34,90 zł
Antoni Langer jest nieprzewidywalny i niepokojący. I dobrze. Książka Langera definiuje i wyznacza standardy powieści policyjnej nowego typu, powieści napisanej z polotem i pasją, a także dogłębną znajomością procedur, uzbrojenia i realiów pracy polskiej policji. Langer ucieka od biało-czarnych postaci i jednoznacznych rozstrzygnięć, czyniąc fabułę tyleż wciągającą, co wymagającą – zrozumienia i refleksji, których tak bardzo dziś brakuje, nie tylko autorom powieści.
dr Karolina Wojtasik Polskie Towarzystwo Bezpieczeństwa Narodowego
Na Dolnym Śląsku dochodzi do serii napadów z bronią w ręku. Młody policjant ginie, usiłując powstrzymać jeden z nich. Pozornie proste śledztwo przeplata się z wojną w przestępczym półświatku, zmierzając do zaskakującego finału.
Pełna akcji powieść osadzona w uniwersum znanym z poprzednich powieści Langera. Znani czytelnikom bohaterowie spotykają nowych i wspólnie zmagają się z przeciwnikiem i swoimi demonami z przeszłości.
Piszący pod pseudonimem Antoni Langer autor, od lat zgłębiający zagadki na styku polityki, wojska, służb specjalnych i terroryzmu, przedstawia nowycykl policyjny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 396
Przemoc ulicy
© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2020 Antoni Langer
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
Zdjęcie: Bartek Bera
ISBN 978-83-65904-73-7
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Wszystkie wydarzenia i osoby przedstawione w książce są fikcyjne, a podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych może być wyłącznie dziełem przypadku. Wszelkie informacje dotyczące funkcjonowania sił zbrojnych, służb specjalnych i policji pochodzą z jawnych źródeł lub są interpretacją zawartych w nich informacji.
Agata Adamczewska – major, była oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego
Mateusz Chatys vel Lambert, ps. Gryzli – przestępca, były żołnierz Legii Cudzoziemskiej
Edward Jóźwik, ps. Kowboj – przestępca, działający wgrupie, którą kieruje Gryzli
Marcel Jurczyński, ps. Juras – przestępca, wspólnik Mateusza Chatysa
Joanna Kalinowska – porucznik Żandarmerii Wojskowej
Łukasz Kreczmer, ps. Ułan – nadkomisarz, naczelnik sekcji wWydziale Kryminalnym Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu
Piotr Maciuk, ps. Hrabia – herszt grupy przestępczej zajmującej się przestępstwami gospodarczymi
Anna Nowotniak – prawniczka, specjalizująca się wprocesach członków zorganizowanych grup przestępczych
Andrzej Pająkiewicz, ps. Pająk – starszy aspirant Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu
Rafał Przesmycki, ps. Rafi – lider kibolskiej bojówki Krazy Komando
Piotr Skoczylas, Adam Majewski, Marek Barcz – byli żołnierze, dezerterzy, przestępcy
Adam Wójcik, ps. Muniek – przestępca, działający wgrupie, którą kieruje Gryzli
Kacper Wróblewicz – aspirant Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu
Bogna Załęcka – podinspektor Centralnego Biura Śledczego Policji
Magdalena Zarzycka-Kasprzak – podkomisarz Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu
Zatrzymał samochód naprzeciwko bloku. Tak, aby widzieć cel. Przesunął dłonią po kaburze, by sprawdzić, czy Glock 19 się w niej znajduje. Zawsze tak robił. Dla pewności.
Nacisnął przycisk nadawania.
– Ułan do wszystkich, zająłem pozycję.
– W porządku, jeszcze go nie ma – odpowiedział głos w słuchawce.
Miał jeszcze chwilę. Czekał. Zawsze trzeba było czekać.
Na moment przed oczyma pojawił mu się inny obraz. Bez bloków, bez trawy. Asfalt drogi przecinającej pustynię. Palmy. Upał.
Prowizorycznie opancerzone Honkery. Wybuch. Krótkie serie. Ogień z Beryli, długa seria z karabinu maszynowego, nagle przerwana.
Krzyki i jęki. Hałas silników śmigłowca.
Bolesne chwile w bazie, gdy żegnano rannych, przedwcześnie wracających do domu.
– Zbliża się, wjechał na osiedle. Dwie minuty.
Wyrwało go to z irackich wspomnień. Podporucznik Łukasz Kreczmer i jego pluton byli już odległą przeszłością. Teraz nadkomisarz Kreczmer obserwował zza kierownicy niebieskiego jeepa cherokee, jak podejrzany zaparkował czarnego golfa trójkę pod blokiem, tyłem do budynku, a przodem do wyjazdu z parkingu. Westchnął z ulgą. To się stanie zaraz. Ten człowiek zawsze tak robił. W ten sposób oszczędzał czas przy ucieczce.
Ponownie nacisnął przycisk nadawania.
– Ułan do wszystkich, zaczyna się. Pełna gotowość, cisza w eterze – przekazał komunikat.
Lubił swój samochód. Marka ani model nie kojarzyły się z policją. Przy takich zasadzkach to było zaletą. I tym razem nic nie wskazywało na to, aby figurant coś podejrzewał.
Znał od dłuższego czasu jego modus operandi na tyle, żeby móc przewidzieć dalszy ciąg. Przestępca przez chwilę bacznie przyglądał się otoczeniu, chcąc upewnić się, czy nie jest obserwowany. Przedpołudnie było dobrą porą na napad. O tej godzinie w tej dzielnicy nie ma dużego ruchu. Bloki na ulicy Poleskiej, tak jak całe Psie Pole, były sypialnią Wrocławia, pustoszejącą przed ósmą. Mieszkańcy mieli tu wrócić dopiero za kilka godzin. Nie było więc korków, w których można utknąć podczas ucieczki.
Ale tym razem ucieczka miała się nie udać.
Policjant czekał na ten moment od dwóch miesięcy, od pierwszego napadu. Poznali nazwisko przestępcy dwa tygodnie temu i od tego czasu był on śledzony, obserwowany w domu i miejscu pracy, podsłuchiwano jego telefony i sprawdzano, czego szuka w Internecie. Piąty napad miał być ostatnim. Musiał być ostatnim, po tym jak trzy tygodnie temu w innym banku, na innym osiedlu młoda kasjerka straciła życie.
Wywołało to burzę w środkach masowego przekazu. Śmierć dziewczyny u progu dorosłego życia, opłakiwana przez rodziców, koleżanki i kolegów ze szkoły, przyciągnęła uwagę mediów, a to sprawiło, że przełożeni naciskali.
Krótko ostrzyżony, chudy brunet wysiadł z samochodu i skierował się do osiedlowego banku, małej placówki na parterze, wciśniętej pomiędzy sklep odzieżowy a lodziarnię. Na głowie miał zwiniętą kominiarkę, wyglądającą z oddali jak zwykła czapka. Tuż przy drzwiach zasłonił twarz i wyciągnął pistolet.
Nie zauważył, jak na ten sam parking z głębi osiedla powoli wjeżdża dostawczy ford z logiem znanej firmy kurierskiej. Nie zauważył też dwóch furgonetek, zatrzymujących się na pobliskich skrzyżowaniach.
– Ułan do wszystkich, wszedł do środka. Działamy, jak wyjdzie.
Mężczyzna w banku wyciągnął pistolet. Stara tetetka wystarczyła, by kobieta za ladą posłusznie podniosła ręce do góry. Przyjrzał się jej. Po trzydziestce, blondynka, włosy do ramion. Postawna. Pewnie ma męża i dzieci, ocenił. Ma dla kogo żyć. Rzucił jej torbę. Krzycząc, nakazał ją napełnić. Wykonała polecenie bez oporu, pośpiesznie pakując banknoty. Tak jak przewidywała instrukcja bankowa.
Bandyta wybiegł z łupem na zewnątrz. Furgonetka stała tuż obok jego samochodu, blokując dojście do niego.
Jej drzwi się odsunęły, ukazując klęczących w pozycji strzeleckiej dwóch ludzi z pistoletami maszynowymi w rękach. Nadkomisarz Kreczmer włączył sygnały i przejechał przez ulicę. Wysiadając, wyciągnął Glocka z kabury. Dookoła słychać było też syreny innych radiowozów, zmierzających na miejsce.
Rabuś odwrócił się, licząc, że zdąży wycofać się do banku. Z kasjerką jako zakładniczką mógłby utorować sobie drogę ucieczki. Mógłby, ale kasjerka stała już w drzwiach z Waltherem w dłoniach. I celowała mu w pierś.
Poddał się.
Policjanci rzucili go na ziemię. Skuli ręce, przeszukali kieszenie, odebrali łup i broń. Dowodzący akcją kucnął przy zatrzymanym.
– Adam Pilarczyk. – Nadkomisarz nie zadał sobie trudu sprawdzenia tożsamości. To było zbędne. – Jesteś zatrzymany – oznajmił – za zabójstwo, pięć rozbojów z użyciem broni palnej, nielegalne posiadanie broni – wyliczał, pozornie beznamiętnym głosem, patrząc w oczy osłupiałemu przestępcy.
Tylko tyle. Wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. Wiedzieli wszystko, nie było już szans. Dalszy ciąg zdarzeń był oczywisty. Odwieźć zatrzymanego do komendy i osadzić w izbie zatrzymań na czas załatwienia formalności. Prokurator, czekający zresztą pod telefonem, od ręki podpisze polecenie przeszukania mieszkania sprawcy, a następnie uda się do sądu z wnioskiem o tymczasowe aresztowanie. Sąd, jako że chodziło o poważne przestępstwa, w tym zabójstwo, oczywiście przychyli się do wniosku. Potem sprawę przejmą policjanci z wydziału dochodzeniowo-śledczego. Pierwsze przesłuchanie odbędzie się jutro rano. Specjalnie nie od razu. Podejrzany wcześniej nie był karany, spędzenie nocy na dołku sprawi, że załamany psychicznie od razu zgodzi się na dobrowolne poddanie się karze. Dzięki temu nie będzie długiego procesu i wszyscy szybko o nim zapomną. Poza strażnikami więziennymi, którzy będą go pilnować przez następne piętnaście do dwudziestu lat.
Policjant wstał.
– Lena, Pająk, Młody, w porządku? – spytał koleżankę i kolegów, którzy stali nad zatrzymanym z bronią.
– W porządku, szefie – odpowiedziało jedno z nich.
Obok stanął oznakowany radiowóz. Dwaj mundurowi pomogli kryminalnym umieścić zatrzymanego w okratowanym przedziale z tyłu wozu, zwanym trzecią klasą.
Kreczmer sięgnął po telefon.
– Jest zatrzymanie, figurant ujęty na gorącym uczynku – zameldował. – Tak, wieziemy go do cegielni – dodał i zakończył rozmowę.
