawdza puls i reakcje na bodźce.

– Jest pan zdrowy – odpiera niczym nakryty na kradzieży młodzieniec.

Ratownicy zbierają się, jakby się paliło. W drzwiach wymieniają spojrzenia z księżmi, na słowa brakuje im odwagi.

Starszy z księży kieruje się w moją stronę. Ma sztuczny uśmiech na twarzy, przypomina akwizytora, który od lat chodzi od drzwi do drzwi z tym samym tekstem.

– Szczęść Boże. Nazywam się Stanisław Marzec, jestem proboszczem tej parafii. Możemy porozmawiać?

– Oczywiście. – Spoglądam w stronę księdza.

Jest napięty i ostrożny, jakby przechodził przez pole minowe.

– Wie pan, czym są stygmaty? – pyta nieśmiałym tonem.

– Tak. I chyba dopuszczam myśl, że sam stałem się stygmatykiem.

– Muszę być z panem szczery. Nigdy się z tym nie spotkałem. To rzecz, która budzi niepokój, bo kontakt z czymś, co rozum nie jest w stanie pojąć, zawsze jest niepokojący. Cuda, którymi obdarza nas Bóg, są jak dar. Dostajemy je, by dawać świadectwo, dzielić się z innymi. Czasem jednak pojawiają się ludzie, którzy próbują wykorzystać innych ludzi i Kościół.

– Nie jestem oszustem. Nie prosiłem o stygmaty, sam jestem dotknięty tą sytuacją – odpowiadam ze złością.

– Nie twierdzę, że jest pan oszustem. Ale rozumie pan, że musimy być ostrożni?

– Rozumiem. Ale proszę zrozumieć i mnie. Jeszcze dwie godziny temu byłem zwykłym człowiekiem, a teraz mam ślady po wkłuciach na dłoniach. Trudno to pojąć.

– Będzie pan miał coś przeciwko, by zgłosić tę sprawę dalej?

– Co znaczy dalej? – W swoim głosie słyszę nutę irytacji.

– Badamy sprawę cudów. Nie możemy sobie pozwolić na to, by łaska Boża przeszła do codzienności bez odnotowania. Wszelkie ślady ludzkiej ingerencji w sferę sacrum również musimy zbadać.

– Proszę zbadać te moje stygmaty. Sam chcę poznać prawdę.

Kacper

Crime story

Goście po kolei oddają się przesłuchaniom. Po minach policjantów widać, że nie mają zbyt wiele do powiedzenia w temacie morderstwa. Wokół recepcji panuje spokój, wreszcie mam czas, by zebrać się do kupy.

Widziałem zwłoki, widok ten nadal stoi przed moimi oczami. Wciąż widzę, rozszarpane ciało, skórę, z której ktoś wydobył wnętrzności, i morze krwi, która zalała cały pokój.

Śledczy przechodzi raz po raz przez hol, dostrzegam, jak lustruje mnie wzrokiem. Czuję, że znajduje się na krótkiej liście podejrzanych, być może w moich zeznaniach lub zachowaniu było coś, co przykuło uwagę.

Próbuję się zająć obowiązkami, lecz sprawa morderstwa ograniczyła moje zadania. Rezerwacje na najbliższe dni zostały odwołane. Goście nie mogą opuszczać hotelu, więc i mojej pomocnej dłoni nie potrzebują. Staram się nie rozpaść na kawałki, nałóg wyciąga mnie na papierosa, lecz mam zakaz przekracza progu drzwi wyjściowych. Piję kolejną kawę, staram się ukryć drżenie dłoni. Już i tak moje zachowanie może być podejrzane.

– Panie Sobota, mam do pana sprawę.

Śledczy wyrywa mnie z zamyślenia.

– Czym mogę służyć? – odpowiadam najspokojniej, jak tylko mogę.

Nie chcę pokazać, że coś jest nie tak.

Zbyt bardzo podpadłem śledczemu.

– Kamery. Widziałem, że macie tu monitoring. A co z ochroną?

