34,90 zł
Polscy lotnicy i komandosi zostają wysłani do Zatoki Perskiej, by u boku Amerykanów walczyć z Iranem.
Tymczasem za sprawą tajemniczych sił wewnętrzne spory doprowadzają Polskę na skraj wojny domowej. Wojsko zmuszone jest walczyć na dwóch frontach. Wewnętrznym i zewnętrznym.
Do akcji wkraczają trzy kobiety: major Agata Adamczewska, kapitan pilot Anna Kozłowska i podporucznik Aleksandra Rudzińska. Czy powstrzymają zagrożenie?
Trzecia część szokującego realizmem cyklu Antoniego Langera.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 347
Dwa fronty
© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2019 Antoni Langer
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Agnieszka Zub
Korekta: Katarzyna Zioła Zemczak
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Zdjęcie na okładce: Bartek Bera
Projekt okładki: HEVI
ISBN 978-83-65904-35-5
Ustroń 2019
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Wszystkie wydarzenia i osoby przedstawione w książce są fikcyjne, a podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych może być wyłącznie dziełem przypadku. Wszelkie informacje dotyczące funkcjonowania sił zbrojnych, służb specjalnych i policji pochodzą z jawnych źródeł lub są interpretacją zawartych w nich informacji.
Tamtej nocy USA dokonały inwazji na Unię Europejską. A przynajmniej tak prawnik opisałby to, co się stało, gdy klucz trzech pomalowanych w ciemne, maskujące barwy śmigłowców wiozących operatorów jednostki Delta oderwał się z pokładu okrętu USS America i obrał kurs na zachód. MH-60M leciały nad falami Morza Śródziemnego; nisko, bez włączonych świateł antykolizyjnych. Lekkie cywilne samoloty nie kursowały nocą nad morzem, maszyny pasażerskie latały wyżej, a na najbliższym lotnisku nie lądował o tej porze żaden rejsowy samolot. Drugi pilot prowadzącego śmigłowca nasłuchiwał jednak rozmów na częstotliwościach cywilnych, na wypadek nieprzewidzianych komplikacji. Statki handlowe i jachty były większym problemem z uwagi na duży ruch w tym obszarze, ale łatwiej było je ominąć, zwłaszcza gdy otrzymywało się informacje z radaru krążącego w oddali samolotu patrolowego. Mimo to piloci i strzelcy pokładowi elitarnego 160 Pułku Lotniczych Operacji Specjalnych uważnie obserwowali otoczenie, jak w każdym niskim locie. Wszyscy mieli za sobą tysiące godzin w powietrzu, wszyscy wcześniej sprawdzili się w zwykłym lataniu bojowym, przeszli selekcję do sił specjalnych, a w samym pułku do zadań delikatnych wybierano, co oczywiste, tylko najbardziej doświadczonych.
Operacje specjalne oznaczały, że było w nie wpisane ponadprzeciętne ryzyko, ale można je było zminimalizować perfekcyjnym przygotowaniem. Tylko to było niezmienne, wszystko inne – za każdym razem odmienne.
W połowie drogi MH-60 kolejno lądowały na lądowisku niszczyciela klasy Arleigh Burke, by uzupełnić paliwo. Planując operację, uznano, że będzie to łatwiejsze niż pobieranie paliwa w locie z samolotu – cysterny. Poza tym okręt mógł zapewnić pomoc w razie kłopotów.
Celem śmigłowców była willa położona na północnym brzegu maltańskiej wyspy Gozo. Jej właściciel znajdował się wewnątrz i zapewne spał, co potwierdziły dwa niezależne źródła. Człowiek ten prawie nigdy nie opuszczał Malty, której obywatelem był od sześciu lat. Zamieszkiwał w dużej, piętrowej willi, z kortem tenisowym i basenem, położonej tuż nad skalistym, wysokim brzegiem wyspy. Co jakiś czas urządzano w tym miejscu hałaśliwe imprezy, ale policja nigdy nie interweniowała. Nie dlatego, że jej nie było; przeciwnie – okolice tego domu stale patrolowała miejscowa policja. Podatnikom przynoszącym spore dochody do budżetu wyspiarskiego państewka należały się odpowiednie względy. Z tego też powodu żaden urzędnik nie zadawał mu kłopotliwych pytań. Fakt ten irytował wielu urzędników pracujących dla innych rządów.
Piloci 160 Pułku cieszyli się znakomitą reputacją. Ich znakiem firmowym były punktualne przyloty, z dokładnością do trzydziestu sekund. Tej nocy miało to kluczowe znaczenie.
Dokładnie o drugiej piętnaście czasu lokalnego na wyspie przestała działać sieć telefonii komórkowej i stacjonarnej. Na części terenu zabrakło także prądu.
Dwadzieścia sekund później Black Hawki przekroczyły linię brzegową. Jeden z nich zawisł nad willą o niezwykle płaskim dachu. Sześciu żołnierzy zjechało nań po linie. Dwie pozostałe grupy wysadzono naprzeciwko bram, by zablokowały wyjścia. Wysoki mur otaczający obiekt byłby zbyt trudny do szybkiego sforsowania, ale miał też taką zaletę, że uniemożliwiał ucieczkę ludziom znajdującym się wewnątrz.
Załoga policyjnego radiowozu stojącego na pobliskiej drodze bez skutku usiłowała nawiązać łączność ze stanowiskiem dowodzenia. Bez instrukcji postanowili nie robić nic. Śmigłowce, i to trzy, oznaczały, że decyzje musiał podejmować ktoś dużo ważniejszy od nich.
Komandosi mający na sobie czarne ubrania, pozbawione naszywek i napisów, sprawnie zeszli z dachu na balkon, prosto do sypialni właściciela willi. Szklane drzwi zostały rozbite jednym uderzeniem łomu. Uzbrojeni w wytłumione pistolety maszynowe MP5 ludzie rozeszli się po dużym pomieszczeniu, według przećwiczonego planu.
Dwóch żołnierzy skierowało się do wstającego właśnie z łóżka, wyrwanego ze snu pięćdziesięcioletniego, otyłego mężczyzny o śniadej cerze. Wiedzieli, że tej nocy będzie spał sam. Nie stawiał oporu, został rzucony na podłogę i związany. Dwaj jego ochroniarze nie mieli tyle szczęścia. Wpadli prosto pod lufy komandosów. Ci oddali serię strzałów. Ciała ochroniarzy upadły na podłogę.
Tymczasem śmigłowce okrążały miejsce akcji, a strzelcy pokładowi i snajperzy obserwowali teren, upewniając się, że nikt nie usiłuje zbiec jakąś inną, nieznaną im drogą. Jednocześnie komandosi monitorowali reakcje mieszkańców. Willa była oddalona od najbliższych zabudowań o dwieście metrów. To bardzo blisko; zbyt blisko jak na przyzwyczajenia specjalistów od tajnych operacji. Na szczęście większość mieszkańców została w domach, tylko nieliczni zrobili kilka niewyraźnych zdjęć, które później wrzucili do Internetu. Niemniej jednak Amerykanie musieli się śpieszyć.
Najwięcej czasu zajęło żołnierzom pośpieszne przetrząśnięcie domu w poszukiwaniu telefonów, laptopów i wszystkich możliwych nośników danych. Do plecaków spakowano także papierową dokumentację, zabraną z otwartego ładunkiem wybuchowym sejfu. Następnie jeńca i komandosów załadowano na pokład śmigłowców, które odleciały na wschód.
Po akcji została oczywiście masa śladów: wybite drzwi balkonowe, bałagan w gabinecie i rozpruty sejf. Wszystko świadczyło o tym, że zdarzyło się tu coś dziwnego. Pozostawiono też ciała ochroniarzy, wraz z pociskami, które ich zabiły, i łuskami pocisków, ale to nie był żaden dowód. Użyto powszechnie dostępnej amunicji kalibru dziewięć milimetrów, produkcji niemieckiej. Śmigłowce nie miały włączonych transponderów, więc nie były widoczne na cywilnych radarach, a mała wysokość lotu sprawiła, że nie wykryły ich włoskie radary wojskowe. Nawet gdyby policjanci czy inni mieszkańcy wyspy zidentyfikowali śmigłowce jako Black Hawki, nie byłoby jasne, czy należały do Stanów Zjednoczonych, Izraela, czy może do jeszcze innego państwa, choćby Turcji.
*
Komandor Delaney pozwolił sobie na westchnienie ulgi, gdy na ekranie w centrum bojowym na pokładzie USS America pojawił się obraz śmigłowców lecących w szyku nad morzem. Całą operację obserwowano z bezzałogowca Global Hawk, krążącego wysoko ponad Maltą, a łącza satelitarne przekazywały obraz nie tylko na okręt, ale przede wszystkim do Pentagonu i Białego Domu. Nie było to jedyne miejsce poddane obserwacji tej nocy.
– Generał Karim jeszcze nie wie, że Hassan Kassab jest już w naszych rękach – powiedział oficer marynarki do stojącej obok wysokiej kobiety o kasztanowych włosach, ubranej w jednolicie brązowy mundur. – Powinno pójść dobrze.
– Oczywiście jeśli coś pójdzie źle, mnie ani nikogo z naszych nigdy tam nie było. Jeśli pójdzie dobrze – również – zauważyła kwaśno major Adamczewska. Ona również nie nosiła żadnych oznaczeń: ani flagi, ani naszywki jednostki, ani nawet insygniów stopnia.
– Więcej optymizmu. Poza tym, pewnie się powtarzam, ale bez informacji, które udało się zdobyć podczas walki ze Specnazem w Polsce, a zwłaszcza pochodzących od schwytanych wtedy oficerów rosyjskiego wywiadu wojskowego, nie mielibyśmy potwierdzenia naszych podejrzeń dotyczących zarówno Karima, jak i Kassaba.
– Nie zdążyłam nikogo spytać, panie komandorze, ale aż tak bardzo zabolały was ich związki z Rosją? – spytała.
Karim, jeden z przywódców rebelii przeciwko Kadafiemu, był do niedawna uważany za człowieka Amerykanów w Libii, przynajmniej do momentu, gdy przyjął pomoc wojskową z Rosji. Kassab, pochodzący z Egiptu playboy, handlował informacjami, bronią i wszystkim, czym się dało, i był gotów świadczyć usługi dla każdego – także dla Amerykanów.
– Chodzi o Iran – wyjaśnił jej. – Nie chcemy zaczynać wojny, mając za plecami ludzi, którzy mogliby wspomóc Teheran i jego siatki na Zachodzie.
– I o tym powiedzieli wam ci, których złapaliśmy? – Polka wciąż pozostawała sceptyczna. Znała zeznania tych, którzy zgodzili się mówić.
– Wskazali nam na osobę z kręgu ich firmy doradczej „Wympieł”. Zna pani tę organizację?
Skinęła głową. Kompania Ochroniarska „Wympieł” służyła Kremlowi jako wygodne narzędzie do używania siły, bezpośrednio lub pośrednio, w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Jej obecność w Libii nie była zaskoczeniem.
– W rewanżu otrzymacie wszystkie informacje, jakie teraz pozyskamy, a obecność pani i pani kolegów to gwarantuje – Amerykanin przypomniał jej słowa wypowiedziane dobę wcześniej. – Ma pani, zdaje się, miejsce w pierwszym rzędzie? – upewnił się.