Wsiadł za kierownicę swojego samochodu. Pojechał za oznakowanym wozem w kierunku położonego w centrum miasta neogotyckiego gmachu komendy wojewódzkiej. Sięgnął ręką do panelu radia i przełączył na odtwarzanie z płyty. Tę jedną trzymał na takie właśnie okazje. New Dawn Fades w wykonaniu Moby’ego na kilka minut zagłuszyło wszystkie inne odgłosy w samochodzie.
Na dziedzińcu komendy czekał już rzecznik prasowy z kamerzystą, po to, aby nagranie z zatrzymanym prowadzonym do drzwi budynku trafiło do telewizji jeszcze przed wieczornymi wiadomościami. Wraz z komunikatem o kolejnym sukcesie policji.
Wiedział, jak to brzmi. Zawsze brzmiało tak samo. Wskutek intensywnych czynności operacyjnych policjanci wydziału kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu… I tak dalej, i tak dalej.
Przyglądał się, jak jego ludzie prowadzą zatrzymanego. Kamerzysta specjalnie się tak ustawił, żeby było widać na kamizelkach nie tylko duży napis „Policja”, ale też zapisany mniejszymi literami – „Wydział Kryminalny Wrocław”. Komendanci i naczelnicy będą zadowoleni. Jedni mniej, drudzy bardziej.
Wysiadł z samochodu. Towarzyszył swoim ludziom, gdy przeprowadzali przestępcę przez kolejne pokoje i korytarze, wykonując niezbędne czynności przed osadzeniem w celi. Podczas pobierania odcisków palców, próbki śliny do badań DNA i wykonywania zdjęć zatrzymany milczał. Pozwalał się prowadzić, potulny, jakby pogodzony z losem i przytłoczony tym ogromnym gmachem i ludźmi w nim pracującymi. Policjantowi zrobiło się go nawet żal. Na chwilę. Wspomnienie widoku zastrzelonej kasjerki szybko odpędziło współczucie dla sprawcy.
Dopiero podczas przesłuchania miało paść pytanie o motywy. To oficjalne, sakramentalne. Nadkomisarz wiedział jednak, że motywem była po prostu głupota. Pilarczyk był jednym z tych, którzy liczyli, że im się uda, że pistolet będzie przepustką do świata, w którym nie trzeba pracować na trzy zmiany w montowni pralek. Wszystkie ukradzione pieniądze wydawał na narkotyki i imprezy, i między innymi z tego powodu wpadł. Zło bywało banalne.
Gdy za bandytą zamknęły się drzwi celi, policjanci wrócili do zagraconego ciasnego pokoju na drugim piętrze. Mieściła się tam sekcja pierwsza wydziału kryminalnego, czyli sekcja do spraw terroru kryminalnego i zabójstw, jedna z pięciu sekcji i dwóch zespołów tworzących cały wydział. Trzy biurka zawalone były papierami, blaty nosiły ślady po kubkach z pitą na okrągło kawą. Pod ścianą wciśnięto akwarium z kilkoma gupikami i paroma innymi rybkami. Obok niego stał stary stacjonarny komputer, jedyny w pokoju podłączony do policyjnej bazy danych.
Kreczmer jako naczelnik sekcji nie musiał się swoim biurkiem dzielić z innymi. Było zresztą najmniejsze, ledwo mieścił się na nim laptop. Na ścianie wisiały jedynie osobiste pamiątki: zdjęcie grupy ludzi w pustynnych mundurach na tle babilońskiej bramy Isztar i oprawiona w drewno oznaka pamiątkowa brygady kawalerii pancernej. Tamtemu epizodowi z dawnego życia zawdzięczał pseudonim.
Pozostali także porozstawiali po pokoju swoje pamiątki. Na biurku podkomisarz Zarzyckiej-Kasprzak stało jej zdjęcie w stroju w barwach narodowych, zrobione dawno temu, na stadionie lekkoatletycznym. Nad biurkiem Pająka wisiała drewniana pamiątkowa oznaka oddziału antyterrorystycznego. I nawet najmłodszy stażem trzymał na pamiątkę beret misji pokojowej w Kosowie.
– Naprawdę wszystko w porządku? – spytał podwładnych, gdy byli już sami w pokoju.
– Jeden problem jest: kawa się kończy, szefie – powiedział starszy aspirant Pająkiewicz.
– Okej, a poza tym?
– Nie wiadomo, skąd wziął pistolet – dodała podkomisarz Magdalena Zarzycka-Kasprzak. – Trzeba będzie dopilnować, żeby dochodzeniówka i prokurator o to pytali na przesłuchaniach.
– Młody – naczelnik zwrócił się do najmłodszego w sekcji aspiranta Wróblewicza – masz tego pilnować. Jutro będziesz przy przesłuchaniu. Reszta niech odbierze wolne, w końcu. Zanim się coś urodzi.
– Może Krazy Komando ma coś z tym wspólnego? – zapytał Wróblewicz, wiedząc, co szef chce usłyszeć.
– Może, może. – Nadkomisarz pokiwał głową. – Podobno coś robili z nielegalną bronią, ale nikt niczego na papier nie zeznał, nie ma dowodów. Nie w tej sprawie.
Wbił wzrok w ścianę. Krazy Komando – bojówka kiboli Odry Wrocław – była podejrzewana już o bardzo poważne przestępstwa, ale cały czas to były tylko podejrzenia. Choć wielu policjantów chętnie by się z tą grupą rozprawiło, najczęściej kończyło się na pacyfikacji zadym i ustawek. I śmiesznych karach.
– A ta sprawa z Kłodzka? – wtrąciła się Zarzycka. – Wygląda na pogmatwaną.
Sprawa, o której mówiła, była faktycznie zawiła. Pewien miejscowy bogacz zapragnął się rozwieść. Jego żona najprawdopodobniej zachowała się jak femme fatale z taniego kryminału i postanowiła zlecić zabójstwo. Znalazła dwóch bandziorków, którzy dokonali napadu. Zapomnieli, a może żona im nie przekazała, że mąż miał pozwolenie na broń, i zdołał się obronić. Przestępcy zbiegli, choć jeden był ranny. Tyle wiadomo było ze wstępnego rozpoznania, ale brakowało potwierdzenia, że to żona, nie ustalono też z całą pewnością sprawców ani nie znaleziono broni. O źródle jej pochodzenia nie mówiąc.
– Pojadę tam, przejrzę akta na miejscu – odparł Kreczmer. – To wprawdzie tylko usiłowanie zabójstwa, ale chcę się przyjrzeć z bliska, bo tam jest…
Zanim skończył wyjaśniać, zadzwonił telefon. Naczelnik wydziału wzywał go do siebie. Nadkomisarz wyszedł i nieśpiesznie pokonywał kolejne stopnie schodów, prowadzących do gabinetu przełożonego.
Inspektor Nosecki, a dokładniej inspektor magister Włodzimierz Zenon Nosecki, mężczyzna siwowłosy, korpulentny i szykujący się do przejścia na emeryturę w następnym roku, wychodził właśnie na korytarz.
– Idziemy do komendanta – powiedział tylko i gestem nakazał Kreczmerowi podążać za sobą. Żadnego „gratuluję” albo „wszystko w porządku?”. Nadkomisarz znał ten typ szefów, czułych na punkcie tytułów, jakby litery przed nazwiskiem miały zastępować wyniki w pracy. Wiedział, że Noseckiego awansowano i posadzono na stołku naczelnika tylko dlatego, żeby miał wysoką grupę uposażenia, czyli wyższą emeryturę. A że zwalniał się akurat tylko jeden etat naczelnika w komendzie, rzecz była przesądzona, mimo że ostatnią sprawę kryminalną prowadził ponad dziesięć lat temu i od tamtego czasu był bardziej urzędnikiem w mundurze niż policjantem. Na szczęście nie wszyscy byli tacy.
Dopiero w gabinecie komendanta wojewódzkiego zarówno szef, jak i jego zastępca, nadzorujący służbę kryminalną, przynajmniej pogratulowali sukcesu, zanim przeszli do rzeczy.
– Materiał dowodowy jest mocny? – spytał generał Marczewski, komendant wojewódzki.
– Moglibyśmy zrobić realizację wcześniej, ale chciałem mieć go na gorącym uczynku – wyjaśnił nadkomisarz. – Jeśli nie będzie żadnych problemów formalnych ani prokuratura nie nawali, mamy go w garści.
– Nie będzie żadnych problemów po naszej stronie – zapewnił zastępca komendanta, inspektor Głowacki. – Prokuratura też traktuje to jako priorytet. Tutaj nie mam wątpliwości, jest się czym pochwalić – kontynuował. – CBŚP ostatnio zajmuje się tyko drobiazgami, jakieś papierosy, tytoń, a my mamy konkretne wyniki. Nie statystyki, ale zabójców i złodziei.
Mówi jak pod publiczkę, pomyślał Kreczmer. Pewnie jedzie do Warszawy na jakąś odprawę i będzie się chwalić sukcesami. Fakt, było czym. Przeciętnie w ciągu roku popełniano w województwie około pięćdziesięciu zabójstw. Większość była łatwa do wykrycia, popełniana pod wpływem emocji podlanych alkoholem. Nieliczne, szczególnie skomplikowane przypadki, zwłaszcza napady rabunkowe, trafiały do sekcji kierowanej przez Kreczmera. W tym roku wykrywalność wynosiła okrągłe sto procent. Pięciu zabójców nie chodziło już wolno po ulicach. To był najlepszy wynik w Polsce. Lepszy niż w Warszawie. A policja od dawna statystykami żyła i na jawie, i we śnie. Pożerała je, przetwarzała i produkowała, coraz to nowe. Od nich zależało wszystko. Budżet. Awanse. I degradacje.
– Jest więc dobrze, a nawet bardzo dobrze – powiedział komendant. – Przynajmniej jeśli chodzi o zabójstwa. A pozostałe? – spytał, choć znał na bieżąco statystyki.
Naczelnik Nosecki poprawił się w krześle, odchrząknął, wziął głęboki oddech. Musiało nastąpić nieuniknione.
– Niestety, przestępstw przeciwko mieniu i narkotykowych rejestrujemy więcej, a wykrywalność spada. Mamy problem, bo są wakaty w trzeciej i czwartej sekcji. – Miał na myśli sekcje zajmujące się tymi właśnie dwoma rodzajami spraw.
Kreczmer zamknął na chwilę oczy i policzył do dziesięciu. Wiedział, co się stanie.
– Dobrze byłoby, abyśmy otrzymali wsparcie, kadrowe…
– Na co nie ma szans, nie przy tylu wakatach – wtrącił komendant.
– Albo żebyśmy przeorientowali wysiłki wydziału, skoro już złapano wszystkich zabójców – naczelnik przedstawił sprawę z gracją słonia w składzie porcelany.
– Tak jest faktycznie? – spytał Marczewski.