– Tak, są kamery, nagrywamy to, co się dzieje przed hotelem, w holu i na każdym piętrze, to znaczy na korytarzach. Stałej ochrony nie mamy; jeśli zdarzają się jakieś problemy z gośćmi, to wówczas dzwonimy po wsparcie.

– Musi mi pan przekazać taśmy z ostatnich dwudziestu czterech godzin.

– Żaden problem – odpowiadam spokojnym tonem.

– Rafał, musisz przyjść na górę.

Jeden z mundurowych odrywa śledczego od rozmowy ze mną. Czuję się uratowany, mam ochotę sam sprawdzić nagrania, zanim przekażę je policji.

– Wrócę po taśmy – mówi śledczy, wskazując na mnie palcem.

Nie mam za wiele czasu, muszę działać szybko.

Rozglądam się dookoła, nikt nie patrzy w moją stronę, goście oddani są do dyspozycji policjantom, inni czekają na swoją kolej.

To moja szansa.

Udaję, że czegoś szukam, moja gra aktorska nie wydaje się wiarygodna, ale się tym nie przejmuję. Wokół dyżurki, gdzie znajdują się nagrania, jest pusto. Nie mogę zwlekać.

Ruszam przed siebie, unikam kontaktu wzrokowego, nie chcę zapisać się w cudzej pamięci, by potem pojawić się jako podejrzany w zeznaniach osoby postronnej. Od dyżurki dzieli mnie około kilku metrów, jest tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Pokonuję kolejne dwa metry, jestem już w połowie drogi, aż przede mną wyrasta pani Janczak.

– Ma pan jakieś wieści, jak długo to potrwa? – pyta spokojnym głosem.

– Nie, proszę pani. Musimy się uzbroić w cierpliwość. Rozumiem, że to trudna sytuacja dla nas wszystkich.

– Wie pan, że ciągle widzę przed oczami tego rozciętego biedaka. Chyba nigdy nie zapomnę tego widoku. Powinniśmy dostać opiekę psychologa. To niepojęte, jak potraktowała nas policja, trzeba to gdzieś zgłosić.

– Też nie mogę zapomnieć tego widoku, ale jakoś trzeba sobie poradzić. Jeśli ma pani problem z pogodzeniem się z tym, co zobaczyła, to mogę wezwać psychologa, gdy to wszystko się skończy.

– Pan też musi porozmawiać z psychologiem! Pan to wszystko widział i przebywał w tym pokoju. Na pewno pan się naoglądał.

– Dam sobie radę. Proszę się mną nie przejmować – staram się zakończyć rozmowę najszybciej, jak to możliwe, lecz kobieta nie daje za wygraną.

– Długo z panem rozmawiali? Bo mnie dwóch maglowało przez półgodziny, tacy niemili byli… Jeden z nich był taki nadęty, że myślałam, że sama jestem podejrzana.

– Taką pracę mają. Każdego z nas muszą sprawdzać.

Zerkam na dyżurkę. Nadal pozostaje wolna. Czuję, że nie mam czasu na dalszą rozmowę.

– Przepraszam panią, ale muszę oddać się obowiązkom.

– Niech pan pamięta, by porozmawiać z psychologiem, jeszcze nabawi się pan jakiejś nerwicy i będzie się leczył przez lata. Trauma to poważna sprawa, niech pan tego nie bagatelizuje! – woła na tyle głośno, by wszyscy w holu usłyszeli.

– Dobrze, będę pamiętał o pani słowach. A teraz pani wybaczy.

Kobieta schodzi mi z drogi. Dyskretnie rozglądam się dookoła, wokół nadal pusto. Mężczyzna w podeszłym wieku patrzy mi w oczy, odwzajemniam się więc tym samym, co szybko uznaję za błąd – zapisałem się w jego pamięci.

Teraz albo nigdy. Z pozoru leniwie ruszam w stronę dyżurki, kolejne kroki i jestem niemal przy drzwiach.

– Panie Sobota, szukałem pana! – Głos śledczego jest donośny.

Nie mogę udawać, że go nie usłyszałem.

– Właśnie kierowałem się do dyżurki, by przygotować dla pana te taśmy. – Spoglądam na Andrzejewskiego.