– Osprey, numer boczny zero cztery, kryptonim Mustang Zero Cztery – odpowiedziała.
W czasie gdy rozmawiali, druga część operacji już się zaczęła w brytyjskiej bazie Akrotiri na Cyprze. Pierwszy wystartował powolny, najeżony lufami dział samolot wsparcia ogniowego AC-130U Ghostrider. Trzy kwadranse później w jego ślad podążyły cztery myśliwce F-15E Strike Eagle, obciążone bombami, i cztery brytyjskie Tornada z pociskami rakietowymi.
Ostatnia grupa miała wystartować z USS America, znajdującego się najbliżej celu. Tutaj także obowiązywała kolejność – od najwolniejszych do najszybszych. Pierwszeństwo miały cztery Black Hawki z komandosami Delty. Następne w kolejce było sześć pionowzlotów MV-22 Osprey ustawionych na pokładzie lotniczym. Miejsca w nich pośpiesznie zajmowało siedemdziesięciu żołnierzy sił specjalnych piechoty morskiej, znanych od kilku lat jako Marine Raiders. Agata Adamczewska miała miejsce w przedniej części kabiny, naprzeciwko bocznych drzwi. Wnętrze maszyny było ciasne. Na dwóch rzędach składanych siedzeń, na burtach, ulokowało się już piętnastu komandosów, którzy w przejściu ułożyli swoją broń maszynową i plecaki. Kobieta wyglądała tak jak oni: w kamizelce taktycznej z licznymi kieszeniami na amunicję, apteczkę i inne wyposażenie, wewnątrz skrywającej płyty balistyczne zdolne zatrzymać pociski i odłamki – przynajmniej niektóre i w hełmie z zawieszonym na nim noktowizorem. Na pasie przewieszonym przez jej ramię wisiał karabinek automatyczny HK416 z krótką lufą; pistolet Glock 17 spoczywał w kaburze udowej. Kobieta miała też plecak zawierający wszystko, co mogło okazać się niezbędne na miejscu.
Górna cześć drzwi została zdjęta, a przez powstały otwór tuż po starcie zaczął przedostawać się dokuczliwy, zimny wiatr, wiejąc od kadłuba aż do otwartej rampy, na której zajmował stanowisko tylny strzelec.
Nie to było jednak najgorsze. Pionowzlot leciał nocą, hałasując i trzęsąc się. Za oknem przesuwały się cienie ledwo widocznego krajobrazu; wzlatywali nad góry. Rzadko dawało się widzieć jakieś światło. Wspomnienia wracały. Złe wspomnienia.
Uchwyciła się oburącz ramy fotela. „Nocny lot”, pomyślała. Powieść czytana pierwszy raz dawno temu. Wtedy jej nie rozumiała. Teraz to miało sens. „Gdyby był powstrzymał bodaj jeden odlot, sprawa lotów nocnych byłaby przegrana”. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła szeptać te słowa.
– Boi się pani latać? – Siedzący obok niej kapitan piechoty morskiej Thomas nachylił się ku niej, przekrzykując hałas silników. Mężczyzna korzystał z pokładowego interkomu, ona nie.
– Tylko kiedy nie pilotuję – odpowiedziała, siląc się na uśmiech.
– Jest pani pilotem?
– Byłam – ucięła dyskusję i zamknęła oczy.
Gdy w ostatniej chwili dołączono ją do grupy szturmowej, jej zadaniem miało być zbieranie na miejscu informacji rozpoznawczych. Thomas przyjął to z zadowoleniem. Odciążało to jego ludzi, a na terytorium wroga każdy człowiek był cenny. Nie pytał więc dokładnie, kim jest, ani co właściwie ma robić.
Tymczasem pionowzloty leciały nisko, w luźnym szyku, omijając miasta i naturalne przeszkody. Dystans dzielący je od strefy lądowania pokonały w czterdzieści pięć minut.
Kwatera główna generała Karima znajdowała się na zachód od Bengazi, tuż przy lotnisku, w oddaleniu od niespokojnego miasta. Wiadomo było, że mieszkał tam sam, jego rodzina przebywała poza krajem. Pięć czołgów T-72 ustawionych w roli stacjonarnych punktów ogniowych, kilkanaście innych pojazdów opancerzonych różnych typów i terenowe samochody z działkami ZU-23-2 zapewniały szacowanym na pięćset osób obrońcom przewagę nad siłami lżej uzbrojonej milicji. Rozkazom generała podlegały także formacje kontrolujące port w Bengazi, ochraniające rurociągi i pola naftowe. Także tam używany był ciężki sprzęt, pochodzący nie tylko z czasów Kadafiego, ale i niedawno dostarczony przez zagranicznych sojuszników.
Te siły nie mogły jednak równać się z kierowanymi laserowo bombami zrzucanymi przez F-15E. W kilka sekund wszystkie czołgi i większość pozostałych wozów bojowych zamieniły się w złom. Brytyjskie Tornada swoimi pociskami Brimstone poraziły rozpoznane pozycje armat przeciwlotniczych i wielkokalibrowych karabinów maszynowych. Tuż po tym Black Hawki zawisły nad budynkami sztabu Karima, a komandosi zjechali na linach na dach, otwierając z niego ogień do wartowników. Kilku zdołało odpowiedzieć ogniem, zanim zginęli. Wyrwany ze snu generał, którego pokój mieszkalny znajdował się na pierwszym piętrze, chwycił za leżącego zawsze w pobliżu kałasznikowa. Jego sztabowcy i doradcy zrobili to samo.
Major Adamczewska otworzyła oczy, gdy wyczuła zmianę prędkości lotu. Osprey zwolnił, wykonał kilka zakrętów, przeszedł do zawisu, wreszcie opadł na ziemię. Desant zaczął pośpiesznie opuszczać pokład.
Znalazła się na ziemi jako trzecia z grupy wychodzącej bokiem. Przebiegła do ustalonego na odprawie miejsca. Uklękła na prawe kolano i przez zamocowane na hełmie gogle noktowizyjne obserwowała otoczenie. Wylądowali, zgodnie z planem, na południowej części lotniska, tuż przy siedzibie generała urządzonej w dawnym budynku sztabowym libijskiego pułku lotniczego, otoczonym płotem z siatki. Z drugiej strony obiektu wylądował inny Osprey, pozostałe wysadziły desant w rejonie płyty postojowej i hangarów. Marines przeformowali się. Część pododdziału, w tym żołnierze z bronią maszynową, zajęła stanowiska od strony lotniska, pozostali, wraz z Adamczewską, która nie odstępowała dowódcy nawet na krok, podeszli pod budynek, szykując się do szturmu. Dwóch Amerykanów przecięło ogrodzenie nożycami do cięcia drutu, torując drogę grupie szturmowej.
Dookoła rozbrzmiewały strzały. Obudzeni nalotem Libijczycy usiłowali zorganizować obronę i odeprzeć napastników. Na lotnisku przebywali nieliczni żołnierze, którzy schronili się w hangarach i budynku wieży kontroli lotów, usiłując dotrwać do nadejścia odsieczy. Większość żołnierzy Karima zamieszkiwała osiedla otaczające lotnisko, więc naprędce zbierające się oddziały szybko podejmowały natarcie. Z ukrycia wyjechały samochody terenowe z zamontowaną bronią maszynową.
Do kanonady przyłączył się więc AC-130, krążący ponad lotniskiem i okładający ogniem swojej artylerii pokładowej tych, którzy usiłowali wesprzeć obrońców. Serie pocisków z szybkostrzelnych działek przecinały ciemności, dziesiątkując libijskie szeregi.
Także w budynku sztabu trwała walka. Przez okna widać było błyski wystrzałów i eksplozje granatów na pierwszym piętrze – najwyraźniej tam utknął atak Delty.
– Makin 23, trwają walki na pierwszym piętrze, wchodzimy do budynku – rzucił w eter kapitan piechoty morskiej.
Ładunki wybuchowe eksplodowały, przęsła ogrodzenia opadły na piach, torując drogę do szturmu.
W tym samym momencie trzech ludzi wybiegło z budynku sztabu, strzelając w kierunku żołnierzy. Pocisk z granatnika ranił dwóch Amerykanów, pierwszych, którzy weszli w wyłom. Po chwili eksplodował kolejny.
Adamczewska wymierzyła karabinek w jedną z biegnących postaci. Przez ułamek sekundy odniosła wrażenie, że widziała już gdzieś tę twarz. Strzeliła celnie dwa razy, a potem jeszcze dwa, do padającej już sylwetki. Marines też strzelali. Żaden z przeciwników nie zdołał uciec.
Komandosi wznowili atak, biegiem dotarli do wejścia. Drzwi były otwarte i siedmioro ludzi weszło do środka, omiatając lufami korytarze i pokoje. Czterech spośród nich ostrożnie weszło po schodach, zachodząc grupę Libijczyków od tyłu. Nie było wezwań do poddania się; kilka granatów odłamkowych zakończyło walkę. Dwóch Libijczyków zginęło, trzech – w tym generał – poddało się.
Tymczasem major Adamczewska zatrzymała się przy zabitych. Byli uzbrojeni w rosyjskie karabinki AK-103, z podwieszonymi granatnikami. Oświetliła ich twarze latarką z filtrem na podczerwień. To nie byli Arabowie.
Kobieta wyjęła z kieszeni kamizelki taktycznej aparat fotograficzny. Zrobiła zabitym zdjęcia twarzy. Korzystając z przygotowanych zawczasu ponumerowanych zestawów, pobrała odciski linii papilarnych, patyczkami wkładanymi do ust zebrała ślinę do badań DNA i ruszyła do budynku, gdzie czekało na nią więcej pracy.
Strzelanina wokół lotniska trwała, więc pośpiesznie zbierano rzeczy, które mogły mieć jakąś wartość. Jak zawsze, pierwszeństwo miały komputery, telefony i nośniki danych. Polka wrzucała je do wyjmowanych z plecaka toreb, za każdym razem fotografując dany przedmiot i dla pewności notując to – zwłaszcza jeśli znaleziono go przy zabitych lub pojmanych. Jeśli telefon był włączony, umieszczała go w specjalnym etui, blokującym sygnały radiowe. Zajęło im to kwadrans, w sam raz, by nie opóźniać pododdziału, który wyruszył z powrotem na lądowisko, aby załadować się do pionowzlotu.
Adamczewska znów przyklękła, obserwując przedpole, gdy zespół przyjął obronny szyk okrężny. Osprey właśnie podchodził do lądowania. Była pilot widziała go, jak już przestawiał gondole silników z wielkimi wirnikami w położenie pionowe, gdy coś przypominającego błyskawicę przecięło niebo.
Kobietę zmroził ten widok. To musiał być pocisk przeciwlotniczy, odpalony z ramienia w chwili, gdy MV-22 był w najbardziej wrażliwej fazie lotu. Reakcja systemu samoobrony transportowca była natychmiastowa. Odpalone zostały flary, maszyna zwiększyła moc silników, przerywając podejście. Rakieta chybiła.
AC-130 zasypał ogniem miejsce, skąd odpalono pocisk. Dopiero wtedy załoga Ospreya zdecydowała się na powtórne podejście. Teraz nie było problemów.