– Mamy kilka spraw na biegu, jak najbardziej, ale to nie zabójstwa, głównie nadzór nad tymi, które prowadzą komendy miejskie i powiatowe. Pobicia ze skutkiem śmiertelnym, pobicia w ogóle, dwa usiłowania zabójstwa, jedno podżeganie – wymieniał nadkomisarz. – Czynności trwają. Ale w niektórych sprawach, zwłaszcza narkotykowych, możemy pomóc. – Usiłował doprowadzić do ewentualnego zajęcia się łatwiejszymi tematami. – Jest jednak pewien niepokojący trend. Mamy chyba więcej broni na rynku. Ta sprawa, kilka innych, gdzie znalazła się broń wcześniej nienotowana – wygląda, jakby pojawiło się jakieś nowe źródło, i to łatwiej dostępne niż wcześniej. Nie wiem, co się dzieje, ale powinniśmy się tym zająć.
– Nasze czy zagraniczne jest to źródło? – spytał komendant wojewódzki.
– Panie generale, tu jest też coś dziwnego. W jednym przypadku to była broń skradziona na Słowacji, ale piętnaście lat temu, więc o niczym nie świadczy. – Nie musiał wyjaśniać nikomu, no może prawie nikomu w tym gabinecie, jak broń krąży na czarnym rynku. – Mamy też jedną jednostkę broni, która została skradziona niedawno w Niemczech. Poprosiłem Jurgena z Drezna, żeby rzucił na to okiem.
– Jurgen niedawno odszedł – zauważył zastępca komendanta.
Jurgen Grundol, pochodzący ze Śląska naczelnik jednego z wydziałów w Landeskriminalamt, czyli policji kryminalnej landu Saksonii, od dawna blisko współpracował z policją w Polsce, często naginając oficjalne procedury, czym odwdzięczali się mu także polscy koledzy. Dzięki temu udało się rozwiązać kilka poważnych spraw. Przeszedł jednak nagle na emeryturę i przeniósł się w bawarskie góry.
– Zanim odszedł, puściłem mu nieformalne zapytanie, bo oficjalnie przez Warszawę to szło opornie. Zazwyczaj jemu też ustalenia zajmowały kilka dni, ale wtedy odpisał już po trzech godzinach, że nic o tym nie wie.
– Czyli wiedział – skomentował to komendant wojewódzki. – Popytam się swoimi kanałami, co chcą ukryć. Ale jeśli nawet Jurgen – pokręcił głową – to nie wiem, czy to coś da.
– Mam się zająć tą bronią? – spytał wprost nadkomisarz. – Mam pewną hipotezę.
– To za blisko kompetencji CBŚP – zaprotestował Nosecki, zanim Kreczmer zdołał wyjaśnić. – Jeśli z tego wyjdzie sprawa zorganizowanej grupy przestępczej, a skoro to broń, to pewnie wyjdzie, nasza robota pójdzie na ich konto.
– Niestety, obawiam się, że tutaj pan naczelnik ma rację – powiedział generał. – Sprawa może podpadać pod ceboś – użył slangowej nazwy Centralnego Biura Śledczego – ale gdyby podczas czynności przy okazji bieżących spraw coś się panu trafiło, to proszę działać. A jeśli jakieś dane powinny zostać umieszczone w Systemie Informacji Operacyjnych, to proszę je tam umieścić. Dzielenie się informacjami też jest ważne.
No tak. Mógł się nie upominać o ten temat. Przecież wiadomo było, że tak będzie. Każą mu teraz robić wyniki, biegając za drobnymi dilerami i ćpunami. Nieoficjalnie będą się martwić, ale oficjalnie słupki statystyk są ważniejsze. Trudno. Taka karma. Wróci do domu, przytuli dziewczynę. Wypiją razem trochę wina, oglądając jakiś odmóżdżający film. Odstresuje się. A potem będzie nowy dzień.
Informacja o zatrzymaniu sprawcy serii napadów na banki nie była newsem dnia. Musiała ustąpić kolejnej kłótni polityków w Sejmie, katastrofie samolotu w Grecji i aferze obyczajowej w dużej spółce skarbu państwa, ale jednak trafiła do wieczornych wiadomości w telewizji.
A te oglądali różni ludzie. Czasem rzecznicy prasowi policji specjalnie starali się, aby nadać rozgłos jakiemuś tematowi, wiedząc, że komunikat trafi także, a może zwłaszcza do przestępców. Tym razem, ponieważ nie było żadnych wytycznych, była to tylko kolejna wiadomość, która miała uspokoić społeczeństwo. Gdyż dzięki zakrojonej na szeroką skalę pracy operacyjnej policjantów z Wrocławia został zatrzymany niebezpieczny przestępca, podejrzewany o rozboje z bronią w ręku oraz zabójstwo. W tej sprawie prowadzone będą dalsze intensywne czynności pod nadzorem prokuratury.
Intensywne. Jasne.
– Kretyni – powiedział mężczyzna po pięćdziesiątce siedzący przed telewizorem w przestronnym salonie o ścianach wykończonych drewnem. Wisiały na nich portrety dystyngowanych panów w strojach sprzed kilku stuleci i widoki szlacheckich dworków. Nad kominkiem umieszczono dwie skrzyżowane szable. Zamiłowaniu do rzekomych szlacheckich korzeni zawdzięczał pseudonim Hrabia. Stał on jednak w sprzeczności z jego fizjonomią. Barczysta sylwetka, twarz naznaczona blizną i łysina jak ulał pasowały do stereotypu zawodowego przestępcy.
Epitet nie był adresowany do policjantów. Miał z nimi do czynienia wystarczająco długo, by nabrać do nich szacunku. Przynajmniej do tych, którzy umieli mu się postawić. Wychował się w kulcie tężyzny fizycznej i wciąż uznawał siłę za najważniejszy argument. Jednak za kretynów uważał tych, którzy popełniali prymitywne, głośne i bulwersujące opinię publiczną przestępstwa. Takimi policja zajmowała się szczególnie gorliwie, a to oznaczało, że grzebała, zaglądała w różne kąty, także tam, gdzie nie powinni zaglądać obcy. Miał na tyle rozumu, by wiedzieć, że do więzienia idą tylko ci, którzy dają się złapać. A on od piętnastu lat, czyli od zakończenia ostatniego wyroku, robił wszystko, by nie wrócić za kratki. Oznaczało to działalność dochodową i na tyle mało dolegliwą dla społeczeństwa, aby policja nie traktowała go jak wroga publicznego numer jeden. Nie znał się na machinacjach podatkowych, choć pomagał czasem takich dokonywać. Ale wcześniej niż inni dostrzegł niszę na czarnym rynku, ledwo zauważalną początkowo, ale obiecującą. Został najlepszym niewidzialnym przyjacielem każdego oszczędnego palacza w tym kraju. A przynajmniej na Dolnym Śląsku. I w okolicach. W czasach, gdy policja regularnie zapełniała więzienia członkami różnych grup przestępczych, znalazł sobie pomocników wiernych i umiejących dotrzymać tajemnicy.
Do czasu. Przecież nawet psy pasterskie potrafiły ugryźć rękę, która je karmiła. A to oznaczało, że należy się ich pozbyć.
Sięgnął po telefon. Obracał go w dłoni, wahając się. Otworzył w końcu listę kontaktów i wybrał pozycję.
Wstukał wiadomość.
Jest sprawa. Ważna.
Nie czekając na odpowiedź, napisał kolejną wiadomość.
Tam gdzie zwykle. Pora taka jak zwykle.
To wystarczyło. Odłożył telefon.
Spotkanie miało nastąpić za pół godziny. Mimo korzystania z szyfrowanego komunikatora wolał ograniczyć się do przesyłania tą drogą tylko niezbędnych informacji.
Nie ufał telefonom ani komputerom. Ufał ludziom, i to do pewnych granic. Dlatego jego domu zawsze pilnowało trzech uzbrojonych ludzi, oczywiście legalnie, żeby nie było kłopotów. Co miesiąc sprawdzano dom i samochód, szukając podsłuchów, nie tylko policyjnych, ale także tych, które mogła założyć konkurencja.
Wiedział, że jest obserwowany. Nie mógł nie być. Gdzieś, pewnie przy drodze, zamontowano ukryte kamery. Dlatego rzadko wyjeżdżał z domu w interesach. Wolał, jak ludzie przyjeżdżali do niego. A dużo spotkań powodowało, że obserwujący nie byli w stanie się zorientować, które z nich są ważne. Zwłaszcza gdy odwiedzała go ona.
Mecenas Anna Nowotniak dawno przestała być tylko i wyłącznie prawniczką. Jego i jego ludzi. Kiedyś balansowała na cienkiej linii oddzielającej rolę wyznaczoną jej przez prawo i tę już je naginającą. Teraz nie miała z tym problemów. Dlatego była na każde zawołanie. A fakt, że jeździła nowym audi Q8, jakiego zazdrościli jej dawni koledzy z roku, tylko potwierdzał w jej opinii słuszność wyboru, jakiego dokonała. Zbrodnia popłacała.
Weszła do salonu w swoich drogich czarnych obcisłych dżinsach i czarnej bluzce, kontrastujących z jej jasnymi włosami. Mimo przekroczonej czterdziestki udawało się jej wyglądać na młodszą o dekadę.
– Jakiej pilnej sprawie zawdzięczam wezwanie? – spytała, pewna, że znów ktoś wpadł z transportem lub wytwórnią i należy czym prędzej jechać do prokuratury.
Hrabia milczał. Milczał, dopóki ich telefony nie spoczęły w metalowym pudełku, czyniącym je bezużytecznymi jako narzędzia do podsłuchu. I dopóki oboje nie usiedli w salonie na miękkich skórzanych fotelach.
– Ten zatrzymany dziś – powiedział wreszcie – okradał banki.
– Zajmujemy się drobnymi kradzieżami? – odparła z niedowierzaniem w głosie. – Znajomy? Krewny? Czyjś syn? – Była przekonana, że w tym jest problem.
– Normalnie nie lubię takich numerów, bo policja przez nie węszy, zbyt gorliwie.
Skinęła głową. Czekała na dalszy ciąg.
– Ale mam pomysł. Mówiłaś kiedyś o tym człowieku, tym, który tak lubił akcję. I jego koledze. Czy dalej byłby zainteresowany pracą? Nie wprost dla nas oczywiście. Ani nie wprost.
Nie rozumiała. Pokręciła głową.
– Niech to, co zrobią, wygląda na jakiś banał, jak te napady na banki. Rozumiesz teraz, w czym rzecz?
– Żeby wyglądało na robotę tych prymitywów z trybun. – Nie miała nigdy wysokiego mniemania o miejscowych kibicach piłkarskich, zwłaszcza tych z bojówki o pretensjonalnej nazwie Krazy Komando, nawet jeśli dla rozrywki jednego z nich zaciągnęła do swojej sypialni. To właśnie oni od kilku lat pracowali dla Hrabiego. Przynajmniej do niedawna.