Jego twarz jest pozbawiona emocji. Z trudem przychodzi mi odczytanie jego reakcji na moje słowa.

– Szkoda, że nie chciał pan na mnie zaczekać.

Kolejny punkt na liście podejrzanego.

– Chciałem wszystko przygotować, żeby pan nie czekał.

Pomimo drżących dłoni bez problemu otwieram drzwi. Wewnątrz panują ciemności, które rozświetlają szare ekrany.

– Pan przodem – dodaję ze sztucznym uśmiechem.

Śledczy wchodzi niczym pan na włościach. Spoglądając na ekrany, próbuje zorientować się, na co może liczyć.

– Przesunie mi pan o kilka godzin wcześniej? – pyta łagodnym tonem.

– Jasne – odpowiadam równie spokojnie.

Na ekranie przesuwają się ludzkie sylwetki, w przyspieszonym tempie znikają kolejne postacie. Nagle obraz znika, szare miraże zastępują widok holu. Okazuje się, że podobny los spotkał pozostałe kamery. Potem znowu pojawia się widok na korytarze.

– Co się stało?

– Nie wiem. Pierwszy raz się z tym spotykam.

– To jakiś błąd? – pyta niecierpliwie śledczy.

– Nie sądzę. Wygląda na to, że wydarzenia z ostatniej nocy się nie nagrały.

II

Michał

W świecie cudów

W pokoju panuje półmrok, z premedytacją nie włączam światła. Chcę, by cienie wiły się niczym ranne zwierzę. Swoisty danse macabre zabijają reflektory samochodów, ich warkot powoduje irytację. Nie sądziłem, że w niedzielę o wieczornej porze jest tutaj taki ruch.

Od godziny oglądam swoje dłonie. Choć pokrył je świeży bandaż, to i tak ślady krwi zdążyły się przebić przez białą tkaninę. Wciąż nie odczuwam bólu, jest on niczym obietnica lepszych czasów. Pragnę go, pragnę coś poczuć, by organizm zareagował na spotkanie z niewiadomym. Zamiast tego czuję pustkę, jakby niewiedza wypełniła mnie w całości.

Obiecałem księdzu, że sprawę stygmatów zachowam dla siebie, żadnej prasy i rozmów ze znajomymi. Mam pilnować swojego sekretu niczym ostatni z templariuszy. Sam również nie chcę dzielić się swoim „darem”. Czuję, że zostałem wybrany omyłkowo, że Bóg pomylił się w tłumie przed komunią. A swojego podarunku nie potrafię właściwie przyjąć.

Coś pcha mnie, bym uklęknął, poddaję się tej sile. Pragnę, by coś kierowało mną z zewnątrz, gdy rozum nie wie, co począć. Upadam więc, składam ręce do modlitwy niczym niewinne dziecko do paciorka. Nie wiem, od czego rozpocząć rozmowę z Bogiem. Czuję, że brakuje mi słów do określenia tego, co mnie spotkało. Ale on to wie, to jego dar.

– Ojcze, nie wiem, co począć, to, co dostałem, jest na wyrost. Nie zasługuję na ten dar. Nie zasługuję na takie wyróżnienie. Nie wiem, co uczynić z tym darem. Odczuwam strach i wiem, że nie jestem godzien.

Milknę. Zbyt wiele trudnych słów padło. Zabrakło mi języka w gębie. Pochylam głowę niczym syn marnotrawny. Czuję, że tylko to mi pozostało.

Niemal utraciłem kontakt z rzeczywistością, zatraciłem się w poszukiwaniu Boga.

Spoglądam po chwili na moje dłonie, świeża krew sączy się przez bandaże, a ból rozchodzi się po całym ciele. Czuję się jak rażony piorunem.

Sparaliżowany, z trudem łapię powietrze, krzyk wydziera się z moich ust niczym diabeł podczas egzorcyzmów. Wiję się, jakbym płonął, czuję, że moja skóra nabiera bąbli po poparzeniach. Zsuwam się na podłogę, ból jest nie do wytrzymania. Kątem oka dostrzegam krzyż na ścianie, błyszczy dziwnym blaskiem, jakby sam Zbawiciel go oświetlał.