Gdy byli już w powietrzu, na lotnisku eksplodował jeden z hangarów budowanych według radzieckich wzorów. Marines wysadzili podręczny magazyn broni Karima.
Znów zamknęła oczy. Gdyby mogła, napiłaby się teraz czegoś mocniejszego. Nie powinna się zgadzać na udział w tej operacji. Usiłując oddalić złe przeczucia, w myślach powtarzała czynności, które miała wykonać po wylądowaniu.
Najpierw musiała pojawić się w pomieszczeniu oddanym na użytek analityków wywiadu. Tam zdała przejęte nośniki danych, aparat fotograficzny oraz zestawy z odciskami palców i próbkami DNA. Gdy tylko to zrobiła, pod pretekstem pójścia do toalety uciekła do kajuty. Na szczęście była w niej sama. Oparła się o ścianę, zamknęła oczy i wzięła pięć głębokich oddechów. Wygrzebała z odmętów torby podróżnej butelkę wody i upiła dwa łyki, myśląc, że powinna zmienić zawód. Tylko nie miała pomysłu na jaki. Przebrała się w czyste ubranie, zjadła czekoladowego batona i wróciła do pomieszczeń wywiadu.
– Wszystko w porządku? – spytał Delaney.
– Nie. – Pokręciła głową. – Wystraszył mnie pocisk – wolała nie rozwijać tego wątku. – Z danymi wszystko jest OK?
– Tak, szkoda tylko, że nie udało się pani pokazać na żywo magazynów i ich zawartości – powiedział Amerykanin, otwierając katalog ze świeżo zgranymi zdjęciami.
Pierwsze pokazywały stojące w dużym hangarze śmigłowce. Rozpoznała Mi-17 i Mi-14, dobrze jej znane z czasów, gdy mogła zasiadać za sterami. Z pewnością nie nadawały się już do lotu, były zbyt zdekompletowane. Za to trzy szturmowe Mi-24 wyglądały o wiele lepiej, jak po remoncie. Nie omieszkała zauważyć tego głośno.
– Bo są po remoncie – wyjaśnił jej komandor. – Za nasze pieniądze w waszych zakładach. Remont przeprowadzono wtedy, gdy wykonywaliście zlecenie na naprawę śmigłowców dla Konga. Dzięki temu nikt się nie zorientował.
– Teraz, jak się domyślam, wysadziliście je w powietrze.
– Owszem, to są ich ostatnie zdjęcia. Ale ciekawsze są te. – Otworzył inny folder. – Mamy cały skład pocisków ziemia – powietrze, skrzynie zawierające około siedemdziesięciu pięciu sztuk pocisków SA-24.
– Igła – Adamczewska wolała oryginalne oznaczenia pocisków – po co mu to?
– Skupował, także za nasze pieniądze. Około pół tysiąca tych pocisków wyparowało z magazynów wojskowych podczas wojny domowej. Baliśmy się, że wpadną w niepowołane ręce. Mamy tu też granatniki przeciwpancerne, karabiny maszynowe, materiały wybuchowe, wojskowe – dobrej jakości, oraz detonatory.
– I z tego powodu przeprowadziliście tę operację, prawda? Kassab to handlarz bronią. Chciał je kupić, by komuś dostarczyć?
– Wiedziałem, że jest pani bystra. Baliśmy się, że Kassab zakupi te pociski i przekaże je siatkom irańskim w Europie. W razie wojny z Iranem mogliby na przykład atakować nasze samoloty. Cywilne i wojskowe. Albo zaatakować bazy wojskowe, czy ambasady.
– Więc chodzi o Iran…
– Służyła pani w marynarce wojennej... Wie pani, że pomścimy nasz okręt zatopiony przez Irańczyków w incydencie z 30 kwietnia. Zamieszanie w Europie popsuło nam nieco szyki, ale niedługo zaczynamy, na Morzu Arabskim będą trzy lotniskowcowe grupy uderzeniowe. Do Nimitza dołączył już Bush, czekamy tylko na Stennisa.
– I sądzicie, że Europa tak po prostu przełknie to, co zrobiliście na Malcie, i nie będzie robić problemów w związku z Iranem? – Adamczewska wyraziła swoje wątpliwości.
– Jak pani sądzi, jak to rozegrają politycy? – odpowiedział pytaniem Amerykanin. – Malta to mały, skorumpowany kraik, ale należący do Unii Europejskiej. Co zrobi Unia? Weźmie w obronę państwo, na którego terenie ukrywał się handlarz bronią?
– Czegokolwiek by nie zrobili, są na przegranej pozycji. Czyli udowodnicie, że Unia jest mało wiarygodna… Ale to woda na młyn eurosceptyków, a niedługo będą wybory w Niemczech i Austrii. Nasi politycy, przynajmniej niektórzy, już mówią o wyjściu z Unii. Nie boicie się konsekwencji?
– Nie, nie boimy się – uśmiechnął się Amerykanin. – Na zderzenie cywilizacji jesteśmy przygotowani.
„Dziwny symbol”, pomyślał generał broni Zbigniew Kruszyński, patrząc przez okno samochodu na mijany pomnik. Przy bramie koszar ustawiono na postumentach cztery wozy bojowe. Trzy spośród nich – T-34, T-55 i T-72 – były czołgami z okresu powojennego. Czwarty często błędnie rozpoznawano jako czołg typu Sherman. W rzeczywistości od Shermana pochodziło tylko podwozie, a wyposażony w działo kalibru dziewięćdziesiąt milimetrów pojazd był niszczycielem czołgów typu M36 Jackson, przewiezionym kiedyś do Polski z Iraku. Ale wiedzieli o tym tylko nieliczni. Większość uparcie nazywała go Shermanem.
Tak samo jak ten wóz, teraz to spotkanie miało być czymś innym, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Czarny Land Rover wyjechał z kompleksu koszarowego 11 Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej w Żaganiu tylko po to, aby dowódca dywizji mógł ze swoim gościem zjeść obiad w klubie garnizonowym. Wizyta była niezapowiedziana, na tyle, na ile można było na to sobie w wojsku pozwolić, a zaproszenie na obiad padło tak niespodziewanie, że żandarmi z ochrony dowódcy generalnego zostali w stołówce, dokąd wcześniej osobiście zaprowadził ich szef sztabu.
Budynek kasyna wyglądał jak niemal wszystkie budynki w okolicy – poniemiecki, położony wśród drzew, w oddaleniu od głównej drogi. Lepszej lokalizacji nie można było sobie wymarzyć nie tylko z powodu dyskrecji, ale i cienia, jaki w upalne lato dawały drzewa.
Dowodzący żagańską dywizją generał Kucharski zaprowadził jednak swojego gościa nie do jadalni, ale bocznym korytarzem poprowadził go do ciasnego pokoju na piętrze. Na drzwiach umocowany był emblemat wojskowego koła łowieckiego.
Kilkunastu siedzących pod ścianami mężczyzn wstało i zaczęło spontanicznie bić brawo. „Należy mi się”, pomyślał Kruszyński. „Za to, co stało się niedawno, w ten dzień, który być może będzie zapamiętany jako najkrótsza wojna polsko-rosyjska”. A ci ludzie mieli specjalne prawo, by docenić jego wysiłki.
Prawie wszyscy mieli siwe włosy, prawie wszyscy, poza jednym, przekroczyli pięćdziesiąty rok życia i wszyscy zachowali szczupłe sylwetki. Mimo tego wydawali się zupełnie przeciętni. „To zabawne, jak niewiele nas odróżnia od zwykłych ludzi”, myślał Kruszyński. „Wystarczy, że zdejmiemy mundury, pistolety schowamy w sejfie i wyglądamy jak zwykli emeryci, może kierowcy autobusów albo hydraulicy”. Za kilka miesięcy też go to czekało, dymisję złożył tuż przed obchodzonym wczoraj Świętem Wojska Polskiego.
– Gratulujemy udanych łowów i proszę przyjąć to od nas jako dowód uznania. – Generał broni Skorupski, dawny dowódca Wojsk Lądowych, wręczył przybyszowi otwarte drewniane pudełko, w którym znajdowała się buława. Kruszyński wziął ją do ręki i obejrzał. Była starannie wykonana, z polerowanej stali. Na trzonku wygrawerowano napis: Dla zwycięzcy bitwy z 3 czerwca 2017 roku od myśliwych Czarnej Dywizji. Udanych łowów w przyszłości.
–Piękna jest, dziękuję – odpowiedział obdarowany – ale nie mogę nie powiedzieć, że zwycięzcami byli ci wszyscy, którzy wówczas walczyli, na lądzie, w powietrzu i na morzu. A zwłaszcza ci, którzy wówczas polegli. Wiec przyjmuję to w ich imieniu i proszę o pamięć o tych, bez których byśmy nie wygrali.
To było kosztowne zwycięstwo. Zginęło wielu ludzi, stracono trzy okręty, w tym jeden prawie z całą załogą, dwa samoloty; straty ponieśli także żołnierze walczący na lądzie ze Specnazem. Wcześniej nasłani przez Rosję dywersanci zabili jego poprzednika na stanowisku dowódcy generalnego. A potem przyszedł czas na polityczne układy i bolesne decyzje kadrowe. I chyba dlatego poproszono go o to spotkanie.
– Na kogo mam polować? – spytał Kruszyński, choć przeczuwał, jaka będzie odpowiedź. Skorupski wskazał jemu i Kucharskiemu miejsce za stołem. Zanosiło się na dłuższą pogawędkę.
– Właśnie o tym chcemy porozmawiać – zaczął wyjaśniać Skorupski, gdy goście usiedli. – Wiemy, jakie są warunki układów poczdamskich, wiemy, że starcie z Rosją nie mogło nam ot tak ujść na sucho. Ale to, co robi ten rząd, rozwalając nam dywizję i zabierając Leopardy na wschód, jest niedopuszczalne! Ktoś musi za to zapłacić.
Gdy emerytowany generał skończył mówić, zapadła chwila ciszy. Kruszyński wiedział, że ta sprawa będzie poruszona. Z dwóch brygad kawalerii pancernej, mających łącznie na stanie ponad dwieście trzydzieści czołgów, zabrano tylko te typu Leopard 2, by przenieść je do odtwarzanej na Mazowszu i Lubelszczyźnie 1 Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej. Musiał wykonać to polecenie, choć oznaczało ono rozerwanie ogniw, jakie tworzyły czołgi, wyszkolone załogi i ulokowany w Świętoszowie ośrodek szkolenia, z ogromnym poligonem do dyspozycji. Na wschodzie trzeba było od nowa szkolić załogi, co oznaczało kosztowne i czasochłonne podróże na poligony, w nowym garnizonie nie było także potrzebnej bazy warsztatowej, a nawet garaży. Wszystko to trzeba było zbudować od nowa, jeśli czołgi miały pozostać sprawne. Ale argumenty, jakie przedstawiano ministrowi obrony, przegrały z polityką. Tymczasem żołnierze, dobrzy żołnierze pozbawieni sprzętu, przenosili się na wschód, czy to do jednostek pancernych, czy nowo tworzonych wojsk obrony terytorialnej. Część kadry udało się zatrzymać, tworząc nowy, eksperymentalny Batalion Antydywersyjny, o unikatowym jak na wojska lądowe przeznaczeniu, ale było to rozwiązanie tymczasowe. To samo spotykało inne jednostki i inne rodzaje sił zbrojnych, w których następowały przesunięcia sił i ludzi.