– Powinnaś ich lepiej oceniać. Umieją się uczyć – zwrócił jej uwagę.
– To wciąż prymitywy, których sensem życia jest bicie się po lasach w imię barw klubu. I te awantury z policją. – To jej najbardziej przeszkadzało.
– Policja ma od czterech lat zakaz robienia im większej krzywdy. Wiesz dobrze dlaczego. Nikt nie chce awantur, a oni potrafili je robić. A oprócz tego – głosować. Wiem, że wolisz golfa, ale w tym kraju to piłka nożna rządzi, nawet gdy poziom rozgrywek sięga dna. Od spodu.
Zaśmiała się. Faktycznie. Poprzedni rząd usiłował spacyfikować stadionowych chuliganów, obecny podchodził do tego z pewną wstrzemięźliwością. Ale gdy zadymy wymykały się spod kontroli, policja wkraczała z całą mocą. Bardziej spolegliwe były lokalne władze, często mające udziały w klubach piłkarskich, idące w imię spokoju na dużo większe ustępstwa.
– I policja miałaby się nimi zająć? – podchwyciła jego myśl. – Ale musiałaby działać bardzo ostrożne.
– Dowody by musiały być. Albo tropy. Takie, żeby policja się zajęła tymi, co trzeba. Ten twój człowiek podjąłby się tego?
Zamilkła na chwilę. Mężczyznę, o którym mówił gangster, znała nieco ponad rok. Wiedziała, do czego jest zdolny i jakie ma ambicje. Wiedziała też, że jego los zależy teraz od jej słowa.
– Nada się – powiedziała. – Można mu zaufać. Mam umówić spotkanie?
Pokręcił głową.
– Absolutnie nie – odpowiedział. – Żadnych kontaktów. Tylko z tobą. I jak najrzadziej.
– W weekend będę się z nim widzieć.
– Na golfie?
– Nie, na strzelnicy – odparła. – Porozmawiam z nim. On bardzo chce zacząć pracować. Zapyta tylko o wynagrodzenie. Będą też potrzebne pieniądze na wydatki. Płatne z góry.
Podinspektor Bogna Załęcka z zazdrością patrzyła na granatowy samochód opuszczający rezydencję Hrabiego. Kamera zarejestrowała wizytę, tak jak wszystkie inne. Trwała pół godziny. Za krótko na numerek, uznała. Pewnie jakaś nagła sprawa. Może chodziło o ostatnie zatrzymania.
– Powiedzcie dochodzeniówce, że akta w sprawie Bolesławca mają być na tip-top. – Odwróciła się do podwładnego. – Ta laska pewnie będzie ich bronić. Ile ten wózek może kosztować? – zmieniła temat.
Policjant siedzący przy biurku wzruszył ramionami.
– Szefowo, o takie rzeczy pytają ludzie, których na nie nie stać.
– Czyli wszyscy policjanci w tym kraju – odparowała.
– Ale na oko jakieś trzysta tysięcy, może więcej – westchnął.
Tyle to oni wydają na waciki, pomyślała policjantka. Trzy dni temu jej ludzie wraz z celnikami weszli do magazynu, w którym trzymano przed wysyłką na Zachód podrobione papierosy. Trzy lata pracy przyniosły efekt. W ich ręce wpadło ponad dwieście tysięcy paczek po dwadzieścia sztuk każda. Na jednej przestępcy mieli jakieś trzy złote zysku. Równowartość dwóch niezłych samochodów, takich jak ten pani mecenas.
Nielegalne fabryki produkowały w najgorszym razie około dwóch tysięcy papierosów na minutę. Bez wysiłku, na ośmiogodzinnej zmianie wychodził jakiś milion. Skonfiskowali im więc efekt czterech dni pracy. A dobrze ukryte wytwórnie – bo Hrabia miał przecież niejedną – mogły pracować miesiącami, zanim je w końcu wykrywano. Niektóre znajdowała policja czy inne służby, ale były też takie, które dekonspirowali sami przestępcy. Czasami w ten sposób szkodzono konkurencji, czasem powód był inny.
Biznes ten był bardziej dochodowy niż narkotyki, którymi zajmowała się wcześniej. I mniej ryzykowny, dużo mniej. Bo w końcu w społeczeństwie panowało przekonanie, że narkotyzują się degeneraci, z marginesu, a papierosy palą zwykli ludzie. I jak ktoś im je sprzeda taniej niż w sklepie, to co to za przestępstwo? A że z tego powodu miliony złotych nie trafiały do budżetu, to nikogo nie obchodziło. Poza rządem, i dlatego wrocławski zarząd, jak i całe CBŚP musiały polować na magazyny i wytwórnie.
Padli ofiarą własnego sukcesu. Walka z gangami przemycającymi heroinę czy produkującymi amfetaminę była w ostatnich latach bardzo skuteczna. Jeśli kogoś łapali, byli to drobni dilerzy, czasem amatorsko działający przemytnicy. Wiedziała, że rynek nie znosi próżni i ktoś ją wypełni, a może już zaczął, ale nie tym miała się przejmować.
Rozejrzała się po gabinecie, pełnym teczek z aktami spraw. Prawie wszystkie dotyczyły teraz Hrabiego i podobnych mu osób.
– Barney – zwróciła się do kolegi. – Ile czasu może nam zająć dotarcie do fabryki? Chociaż jednej? – Znała odpowiedź, ale wolała się upewnić.
Aspirant sztabowy obrócił się na krześle. Sięgnął do szafy po mapę samochodową. Rozłożył ją na biurku.
– Nie mam pojęcia – przyznał. – Od dawna żadnej nie wykryliśmy. Oni są cwani, od ponad roku nie wpadła żadna wytwórnia. Tylko magazyny i transporty. Magazyny oddzielają przewoźników od fabryk. Nad nimi pieczę ma sam Hrabia i ten jego przydupas.
– Ping, wiem, o kogo chodzi – wtrąciła.
– Jakby tak nad nim popracować, trochę przycisnąć?
– Gość jest za sprytny, żebyśmy się do niego dobrali – odparła. Rozpracowywali zarówno Hrabiego, jak i każdą osobę z jego otoczenia, ale trudno było znaleźć wyłom w tym murze milczenia. To środowisko było zbyt hermetyczne.
– Może nie trzeba było zdejmować tamtego magazynu – powiedział aspirant.
– Jakby to ode mnie zależało – odparła policjantka. Szefostwo chciało mieć poważny sukces do rozliczenia kwartalnego. Mieli jeszcze kilka wytypowanych miejsc, ale wolała czekać i obserwować. Naprawdę duże sukcesy lepiej było zostawić na ostatni kwartał. Pieprzona statystyka. Ale wraz z przejmowaniem zachodnich wzorców zarządzania to właśnie wskaźniki statystyczne okazywały się decydujące. A kto umiał nimi manipulować, wygrywał. Kiedyś jeden z wysokich rangą funkcjonariuszy zdołał tak właśnie zredukować o połowę liczbę zabójstw w swoim województwie. Nawet nie krył się z tym, zwłaszcza przy wódce. Po prostu nakazał jak największą liczbę spraw kwalifikować jako pobicia ze skutkiem śmiertelnym – i to wystarczyło. Przestało być zabawnie, kiedy ten pomysł podchwycili inni. Zaczął się wyścig w kreatywnej księgowości śmierci – gdy nie znaleziono ciała, traktowano sprawy jako zaginięcia, jak kogoś powieszono, uznawano za samobójstwo, a gdy do zbrodni dochodziło podczas kłótni pod wpływem alkoholu – za nieumyślne spowodowanie śmierci. Dzięki kilku kliknięciom w odpowiednie rubryki arkusza kalkulacyjnego kraj stawał się bezpieczniejszy.
– Kiedyś było łatwiej – zauważył aspirant. Zajmował się papierosami i przemytem od dawna. – Jak jeszcze brali zwykłych bandziorków czy biedaków do roboty, zawsze był hak na takich. A teraz pracują dla nich kibole, a ci przynajmniej umieją milczeć. Choć był ten ostatni meldunek.
– O magazynie albo i wytwórni za Strzelinem?
– Ten, który póki co czeka na swoją kolej. – Aspirant, zwany Barneyem z racji niewielkiego wzrostu i intelektu, wiedział, jaki był zamysł szefowej. – Podobno Hrabia nie ma z nim nic wspólnego, to już jest magazyn kiboli. Ale nie ma potwierdzenia, więc zakładamy, że to jego, tak?
Milcząco przyznała mu rację. Bili głową w ścianę, która wydawała się coraz grubsza. Wstała i usiadła przy swoim biurku. Odblokowała laptopa i otworzyła katalog z aktami spraw operacyjnych. Wybrała podkatalog z analizami. Tyle przynajmniej można było zrobić. Analizować. Mielić informacje aż do znudzenia, tak jakby coś z tego samo z siebie miało wyjść.
Większość danych, jakie zebrali z przeszukań, zatrzymań, podsłuchów i podglądów, nie wychodziła na zewnątrz. Informatorów było niewielu i byli mało wiarygodni. Analizy dotyczące kiboli Odry Wrocław z ostatnich dwóch lat pokazywały, że jeśli ktoś wpadał z lewymi papierosami – to właśnie z ich środowiska. To potwierdzało oczywiście, że znaleźli sobie nowe źródło zarobku, ale niczego nie zmieniało. Zatrzymani dostawali śmiesznie niskie kary, które płacili ich mocodawcy. Do tego drugie tyle, jeśli milczeli w śledztwie. A obowiązujący wśród kiboli kodeks honorowy i tak wykluczał współpracę z policją. Tylko nieliczni się wyłamywali.
Nic nie można było zrobić. Poza nabijaniem statystyk. Do czasu, aż komuś po drugiej stronie powinie się noga. Prędzej czy później to musi nastąpić, nawet przestępcy są tylko ludźmi. Ale ile można było czekać?
Wyszła z gabinetu i skierowała się do toalety. Tam odkręciła kran, przemyła twarz. Spojrzała w lustro.
Gdzie się podziała moja młodość? – pomyślała. Kruczoczarne długie włosy otaczały zmęczoną życiem twarz. Nawet w luźnej bluzie widać było, że zaczyna przegrywać walkę o szczupłą sylwetkę.
Może czas jednak odejść na emeryturę, przemknęło jej przez myśl. Miała już wystarczającą wysługę, zdrowie zniszczone stresem, papierosami, epizodami ciężkiego picia, śmieciowym jedzeniem. Przynajmniej kiedyś posyłała za kratki prawdziwych bandytów, teraz robili to inni. Ale może gdyby się wyrwała z tego kieratu, wróciłyby stare, dobre czasy.
– Wracajcie słodkie chwały godziny, sławne gonitwy i strzelaniny – zanuciła piosenkę Staszewskiego.
Przez chwilę zatrzymała wzrok na lekkim wybrzuszeniu bluzy, tam gdzie do pasa przypięta była kabura. Nie miała dzieci, a ostatni facet, jeden z długiej listy partnerów, poszedł sobie.