Próbuję się podnieść, dotknąć krucyfiksu, jakby był kołem ratunkowym. Ból zapiera mi dech w piersiach, moje dłonie krwawią obficie, krew stempluje sofę niczym urzędnik poczty. Staram się pozbierać do kupy, lecz ból jest nie do wytrzymania. Resztkami sił wyciągam ręce w stronę krzyża. Wyję, jakbym był w agonii, a w dłoniach czuję coś, co przypomina gwoździe. Wychylam się na tyle, na ile jestem w stanie, niemal mam to na wyciągnięcie dłoni. Krzyczę resztkami sił, aż dopadam go. Krzyż gości w moich dłoniach, a ból przemija równie szybko, jak przyszedł.

Upadam na sofę, pot oblewa moje ciało, czuję, jak z mojej skóry znikają bąble, a uczucie pieczenia zamienia się w błogi stan. Spoglądam na swoje dłonie, bandaż jest wilgotny i cały czerwony. W moich oczach pojawiają się łzy. Oddycham, jakbym dopiero wynurzył się z wody.

Nagle słyszę dźwięk telefonu. Irytujący dzwonek rozchodzi się po pokoju niczym pianie koguta o świcie. Potrzebuję chwili, by zebrać się w sobie, telefon jednak nie odpuszcza. Podnoszę się więc i gnam co sił w stronę stolika, ekran urządzenia rozświetla cały pokój niczym pochodnia wewnątrz jaskini. Numer, który widnieje na wyświetlaczu, nic mi nie mówi. Odbieram zatem z dozą niepokoju.

– Halo.

Niemal słyszę swój ciężki oddech.

– Szczęść Boże. Ksiądz Jakub z tej strony – mówi rozmówca po drugiej stronie.

– Szczęść Boże – odpowiadam pokornie.

– Rozmawiałem o sytuacji, która pana spotkała z biskupem.

– Tak, i co powiedział?

– Sprawą zajmie się Watykan. Biskup przyśle swoich księży, a z samej Stolicy Apostolskiej przybędzie ojciec Ciro Scola. To specjalista w takich sprawach. Na pewno będzie wiedział, co zrobić z pana stygmatami.

– Dziękuję. Mam nadzieje, że wszystko się wyjaśni.

– Co pan ma na myśli? – Mój rozmówca zmienia ton.

– Chciałbym wiedzieć, co mnie spotkało i dlaczego. To wszystko.

– Ksiądz Scola to uznany specjalista, będzie pan w dobrych rękach. Jeśli faktycznie jesteśmy świadkami cudu, to czeka pana coś wyjątkowego. Stanie się pan jedną z twarzy współczesnego Kościoła w Polsce i nie tylko.

– Nie chcę sławy – odpowiadam stanowczo.

– To nie chodzi o sławę. Kościół potrzebuje świadectw. A nietrudno o większe świadectwo i ślady po męce naszego Zbawiciela.

Biję się z myślami, chciałem, aby sprawa przycichła, a ranny zagoiły się równie szybko, jak powstały. Rozgłos i całe zamieszanie w niczym mi nie pomogą. Nie ma jednak odwrotu, być może stałem się ważnym trybem w czymś większym.

– Dobrze, jestem do waszej dyspozycji.

– Proszę przybyć do Krakowa. Ksiądz Woźniak odbierze pana z dworca. Musi pan tylko dać znać, kiedy przybędzie.

– Jutro ruszę w podróż, nie chcę czekać dłużej – odpieram, będąc myślami już w pociągu.

Kacper

Człowiek widmo

Śledczy Andrzejewski nie potrafi ukryć swojej wściekłości. Złość wyładowuje na koledze – biedak z trudem znosi krzyki starszego rangą. Mnie udaje się uciec od wściekłości Andrzejewskiego i zaszywam się w recepcji. Hol wciąż jest pełen ludzi, którzy nie mogą wrócić do swoich pokoi. Policjanci powoli opuszczają hotel, wyniesiono już denata, a w zasadzie to, co po nim zostało.