– Panowie, spokojnie – głos zabrał dowódca dywizji. – Wiecie, ile było starań o to, żeby tutaj zostały Leopardy? Mnie też boli, że nasza dywizja wraca do starych czołgów, ale co możemy więcej zrobić? To polityka, takie podjęto decyzje, jako żołnierze możemy tylko mieć nadzieję, że rozsądne.
– Ale jest różnica pomiędzy obroną rozsądną a żadną! – niemal krzyknął generał dywizji Tomaszewski. – Nowe układy poczdamskie mówią wprost: w Polsce może stacjonować tyle wojsk NATO, ile wynosi jedna czwarta naszego potencjału. Na każde sto naszych czołgów powinno przypadać dwadzieścia pięć sojuszniczych. Tymczasem my się ich pozbywamy. Dokładnie właśnie czołgów. Po co było wyrzucać na złom to, co trzymaliśmy w magazynach? – mówił o ponad czterystu T-72, które oddano na złomowanie. – Przecież za czterysta wozów, nawet niesprawnych, mamy prawo do stu amerykańskich wozów u siebie, całej brygady, czyż nie? Pan Janikowski, minister obrony i premier wolą swoje pułki obrony terytorialnej, chociaż w razie wojny zginą pod gąsienicami rosyjskich czołgów!
– A mimo tej sytuacji podobno wysyła się znów naszych na wojnę, tym razem z Iranem – dodał pułkownik Żakowski. – Coś trzeba by z tym zrobić.
– Panowie, ale czego od nas oczekujecie? – zaniepokoił się Kruszyński.
– Chcemy wiedzieć, czy będzie pan chciał coś zrobić, żeby zmienić te decyzje, jakoś przemówić politykom do rozumu – powiedział głośno jeden z emerytowanych pułkowników.
Generał poczuł się nieswojo. Pamiętał, jak kiedyś młody pilot szturmowego Su-22 w pułku, którym dowodził, zażartował, że można by, lecąc na poligon, skręcić na Warszawę i zrzucić bombę na Sejm. Usłyszało to więcej osób, niż powinno, i afera dotarła do dowództwa wojsk lotniczych. W wojsku uważano, że trzeba dogadywać się z politykami, zwłaszcza tymi, którzy decydowali o budżecie, ale była granica, której nie przekraczano. A teraz? Sam pomysł, aby dywizję pozbawić jej najważniejszej broni, czołgów Leopard, choć wzbudził oburzenie w kręgach związanych z dywizją, sam w sobie nie mógł być powodem takiej irytacji. Nie mówiąc o tym, że w owym pomyśle było trochę racji, zwłaszcza gdy mówiło się o możliwości transportu przez cały kraj dwustu ciężkich czołgów i towarzyszących im wozów wsparcia w razie kryzysu lub wojny. Z drugiej strony, trzymanie tych wozów tuż pod lufami rosyjskiej artylerii też nie było najmądrzejszym pomysłem.
– Panów oficerów bolą ostatnie przeniesienia i sprawa emerytur, prawda? – spytał ostrożnie, choć znał już odpowiedź.
– Oczywiście, że tak, do jasnej cholery! – odezwał się ktoś z tyłu pokoju. – Zaraz zaczną zabierać nam stopnie, bo komunistyczne!
– Już nie mówiąc o tym, że panowie też za chwilę odejdą do rezerwy kadrowej i stamtąd prosto do cywila – wtrącił emerytowany już generał brygady Przybyszewski. – Podobnie jak wielu innych, którzy zawinili tylko tym, że służyli w czasach, które się nie podobały obecnej władzy, mieli coś wspólnego z WSI, a nawet są dziećmi członków PZPR. Przecież to już jest jakaś paranoja… Kończyłem szkołę oficerską w 1991 roku!
– Ja w tym czasie dopiero zaczynałem służbę – dodał major Lemański, najmłodszy w tym gronie – a mimo to dopatrzyli się ojca w partii i wujka milicjanta. I co? Awans zablokowany. I zesłanie tutaj, żeby mi dokopać. – Nie musiał w tym gronie wyjaśniać, czym było spowodowane przeniesienie z wojsk specjalnych do dywizji pancernej i dlaczego od kilku dni był już rezerwistą. – Takich jak ja jest w tutejszych garnizonach dużo więcej.
– Dobrze, mam jednak pytanie: jak panowie oficerowie sobie to wyobrażacie, abym wciąż jeszcze będąc w czynnej służbie, mógł wpłynąć na decyzje polityczne? Wiecie, że tyle, ile mogłem wyjaśnić i wyprosić, to wyjaśniłem i wyprosiłem. Nie mam niestety narzędzi, by zmieniać decyzje Departamentu Kadr, nie mówiąc o ustawach!
– Za cztery lata są wybory prezydenckie – zabrał głos pułkownik Żakowski. – To dość czasu, aby dobrze się do nich przygotować. Kandydat taki jak pan generał mógłby je wygrać. Natomiast za dwa lata czekają nas wybory parlamentarne. To daje wiele możliwości, ludzie za panem pójdą.
– Nie będę kandydować, żona by mnie zabiła! – Kruszyński usiłował obrócić całą sytuację w żart. Niektórzy ze zgromadzonych nawet się zaśmiali. – Niestety, ale czas nas goni. – Wstał z krzesła. – Dziękuję za pamięć i piękny prezent, na pewno zajmie honorowe miejsce w domu. – Sięgnął po pudło z buławą, uścisnął dłoń generała Skorupskiego i wyszedł na korytarz.
Kucharski dołączył do niego po chwili i obaj poszli do jadalni. Tam, nad talerzem pomidorowej, spróbował wyjaśnić naturę tego spotkania.
– Proszę wybaczyć, jeśli coś poszło nie tak, jak powinno. Ale Skorupski i inni naciskali.
– Rozumiem, dyskretne spotkanie. Rozumiem pretensje i żale. Ale żeby proponować mi start w wyborach? Kim oni są, do jasnej…
– Tym, kim są – wyjaśnił pancerniak. – Za nimi stoją tysiące ludzi, którzy z nimi służyli, nawet dziesiątki i setki tysięcy. Wojsko w tym kraju zawsze było silne, ale milczało przez lata.
– Wojsko już raz wzięło się za rządzenie i źle na tym wyszliśmy. Pamiętam stan wojenny – odparł trzygwiazdkowy generał. – Nie wyszliśmy na tym najlepiej. A poza tym z wojska nie wyrzucają mnie politycy. Sam rezygnuję, bo uważam, że więcej już nie dam rady osiągnąć.
– W stanie wojennym i tak rządziła partia, nie wojsko. Wojskowi byli jednocześnie funkcjonariuszami partii.
– To wojsko ma być partią, tak? To mrzonki!
– Ale Józek Żakowski uważa, że to realne. Skorupski i ten młody, Lemański, także. Argument z ich strony jest jeden: skoro wojsko stało się polem gry politycznej, skoro państwo zrywa umowy mówiące, że w zamian za lojalność nasze prawa są gwarantowane niezależnie od tego, kto rządzi, to dlaczego mamy dalej godzić się na rolę milczącego olbrzyma?
– Społeczeństwo tego nie poprze – oponował generał lotnictwa. – Poza tym jak Unia i NATO zareagują na takie, było nie było, łamanie zasad demokracji?
– W Turcji i Grecji zdarzały się pucze wojskowe i NATO nie miało z tym problemu. A połowa polskiego społeczeństwa nie chodzi na wybory.
– To i tak jest akademicka dyskusja! – Kruszyński stanowczo zakończył ten temat.
Względy bezpieczeństwa narodowego przesądziły o tym, że zamek prezydenta w Wiśle przestał pełnić rolę jedynie górskiej rezydencji głowy państwa. Obecny prezydent, Bolesław Jagielski, wolał przebywać w Warszawie i z chęcią oddał górski obiekt do dyspozycji Urzędu Prezesa Rady Ministrów.
„Zawsze się tak zachowywał”, pomyślał premier i minister obrony w jednej osobie, Maciej Janikowski, obserwując z okna sypialni patrolujących teren funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. Niezależnie od ciężaru decyzji zawsze podejmował ją po myśli premiera. Być może bał się, że premier doprowadzi do odwołania go z urzędu z uwagi na stan zdrowia, do czego wystarczyłyby głosy trzystu siedemdziesięciu czterech posłów i senatorów. A może bał się zawartości teczek, do których Janikowski miał dostęp i przy pomocy których obalił już swojego poprzednika?
Dobrze by było, żeby starał się o reelekcję. To powinno być łatwe w obecnym układzie sił na scenie politycznej. Większość, wprawdzie niedużą, bo dwustu trzydziestu ośmiu mandatów, miał w Sejmie Front Patriotyczny, powstały niedawno wskutek fuzji Prawicy Polskiej i rozłamowców z konserwatywnego skrzydła Kongresu Demokratycznego, zwanego kadecją. Liberalny blok miał dokładnie sto czterdzieści dziewięć głosów, więc praktycznie się nie liczył, podobnie jak klub parlamentarny lewicy, która zajęła się sporami we własnym gronie. Za to choćby część z trzydziestu posłów, którzy do parlamentu dostali się z list Polskiej Zmiany, zbiorowiska ultrakonserwatystów i nacjonalistów, od których na prawo była już tylko ściana, mogła okazać się cennym wsparciem przy próbie zmiany konstytucji, choć na co dzień byli niezdecydowaną i chwiejną grupą. Naszkicowany już projekt zmian zakładał zwiększenie zakresu kompetencji głowy państwa na taki, jaki chciałby mieć Janikowski, gdyby zajmował ten urząd.
Za rok można by przeprowadzić zmianę konstytucji, dla udowodnienia poparcia społecznego, w drodze referendum. Za dwa lata wybory parlamentarne odbywałyby się na nowych zasadach – takich, które wycięłyby cały hałaśliwy polityczny plankton – opozycję, i tę parlamentarną, i pozaparlamentarną, jak Ruch Obrony Demokracji i podobne organizacje.
Opozycja i media podniosłyby wrzask, strasząc dyktaturą, i właśnie dlatego dobrze byłoby, aby ktoś taki jak Jagielski był gwarantem stabilności państwa. Był w końcu jednym z autorytetów moralnych, od zawsze w polityce, najpierw w opozycji przed Okrągłym Stołem, później w Sejmie i Senacie. Oczywiście miał swoje problemy i to pozwoliłoby mu dokonać po reelekcji przekazania władzy – na co miała zostać zapisana w konstytucji odpowiednia procedura – na ręce premiera, czyli właśnie Janikowskiego. Ten dokończyłby kadencję i mógłby ubiegać się o kolejną. I kolejną. To też miała być nowość. Nie byłoby już limitu dwóch kadencji prezydenckich.
Tak, to byłaby dyktatura. W majestacie prawa. Unia Europejska mogłaby mieć wątpliwości – to było pewne, że opozycja będzie podnosić ten argument, ale gdyby wyjść z Unii, problemu by nie było. Amerykanie bardzo chętnie powitaliby kolejną oznakę słabości Europy.
Głośno zaśmiał się do własnych myśli, zwracając tym uwagę kobiety leżącej w łóżku. Wstała i okryła nagie ciało szlafrokiem.