Wzdrygnęła się na myśl o grobie, na który być może czasem zaglądaliby dawni koledzy. Albo i nie. Chlusnęła sobie ponownie wodą w twarz i wróciła do gabinetu, dalej bić głową w ścianę.
Mecenas Nowotniak miała za sobą długą podróż. Autostradą, drogami wojewódzkimi, a potem lokalnymi dotarła w końcu do wąskiej gruntowej drogi przecinającej las. Jej nowa zabawka zbyt rzucała się w oczy, dlatego wybrała bardziej pasującego do takich miejsc używanego nissana pathfindera. Zabrała też inny telefon niż ten, którego używała na co dzień, i zapas gotówki, by po drodze nie korzystać z kart płatniczych.
Zatrzymała wóz przed zieloną metalową bramą, noszącą ślady rdzy. Musiała wysiąść i sama ją otworzyć, a potem zamknąć za sobą. Zauważyła przy tym kamerę ustawioną tak, aby dało się obserwować wjazd. Przejechała jeszcze dwieście metrów pomiędzy drzewami i zatrzymała się przed otwartą przestrzenią, tuż obok dwóch innych terenowych samochodów. Sposób zagospodarowania polany nie pozostawiał wątpliwości odnośnie do przeznaczenia tego miejsca. Oprócz starego drewnianego baraku i kontenera mieszkalnego nie było tu żadnych innych zabudowań, a wyrównane prostokątne pole, długie na trzysta metrów, wieńczył wysoki wał ziemny.
Strzelnica, położona na dawnym terenie wojskowym, na północ od górnośląskiej aglomeracji, działała legalnie, choć tylko wtajemniczeni wiedzieli o jej istnieniu. Tego dnia prócz niezadającego zbędnych pytań właściciela było tu tylko dwoje ludzi. Gospodarz obiektu wysoko cenił sobie dyskrecję. Istotne było także to, że nie wychodził z baraku – byłby potrzebny tylko wtedy, gdyby na miejscu miała pojawić się policja. Nie musiał jej powstrzymywać, ale dopilnować, by goście zdążyli opuścić obiekt przed wejściem funkcjonariuszy. Zdarzało się bowiem, że pojawiał się na miejscu patrol wezwany przez zaniepokojonych spacerowiczów. Mecenas wiedziała, że właściciel też może zadzwonić w kilka miejsc.
Postawny brunet w typowym dla strzelnicy mundurze z demobilu, w starym brytyjskim leśnym kamuflażu, stał przy drewnianym stole ustawionym pod blaszanym zadaszeniem, tuż obok linii otwarcia ognia. Wraz z brodaczem w średnim wieku pochylali się nad rozłożonymi przedmiotami.
Obaj podnieśli głowy, słysząc odgłos silnika samochodowego. Rozpoznali znajomy pojazd. Prawniczka wysiadła z niego, zabierając ze sobą torbę na ramię, dużą, w której na co dzień nosiła laptopa i dokumenty procesowe. Podeszła do nich, zaciekawionym wzrokiem oglądając rzeczy leżące na blacie.
Była to broń. Dużo broni. Część rozłożona została na stole, inna czekała schowana w kartony lub worki foliowe. Firmowe walizeczki kryły dalsze egzemplarze.
– Co tym razem ma pan dla nas, panie Ormel? – spytała właściciela.
– Mamy nową dostawę – odrzekł. – Zza zachodniej granicy – dodał.
Źródło pochodzenia oznaczało z reguły słuszną cenę. Kobieta nie dbała jednak o pieniądze. Zwłaszcza nie swoje.
– Gryzli – zwróciła się do bruneta – jest, co trzeba?
– Jest to, co powinno być – odrzekł. – Ledwo co przyjechaliśmy z tym żelastwem. Juras, Kowboj i Muniek będą za niedługo – dodał.
Zajrzała do stojącego najbliżej kartonu. Były w nim czezetki kaliber dziewięć milimetrów, pomiędzy które zaplątał się stary Makarow i tani ukraiński Fort-12 oraz dwa rewolwery Smith & Wesson, jeden srebrny o długiej lufie, a drugi czarny z krótką lufą i okładzinami chwytu z drewna różanego. Były tam też, w przeźroczystej folii, małe Walthery i Mausery, nie pierwszej młodości.
– A jakość? – spytała, przenosząc wzrok na długą broń. Kilka Kałasznikowów nie budziło jej entuzjazmu.
– Podzieliliśmy wszystko na dwa asortymenty – wyjaśnił sprzedawca. – Lepszy jest tutaj. – Wskazał drugą stronę stołu i otworzył czarną polimerową walizkę, a zaraz potem kolejną. W pierwszej znajdowało się kilka pistoletów w modnym od kilku lat pustynnym kolorze. W drugiej, znacznie większej, ukryte były pistolety maszynowe, karabinki i strzelby różnych typów. Niektóre zaopatrzone były w tłumiki, celowniki kolimatorowe lub inne akcesoria.
Brunet wziął jeden czarny karabinek i uważnie obejrzał. Wyprodukowany przez małą amerykańską firmę klon AR-15 miał krótką, dziesięciocalową lufę, zakończoną tłumikiem płomienia. Wąskie i smukłe łoże zaopatrzono w szyny do montażu wyposażenia. Na tym konkretnym egzemplarzu zamocowano już latarkę i niewielki, zgrabny celownik kolimatorowy. Wysuwana na dwóch trzpieniach kolba o małej polimerowej stopce sprawiała, że broń była łatwa do ukrycia. Rozłożył ją w całości i wymierzył nią w tarczę. Polimerowa podkładka pod policzek dawała elementarny komfort przy złożeniu się do strzału.
Handlarz bronią podał mu załadowany magazynek Magpul. Gryzli podłączył go do gniazda. Przeładował, uchwycił tarczę w celowniku. Nacisnął spust. Padł strzał. Wystrzelił jeszcze raz. I jeszcze trzykrotnie. Opuścił broń.
Wszystkie strzały były celne.
– Zgrabny – skomplementował broń i przy okazji dostawcę. – Reszta też mi się podoba.
– Ten też wygląda nieźle. To chyba był specjalny egzemplarz? – spytał sprzedawca, wskazując na drugi z karabinków.
Ten klon M4 zaopatrzony był jednak w staromodny stały uchwyt na komorze zamkowej, na którym to dopiero zamocowany był celownik kolimatorowy. Broń nie miała szyn montażowych. Miała za to tłumik nakręcony na wylot lufy.
– Dobrze wyszedł nam ten interes. Myślę więc, że i cena powinna być dobra – zwrócił się do kobiety. Ta patrzyła na sprzęt z podziwem. Nie znała się na broni, ale po wyrazie jej twarzy widać było, że jest pod wrażeniem. Sprzedawca uśmiechnął się, licząc już w myślach zarobek. Klientka wyglądała na zadowoloną.
– Ile by pan za to chciał? – spytała. – I ile tego naprawdę byśmy wzięli, Gryzli?
Brunet uśmiechnął się. Wciąż miał w ręku karabinek. Podniósł go i wycelował w głowę handlarza bronią.
– Weźmiemy wszystko, a nie zapłacimy nic – odpowiedział. Kciukiem lewej dłoni zwolnił zamek z zatrzasku. Metalowa część przeskoczyła do przodu, wydając charakterystyczny dźwięk.
Prawniczka zbladła, widząc, co się dzieje. Tego nie było w planie. Wykonała trzy kroki do tyłu, nie wiedząc, co powinna zrobić.
Mężczyzna pociągnął za spust.
Strzał jednak nie padł, a sprzedawca się roześmiał. Gryzli także. Odłożył broń i przybił piątkę z handlarzem.
– Zawsze chciałem to zrobić – wyznał, wciąż się śmiejąc. – Od dnia, gdy obejrzałem Terminatora na kasecie – dodał.
Nowotniak podeszła do niego i mierząc palcem wskazującym w jego tors, powiedziała powoli, akcentując przerwy pomiędzy wyrazami:
– Nigdy. Więcej. Tego. Nie rób.
Mężczyźni wciąż się uśmiechali.
– Przy tym, co się dopiero stanie, z tego będziemy się często śmiać. – Brunet w końcu spoważniał. Jego słowa ściągnęły na niego kolejne zimne spojrzenie prawniczki.
– Nie wiem, po co wam ten cały złom i nie chcę wiedzieć – wtrącił się siwobrody, chcąc ją uspokoić. – Jak dla mnie, liczy się zapłata i nic więcej.
– Masz rację. A co do ciebie – Gryzli zwrócił się do kobiety – przyda ci się. – Podał jej rewolwer z krótką lufą. I paczkę amunicji.
– Na co mi to? – Wzruszyła ramionami.
– Nie zawsze możesz tylko stać z boku. Na przykład, gdy…
Nie dokończył, bo usłyszał kolejny samochód. Granatowy volkswagen T4 budził skojarzenia z nieoznakowanymi radiowozami policyjnymi. Trzej mężczyźni, którzy z niego wysiedli, też mogliby uchodzić za policjantów. Na pewno nie byli barczystymi, napakowanymi sterydami i godzinami na siłowni stereotypowymi karkami z miasta, wymuszającymi haracze od drobnych sklepikarzy. Przeciwnie – ich szczupłe sylwetki sugerowały inne sposoby dbania o kondycję. Wszyscy nosili stroje – spodnie i koszulki – w stonowanych kolorach, jak pracownicy firm wojskowych na Bliskim Wschodzie. Wszyscy byli już po czterdziestce. Jeden miał bliznę na twarzy, drugi duży tatuaż na ramieniu, przedstawiający drapieżnego ptaka. Trzeci, najchudszy, nosił okulary.
– Panowie – powiedział do nich Gryzli – pakujemy wszystko jak leci. – Wskazał gestem na blat stołu.
Gdy zaczęło się ładowanie towaru do busa, co wyglądało przy tych wszystkich paczkach i foliowych workach jak przygotowanie do wyjazdu na targowisko, mecenas otworzyła torbę i wyjęła z niej powiązane gumkami zwitki banknotów o nominale pięćdziesięciu euro. Nie wypłacono ich z banku i nie miały zostać do niego wpłacone, przynajmniej nie oficjalnie. Ani tym bardziej jednorazowo.
Kładła je na stole w miejsce broni, którą zabierali mężczyźni. Sprzedawca sprawdzał każdą partię pieniędzy, upewniając się, że w środku nie ma pociętych gazet. Mimo że znał kontrahentów i ufał im, wolał sprawdzić. Bardziej bał się tego, że ktoś nadużyje jego zaufania, niż że odbierze mu towar siłą. Zbyt wiele o nich wiedział, a starym zwyczajem wiedza ta, spisana i udokumentowana, leżała w sejfie wziętego krakowskiego adwokata, który dostarczyłby informacje gdzie trzeba – gdyby tylko coś mu się stało. Mecenas Nowotniak o tym wiedziała. Gryzli też, dlatego tak przestraszył ją jego żart. A może chciał sobie z niej zakpić, pokazać z Ormelem, że może i ona płaci i wydaje rozkazy, ale to męski świat i męskie reguły. Wiedział też, że jej złość szybko minie.