Oddałem swoje buty i próbkę DNA, teraz stoję w cudzych klapkach, które znalazłem w rzeczach pozostawionych przez gości. Zarówno pokój numer osiemnaście, jak i dyżurka zostały zamknięte dla personelu i pozostałych. Spoglądam na zmęczonych gości, ich irytacja przerodziła się w grzeczne poddanie. Nawet ci najgłośniejsi zamilkli, oddając się przesłuchaniom.

Do końca mojego dyżuru pozostało nieco ponad godzinę. Staram się zabijać nudę, układając pasjansa, lecz mam zbyt rozgonione myśli, by bawić się kartami. Wciąż mam przed oczami resztki zwłok, łóżko przesiąknięte krwią. Potrzebuję drinka, by ostudzić zmęczone nerwy, zamiast tego popijam zimną kawę.

Śledczy Andrzejewski raz po raz przechodzi przez hol, zerkając na mnie. W jego spojrzeniach jest coś wrogiego. Jakby rzucał mi wyzwanie, na które nie mam ochoty. Męczy mnie myśl, że znajduję się na liście podejrzanych. Brak alibi i osobliwe zachowanie zrobiły swoje. Teraz muszę zastanowić się dwa razy, zanim odpowiem na pytania policji.

Pani Janczak posyła mi tajemnicze uśmiechy, dla postronnych musimy wyglądać niczym Bonnie i Clyde. Staram się unikać kontaktu wzrokowego, nie chcę, by inni szukali taniej sensacji.

– Słyszał pan? – Kobieta mająca około trzydziestki doskakuje do recepcji.

– O czym? – mruczę.

– Podobno ten martwy wieczorem gdzieś wychodził. Pewnie nabawił się kłopotów i tak skończył.

– Niech pani nie ufa plotkom, zresztą proszę przekazać te sensacje policjantom. Oni będą wiedzieć, co z tym zrobić – odpowiadam głosem wyzbytym emocji.

Do szklanego pulpitu podchodzi grupka gości. Wyglądający niczym spiskowcy szepczą coś, zerkając na mnie ukradkiem.

– Słucham państwa – mówię stanowczym głosem.

– Podobno musiał pan oddać im swoje buty – przemawia najstarszy z grona.

– Tak, ale to żadna tajemnica. Wszedłem tam jako pierwszy, więc moje ślady zostały w pokoju. Musiałem oddać te buty.

– Wie pan, że ten nieboszczyk miał romans z taką jedną z hotelu – odzywa się kobieta z pofalowanymi włosami.

– Nie, nie zajmuję się plotkami.

– Podobno odwiedzał ją w pokoju, a ona jego.

– Niech pani przekaże tę informację policji.

– Już przekazałam. Ale chciałam zapytać, czy pan nie wie coś więcej na ten temat.

– Nie. Jak już mówiłem, nie zajmuję się plotkami.

– O! Patrzcie, to ona – cedzi przez zęby jeden z mężczyzn, oblizując się na widok kobiety.

Obiektem plotek okazuje się kobieta spod ósemki – Anna Komorowska o wyglądzie modelki, z pięknym czarnymi włosami, brązowymi oczami oraz dużym biustem. Przechodząc przez hol unika spojrzeń, choć męska część nie może oderwać od niej oczu. Wygląda jak zjawisko, zbyt piękna, aby była prawdziwa, do cna przypomina anioła. Ma w sobie coś ze snu, jest oderwana od tego miejsca i tych ludzi.

– Widzieliście ją?! – krzyczy kobieta z pofalowanymi włosami.

– No, to ona – odpiera rozmarzony pięćdziesięcioletni facet o aparycji zatwardziałego kawalera.

– Musiała mieć coś z tym wspólnego. – Kobieta nie daje za wygraną.

– Proszę państwa, tak nie można. Jeśli mają państwo jakieś podejrzenia lub informacje na temat pana Kowalika, to proszę je przekazać policji. To naprawdę ułatwi wszystkim zadanie.