– Rozpoznaję ten rodzaj śmiechu – powiedziała Anna Nikulina, podchodząc od tyłu do polityka. – Znów fantazjujesz o tej swojej dyktaturze?
– To już nie fantazje – odpowiedział, obracając się ku niej. – Ten plan jest coraz bardziej realny.
– Żeby stał się realny, musimy przetrwać. Oboje – zaznaczyła.
– Jesteś tu bezpieczna – zapewnił ją.
– Nie chodzi mi o posterunki i patrole – odpowiedziała. – Dobrze wiesz, o co pytam.
– Tylko sześć osób w tym kraju zna prawdę o tobie – odpowiedział. – Oprócz mnie szef kontrwywiadu wojskowego, jeden z jego zastępców i szef Biura Ochrony Rządu.
– I te kobiety, w tym ta z kontrwywiadu – wtrąciła Nikulina. Nie wspominała miło chwili, gdy została schwytana przez kontrwywiad i policję i zmuszona do podjęcia współpracy. Kiedyś była oficerem rosyjskiego wywiadu wojskowego. Zeznając przed obliczem premiera i wykorzystując znany jej fakt z przeszłości mężczyzny, zdołała się do niego zbliżyć. Bardziej niż ktokolwiek w historii GRU. Liczyła, że gdy sytuacja ulegnie zmianie, wykorzysta to na swoją korzyść.
– Wiedzą tylko, że współpracujesz, nic więcej… Prezydent nie wie nic. Szefowie służb tyle, ile muszą.
– Nie próbują nic sprawdzać? – wolała spytać.
– Bez mojej wiedzy? – Polityk znów się zaśmiał. – Naszych nie musisz się obawiać. Twoi nic nie wiedzą, podejrzewają, że ukrywasz się w Stanach, a może nawet sądzą, że nie żyjesz. Poza tym pomogłaś nam zneutralizować wielu agentów, a po ostatnich wydarzeniach wszystkie wasze siatki szpiegowskie zostały mocno przetrzebione. Chyba nawet nie jesteś specjalnie poszukiwana, Rosja ma zbyt wiele problemów po zagarnięciu Estonii i bitwie o Morze Bałtyckie.
– Więc jesteśmy bezpieczni. Dopóty, dopóki oboje dotrzymamy sekretu – przypomniała mu. – Czeka cię praca? – Wskazała na leżącą przy łóżku teczkę. Nie powiedział wczoraj, co w niej jest, zajęty innymi sprawami.
– Rakiety i samoloty – odrzekł. – Amerykanie oferują wysłanie do nas ich systemu antyrakietowego.
– THAAD, tak? – Miała na myśli system przeciwrakietowy dalekiego zasięgu. – A umowa z Poczdamu?
– Obiecywali, że rozmieszczą go tutaj, zanim jeszcze doszło do starcia z Rosją. Potem sytuacja się zmieniła, ale mówią, że przekażą ten system na własność Wojska Polskiego. To i ze dwie baterie Patriot. Ma to nam wynagrodzić powolne, by nie powiedzieć dosadniej, postępy prac przy instalacji w Redzikowie. Oficjalnie nie wycofali się z budowy, a tak naprawdę – machnął ręką – zależy im tylko na Iranie. – Usiadł na łóżku.
– Chcą budować szeroką koalicję, mieć kogoś z Europy poza Brytyjczykami po swojej stronie? – upewniła się.
– Wyślemy nasz kontyngent. Te rakiety to będzie zapłata za nasz udział. Poza tym oferują nam wzmocnienie lotnictwa. F-15 i F-16, używane, ale podobno w dobrym stanie i po modernizacji. Całe cztery eskadry.
– To już postanowione? – spytała, siadając obok niego. Objęła go ramieniem. – Czy to jest dobra cena?
– Wszystko jest kwestią ceny, za jaką będzie to można sprzedać opinii publicznej. Bez tego moje notowania mogą jeszcze bardziej spaść, a tego bym nie chciał.
– Ale na razie tylko obiecują, prawda? Nie da się podbić ceny?
– Co masz na myśli?
– Notowania wam spadły, gdy okazało się, że układ z Poczdamu oznacza wycofanie czołgów z przygranicznych województw. A jeśli poprosisz Amerykanów, aby pomogli coś z tym zrobić?
– A Rosja? Oni też mają zakaz trzymania czołgów w Obwodzie Kaliningradzkim.
– Zawsze możesz próbować się dogadać, powiedzmy dwa do jednego, na naszą korzyść. Wygrasz politycznie i wizerunkowo. Czołgi w ruchu ładnie wyglądają w telewizji i na zdjęciach. I Rosja coś zyska. A skoro pomożecie Amerykanom, to oni pomogą wam w razie kłopotów, nie sądzisz?
Polityk milczał przez chwilę. Uznał to za rozsądne.
– To ma sens – odpowiedział. – Poza tym, jeśli pójdziemy na wojnę u boku Amerykanów, oni nie będą wtrącać się w to, co zrobimy u nas.
– Chodzi o ustawę o ochronie moralności publicznej? – Miała na myśli złożony już w Sejmie projekt ustawy. Oficjalnie była to obywatelska inicjatywa na rzecz zakazu aborcji i pornografii – a raczej wszystkiego, co można byłoby za nią uznać, a decydować miały wojewódzkie komisje do spraw ochrony moralności, w których – jak wynikało z projektu – mogli zasiadać politycy i duchowni. Protesty przeciwko proponowanej cenzurze przybrały niespodziewanie dużą skalę.
– Będzie kolejna – westchnął – ustawa o ochronie polskiej racji stanu. Ustawa, która pozwoli nam przejmować pod zarząd komisaryczny fabryki, banki czy media, w których udziały ma obcy kapitał, jeśli będzie to uzasadnione względami bezpieczeństwa narodowego. Opozycja się wścieknie, będą demonstracje, a przecież nie mogę im tego zakazać! – „Przynajmniej na razie”, dodał w myślach.
Ustawa, którą miał na myśli, była od dawna wyczekiwana przez działaczy jego partii. Wprawdzie po przejęciu władzy szereg działaczy otrzymał intratne posady rządowe, otworem stały także spółki Skarbu Państwa, jednak wiele instytucji pozostawało niezależnych. Nie tylko nie można było wcisnąć tam partyjnych nominatów, ale niezależne media stały się bastionem opozycji. Na opozycyjną nutę grało wiele utrzymywanych przez samorządy instytucji kultury, jak na przykład teatry. Także branża filmowa była coraz mniej zależna od państwowych dotacji, za to samorządy wspierały ją coraz chętniej. Wreszcie prywatne firmy radziły sobie na rynku lepiej niż spółki państwowe, a co gorsza wiele z nich wspierało pieniędzmi z reklam niezależne media. Tylko niektóre przedsiębiorstwa można było zmusić do uległości. To budziło frustrację i pokusę zarazem. Skok na prasę, radio, telewizję, portale internetowe, banki, nawet sieci handlowe pozwoliłby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Zablokować opozycji dostęp do telewizji i gazet, a może nawet do Internetu, przynajmniej do najbardziej popularnych portali, i zapewnić wiernym działaczom posady, kupując ich lojalność. Gdyby jeszcze okazało się, że tak jak kiedyś, droga do kariery w dowolnym zawodzie wiedzie przez partię, stworzony zostałby solidny fundament pod zmiany ustrojowe.
– Ale możesz pozwolić, by sami doprowadzili do zakazu – odpowiedziała Rosjanka. – Pomyśl przez chwilę.
– Prowokacja policji? Służb? To nie przejdzie. – Pokręcił głową.
– Służb nie. Ale pomyśl o stworzeniu takiej sytuacji, która da im szansę na popełnienie błędu. Zrobienie czegoś, co pozwoli ci nasłać na nich coś więcej niż kordony policji. Jakaś okazja, miejsce, osoby... Coś, na co się złapią – zaczęła wyjaśniać.
Wystartowali tuż po wschodzie słońca. Huk silników odrzutowych był najbardziej donośnym znakiem tego, co się działo w 31 Bazie Lotnictwa Taktycznego na Krzesinach. Laik powiedziałby, że baza ożyła, gdy samoloty pomalowane w szare, maskujące barwy zaczęły kołować w kierunku pasa startowego. Tymczasem organizm ten, na podobieństwo ludzkiego, który pozostaje w nieustannej aktywności, cały czas pracował, i to ciężko przez ostatnie godziny.
Piloci 6 Eskadry Myśliwskiej, po zapoznaniu się z czekającymi ich zadaniami, pochylali się nad elektronicznymi mapami, sprawdzając na ekranach tabletów symbole oznaczające czasy i kursy. Specjaliści służby inżynieryjno-lotniczej po raz ostatni przed wylotem sprawdzali stan maszyn. Po płytach postojowych krążyły cysterny. Pod samolotami podwieszano uzbrojenie i dodatkowe zbiorniki paliwa. Meteorolodzy przeglądali wyniki pomiarów, upewniając się, że pogoda nie pokrzyżuje planów. Na wieży zespół kontrolerów sprawdzał plany lotów, weryfikując, czy poranna fala lotów wojskowych, wcześniejsza i większa niż zazwyczaj, nie będzie kolidować z ruchem cywilnym z nieodległych lotnisk. Poza bazą sztabowcy i nawigatorzy naprowadzania, umieszczeni w krążącym nad Wielkopolską latającym stanowisku dowodzenia E-3 Sentry z międzynarodowej jednostki NATO, kończyli swoje przygotowania.
Lotnicy zajęli miejsca w kokpitach. Osłony kabin opadły, izolując ich od zewnętrznego świata. Silniki kolejno „ożywały”, dając samolotom moc niezbędną do kołowania. Myśliwce po wytoczeniu się na pas zatrzymywały się na chwilę, oczekując na ostateczne zezwolenie. Gdy nadeszło, piloci zwiększali moc do maksymalnej i uruchamiali dopalacze.
Dwanaście F-16C wystartowało w trzech kluczach, po cztery maszyny. Po starcie obrały kurs na północny wschód i północny zachód, przyjmując luźne szyki.
Na innym lotnisku odbywał się w tym czasie identyczny rytuał, z tą różnicą, że w powietrze wzbiły się inne samoloty. Osiem myśliwskich Mig-29 i osiem szturmowych Su-22, obwieszonych dodatkowymi zbiornikami na paliwo, podzielonych na pary, po starcie ze Świdwina trzymało się blisko ziemi, lawirując nad zalesionymi wzgórzami i przemykając nad jeziorami, miasteczkami i polami. W ślad za nimi z pasa poderwały się jeszcze cztery samoloty Gripeny z oznaczeniami węgierskich sił powietrznych.
Na pokładzie krążącego nad lubuskimi lasami AWACS-a kierujący ćwiczeniem pułkownik wydał rozkaz.
– Poinformujcie Dragonów, że AWACS nie działa. Nie mają danych z zewnątrz, muszą radzić sobie sami. – Od teraz załoga latającego radaru jedynie obserwowała przebieg ćwiczeń, bez ingerencji.
Oznaczało to najgorszy z możliwych scenariusz dla Jastrzębi. Zadanie wymagało wlotu w przestrzeń powietrzną „czerwonych”, której granicę wyznaczono na linii Warty i Noteci, gdzie miały znajdować się posterunki radiolokacyjne, baterie przeciwlotnicze i myśliwce. A bez informacji z zewnątrz ryzyko gwałtownie rosło. Mimo to zadanie musiało zostać wykonane.