Był jej potrzebny, a ona jemu. Mimo wszystkich posiadanych zalet i swojej przeszłości potrzebował przewodnika po ponad piętnastu latach spędzonych poza Polską. Te kilka lat w Iraku, a później w innych miejscach, w czasach, gdy najemnictwo – nazywane nowocześnie działalnością prywatnych firm wojskowych – kwitło, było dużą zaletą. Miał potrzebne kontakty, ale tylko nieliczne w Polsce. Podobnie jego ludzie. Nie pochodzili z przestępczego półświatka, co najwyżej się o niego otarli. Wytatuowany, znany jako Juras, miał za sobą kilka lat służby wojskowej w Polsce, po której spotkały go niezasłużone krzywdy. Jego zdaniem przynajmniej, bo sąd miał odmienne stanowisko w tej sprawie. Kowboj i Muniek mieli inną przeszłość, ale wybory życiowe też doprowadziły ich do funkcjonowania na granicy prawa.
Zanim się rozjechali, Nowotniak zauważyła, że nikt z obecnych nie wypowiedział na głos swoich obaw. Broni było dużo. Nienormalnie dużo. To mogło oznaczać tylko jedno.
Wojnę. ■
Sierżant Adam Sławiński zginął w tamto słoneczne popołudnie, ponieważ był dobrym policjantem. Takim, który wstąpił do służby, by bronić prawa, pomagać słabszym i stanowić część cienkiej niebieskiej linii. I po czterech latach służby jeszcze w to wierzył. Z tą wiarą spędzał noce i święta na patrolach, zabierał prawa jazdy pijanym kierowcom, zasadzał się na dilerów sprzedających narkotyki nastolatkom i wyciągał z domów pijanych facetów, bijących swoje dzieci i kobiety. Robił wszystko, co mógł, jako policjant z komisariatu w Przemkowie, w położonej na krańcach Dolnego Śląska gminie prowincjonalnego powiatu.
I padło właśnie na niego.
Na niego, ponieważ zawsze był gotów do interwencji. Nawet po służbie, nawet gdy szedł do sklepu po papierosy.
Tak właśnie było w tamten pogodny, ciepły wiosenny czwartek. Wracając ze służby, zaparkował swojego fiata przy stacji paliw, przy drodze krajowej numer 12. Wyszedł, rzucił okiem na drzewa nabierające coraz żywszych barw, na ludzi tankujących swoje samochody i na same samochody. Wtedy wyczuł, że coś jest nie tak. Dwa wozy, różnych marek i roczników, ale oba na opolskich rejestracjach, stały po obu stronach białego budynku, tyłem do krawężników. Pośpiesznie zanotował ich numery w komórce. Wchodząc do środka, wysłał je jako wiadomość do kolegi, mającego tego dnia służbę. Na wszelki wypadek.
Kupił dwie paczki papierosów, jak zawsze obiecując sobie, że rzuci palenie. Od jutra. Wychodząc, zauważył, że na parking wjechał nowy pojazd. Znał go. Mały, zgrabny citroën, oklejony logotypem firmy ochroniarskiej – PolSecPro. Zawsze parkował na lewo od wejścia, tak, by nie torować drogi samochodom klientów, podczas gdy ochroniarze załatwiali swoje sprawy. Znał ich z widzenia. Jeden był młody, drugi – już siwy, o posturze emerytowanego żołnierza albo policjanta. Obaj w służbowych uniformach, z pistoletami w kaburach. Ten starszy trzymał w ręku walizkę na utarg.
Nagle z opla vectry wysiadło dwóch mężczyzn. Uzbrojonych. Zamaskowanych, w pośpiesznie naciągniętych na głowy kominiarkach. Zdążyli dopaść ochroniarzy i przystawić im pistolety do głów. Trzymający walizkę bez oporu oddał im łup.
– Stój, policja! – krzyknął Sławiński, wyjmując z kabury pod bluzą swojego Walthera P99. Przeładował go wyćwiczonym ruchem.
Bandyci zastygli w bezruchu, zaskoczeni interwencją.
– Kurwa mać! – zaklął Gryzli, siedzący za kierownicą czarnego chryslera voyagera. Spojrzał na siedzącego z tyłu Jurasa. Nie zdążył ani dodać, ani zrobić nic więcej. Były żołnierz zasłonił twarz kominiarką, wysiadł i wymierzył w funkcjonariusza, który nie widział, co dzieje się z tyłu.
Dwa strzały z karabinka kalibru pięć pięćdziesiąt sześć milimetra trafiły policjanta w plecy. Gdy upadał, bandyci wyszarpnęli konwojentom ich pistolety, po czym pchnęli ich na ziemię. Odchodząc, strzelili także do nich, kilka razy. Tymczasem napastnik z karabinkiem podbiegł do umierającego policjanta i zabrał leżącą na asfalcie broń. Wycofał się do chryslera, omiatając lufą otoczenie. Kowboj i Muniek z łupem zajęli miejsca w oplu.
Oba samochody z piskiem opon wyjechały na szosę, odjeżdżając w przeciwnych kierunkach. Opel na północny zachód, chrysler na południowy wschód.
– Kuwa jebana mać! – Gryzli z poczucia bezsilności uderzył dłonią w deskę rozdzielczą. – Gliniarz! Nie mógł siedzieć na dupie? – krzyknął. Nie był zły z powodu śmierci policjanta. Wściekał się, bo wiedział, że lada chwila zacznie się obława.
Na razie uciekali wąskimi drogami, przecinającymi lasy, pola i wsie, używanymi przez miejscowych rolników, licząc na to, że odjadą jak najdalej, zanim policja zdoła zarzucić sieci. Dotarli wreszcie w miejsce, gdzie na uboczu, na pustym o tej porze roku leśnym parkingu, czekał na nich inny samochód, pozostawiony niewiele wcześniej volkswagen golf. Chrysler został na miejscu. Po pół godzinie w jego bagażniku wybuchł niewielki ładunek i samochód stanął w ogniu.
Na miejscu napadu dopiero po siedmiu minutach pojawił się pierwszy radiowóz, którym przybyli jedyni dwaj funkcjonariusze miejscowego posterunku, będący wówczas na służbie. Ogłoszony błyskawicznie alarm nie dał rezultatów. Dróg ucieczki było wiele, a komenda powiatowa miała w terenie tylko cztery radiowozy, w tym dwa wozy drogówki. Sąsiednie komendy miały jeszcze mniej ludzi do dyspozycji. Mimo tego każdy funkcjonariusz na służbie wyruszył w teren, usiłując pomóc w znalezieniu zabójców kolegi. Telefony i maile były szybsze. Za ich pomocą przekazywano informacje wyżej, aż do komendy wojewódzkiej, a stamtąd znów w dół hierarchii służbowej, do tych, którzy mieli udać się na miejsce. Równocześnie kolejna seria wiadomości trafiła jeszcze wyżej, ponieważ ofiarą był policjant.
Nadkomisarz Kreczmer i jego ludzie dotarli na miejsce dwie godziny po strzelaninie, zastając typowy dla takich sytuacji widok – kilku funkcjonariuszy w żółtych kamizelkach, pilnujących odgrodzonego taśmą miejsca zdarzenia, oraz miejscowych kryminalnych, dochodzeniowców i techników, zbierających relacje świadków i zabezpieczających ślady. I oczywiście wszystkich ważnych. Od kierownika posterunku po komendanta powiatowego. A także kręcącą się w pobliżu telewizję.
Kreczmer od razu podszedł do komisarza Kowalskiego, naczelnika wydziału kryminalnego komendy powiatowej. Znał go, tak jak każdego jego odpowiednika w każdej komendzie na Dolnym Śląsku.
– Wyrazy współczucia – powiedział, podając mu dłoń. – Któryś z twoich? – Nazwisko policjanta nie zostało mu przekazane przez dyżurnego.
– Nie, młody z tutejszego posterunku. Miał pecha, najwyraźniej – wyjaśnił naczelnik. – Napadli na konwój, on chciał coś zrobić i… – Zawiesił głos. – Miał żonę i małe dziecko – dodał.
– Dwa samochody? – Kreczmer nie chciał tracić czasu. Na żałobę będzie czas później.
– Tak, jakiś niebieski opel i czarny van, według świadków i kamer. Chłopak chyba wyczuł, że coś jest nie tak, bo zdążył wysłać koledze dwa numery rejestracyjne: OP W636 i OPO 9KG8. Oczywiście fałszywe, ale to już ustaliliśmy za późno. Na razie nie mamy nic. Czekamy jeszcze, aż z tej firmy przyjedzie ktoś i powie nam, ile mogli zabrać.
– A ci ochroniarze?
– Jeden, zidentyfikowany jako Janusz Majchrzak, zmarł na miejscu. Drugi, Adam Żarski, jest w szpitalu w Lubinie, w tej chwili jeszcze przechodzi zabieg – wyjaśnił. – Jest pod ochroną, jeszcze nie był przesłuchiwany.
– Co mu się właściwie stało?
– Chyba żebra mu połamało. Miał kamizelkę, ten drugi nie.
– Ze śladów mamy więc tylko łuski – myślał głośno Kreczmer. Rozejrzał się. Stacja przy drodze krajowej, kilka dróg ucieczki, zadupie więc i powolna reakcja policji. Tyle wiedział na dzień dobry. Czekali na konwojentów, to było oczywiste. Przeszedł bez pośpiechu od miejsca, w którym napadnięto ochroniarzy, do miejsca śmierci policjanta. Ciała ofiar wciąż tam leżały, opakowane w czarne worki.
Szedł dalej, do znaczników wskazujących miejsca znalezienia łusek. Coś go tknęło. To było tak oczywiste.
– Jaka amunicja? – spytał naczelnika.
– Dziewięć milimetrów, Makarow i siedem sześćdziesiąt trzy, niemiecka, o tam. – Mężczyzna wskazał dłonią ciało konwojenta. – A tu pięć pięćdziesiąt sześć. Nietypowa.
– Bardzo – powiedział pod nosem Ułan. – I czekali na nich.
– To chyba jasne – odezwał się naczelnik.
– Nie na konwojentów. Na tych, który mogliby im pomóc. To jeszcze rzadsze.
– Co masz na myśli?
Przez głowę przechodziły mu różne skojarzenia. Zasadzka. Dobrze przygotowana. Jakby wojskowa. Czyżby znów?
Pamiętał te przypadki, gdy grupa ludzi o wojskowym wyszkoleniu potrafiła siać śmierć, rzucając kraj na kolana. Wtedy chodziło o politykę, a nie o jakiś tam konwój. Ile mogłoby być zresztą tego łupu? To był zwykły konwój z inkaso, żaden skok stulecia.