Pułkownik Fedorski, pilot dowodzący misją F-16, wydał krótki rozkaz.
– Kosa, potrzebuję oczu na niebie. Wykonać wariant Delta.
– Wykonuję – odpowiedziała prowadząca klucz czterech myśliwców kapitan Anna Kozłowska. Słowo „Kosa” było jej znakiem wywoławczym.
Dwie pary tworzące jej grupę rozeszły się na boki i zajęły pozycje na wschodnim i zachodnim skrzydle zgrupowania, w odległości ponad sześćdziesięciu kilometrów od siebie. Wyszły na dużą wysokość, ponad dwunastu tysięcy metrów, ryzykując wykrycie przez radary „czerwonych”. Mimo że Jastrzębie pomalowane były specjalną farbą o kryptonimie „Have Glass”, pochłaniającą częściowo promieniowanie radarów, to jednak wykrycie maszyn lecących na dużej wysokości było kwestią czasu.
*
Ponad sto kilometrów dalej Migi i Suchoje wciąż leciały nisko nad ziemią. Zadanie czerwonych było proste – uniemożliwić F-16 uderzenie na cele rozmieszczone na poligonie w Nadarzycach, a jeśli to możliwe, przedrzeć się nad poligon w Biedrusku. Zbudowane jeszcze w ZSRR samoloty nie przenosiły zaawansowanego uzbrojenia ani nowoczesnych radarów. Dla pilotów tych maszyn jedyną szansą było pozostawanie niewykrytymi za wszelką cenę, tak długo, jak się da. Migi miały wyłączone radary, Suki nie miały ich w ogóle. W radiu panowała absolutna cisza. Dlatego właśnie Migi nie towarzyszyły szturmowcom w roli bliskiej eskorty, a kierowały się na F-16, odbierając komendy systemu naprowadzania łączem o kryptonimie „Turkus” – tak, jak założyli to radzieccy konstruktorzy i taktycy.
System miał jedną wadę. Zakłócenie łączności lub zniszczenie naziemnych radarów i stanowisk dowodzenia uniemożliwiało naprowadzanie. Do tego piloci szturmowców byli od tego łącza odcięci, pozostawało im więc czekać na ostrzeżenie o bezpośrednim zagrożeniu, o ile takie się pojawi. Wobec tego lecieli mniej niż sto metrów nad ziemią, przeskakując nad wzgórzami i liniami wysokiego napięcia, omijając miasta i miasteczka. Żeby mogli wykonać bezpiecznie to ćwiczenie, zamknięto dla cywilnych lotów przestrzeń powietrzną nad całą północno-zachodnią Polską.
Najlepiej wyposażone Gripeny pozostawały z kolei na północy w roli odwodu, cały czas także bez włączonych radarów. Dopiero gdy F-16 zbliżą się na mniej niż pięćdziesiąt kilometrów, radary mają zostać włączone, na chwilę pozwalającą na symulowane odpalenie rakiet.
*
Cztery Jastrzębie, które znalazły się zgodnie z planem na dużej wysokości, zbierały informacje o przeciwnikach z każdego możliwego źródła. Ich systemy walki elektronicznej najpierw usiłowały ustalić położenie nieprzyjaciela na podstawie emisji jego własnych radarów. Oczywiście nie można było w ten sposób wykryć radarów, które nie emitowały fal radiowych, ale zasobniki optoelektroniczne Sniper XR – czyli kamery pracujące w świetle dziennym i podczerwieni, umieszczone w specjalnych kontenerach – pozwalały obejść tę niedogodność. W końcu każdy samolot z definicji emitował ciepło, dużo ciepła, nie mówiąc o tym, że w dzień po prostu było go widać, a dystans wykrycia zależał od jakości kamer i wzajemnego położenia obserwowanych i obserwujących. Ponieważ klucz kapitan Kozłowskiej znajdował się wysoko, wystarczyło to do wyśledzenia pierwszych celów, w tym grupy Suk lecących na małej wysokości. Gdy stało się jasne, że radary naziemne już wykryły F-16, na komendę Kozłowskiej prowadzący włączyli stacje radiolokacyjne pracujące na zakresie poszukiwania celów powietrznych. Radary zidentyfikowały nawet typy obserwowanych maszyn. To dało pełny obraz sytuacji w odległości ponad stu kilometrów, a łącza danych przesłały informacje o celach do pozostałych maszyn.
– Dragon 51 i 61, bierzcie się za Smokery, Dragon 54 i 56, przechwytujecie Fittery, my zajmiemy się resztą – Fedorski wydał rozkazy. Jego klucz podążał dalej na północ, nadal nisko nad ziemią.
Reszta była już kwestią czasu. Nie było w tym romantyzmu walk powietrznych z czasów pierwszej wojny światowej ani dramatyzmu z Bitwy o Anglię. Cztery F-16 zwiększyły wysokość lotu, cztery ją zmniejszyły, a wykonywane zakręty ustawiały je na optymalnych kursach do odpalenia rakiet AIM-120.
Na monitorach na pokładzie E-3 i w naziemnych stanowiskach dowodzenia pojawiły się znaczniki pokazujące symulowane tory lotu pocisków. Cztery z ośmiu Migów zostały trafione. Jeszcze gorzej wyglądał los szturmowców. Rakiety dosięgły sześciu z ośmiu maszyn.
Straty wśród czerwonych sprawiły, że dowodzący nimi oficer postawił wszystko na jedną kartę. Pozostałe Migi i Gripeny włączyły swoje radary i na pełnej prędkości ruszyły w kierunku Jastrzębi, byle tylko zadać im jakiekolwiek straty – tak, jak zakładał scenariusz ćwiczenia. Tylko dwa z Migów zdołały odpalić swoje pociski, zanim zostały zestrzelone. Gripeny miały więcej szczęścia. Odpaliły osiem rakiet, nim znad ziemi wyszedł w ich stronę ostatni niewykryty do tego momentu klucz Jastrzębi, które natychmiast po odpaleniu pocisków kierowanych na podczerwień typu Sidewinder skierowały się na południe, chcąc uniknąć walki manewrowej z lżejszymi Gripenami i ich groźnymi w walce na małej odległości pociskami IRIS-T.
Gdy pułkownik Fedorski lądował w Krzesinach, znał już wynik starcia. Z dwunastu Jastrzębi komputer uznał za zestrzelone tylko dwa. Węgrzy stracili dwa samoloty. Najgorzej poszło Migom i Suchojom. Ich straty wyniosły dziewięćdziesiąt procent, jak orzekł system symulujący użycie uzbrojenia, więc szanse przetrwania na polu walki były znikome. Współczuł pilotom. Znał ich, byli dobrze wyszkoleni, odważni. Może gdy dostaną nowe samoloty, będą sobie radzić lepiej?
Wraz ze swoimi pilotami wysłuchał jeszcze raz tych liczb w pokoju odpraw, gdzie prześledzono przebieg walk powietrznych.
– Jak na walkę w trudnych warunkach, bez wsparcia, z przewagą liczebną przeciwnika, całkiem nieźle – podsumował. – Irańczycy mogą być twardzi, wiele rzeczy może pójść nie tak, ale my jesteśmy przygotowani jak nigdy – mówił, a na twarzach podwładnych malowała się satysfakcja z kolejnego zwycięstwa odniesionego w ćwiczeniach.
Sam skosztował już prawdziwej walki powietrznej i zdawał sobie sprawę, że nie wszystko da się zasymulować. Ale też nie mógł nie czuć dumy. Od chwili, gdy zdecydowano o wysłaniu eskadry F-16 na wojnę z Iranem, ćwiczyli każdy możliwy scenariusz. Rozpoznanie, uderzenia na cele naziemne, niszczenie obrony przeciwlotniczej, nawet ataki na okręty. No i walkę powietrzną, na wypadek, gdyby Irańczycy stawiali opór swoimi żałośnie przestarzałymi siłami powietrznymi.
– To co, dowódco? – spytał któryś z młodszych pilotów. – Wyślą na nas jakieś Tomcaty?
– Chciałbyś, co? – To pytanie wywołało całą lawinę oklasków i okrzyków. W końcu ktoś powiedział to głośno. F-14, obecnie używane tylko w Iranie, były samolotami kultowymi wśród pilotów myśliwskich, nawet tych zakochanych w F-16. Tylko nieliczni szczęściarze mogli je teraz ujrzeć na żywo. A co dopiero z nimi walczyć.
Po odprawie ta myśl nie opuszczała kapitan Kozłowskiej, podobnie jak jej kolegów. Mieszkania dla żołnierzy z Krzesin wojsko wybudowało na Strzeszynie, czyli na drugim końcu miasta. Miało to swoje dobre strony. W dni takie jak ten kierowała swojego czerwonego, dziesięcioletniego Forda Mustanga na autostradę, by potem wskoczyć na dwupasmową zachodnią obwodnicę Poznania. Jechała szybko, wyprzedzając wszystkie jadące wolniej niż sto dwadzieścia kilometrów na godzinę samochody. Włączyła trzymaną na takie okazje piosenkę Roberta Calverta. Uwielbiała słowa I’m an aerospaceage warrior I fly sideways through sound. Kierowcy ciężarówek, przedstawiciele handlowi w białych samochodach, tatusiowie obciążeni żonami i dziećmi, ci wszyscy ludzie nie wiedzieli, że ostra jazda po asfalcie to tylko echo tego, co dziś przeżyła i co przeżywała podczas każdego lotu. Wszyscy oni pewnie w głębi duszy marzyli o czymś innym, o adrenalinie. Ale nie daliby rady żyć tak jak ona. My nerves are made of steel/And my eyes are eagle sharp/And what would freak /The average man/Does not affect my heart.
Po prostu nie mieli tego czegoś. A ona miała. Wszyscy, z którymi miała lecieć na wojnę, mieli to coś.
I’m right stuff the right stuff.
Tak, była ulepiona z właściwej gliny. Jak wszyscy jej bohaterowie. Jak piloci z programu Mercury. Jak Armstrong i Aldrin. I Gagarin.
Wpatrywał się w mapę, upstrzoną skrótami i liczbami, jakby usiłował znaleźć na niej coś, co inni przegapili. Ale nie było już na to szans. Przyszli do niego jak lekarze do nieuleczalnie chorego pacjenta, z tabelami, mapami i wnioskami uzasadniającymi diagnozę
– Więc to nieuniknione? – Najwyższy Przywódca Islamskiej Republiki Iranu, ajatollah Ahmad Madawi, upewnił się ostatni raz.
– Niestety tak – dowódca Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej potwierdził swoje wcześniejsze słowa. – Zarówno oceny ministerstwa wywiadu, jak i nasze, są jednoznaczne. Oni uderzą na nas najpóźniej w ciągu czternastu dni. Z całą mocą – podkreślił.
– I nie mamy szans?
– Nie – odezwał się dowodzący siłami powietrznymi generał Farahani. – Zmiażdżą nas w ciągu tygodnia. Nawet uwzględniając ostatnie dostawy, jeśli uderzą wszyscy, z tak wielką siłą, osiągną swój podstawowy cel. Amerykańskie i saudyjskie samoloty prędzej czy później będą panować nad Iranem, czy nam się to podoba, czy nie.
– Ale nie bez strat. – Dowódca Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, generał Ahmad Zahedi, zaznaczył swoje stanowisko. – Poniosą, z Bożą pomocą, straty. Może nawet dwadzieścia – trzydzieści procent – nie dodał, że to najbardziej optymistyczne szacunki, zakładające, że przeciwnik popełni wszystkie możliwe błędy.
„Ile razy już o tym rozmawialiśmy”, zastanowił się duchowny. Od czasu objęcia przez niego tego stanowiska, trzydzieści lat temu, nie było roku bez rozmów o szansach na odparcie amerykańskiego ataku. Za każdym razem wnioski wysuwano podobne. Ale teraz scenariusz był jednym z najgorszych, jakie rozważano. Amerykański prezydent bardzo potrzebował zwycięstwa, szejkowie z południa Zatoki Perskiej oczekiwali ułożenia sytuacji na bliskowschodniej szachownicy na nowo, po obaleniu samozwańczego kalifatu, i wyparcia irańskich wpływów z Jemenu, gdzie wojna domowa była daleka od zakończenia. Rosja nie zamierzała otwarcie bronić Iranu, licząc na to, że Amerykanie ponownie ugrzęzną na Bliskim Wschodzie, a ropa znów będzie drożeć. Podobne oczekiwania mieli Chińczycy, którzy spodziewali się, że wykorzystają okazję, by poszerzyć swoją strefę wpływów na Morzu Południowochińskim, a może i w Afryce, więc na korzystne rozstrzygnięcia na forum Rady Bezpieczeństwa nie było co liczyć.
– Co w takim razie możemy zrobić? – to pytanie też było zadawane od lat.
– Nie zamierzają nas okupować, nie wyślą wojsk lądowych – powiedział generał Zahedi. – Nic na to nie wskazuje. Nie mają na tyle sił – niestety to dla nas fatalna wiadomość. Nie wciągniemy ich w walki partyzanckie w górach i miastach. – Scenariusz, o którym mówił, był rozważany przez wiele lat i zgodnie z nim Korpus Strażników, niezależna od armii paramilitarna formacja, rozbudowywał swoje siły.
– Chronią swoje słabości, wykorzystując swoją siłę – wymamrotał duchowny. – Musimy zrobić podobnie. Jak możemy uderzyć w nich najcelniej?
– Od czasu, gdy w 2011 usiłowaliśmy zlecić kartelowi narkotykowemu zamach na saudyjskiego ambasadora w Waszyngtonie, co wykryła amerykańska policja, próbowaliśmy zbudować sieć uśpionych komórek – wyjaśnił dowódca Korpusu. – Mamy teraz w Ameryce pięć takich komórek, od dwóch do pięciu ludzi. To osoby oddane naszej sprawie, ale nie wiemy, jak skuteczne będą. Poza tym nie mamy dla nich sieci wsparcia, a ambasada w Kanadzie jest pod bardzo ścisłą obserwacją.
– W których miastach znajdują się te komórki? – zainteresował się duchowny.
– Dwie w Los Angeles, jedna w stanie Illinois, jedna w obszarze Nowego Jorku i jedna w stanie Maryland.
– Tylko jedna w pobliżu Waszyngtonu? Ile osób liczy?
– Dwie. To małżeństwo. Ona jest córką imigrantów z Iranu, ale urodziła się w Stanach. Są w pełni oddani sprawie – podkreślił Zahedi. – Przeprowadzili się tam z naszą pomocą finansową pięć lat temu i od tego czasu rozpoznali teren i możliwe cele. Możemy przemieścić na ten obszar jedną lub dwie komórki , ale to jest ryzykowne. Nie stwierdzono, aby nasi ludzie wzbudzili nadmierne zainteresowanie policji, ale i tak ich działanie wobec sprawności amerykańskich służb jest ryzykowne. Z tego powodu nie planujemy skomplikowanych ataków. Przygotowano plany takich, jakie powinny się udać, nawet gdy Amerykanie czegoś się dowiedzą. Łatwiej powinno nam pójść w Europie Zachodniej, ale ten kierunek musimy skreślić.
– Z powodu amerykańskiej akcji na Malcie?
– Tak – potwierdził generał. – Liczyliśmy, że nasze komórki będą atakować amerykańskie bazy.
– One są oczywiście dobrze strzeżone – zauważył ajatollah.
– Dlatego chcieliśmy zestrzeliwać samoloty pociskami rakietowymi. Liczyliśmy, że to zakłóci ich logistykę opartą o bazy w Niemczech, utrudni też działania z baz na Cyprze. Broń, jaką chcieliśmy przemycić z Libii, łatwo byłoby ukryć. Mamy oczywiście przygotowane plany ataków na bazy w Zatoce Perskiej, ale liczyliśmy na głębsze uderzenie.
– Co więc możemy zrobić? Walczymy o przetrwanie.
– Użyjemy wszystkich dostępnych środków. Mamy siatki w Europie, których nie planowaliśmy wykorzystać, ale jeśli będzie trzeba, uczynimy to. Głównie chodzi o naszego człowieka o kryptonimie Setar. Damy mu ludzi, mamy sprawdzone kanały przerzutu. Zemścimy się w sposób najmniej oczekiwany przez krzyżowców.
– Politycznie to będzie niezbędne. – Duchowny w rozmowach w zamkniętym kręgu doradców był bezwzględnie racjonalny. Inaczej nie zostałby Najwyższym Przywódcą. – Musimy uderzyć tak mocno, jak tylko to możliwe. W chwili, gdy niewierni będą sądzić, że wygrali. Równocześnie w wielu miejscach. Wtedy to kupi nam czas. Amerykański pajac nie wie, co to znaczy ginąć dla Sprawy. Nie przeszedł tego co my podczas wojny z Saddamem. Gdy krzyżowcy będą ginąć na swoim lądzie, w pobliżu swoich baz, wynegocjujemy rozejm. To będzie nasze zwycięstwo, bo wytrwaliśmy z Bożą pomocą w obliczu najazdu ze wszystkich stron, osamotnieni. Dla potęgi Amerykanów rozejm to klęska. Za to Rosjanie i Chińczycy będą nam wdzięczni, jak Bóg da. ■
Major Adamczewska musiała stawić się u szefa SKW w mundurze wyjściowym, czego nie lubiła. Kłóciło się to z etosem tajnej służby. Zarząd Pierwszy, w którym zajmowała stanowisko starszego oficera operacyjnego, miał swoją siedzibę poza Warszawą, w anonimowym obiekcie zakonspirowanym pod fikcyjną nazwą, gdzie chodziło się po cywilnemu, a umundurowana, i to bynajmniej nie w wojskowe mundury, była tylko ochrona. Właśnie z tego powodu mundur trzymała w mieszkaniu, które było, niestety, położone w pobliżu Sejmu. Do tego jeszcze zapowiadano jakieś manifestacje. Usiłując dostać się na Oczki, gdzie znajdowała się Centrala, trafiła na policyjną blokadę przy wjeździe na plac Trzech Krzyży.
– Nie ma przejazdu – powiedział aspirant z drogówki, podchodząc do samochodu.
– Kto tym razem manifestuje? – udała obojętność.
– Ruch Obrony Demokracji przeciwko fałszowaniu wyborów. Idą Nowym Światem pod Sejm.
– Jeszcze jakieś ulice są zablokowane? – spytała.
– Na Marszałkowskiej zaplanowana jest kontrmanifestacja. Potem mają iść Piękną, też pod Sejm – wyjaśnił funkcjonariusz.
– Ci są za fałszowaniem wyborów? – zażartowała, wiedząc, że kontrdemonstrację zorganizowała partia rządząca. Zmieszany policjant nie wiedział, co powinien odpowiedzieć kobiecie w lotniczym mundurze. – Protesty są chyba jeszcze daleko, a ja muszę przejechać – machnęła legitymacją kontrwywiadu. Wystarczyło, by kazał ją przepuścić.
W sekretariacie szefa SKW kazano jej czekać. Nie było to zaskoczeniem. Wojskowy kontrwywiad już od pierwszego września miał zostać połączony z Służbą Wywiadu Wojskowego w nową Służbę Wywiadu Obronnego, a dotychczasowy szef SKW miał objąć kierownictwo SWO. Zamieszanie administracyjne musiało być nieuchronne przy tak dużej zmianie.
– Debatują nad tym, kogo zwolnić? – spytała w końcu sekretarza w randze porucznika.
– Nie, oficerowie z ministerstwa przyszli w sprawie kompanii reprezentacyjnej. Jako nowa służba wystawimy ją podczas obchodów na Westerplatte, pierwszego września.
– Nie wiedziałam, że mamy taką kompanię.
– Bo nie mamy. Na razie będzie złożona z wyróżniających się kursantów z ośrodka szkolenia. Właściwie to z obydwu – dodał, widząc zdziwioną minę kapitan. – Może panią wyznaczą, z tymi pani odznaczeniami? To za misje, prawda? – spytał niepewny znaczenia baretek na jej uniformie.
– Order Krzyża Wojskowego, Krzyż Zasługi za Dzielność, Lotniczy Krzyż Zasługi z Mieczami, Morski Krzyż Zasługi, Gwiazda Afganistanu, Odznaka za Rany i Kontuzje, do tego odznaka pilota z zielonym wieńcem za loty bojowe – pouczyła go. Jej rozmówca nie miał ani jednej baretki, a skądinąd wiedziała, że służy dopiero od kilku tygodni. – I nie, nie zamierzam się z nimi pokazywać w telewizji, nieważne na czyj rozkaz – ucięła rozmowę.
W końcu po trzech kwadransach z gabinetu wyszło trzech mężczyzn w garniturach i wreszcie wezwano ją do szefa. Jednak, ku jej zaskoczeniu, za biurkiem zajmowanym przez pułkownika Lenkiewicza ujrzała ministra koordynatora służb specjalnych, doktora Grzegorza Skwarczyńskiego, niedawno mianowanego na to stanowisko. Wiedziała, że w przeszłości miał jakieś związki z służbami specjalnymi i wojskiem, choć zajmował się głównie karierą publicysty i samozwańczego analityka, sympatyzującego ze skrajnie konserwatywną prawicą. Założył kiedyś Ośrodek Analiz Strategicznych, będący platformą do działalności lobbystycznej. Bardzo nieczystej. Podobno to on wymyślił nazwę nowej służby. Pułkownik Lenkiewicz siedział po prawej stronie ministra. Do tego przy rozmowie był obecny młody urzędnik, siedzący przy stoliku z otwartym notatnikiem.
Poczuła się nieswojo. Wyglądało to jak komisja weryfikacyjna.
– Cieszę się, że pani przyszła – powiedział do niej Skwarczyński, gdy zameldowała się regulaminowo – w spódnicy. Uważam, że kobiety w spodniach zbytnio upodobniają się do mężczyzn, a ponadto w zbyt obcisłych będą ich kusić i rozpraszać. Z tego samego powodu, by uniknąć pokus, nie mam sekretarki, tylko sekretarza.
Adamczewska spojrzała na niego zdziwiona. Z sumiastym wąsem wydawał się podróżnikiem w czasie, który przybył z przeszłości i przez przypadek utknął w dwudziestym pierwszym wieku. Do tego na ścianie wisiał portret jakiegoś magnackiego przodka.
– Oczywiście to są moje prywatne poglądy, do których mam prawo – zaśmiał się. – Natomiast służbowo interesuje mnie skuteczność, a pani odmówić jej nie można. Jak pani ocenia współpracę z Amerykanami?
– Bardzo poprawnie – odpowiedziała. – Ostatnia operacja przyniosła wiele interesujących informacji, raport skierowałam drogą służbową.
– Udało się nam dzięki temu uzyskać wiele cennych informacji – wtrącił pułkownik Lenkiewicz.
– Przeczytałem go – odrzekł Skwarczyński. – Oczywiście doceniam pani wysiłki i niewątpliwe osiągnięcia – mówił takim tonem, jakby oceniał pracę zaliczeniową na studiach – co oczywiście wpływa na pani karierę. Widziałem też pani raport z prośbą o przeniesienie do inspektoratu SKW w Poznaniu, z argumentacją, że chciałaby pani wykorzystać swoje doświadczenia we współpracy z jednostkami wojskowymi stacjonującymi na obszarze podległym tej komórce. Tak na marginesie, wiem, że chodzi o sprawy osobiste... Jednak, jak poinformowało mnie Biuro Kadr, nie mamy tam obecnie etatów. A do Warszawy jest pani oddelegowana tymczasowo, mało tego – tak naprawdę przecież od dwóch lat jest pani cały czas oddelegowana do SKW z wojska. Więc pani sytuacja jest, powiedzmy, niestabilna.
– Przecież napisałam ten raport dlatego, że otrzymałam informację z Biura Kadr, iż jest tam etat. Dwa miesiące temu.
– Dwa miesiące temu to było dwa miesiące temu – odparł. – Sytuacja jest, jak pani widzi, niestabilna – powtórzył się – jednak z drugiej strony, wojna z Iranem zacznie się lada dzień. Musimy kogoś wysłać na Bliski Wschód do współpracy z amerykańskimi służbami. Niestety wysłany tam oficer, z przyczyn rodzinnych, musi zostać zrotowany do kraju. I widzę, że pani, z uwagi na to, iż przy ostatniej operacji Amerykanie prosili personalnie o pani udział, nadawałaby się na to stanowisko. Wylatuje pani w przyszłym tygodniu. – Wyciągnął z szuflady biurka dokument i przesunął go po blacie w jej stronę.
Sięgnęła po papier. Był to rozkaz kierujący ją do służby przy pionie rozpoznania US Central Command w bazie Al Udeid w Katarze, w komórce o zdawkowym oznaczeniu CCJ2/9N.
– Mam bardzo niewiele czasu do wyjazdu. A kiedy badania lekarskie, szczepienia… – zaoponowała.
– Badania, według mojej wiedzy, ma pani w porządku. W końcu była pani całkiem niedawno za granicą. Nie jest pani w związku małżeńskim, nie ma pani dzieci. Coś panią tu trzyma? Chyba nie, więc proszę się zacząć pakować.
– Rozkaz – powiedziała regulaminowym, oschłym tonem. – A co po powrocie? – nie zamierzała odpuszczać.
– Pułkownik Lenkiewicz z chęcią panią przyjmie w Siłach Szybkiego Reagowania, czyli pionie bojowym SWO.
– Jakim pionie bojowym? – spytała. SKW nie miała nawet swojej jednostki specjalnej, jedynie niewielką grupę oficerów i chorążych, oddelegowywanych w razie potrzeby do udziału w operacjach zagranicznych, ale na co dzień pełniących swoje obowiązki w kraju. Niemniej, dotarły do niej plotki, że ma się to zmienić.
– SWO będzie czymś więcej niż tylko służbą specjalną. W ustawie, która wejdzie w życie jutro, znajduje się zapis, że można nam, to znaczy szefowi służby lub ministrowi koordynatorowi służb specjalnych, podporządkować operacyjnie jednostki wojskowe lub komórki organizacyjne służb podporządkowanych resortowi spraw wewnętrznych. Ponadto w ostatniej chwili w Senacie wprowadziliśmy małą zmianę. SWO będzie podlegać tylko mnie, a nie ministerstwu obrony narodowej. A naszej służbie będzie podporządkowanych kilka nowych struktur.
– Które dokładnie? – zapytała coraz bardziej zaskoczona kapitan.
– Po starej znajomości powiem ci, Haze – uśmiechnął się pułkownik. – Bierzemy w podporządkowanie siły wydzielone przez oddziały specjalne Żandarmerii Wojskowej oraz Biuro Ochrony Rządu, no i nawet kompanię rozpoznawczą z warszawskiego pułku obrony terytorialnej. Przejdą też do nas ochotnicy z innych jednostek, zwłaszcza specjalnych. Niestety dowódca generalny bardzo pilnuje, by nie oddać nam niczego spoza Wojsk Specjalnych, czy Wojsk Obrony Terytorialnej, ale damy sobie z tym radę. Będziemy mieli nawet swoje lotnictwo. Wprawdzie na początek pomoże nam policja, ale jest już wybrana amerykańska firma, która będzie nam świadczyć usługi w tym zakresie. Wszystkie te pododdziały zaczną funkcjonować pod nazwą SWO, wszyscy będą już nie zwykłymi żołnierzami czy funkcjonariuszami, ale staną się formalnie, tymczasowo żołnierzami SWO. Na razie w swoich strukturach, ale z czasem powstaną nowe, już wspólne. A wiesz, co jest najlepsze w tym wszystkim?
– Tylko operacyjne podporządkowanie – powiedziała – cała logistyka.
– Budżet… – uśmiechnął się pułkownik.
– Wszystko zostaje w macierzystych służbach, a pan będzie tylko wydawał im rozkazy. I pewnie dobierał sobie ludzi, skoro mowa o wydzielonych siłach – mając jedynie wspólną sieć łączności i jakiś sztab, zanim nowa struktura nie okrzepnie i nie będzie miała swojego, zapewne dużego, budżetu.
– Będzie dla ciebie miejsce w tym sztabie. Tworzymy nową siłę, taką, która skutecznie obroni stolicę, a w razie potrzeby cały nasz kraj, przed zielonymi ludzikami.
Powiedział to bardzo pewnym głosem. Adamczewska nie chciała tracić czasu na jałowe spory. Od kilku miesięcy był jej przełożonym i wiedziała, że potrafi być bardzo skuteczny, zwłaszcza gdy zależy mu na jego własnym awansie. Przede wszystkim teraz, gdy pławił się w blasku jednego ze zwycięstw w starciu z Rosją.
„Wystarczy tylko dobry samochód i garnitur i patrzą na ciebie inaczej”, pomyślał Amin Farzan, znany w irańskim wywiadzie jako Setar. Jechał właśnie autostradą A1 swoim czerwonym BMW X6. Dzięki temu samochodowi nie był postrzegany jako biedny uchodźca czy gastarbeiter, ani tym bardziej jako terrorysta. W końcu terroryści z Bliskiego Wschodu kojarzyli się ostatnio z ciężarówkami, a nie drogimi samochodami. Dodatkowo auto zarejestrowane było na dobrze prosperującą w Wiedniu firmę, której Farzan był wiceprezesem. Oczywiście nie pod swoim nazwiskiem, lecz jako obywatel Szwajcarii Pierre Soltani, urodzony w Marsylii jako syn Algierczyka i frankofońskiej Szwajcarki. Lubił tę tożsamość, lubił wygodne wiedeńskie mieszkanie i szybką jazdę autostradą.
Tego ostatniego doznania został tymczasowo pozbawiony, wraz z końcem oddanego do użytku odcinka autostrady, którym jechał. Przez krótki fragment wschodniej obwodnicy śląskiej aglomeracji dotarł do dwujezdniowej drogi szybkiego ruchu, wolniejszej i o gorszym standardzie. Dopiero po powrocie na autostradę przycisnął pedał gazu. Dlatego wolał Austrię, Niemcy albo Czechy. Jednak nie narzekał na to, że musiał zajmować się także Polską. Wszystko było lepsze niż Teheran, zwłaszcza dla kogoś, kto wywodził się z biednej rodziny, a na Zachód wyjechał dopiero jako oficer wywiadu Korpusu Strażników Rewolucji. Dlatego gdy pięć lat temu popełnił błąd, błąd tak poważny i niewybaczalny, zgodził się pracować dla dwóch panów naraz. Nowi mocodawcy wykorzystywali go ostrożnie, nie zmuszali do brania udziału w grze operacyjnej i przekazywania fałszywych informacji do Teheranu. Z jakiegoś powodu woleli mieć go tylko pod kontrolą, jakby czekali na dogodny moment.
Może teraz właśnie nadchodził? Teheran zażądał tego samego, co pięć lat temu. Wtedy musiał pojechać do Polski. Miał wyszukać miejsce na lokal kontaktowy i kupić kilka powszechnie dostępnych w handlu przedmiotów. To go zgubiło. Ten głupi telefon, który wydawał się czysty, i który pośpiesznie nabył w przypadkowym sklepie w Wiedniu, został jednak wyśledzony. Zamontowano go w bombie, która zniszczyła autobus pełen izraelskich turystów w bułgarskim mieście Burgas.
Był wtedy z siebie dumny, przynajmniej przez chwilę. Wiedział, że to odwet za zabójstwa, jakich dopuszczał się Mossad w Iranie i poza Iranem, atakując naukowców i wojskowych pracujących przy programie atomowym. Za każdym razem, gdy słyszał o takim zdarzeniu, czuł gniew. Nie umieli utrzymać porządku nawet na własnym podwórku, we własnej stolicy – jak więc miał się czuć bezpiecznie na obcej ziemi? Bał się chwili, w której do jego drzwi zapukają agenci Mossadu i ostatnią rzeczą, jaką ujrzy, będą lufy wytłumionych pistoletów. A może nawet nie będzie miał i takiej szansy? Jeśli byłaby to bomba w samochodzie, to o niczym nie będzie wiedział do momentu uruchomienia silnika.
Podczas szkolenia mówiono im o tym. Przestrzegano przed pułapkami, jakie mogą zastawić Żydzi, zwłaszcza wykorzystując kobiety. Żył więc w Wiedniu jak mnich, pod kiepską przykrywką uchodźcy z Syrii. Znał arabski na tyle dobrze, że mógł oszukiwać Europejczyków, dla których słowa „Pers” i „Arab” były synonimami. Ale choć raz mógł wziąć odwet za wszystkie chwile gniewu i lęku.
Nie przeszkadzało mu, że bomba zabiła i raniła zwykłych turystów zamiast dyplomatów i wysokich rangą wojskowych. Wszyscy Izraelczycy musieli w końcu służyć w armii, byli więc żołnierzami rezerwy. Nigdy się nie dowiedział, jak dokładnie go namierzono. Po zamachu wyjechał do Paryża i tam go zatrzymano. Wybór był prosty: współpraca albo oddanie Bułgarom, a poprzez nich – Żydom. Wyszedł na tym dobrze. Udawał pokornego, złamanego, zdekonspirowanego oficera, który szczerze przekazuje im każdą informację, jaką zdobył, i każde polecenie z Teheranu. Dla przetrwania było to korzystne. Francuzi dali mu nową tożsamość, pieniądze, pozycję biznesową. Pomogli mu też zdobyć kontakty, i to interesujące.