Odgłosy esemesów w komórkach i głos podwładnej zza pleców przerwały jego rozmyślania.
– Coś wiadomo – powiedziała podkomisarz Zarzycka-Kasprzak, sprawdzając swój telefon. – Dyżurny z cegielni dał znać. Strażacy byli wzywani do pożaru samochodu. Las w pobliżu wsi Zimna Woda, gdziekolwiek to jest, piszą tylko, że powiat lubiński.
– Ktoś chce się założyć, że to czarny van? – zadał retoryczne pytanie naczelnik Kowalski.
– Daj znać dyżurnemu, żeby miał baczenie na wszystkie przypadki pożarów samochodów. W innych województwach też – Kreczmer przekazał podwładnej.
Wrócił do samochodu, wyciągnął mapę ze schowka. Rozłożył ją na masce jeepa.
– Jesteśmy tutaj. – Wskazał palcem Przemków.
– A pożar był tutaj. – Zarzycka-Kasprzak zdążyła sprawdzić, gdzie znajduje się wieś Zimna Woda, i wskazała ją końcówką długopisu.
– Więc gdzieś tu – Kreczmer zatoczył dłonią okrąg – gdzieś tu pali się inny wóz. Popatrzcie, jacy są cwani. Samochód porzucili niedaleko drogi S3. Pewnie na nich czekali. Nawet mając przybliżony opis wozu, jakim pojechali dalej, to przy panującym tam ruchu nie ma szans, żeby ktoś coś zauważył.
Piknięcie w telefonie oznaczało, że nadszedł kolejny esemes.
– Jest coś – powiedziała policjantka. – Las niedaleko wsi Krzywczyce, już w lubuskim. – Wskazała miejsce na mapie. – Leśnicy zauważyli pożar, straż właśnie kończy akcję gaśniczą.
– Młody, Pająk, jedziecie tam. Inne województwo, wiem, ale chcę mieć informacje jak najszybciej. Dogadajcie się z miejscowymi. Może pożar oszczędził tabliczkę znamionową, numery jakoś da się odczytać. Plus może znajdą się jacyś świadkowie, choć teraz po lasach mało kto chodzi, to nie sezon na grzyby. Lena, niech technika wyciągnie co się da z logowań do BTS-ów, musieli mieć przy sobie jakieś komórki. Miejmy nadzieję, że włączone.
*
Podinspektor Bogna Załęcka włożyła klucz do zamka w drzwiach swojego mieszkania. Nie zdążyła go przekręcić, gdy z kieszeni kurtki odezwała się muzyka. Zaklęła. Motyw Satanowskiego z czołówki Ekstradycji ustawiony był jako sygnał połączenia z numerem dyżurnego oficera zarządu CBŚP we Wrocławiu.
– Słucham – rzuciła do słuchawki, przekręcając jednocześnie klucz. – Gdzie? Przemków? A gdzie to jest? – dopytała, naciskając klamkę wolną ręką. – Niech jaskiniowcy po mnie przyjadą. I ściągaj ludzi do cegielni. Wszystkich – zakończyła rozmowę.
Wiadomość dotarła do niej z opóźnieniem. Z jakiegoś powodu dyżurny komendy wojewódzkiej nie przekazał tego wprost do CBŚP, a zanim informacja się rozeszła nieformalnymi kanałami, dyżurny z Warszawy zdążył przekazać wiadomość z powrotem do Wrocławia. Z poleceniem od komendanta, aby zajęto się tym natychmiast.
Kupiła sobie kilka minut wytchnienia. Zanim po nią przyjadą na peryferyjne Jagodno i będzie musiała jechać na drugi koniec województwa. Nieżywym już nie można było pomóc.
Położyła na stoliku torbę ze zrobionymi po drodze zakupami. Opadła na fotel. Mieszkała sama. Od dawna. Nie musiała nikomu wyjaśniać, dlaczego wraca do pracy tuż po tym, jak z niej wróciła.
Włączyła telewizor. Na kanałach informacyjnych już mówiono o strzelaninie. Bez szczegółów, poza jednym, że prawdopodobnie ofiarą był policjant. Pewnie już jakaś hiena sprzedała informacje dziennikarzom, pomyślała. Wyłączyła odbiornik.
Nieoznakowany radiowóz przyjechał na jej osiedle po kwadransie. Błyskające niebieskie światła i wyjąca syrena wzbudziły sensację. Załęcka zbiegła na dół, obiecując kierowcy w myślach bolesny zgon.
– Odbiło ci?! – krzyknęła, otwierając prawe tylne drzwi czarnego opla insignia.
– Szefowo, spokojnie – odpowiedział wysoki mężczyzna siedzący za kierownicą. – Trzeba się śpieszyć, ci z wojewódzkiej już wyjechali. – Nie czekał, aż pasażerka zapnie pas, tylko ruszył z piskiem opon. Mijając o centymetry zaparkowane samochody, wyjechał spomiędzy bloków z powrotem na główną ulicę.
– Okej, Fred, wybaczam ci tę dyskotekę. Jedź na Wojkowice, tam wjedziemy na A4 – nakazała mu, chcąc uniknąć przebijania się przez zakorkowane wąskie ulice południowych dzielnic, przez które musieliby jechać do bliższego węzła na Bielanach. – Kogo wysłali? – wróciła do sprawy.
– Ułana, co było do przewidzenia. Tylko gwiazdor może poprowadzić taką sprawę – wyjaśnił siedzący na prawym fotelu obok kierowcy niski blondyn.
– Barney, co wiemy? – spytała kolegi.
Policjant otworzył notatnik.
– Zginął nasz funkcjonariusz, sierżant Adam Sławiński, młody, dopiero co awansował, i jeden konwojent. Wygląda na zwykły napad, banał. Trzech do czterech sprawców, dwa samochody. No ale kto teraz napada na konwoje? Tylko durne łebki. Nie to co nasi przemytnicy fajek.
– Mamy nazwiska?
– Będą, jak tylko Polkowice wyślą meldunek do dyżurnego komendy wojewódzkiej. – Spojrzał na zegarek. – Czyli pewnie niedługo. Sądzi szefowa, że to jednak sprawa dla nas?
– Pomyślcie, chłopaki – była ich przynajmniej trójka. Może więcej. Jeśli są tak głupi, żeby zrobić to raz, to zrobią to znów. Zorganizowana grupa jak nic – podsumowała.
– Pasuje mi – powiedział aspirant, znany jako Barney. – Zawsze to jakaś odmiana. I może wpadnie premia – dorzucił zgryźliwie.
– A zakucie tych gnojków w kajdanki to będzie w końcu coś – dodał Fred. – Chociaż po mojemu to powinno się ich odstrzelić. Wie szefowa, kiedyś, jak byłem jeszcze w prewencji i była obława na zabójców policjanta, jednego dopadliśmy na jakimś strychu. On wyrzucił klamkę przez okno i się poddał. Tak sobie często myślę, czy powinien wtedy z tego strychu zejść, czy powinno się go wynieść.
– Wiem – powiedziała Załęcka. – Znajdziemy ich i zgnoimy, chłopaki. – Póki co, Barney, jak tylko będą nazwiska, to trzeba by je sprawdzić. We wszystkich bazach danych. Terminal działa?
– Tak. – Barney wyciągnął z kieszeni bluzy urządzenie marki Bluebird, wielkości dużego, solidnie zbudowanego smartfona i działające w podobny sposób. Nie można było tylko przez nie zwyczajnie dzwonić, za to pozwalało na dostęp do policyjnych baz danych.
– A nazwiska tych konwojentów? – spytał Fred.
– Napad był na zadupiu – odparła. – Pewnie specjalnie wybrali miejsce, więc skądś je musieli znać.
– I niby przeciek był z firmy? – domyślił się aspirant.
– Albo ci, albo ich koledzy, ktokolwiek, kto miał jakąś wiedzę o tym, jak ta konkretna firma działa. Taką przyjmiemy hipotezę.
Milczeli przez resztę drogi. Dotarli do komendy powiatowej, skąd pojechali prosto do szpitala.
*
Szpital w Lubinie był już obstawiony przez dziennikarzy, których przed wtragnięciem do środka powstrzymywało kilku mundurowych. Dyrekcja pozwoliła na szczęście, aby kryminalni mogli skorzystać z tylnego wejścia, przed którym jeszcze nie zainstalowali się kamerzyści i fotoreporterzy.
Ułan z ulgą skorzystał z tej drogi, przechodząc przez szpitalne zaplecze, mijając kuchnię i składy pościeli, tylko po to, by w korytarzu przed windą natknąć się na Załęcką.
– Spóźniłeś się – powiedziała na jego widok.
– To moja sprawa i mój podejrzany – zareagował szorstko. Minął ją i wszedł do windy.
– To nie jest tylko twoja sprawa – odrzekła, idąc w jego ślady, zanim zdążył nacisnąć przycisk zamykający drzwi. – Dobrze wiesz, że to sprawa grupy zorganizowanej. Nasza. Zadzwonię do swojego naczelnika, on wyżej, ktoś wyżej zadzwoni do samego głównego. A ten z kolei do twojego komendanta. – Spojrzała mu w oczy. Była o dobre dziesięć centymetrów niższa, musiała więc unieść głowę. Wydawało się, że jest gotowa skoczyć mu do gardła. Dosłownie. Wcisnął przycisk i winda ruszyła na drugie piętro.
– Ale możesz tego uniknąć – dodała. – Wystarczy współpraca. Każdy robi swoje.
– Tylko chcesz wglądu do moich akt i może pokażesz mi swoje? – odparł, patrząc na nią z góry.
– Akta, nie cycki – odparła, reagując na jego spojrzenie.
– Oczywiście – odpowiedział.
Winda zatrzymała się na docelowym poziomie. Czekało już tam kilku policjantów i prokurator. I lekarze, starający się uchronić pacjenta przed stresem przesłuchania. Nie mogli jednak odwlec nieuniknionego. Ordynator zezwolił na zaledwie pięć minut rozmowy, i to po tym, jak osobiście poprosił go o to prokurator rejonowy. W sali pośpiesznie ustawiono statyw z kamerą, a prokurator, naczelnik dochodzeniówki z Polkowic oraz Kreczmer usiedli po prawej stronie łóżka. Załęcka stała pod ścianą, przysłuchując się. Obok niej stał lekarz.
Zaatakowany ochroniarz miał szczęście. Napad kosztował go jedynie połamane żebra, rozległe sińce i szok. Teraz leżał na łóżku, przykryty kocem, przypięty do aparatury medycznej, z rękami wzdłuż ciała. Mówił powoli, opisując przebieg wydarzeń.
– Wszystko było jak zwykle – powiedział. – To była siódma stacja, z której zbieramy, zbieraliśmy utarg na tej trasie. Przedostania. Wysiedliśmy, wzięliśmy walizkę. Janusz ją niósł.
– Pan Janusz Majchrzak, tak? – wtrącił się prokurator. Przesłuchiwany skinął twierdząco głową. Prokurator poprosił o kontynuowanie zeznań.
– I jak szliśmy po kasę, to naskoczyli na nas. Dwóch. Kominarki mieli. Nie dało się nic zrobić – oględnie zeznawał ochroniarz. – Potem zamknąłem oczy i jak strzelali, to udawałem, że nie żyję. Boli jak cholera.
– Nikt was nie śledził, nie zdarzyło się nic dziwnego podczas jazdy? – spytał dochodzeniowiec z komendy powiatowej.
– Nic a nic. Drugi miesiąc mamy tę trasę, zauważyłbym.
– Pan miał kamizelkę – wtrącił się Kreczmer. – A pana partner?
– Nie nosił. Nie pasowała na niego. A ta, która pasowała, była za ciężka, a on już był stary. Chciał przejść na obiekty, ale nie pozwolili, bo niereprezentatywny. Tak mówili.
– Pracował pan jako konwojent? – spytał policjant.
– Nie, kierowca – odpowiedział.
– Nie powinien pan czekać w samochodzie? – Kreczmer wciąż dopytywał o szczegóły.
– Panie, nie ma klimatyzacji w samochodzie, ciepło. Janusz się zawsze bał, że mu wyrwą kasę, jak będzie z nią szedł, to z nim chodziłem. Co miałem zrobić? Za piętnaście złotych na godzinę, bez ZUS-u i ubezpieczenia…
Przestał mówić. Ból żeber nie pozwalał mu już na kontynowanie zeznań. Ledwo oddychał.
– Panowie, wystarczy – lekarz przerwał przesłuchanie. – Ten pacjent ma już dość na dzisiaj. Wyleczymy go, wypuścimy i będziecie go mogli maglować do woli.
Prokurator ogłosił zakończenie przesłuchania. Policjant z kamerą wyszedł z pokoju pierwszy, w ślad za nim pozostali śledczy. Załęcka wychodziła ostatnia.
I wtedy to zobaczyła.
Lekarz podawał pacjentowi szklankę wody, po którą ten sięgnął prawą ręką i odsłonił niewidoczną wcześniej wewnętrzną część przedramienia. Z wytatuowanym napisem. A dokładniej skrótem. TKWM. Gotykiem.
Zrozumiała, że dostała szansę od losu.
Wyszła i podeszła do czekającego na korytarzu podwładnego. Kazała mu sprawdzić nazwisko poszkodowanego konwojenta.
Urządzenie wysłało zapytania do kilku baz danych. Baza PESEL i centralna ewidencja kierowców potwierdziły, że taka osoba w ogóle istnieje. Rejestr karny był czysty, dostępne dla wszystkich policjantów rejestry także, ale bazy zainteresowań operacyjnych nie zapominały. Nigdy.
Był w nich.
Siłą powstrzymała się przed triumfalnym okrzykiem.
– Nic nie ujdzie twojej uwadze, prawda?
Kreczmer stał tuż za nią. Odwróciła się i spojrzała mu w twarz z promiennym uśmiechem.
– No, panie komisarzu, to jednak moja sprawa – powiedziała.
– Albowiem ponieważ? – Nadkomisarz wyraził zdziwienie.
– Ten Żarski – wrzuciłeś go już na bęben? I na wszystkie bazy danych? Wiedziałeś?
– Na bębnie był czysty. – Ale nie przyznał się, że sprawdzał tylko pobieżnie. Wrzucenie na bęben oznaczało sprawdzenie osoby w ogólnopolicyjnej bazie danych, zwanej KSIP. Teoretycznie powinny znajdować się tam informacje o każdej osobie poszukiwanej lub będącej w zainteresowaniu policji, ale w praktyce nie umieszczano tam zbyt wielu danych. Na sto tysięcy osób zawsze mógł się znaleźć ktoś, kto mógłby je z systemu wynieść, więc tworzono odrębne kartoteki.
– Dam ci nagrodę za drugie miejsce. Sprawdź go w księgach u Malarza – powiedziała.
– Ale czemu?
– Ma wydziarane hasło o trzech królach. Przedramię – wyjaśniła.
– Nie zauważyłem.
– Schował je. Może liczył, że nie spytamy.
Policjant zagryzł wargi. Miał ochotę wrócić tam i sprawdzić rewelacje Załęckiej, ale powstrzymał się. Jeśli miała rację, lepiej było utrzymywać ochroniarza w niewiedzy. Sięgnął po telefon.
Wybrał numer naczelnika wydziału do spraw przestępczości pseudokibiców. Ten wydział miał swoją bazę danych. Nacisnął ikonę połączenia. Rozmówca, jak większość policjantów służby kryminalnej, wrócił już do komendy. W końcu zginął policjant.
– Cześć, mistrzu. Pytanie mam. Żarski niejaki, Adam Żarski – powiedział, gdy tylko usłyszał głos w słuchawce. – Znany wam jest?
– Jeden Żarski tak, ale nie Adam. Zaraz sprawdzę – obiecał naczelnik.
Ułan zakończył rozmowę.
– Miałam rację, prawda? – uśmiechnęła się Załęcka. I już jej nie było. Zbiegła na dół.
Cholera jasna, pomyślał. Powinien być bardziej dociekliwy. Szybszy. Pierwsza zauważyła coś, co zupełnie zmieniało obraz sytuacji.
Hasło Trzej Królowie Wielkich Miast było starym zawołaniem kibicowskim. Trzy miasta: Wrocław, Kraków i Gdańsk. Trzy kluby: Odra Wrocław, Korona Kraków i Ocean Gdańsk. I trzy kibicowskie bojówki, splecione nie tylko miłością do barw klubowych, ale i do pieniędzy – nie zawsze zarabianych legalnie. Tej zmowy nie udało się nikomu dotąd złamać. Tak samo jak innych, łączących dwa kluby nadmorskie – ze Szczecina i Gdyni – z tymi położonymi w głębi kraju. Tylko naiwniak uznałby, że taka sytuacja to przypadek. To były idealne układy do przemytu różnych rzeczy, a nawet ludzi. Gdyby przynajmniej rozwalić jeden taki trójkąt…
Myśląc o tym, wrócił do samochodu. Zanim zdążył odpalić silnik, zadzwonił telefon.
– Okej, słuchaj, jest u nas w albumie zadymiarzy taki jeden. Brat kolesia, niejakiego Krzysztofa Żarskiego, który od roku siedzi za udział w bójce, miał przy sobie też niebezpieczne narzędzia. Formalnie Adam Żarski jest czysty, był tylko parę razy legitymowany przy okazji meczy, prób ustawek. Zostawię ci pełne info jutro w cegielni, jak chcesz.
– Tak, będę wdzięczny – odpowiedział Ułan.
– Okej, będziesz je miał na biurku. Słuchaj, wiemy, że pracuje jako ochroniarz, więc pewnie pytasz w związku ze swoją sprawą? Bo ciebie posłali do tego napadu, to wiem.
– Nie da się nic przed tobą ukryć, stary.
– Mam coś, co mogę ci dać. Co może pomóc. Ale wiesz, liczę na wzajemność. Przy tym konkretnym temacie.
– Jeśli ten trop jest właściwy, to może uda nam się coś wywojować. Będę w cegielni za jakieś trzy godziny – rzucił do słuchawki.
Nadzieje policjantów, że komórki zostawiły jakiś ślad, miały okazać się płonne. Ani Gryzli, ani żaden z jego ludzi nie mieli włączonych telefonów. Jeśli musieliby ich użyć, włączyliby je, w końcu to kwestia sekund. Bardziej pomocne zresztą było CB-radio, przez które kierowcy, zwłaszcza ciężarówek, często informowali się o nieoznakowanych radiowozach czy kontrolach. Wystawione blokady spowodowały wzmożony ruch w eterze. To pomagało w ucieczce.
Dopiero godzinę po zmianie samochodów, gdy byli już daleko od miejsca zdarzenia, włączyli telefony. Dla bezpieczeństwa posługiwali się kartami czeskich sieci. Tam nie obowiązywała rejestracja, nawet na słupy.
– Co tam robił ten gliniarz? – mecenas Nowotniak nie kryła zdenerwowania. Mówiła głośno, wręcz krzyczała.
– Przypadek – powiedział przestępca. – Wszedł nam w drogę.
– Psiarnia się wścieknie. Już się wściekła – odparła, choć była to oczywistość.
– To nie zmienia naszych planów – powiedział. – Jeśli się wściekną, to tym lepiej. Spotkanie w umówionym miejscu – zakończył rozmowę.
Jechał dalej spokojnie drogą krajową na zachód. Wiedział, jak policja zareaguje na śmierć funkcjonariusza. Wpadnie w szał, w teren już zapewne zostały wysłane dodatkowe patrole. Tylko nie bardzo się orientowały, czego mają szukać. Jedyne podejrzane samochody zostały porzucone i zniszczone. A że ta wiadomość nie dotrze do wszystkich, pewnie przez najbliższe godziny będą kontrolować każdy wóz podobny do chryslera voyagera. I dobrze, będzie masa spudłowanych strzałów. Teraz musieli się tylko przyczaić na kilka dni i dalej robić swoje. Tak jak plan to przewidywał.
A był on dopracowany w każdym szczególe i wariancie. I meliny też mieli już zorganizowane. Żadne tam przypadkowe tanie lokale w podejrzanych dzielnicach. Tylko opłacone za pół roku z góry, porządne mieszkania na nowych osiedlach albo domy, z dużymi garażami na przedmieściach zamieszkiwanych przez klasę średnią. Tam, gdzie ludzie się nie znali, a widok dobrego samochodu – a zwłaszcza dwóch – nie budził wątliwości. Dlatego jeszcze raz musieli zmienić auta, i to w najbardziej oczywistym do tego miejscu. Na placu otoczonym płotem z siatki, na którym rozwieszono banery: „Samochody używane Auto Mirex sp. z o.o.”. Lepsze wozy trzymano tam w garażu, pod blaszaną wiatą, a najtańsze, choć zadbane – na widoku, pod płotem. To, że pojawiły się tam dwa kolejne golfy, nie mogło zwrócić niczyjej uwagi.
Zanim Gryzli i jego ludzie z nich wysiedli, spakowali starannie do toreb wszystko, co ze sobą mieli, i wyczyścili kierownice i deski rozdzielcze. Samochody za kilka dni powinny być już w rękach nowych właścicieli, całe w ich odciskach palców, włosach i pełne ich śladów biologicznych, ale lepiej było dmuchać na zimne. Potem poszli do biura handlarza, wchodząc do niego jak do siebie.
Pokój był duży, ale zagracony teczkami, segregatorami, opakowaniami po elektronice. Na ścianie wisiał…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej