Przemoc ulicy - Antoni Langer - ebook

Przemoc ulicy ebook

Antoni Langer

4,3
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Antoni Langer jest nieprzewidywalny i niepokojący. I dobrze. Książka Langera definiuje i wyznacza standardy powieści policyjnej nowego typu, powieści napisanej z polotem i pasją, a także dogłębną znajomością procedur, uzbrojenia i realiów pracy polskiej policji. Langer ucieka od biało-czarnych postaci i jednoznacznych rozstrzygnięć, czyniąc fabułę tyleż wciągającą, co wymagającą – zrozumienia i refleksji, których tak bardzo dziś brakuje, nie tylko autorom powieści.

dr Karolina Wojtasik Polskie Towarzystwo Bezpieczeństwa Narodowego

Na Dolnym Śląsku dochodzi do serii napadów z bronią w ręku. Młody policjant ginie, usiłując powstrzymać jeden z nich. Pozornie proste śledztwo przeplata się z wojną w przestępczym półświatku, zmierzając do zaskakującego finału.

Pełna akcji powieść osadzona w uniwersum znanym z poprzednich powieści Langera. Znani czytelnikom bohaterowie spotykają nowych i wspólnie zmagają się z przeciwnikiem i swoimi demonami z przeszłości.

Piszący pod pseudonimem Antoni Langer autor, od lat zgłębiający zagadki na styku polityki, wojska, służb specjalnych i terroryzmu, przedstawia nowycykl policyjny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 396

Oceny
4,3 (66 ocen)
33
23
10
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pioann17702

Nie oderwiesz się od lektury

spoko czytadło
00



ANTONI LANGER

Przemoc ulicy

© 2020 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2020 Antoni Langer

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny

eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

Projekt okładki: Paweł Gierula

Zdjęcie: Bartek Bera

ISBN 978-83-65904-73-7

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Wszystkie wydarzenia i osoby przedstawione w książce są fikcyjne, a podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych może być wyłącznie dziełem przypadku. Wszelkie informacje dotyczące funkcjonowania sił zbrojnych, służb specjalnych i policji pochodzą z jawnych źródeł lub są interpretacją zawartych w nich informacji.

Spis postaci

Agata Adamczewska – major, była oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego

Mateusz Chatys vel Lambert, ps. Gryzli – przestępca, były żołnierz Legii Cudzoziemskiej

Edward Jóźwik, ps. Kowboj – przestępca, działający wgrupie, którą kieruje Gryzli

Marcel Jurczyński, ps. Juras – przestępca, wspólnik Mateusza Chatysa

Joanna Kalinowska – porucznik Żandarmerii Wojskowej

Łukasz Kreczmer, ps. Ułan – nadkomisarz, naczelnik sekcji wWydziale Kryminalnym Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu

Piotr Maciuk, ps. Hrabia – herszt grupy przestępczej zajmującej się przestępstwami gospodarczymi

Anna Nowotniak – prawniczka, specjalizująca się wprocesach członków zorganizowanych grup przestępczych

Andrzej Pająkiewicz, ps. Pająk – starszy aspirant Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu

Rafał Przesmycki, ps. Rafi – lider kibolskiej bojówki Krazy Komando

Piotr Skoczylas, Adam Majewski, Marek Barcz – byli żołnierze, dezerterzy, przestępcy

Adam Wójcik, ps. Muniek – przestępca, działający wgrupie, którą kieruje Gryzli

Kacper Wróblewicz – aspirant Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu

Bogna Załęcka – podinspektor Centralnego Biura Śledczego Policji

Magdalena Zarzycka-Kasprzak – podkomisarz Wydziału Kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu

Prolog

.1.

Za­trzy­mał sa­mo­chód na­prze­ciw­ko blo­ku. Tak, aby wi­dzieć cel. Prze­su­nął dło­nią po ka­bu­rze, by spraw­dzić, czy Glock 19 się w niej znaj­du­je. Za­wsze tak ro­bił. Dla pew­no­ści.

Na­ci­snął przy­cisk nada­wa­nia.

– Ułan do wszyst­kich, za­ją­łem po­zy­cję.

– W po­rząd­ku, jesz­cze go nie ma – od­po­wie­dział głos w słu­chaw­ce.

Miał jesz­cze chwi­lę. Cze­kał. Za­wsze trze­ba było cze­kać.

Na mo­ment przed oczy­ma po­ja­wił mu się inny ob­raz. Bez blo­ków, bez tra­wy. As­falt dro­gi prze­ci­na­ją­cej pu­sty­nię. Pal­my. Upał.

Pro­wi­zo­rycz­nie opan­ce­rzo­ne Hon­ke­ry. Wy­buch. Krót­kie se­rie. Ogień z Be­ry­li, dłu­ga se­ria z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go, na­gle prze­rwa­na.

Krzy­ki i jęki. Ha­łas sil­ni­ków śmi­głow­ca.

Bo­le­sne chwi­le w ba­zie, gdy że­gna­no ran­nych, przed­wcze­śnie wra­ca­ją­cych do domu.

– Zbli­ża się, wje­chał na osie­dle. Dwie mi­nu­ty.

Wy­rwa­ło go to z irac­kich wspo­mnień. Pod­po­rucz­nik Łu­kasz Krecz­mer i jego plu­ton byli już od­le­głą prze­szło­ścią. Te­raz nad­ko­mi­sarz Krecz­mer ob­ser­wo­wał zza kie­row­ni­cy nie­bie­skie­go je­epa che­ro­kee, jak po­dej­rza­ny za­par­ko­wał czar­ne­go gol­fa trój­kę pod blo­kiem, ty­łem do bu­dyn­ku, a przo­dem do wy­jaz­du z par­kin­gu. Wes­tchnął z ulgą. To się sta­nie za­raz. Ten czło­wiek za­wsze tak ro­bił. W ten spo­sób oszczę­dzał czas przy uciecz­ce.

Po­now­nie na­ci­snął przy­cisk nada­wa­nia.

– Ułan do wszyst­kich, za­czy­na się. Peł­na go­to­wość, ci­sza w ete­rze – prze­ka­zał ko­mu­ni­kat.

Lu­bił swój sa­mo­chód. Mar­ka ani mo­del nie ko­ja­rzy­ły się z po­li­cją. Przy ta­kich za­sadz­kach to było za­le­tą. I tym ra­zem nic nie wska­zy­wa­ło na to, aby fi­gu­rant coś po­dej­rze­wał.

Znał od dłuż­sze­go cza­su jego mo­dus ope­ran­di na tyle, żeby móc prze­wi­dzieć dal­szy ciąg. Prze­stęp­ca przez chwi­lę bacz­nie przy­glą­dał się oto­cze­niu, chcąc upew­nić się, czy nie jest ob­ser­wo­wa­ny. Przed­po­łu­dnie było do­brą porą na na­pad. O tej go­dzi­nie w tej dziel­ni­cy nie ma du­że­go ru­chu. Blo­ki na uli­cy Po­le­skiej, tak jak całe Psie Pole, były sy­pial­nią Wro­cła­wia, pu­sto­sze­ją­cą przed ósmą. Miesz­kań­cy mie­li tu wró­cić do­pie­ro za kil­ka go­dzin. Nie było więc kor­ków, w któ­rych moż­na utknąć pod­czas uciecz­ki.

Ale tym ra­zem uciecz­ka mia­ła się nie udać.

Po­li­cjant cze­kał na ten mo­ment od dwóch mie­się­cy, od pierw­sze­go na­pa­du. Po­zna­li na­zwi­sko prze­stęp­cy dwa ty­go­dnie temu i od tego cza­su był on śle­dzo­ny, ob­ser­wo­wa­ny w domu i miej­scu pra­cy, pod­słu­chi­wa­no jego te­le­fo­ny i spraw­dza­no, cze­go szu­ka w In­ter­ne­cie. Pią­ty na­pad miał być ostat­nim. Mu­siał być ostat­nim, po tym jak trzy ty­go­dnie temu w in­nym ban­ku, na in­nym osie­dlu mło­da ka­sjer­ka stra­ci­ła ży­cie.

Wy­wo­ła­ło to bu­rzę w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu. Śmierć dziew­czy­ny u pro­gu do­ro­słe­go ży­cia, opła­ki­wa­na przez ro­dzi­ców, ko­le­żan­ki i ko­le­gów ze szko­ły, przy­cią­gnę­ła uwa­gę me­diów, a to spra­wi­ło, że prze­ło­że­ni na­ci­ska­li.

Krót­ko ostrzy­żo­ny, chu­dy bru­net wy­siadł z sa­mo­cho­du i skie­ro­wał się do osie­dlo­we­go ban­ku, ma­łej pla­ców­ki na par­te­rze, wci­śnię­tej po­mię­dzy sklep odzie­żo­wy a lo­dziar­nię. Na gło­wie miał zwi­nię­tą ko­mi­niar­kę, wy­glą­da­ją­cą z od­da­li jak zwy­kła czap­ka. Tuż przy drzwiach za­sło­nił twarz i wy­cią­gnął pi­sto­let.

Nie za­uwa­żył, jak na ten sam par­king z głę­bi osie­dla po­wo­li wjeż­dża do­staw­czy ford z lo­giem zna­nej fir­my ku­rier­skiej. Nie za­uwa­żył też dwóch fur­go­ne­tek, za­trzy­mu­ją­cych się na po­bli­skich skrzy­żo­wa­niach.

– Ułan do wszyst­kich, wszedł do środ­ka. Dzia­ła­my, jak wyj­dzie.

Męż­czy­zna w ban­ku wy­cią­gnął pi­sto­let. Sta­ra te­tet­ka wy­star­czy­ła, by ko­bie­ta za ladą po­słusz­nie pod­nio­sła ręce do góry. Przyj­rzał się jej. Po trzy­dzie­st­ce, blon­dyn­ka, wło­sy do ra­mion. Po­staw­na. Pew­nie ma męża i dzie­ci, oce­nił. Ma dla kogo żyć. Rzu­cił jej tor­bę. Krzy­cząc, na­ka­zał ją na­peł­nić. Wy­ko­na­ła po­le­ce­nie bez opo­ru, po­śpiesz­nie pa­ku­jąc bank­no­ty. Tak jak prze­wi­dy­wa­ła in­struk­cja ban­ko­wa.

Ban­dy­ta wy­biegł z łu­pem na ze­wnątrz. Fur­go­net­ka sta­ła tuż obok jego sa­mo­cho­du, blo­ku­jąc doj­ście do nie­go.

Jej drzwi się od­su­nę­ły, uka­zu­jąc klę­czą­cych w po­zy­cji strze­lec­kiej dwóch lu­dzi z pi­sto­le­ta­mi ma­szy­no­wy­mi w rę­kach. Nad­ko­mi­sarz Krecz­mer włą­czył sy­gna­ły i prze­je­chał przez uli­cę. Wy­sia­da­jąc, wy­cią­gnął Gloc­ka z ka­bu­ry. Do­oko­ła sły­chać było też sy­re­ny in­nych ra­dio­wo­zów, zmie­rza­ją­cych na miej­sce.

Ra­buś od­wró­cił się, li­cząc, że zdą­ży wy­co­fać się do ban­ku. Z ka­sjer­ką jako za­kład­nicz­ką mógł­by uto­ro­wać so­bie dro­gę uciecz­ki. Mógł­by, ale ka­sjer­ka sta­ła już w drzwiach z Wal­the­rem w dło­niach. I ce­lo­wa­ła mu w pierś.

Pod­dał się.

Po­li­cjan­ci rzu­ci­li go na zie­mię. Sku­li ręce, prze­szu­ka­li kie­sze­nie, ode­bra­li łup i broń. Do­wo­dzą­cy ak­cją kuc­nął przy za­trzy­ma­nym.

– Adam Pi­lar­czyk. – Nad­ko­mi­sarz nie za­dał so­bie tru­du spraw­dze­nia toż­sa­mo­ści. To było zbęd­ne. – Je­steś za­trzy­ma­ny – oznaj­mił – za za­bój­stwo, pięć roz­bo­jów z uży­ciem bro­ni pal­nej, nie­le­gal­ne po­sia­da­nie bro­ni – wy­li­czał, po­zor­nie bez­na­mięt­nym gło­sem, pa­trząc w oczy osłu­pia­łe­mu prze­stęp­cy.

Tyl­ko tyle. Wy­raz jego twa­rzy mó­wił sam za sie­bie. Wie­dzie­li wszyst­ko, nie było już szans. Dal­szy ciąg zda­rzeń był oczy­wi­sty. Od­wieźć za­trzy­ma­ne­go do ko­men­dy i osa­dzić w izbie za­trzy­mań na czas za­ła­twie­nia for­mal­no­ści. Pro­ku­ra­tor, cze­ka­ją­cy zresz­tą pod te­le­fo­nem, od ręki pod­pi­sze po­le­ce­nie prze­szu­ka­nia miesz­ka­nia spraw­cy, a na­stęp­nie uda się do sądu z wnio­skiem o tym­cza­so­we aresz­to­wa­nie. Sąd, jako że cho­dzi­ło o po­waż­ne prze­stęp­stwa, w tym za­bój­stwo, oczy­wi­ście przy­chy­li się do wnio­sku. Po­tem spra­wę przej­mą po­li­cjan­ci z wy­dzia­łu do­cho­dze­nio­wo-śled­cze­go. Pierw­sze prze­słu­cha­nie od­bę­dzie się ju­tro rano. Spe­cjal­nie nie od razu. Po­dej­rza­ny wcze­śniej nie był ka­ra­ny, spę­dze­nie nocy na doł­ku spra­wi, że za­ła­ma­ny psy­chicz­nie od razu zgo­dzi się na do­bro­wol­ne pod­da­nie się ka­rze. Dzię­ki temu nie bę­dzie dłu­gie­go pro­ce­su i wszy­scy szyb­ko o nim za­po­mną. Poza straż­ni­ka­mi wię­zien­ny­mi, któ­rzy będą go pil­no­wać przez na­stęp­ne pięt­na­ście do dwu­dzie­stu lat.

Po­li­cjant wstał.

– Lena, Pa­jąk, Mło­dy, w po­rząd­ku? – spy­tał ko­le­żan­kę i ko­le­gów, któ­rzy sta­li nad za­trzy­ma­nym z bro­nią.

– W po­rząd­ku, sze­fie – od­po­wie­dzia­ło jed­no z nich.

Obok sta­nął ozna­ko­wa­ny ra­dio­wóz. Dwaj mun­du­ro­wi po­mo­gli kry­mi­nal­nym umie­ścić za­trzy­ma­ne­go w okra­to­wa­nym prze­dzia­le z tyłu wozu, zwa­nym trze­cią kla­są.

Krecz­mer się­gnął po te­le­fon.

– Jest za­trzy­ma­nie, fi­gu­rant uję­ty na go­rą­cym uczyn­ku – za­mel­do­wał. – Tak, wie­zie­my go do ce­giel­ni – do­dał i za­koń­czył roz­mo­wę.

Wsiadł za kie­row­ni­cę swo­je­go sa­mo­cho­du. Po­je­chał za ozna­ko­wa­nym wo­zem w kie­run­ku po­ło­żo­ne­go w cen­trum mia­sta neo­go­tyc­kie­go gma­chu ko­men­dy wo­je­wódz­kiej. Się­gnął ręką do pa­ne­lu ra­dia i prze­łą­czył na od­twa­rza­nie z pły­ty. Tę jed­ną trzy­mał na ta­kie wła­śnie oka­zje. New Dawn Fa­des w wy­ko­na­niu Moby’ego na kil­ka mi­nut za­głu­szy­ło wszyst­kie inne od­gło­sy w sa­mo­cho­dzie.

Na dzie­dziń­cu ko­men­dy cze­kał już rzecz­nik pra­so­wy z ka­me­rzy­stą, po to, aby na­gra­nie z za­trzy­ma­nym pro­wa­dzo­nym do drzwi bu­dyn­ku tra­fi­ło do te­le­wi­zji jesz­cze przed wie­czor­ny­mi wia­do­mo­ścia­mi. Wraz z ko­mu­ni­ka­tem o ko­lej­nym suk­ce­sie po­li­cji.

Wie­dział, jak to brzmi. Za­wsze brzmia­ło tak samo. Wsku­tek in­ten­syw­nych czyn­no­ści ope­ra­cyj­nych po­li­cjan­ci wy­dzia­łu kry­mi­nal­ne­go Ko­men­dy Wo­je­wódz­kiej Po­li­cji we Wro­cła­wiu… I tak da­lej, i tak da­lej.

Przy­glą­dał się, jak jego lu­dzie pro­wa­dzą za­trzy­ma­ne­go. Ka­me­rzy­sta spe­cjal­nie się tak usta­wił, żeby było wi­dać na ka­mi­zel­kach nie tyl­ko duży na­pis „Po­li­cja”, ale też za­pi­sa­ny mniej­szy­mi li­te­ra­mi – „Wy­dział Kry­mi­nal­ny Wro­cław”. Ko­men­dan­ci i na­czel­ni­cy będą za­do­wo­le­ni. Jed­ni mniej, dru­dzy bar­dziej.

Wy­siadł z sa­mo­cho­du. To­wa­rzy­szył swo­im lu­dziom, gdy prze­pro­wa­dza­li prze­stęp­cę przez ko­lej­ne po­ko­je i ko­ry­ta­rze, wy­ko­nu­jąc nie­zbęd­ne czyn­no­ści przed osa­dze­niem w celi. Pod­czas po­bie­ra­nia od­ci­sków pal­ców, prób­ki śli­ny do ba­dań DNA i wy­ko­ny­wa­nia zdjęć za­trzy­ma­ny mil­czał. Po­zwa­lał się pro­wa­dzić, po­tul­ny, jak­by po­go­dzo­ny z lo­sem i przy­tło­czo­ny tym ogrom­nym gma­chem i ludź­mi w nim pra­cu­ją­cy­mi. Po­li­cjan­to­wi zro­bi­ło się go na­wet żal. Na chwi­lę. Wspo­mnie­nie wi­do­ku za­strze­lo­nej ka­sjer­ki szyb­ko od­pę­dzi­ło współ­czu­cie dla spraw­cy.

Do­pie­ro pod­czas prze­słu­cha­nia mia­ło paść py­ta­nie o mo­ty­wy. To ofi­cjal­ne, sa­kra­men­tal­ne. Nad­ko­mi­sarz wie­dział jed­nak, że mo­ty­wem była po pro­stu głu­po­ta. Pi­lar­czyk był jed­nym z tych, któ­rzy li­czy­li, że im się uda, że pi­sto­let bę­dzie prze­pust­ką do świa­ta, w któ­rym nie trze­ba pra­co­wać na trzy zmia­ny w mon­tow­ni pra­lek. Wszyst­kie ukra­dzio­ne pie­nią­dze wy­da­wał na nar­ko­ty­ki i im­pre­zy, i mię­dzy in­ny­mi z tego po­wo­du wpadł. Zło by­wa­ło ba­nal­ne.

Gdy za ban­dy­tą za­mknę­ły się drzwi celi, po­li­cjan­ci wró­ci­li do za­gra­co­ne­go cia­sne­go po­ko­ju na dru­gim pię­trze. Mie­ści­ła się tam sek­cja pierw­sza wy­dzia­łu kry­mi­nal­ne­go, czy­li sek­cja do spraw ter­ro­ru kry­mi­nal­ne­go i za­bójstw, jed­na z pię­ciu sek­cji i dwóch ze­spo­łów two­rzą­cych cały wy­dział. Trzy biur­ka za­wa­lo­ne były pa­pie­ra­mi, bla­ty no­si­ły śla­dy po kub­kach z pitą na okrą­gło kawą. Pod ścia­ną wci­śnię­to akwa­rium z kil­ko­ma gu­pi­ka­mi i pa­ro­ma in­ny­mi ryb­ka­mi. Obok nie­go stał sta­ry sta­cjo­nar­ny kom­pu­ter, je­dy­ny w po­ko­ju pod­łą­czo­ny do po­li­cyj­nej bazy da­nych.

Krecz­mer jako na­czel­nik sek­cji nie mu­siał się swo­im biur­kiem dzie­lić z in­ny­mi. Było zresz­tą naj­mniej­sze, le­d­wo mie­ścił się na nim lap­top. Na ścia­nie wi­sia­ły je­dy­nie oso­bi­ste pa­miąt­ki: zdję­cie gru­py lu­dzi w pu­styn­nych mun­du­rach na tle ba­bi­loń­skiej bra­my Isz­tar i opra­wio­na w drew­no ozna­ka pa­miąt­ko­wa bry­ga­dy ka­wa­le­rii pan­cer­nej. Tam­te­mu epi­zo­do­wi z daw­ne­go ży­cia za­wdzię­czał pseu­do­nim.

Po­zo­sta­li tak­że po­roz­sta­wia­li po po­ko­ju swo­je pa­miąt­ki. Na biur­ku pod­ko­mi­sarz Za­rzyc­kiej-Ka­sprzak sta­ło jej zdję­cie w stro­ju w bar­wach na­ro­do­wych, zro­bio­ne daw­no temu, na sta­dio­nie lek­ko­atle­tycz­nym. Nad biur­kiem Pa­ją­ka wi­sia­ła drew­nia­na pa­miąt­ko­wa ozna­ka od­dzia­łu an­ty­ter­ro­ry­stycz­ne­go. I na­wet naj­młod­szy sta­żem trzy­mał na pa­miąt­kę be­ret mi­sji po­ko­jo­wej w Ko­so­wie.

– Na­praw­dę wszyst­ko w po­rząd­ku? – spy­tał pod­wład­nych, gdy byli już sami w po­ko­ju.

– Je­den pro­blem jest: kawa się koń­czy, sze­fie – po­wie­dział star­szy aspi­rant Pa­ją­kie­wicz.

– Okej, a poza tym?

– Nie wia­do­mo, skąd wziął pi­sto­let – do­da­ła pod­ko­mi­sarz Mag­da­le­na Za­rzyc­ka-Ka­sprzak. – Trze­ba bę­dzie do­pil­no­wać, żeby do­cho­dze­niów­ka i pro­ku­ra­tor o to py­ta­li na prze­słu­cha­niach.

– Mło­dy – na­czel­nik zwró­cił się do naj­młod­sze­go w sek­cji aspi­ran­ta Wró­ble­wi­cza – masz tego pil­no­wać. Ju­tro bę­dziesz przy prze­słu­cha­niu. Resz­ta niech od­bie­rze wol­ne, w koń­cu. Za­nim się coś uro­dzi.

– Może Kra­zy Ko­man­do ma coś z tym wspól­ne­go? – za­py­tał Wró­ble­wicz, wie­dząc, co szef chce usły­szeć.

– Może, może. – Nad­ko­mi­sarz po­ki­wał gło­wą. – Po­dob­no coś ro­bi­li z nie­le­gal­ną bro­nią, ale nikt ni­cze­go na pa­pier nie ze­znał, nie ma do­wo­dów. Nie w tej spra­wie.

Wbił wzrok w ścia­nę. Kra­zy Ko­man­do – bo­jów­ka ki­bo­li Odry Wro­cław – była po­dej­rze­wa­na już o bar­dzo po­waż­ne prze­stęp­stwa, ale cały czas to były tyl­ko po­dej­rze­nia. Choć wie­lu po­li­cjan­tów chęt­nie by się z tą gru­pą roz­pra­wi­ło, naj­czę­ściej koń­czy­ło się na pa­cy­fi­ka­cji za­dym i usta­wek. I śmiesz­nych ka­rach.

– A ta spra­wa z Kłodz­ka? – wtrą­ci­ła się Za­rzyc­ka. – Wy­glą­da na po­gma­twa­ną.

Spra­wa, o któ­rej mó­wi­ła, była fak­tycz­nie za­wi­ła. Pe­wien miej­sco­wy bo­gacz za­pra­gnął się roz­wieść. Jego żona naj­praw­do­po­dob­niej za­cho­wa­ła się jak fem­me fa­ta­le z ta­nie­go kry­mi­na­łu i po­sta­no­wi­ła zle­cić za­bój­stwo. Zna­la­zła dwóch ban­dzior­ków, któ­rzy do­ko­na­li na­pa­du. Za­po­mnie­li, a może żona im nie prze­ka­za­ła, że mąż miał po­zwo­le­nie na broń, i zdo­łał się obro­nić. Prze­stęp­cy zbie­gli, choć je­den był ran­ny. Tyle wia­do­mo było ze wstęp­ne­go roz­po­zna­nia, ale bra­ko­wa­ło po­twier­dze­nia, że to żona, nie usta­lo­no też z całą pew­no­ścią spraw­ców ani nie zna­le­zio­no bro­ni. O źró­dle jej po­cho­dze­nia nie mó­wiąc.

– Po­ja­dę tam, przej­rzę akta na miej­scu – od­parł Krecz­mer. – To wpraw­dzie tyl­ko usi­ło­wa­nie za­bój­stwa, ale chcę się przyj­rzeć z bli­ska, bo tam jest…

Za­nim skoń­czył wy­ja­śniać, za­dzwo­nił te­le­fon. Na­czel­nik wy­dzia­łu wzy­wał go do sie­bie. Nad­ko­mi­sarz wy­szedł i nie­śpiesz­nie po­ko­ny­wał ko­lej­ne stop­nie scho­dów, pro­wa­dzą­cych do ga­bi­ne­tu prze­ło­żo­ne­go.

In­spek­tor No­sec­ki, a do­kład­niej in­spek­tor ma­gi­ster Wło­dzi­mierz Ze­non No­sec­ki, męż­czy­zna si­wo­wło­sy, kor­pu­lent­ny i szy­ku­ją­cy się do przej­ścia na eme­ry­tu­rę w na­stęp­nym roku, wy­cho­dził wła­śnie na ko­ry­tarz.

– Idzie­my do ko­men­dan­ta – po­wie­dział tyl­ko i ge­stem na­ka­zał Krecz­me­ro­wi po­dą­żać za sobą. Żad­ne­go „gra­tu­lu­ję” albo „wszyst­ko w po­rząd­ku?”. Nad­ko­mi­sarz znał ten typ sze­fów, czu­łych na punk­cie ty­tu­łów, jak­by li­te­ry przed na­zwi­skiem mia­ły za­stę­po­wać wy­ni­ki w pra­cy. Wie­dział, że No­sec­kie­go awan­so­wa­no i po­sa­dzo­no na stoł­ku na­czel­ni­ka tyl­ko dla­te­go, żeby miał wy­so­ką gru­pę upo­sa­że­nia, czy­li wyż­szą eme­ry­tu­rę. A że zwal­niał się aku­rat tyl­ko je­den etat na­czel­ni­ka w ko­men­dzie, rzecz była prze­są­dzo­na, mimo że ostat­nią spra­wę kry­mi­nal­ną pro­wa­dził po­nad dzie­sięć lat temu i od tam­te­go cza­su był bar­dziej urzęd­ni­kiem w mun­du­rze niż po­li­cjan­tem. Na szczę­ście nie wszy­scy byli tacy.

Do­pie­ro w ga­bi­ne­cie ko­men­dan­ta wo­je­wódz­kie­go za­rów­no szef, jak i jego za­stęp­ca, nad­zo­ru­ją­cy służ­bę kry­mi­nal­ną, przy­naj­mniej po­gra­tu­lo­wa­li suk­ce­su, za­nim prze­szli do rze­czy.

– Ma­te­riał do­wo­do­wy jest moc­ny? – spy­tał ge­ne­rał Mar­czew­ski, ko­men­dant wo­je­wódz­ki.

– Mo­gli­by­śmy zro­bić re­ali­za­cję wcze­śniej, ale chcia­łem mieć go na go­rą­cym uczyn­ku – wy­ja­śnił nad­ko­mi­sarz. – Je­śli nie bę­dzie żad­nych pro­ble­mów for­mal­nych ani pro­ku­ra­tu­ra nie na­wa­li, mamy go w gar­ści.

– Nie bę­dzie żad­nych pro­ble­mów po na­szej stro­nie – za­pew­nił za­stęp­ca ko­men­dan­ta, in­spek­tor Gło­wac­ki. – Pro­ku­ra­tu­ra też trak­tu­je to jako prio­ry­tet. Tu­taj nie mam wąt­pli­wo­ści, jest się czym po­chwa­lić – kon­ty­nu­ował. – CBŚP ostat­nio zaj­mu­je się tyko dro­bia­zga­mi, ja­kieś pa­pie­ro­sy, ty­toń, a my mamy kon­kret­ne wy­ni­ki. Nie sta­ty­sty­ki, ale za­bój­ców i zło­dziei.

Mówi jak pod pu­blicz­kę, po­my­ślał Krecz­mer. Pew­nie je­dzie do War­sza­wy na ja­kąś od­pra­wę i bę­dzie się chwa­lić suk­ce­sa­mi. Fakt, było czym. Prze­cięt­nie w cią­gu roku po­peł­nia­no w wo­je­wódz­twie oko­ło pięć­dzie­się­ciu za­bójstw. Więk­szość była ła­twa do wy­kry­cia, po­peł­nia­na pod wpły­wem emo­cji pod­la­nych al­ko­ho­lem. Nie­licz­ne, szcze­gól­nie skom­pli­ko­wa­ne przy­pad­ki, zwłasz­cza na­pa­dy ra­bun­ko­we, tra­fia­ły do sek­cji kie­ro­wa­nej przez Krecz­me­ra. W tym roku wy­kry­wal­ność wy­no­si­ła okrą­głe sto pro­cent. Pię­ciu za­bój­ców nie cho­dzi­ło już wol­no po uli­cach. To był naj­lep­szy wy­nik w Pol­sce. Lep­szy niż w War­sza­wie. A po­li­cja od daw­na sta­ty­sty­ka­mi żyła i na ja­wie, i we śnie. Po­że­ra­ła je, prze­twa­rza­ła i pro­du­ko­wa­ła, co­raz to nowe. Od nich za­le­ża­ło wszyst­ko. Bu­dżet. Awan­se. I de­gra­da­cje.

– Jest więc do­brze, a na­wet bar­dzo do­brze – po­wie­dział ko­men­dant. – Przy­naj­mniej je­śli cho­dzi o za­bój­stwa. A po­zo­sta­łe? – spy­tał, choć znał na bie­żą­co sta­ty­sty­ki.

Na­czel­nik No­sec­ki po­pra­wił się w krze­śle, od­chrząk­nął, wziął głę­bo­ki od­dech. Mu­sia­ło na­stą­pić nie­unik­nio­ne.

– Nie­ste­ty, prze­stępstw prze­ciw­ko mie­niu i nar­ko­ty­ko­wych re­je­stru­je­my wię­cej, a wy­kry­wal­ność spa­da. Mamy pro­blem, bo są wa­ka­ty w trze­ciej i czwar­tej sek­cji. – Miał na my­śli sek­cje zaj­mu­ją­ce się tymi wła­śnie dwo­ma ro­dza­ja­mi spraw.

Krecz­mer za­mknął na chwi­lę oczy i po­li­czył do dzie­się­ciu. Wie­dział, co się sta­nie.

– Do­brze by­ło­by, aby­śmy otrzy­ma­li wspar­cie, ka­dro­we…

– Na co nie ma szans, nie przy tylu wa­ka­tach – wtrą­cił ko­men­dant.

– Albo że­by­śmy prze­orien­to­wa­li wy­sił­ki wy­dzia­łu, sko­ro już zła­pa­no wszyst­kich za­bój­ców – na­czel­nik przed­sta­wił spra­wę z gra­cją sło­nia w skła­dzie por­ce­la­ny.

– Tak jest fak­tycz­nie? – spy­tał Mar­czew­ski.

– Mamy kil­ka spraw na bie­gu, jak naj­bar­dziej, ale to nie za­bój­stwa, głów­nie nad­zór nad tymi, któ­re pro­wa­dzą ko­men­dy miej­skie i po­wia­to­we. Po­bi­cia ze skut­kiem śmier­tel­nym, po­bi­cia w ogó­le, dwa usi­ło­wa­nia za­bój­stwa, jed­no pod­że­ga­nie – wy­mie­niał nad­ko­mi­sarz. – Czyn­no­ści trwa­ją. Ale w nie­któ­rych spra­wach, zwłasz­cza nar­ko­ty­ko­wych, mo­że­my po­móc. – Usi­ło­wał do­pro­wa­dzić do ewen­tu­al­ne­go za­ję­cia się ła­twiej­szy­mi te­ma­ta­mi. – Jest jed­nak pe­wien nie­po­ko­ją­cy trend. Mamy chy­ba wię­cej bro­ni na ryn­ku. Ta spra­wa, kil­ka in­nych, gdzie zna­la­zła się broń wcze­śniej nie­no­to­wa­na – wy­glą­da, jak­by po­ja­wi­ło się ja­kieś nowe źró­dło, i to ła­twiej do­stęp­ne niż wcze­śniej. Nie wiem, co się dzie­je, ale po­win­ni­śmy się tym za­jąć.

– Na­sze czy za­gra­nicz­ne jest to źró­dło? – spy­tał ko­men­dant wo­je­wódz­ki.

– Pa­nie ge­ne­ra­le, tu jest też coś dziw­ne­go. W jed­nym przy­pad­ku to była broń skra­dzio­na na Sło­wa­cji, ale pięt­na­ście lat temu, więc o ni­czym nie świad­czy. – Nie mu­siał wy­ja­śniać ni­ko­mu, no może pra­wie ni­ko­mu w tym ga­bi­ne­cie, jak broń krą­ży na czar­nym ryn­ku. – Mamy też jed­ną jed­nost­kę bro­ni, któ­ra zo­sta­ła skra­dzio­na nie­daw­no w Niem­czech. Po­pro­si­łem Jur­ge­na z Dre­zna, żeby rzu­cił na to okiem.

– Jur­gen nie­daw­no od­szedł – za­uwa­żył za­stęp­ca ko­men­dan­ta.

Jur­gen Grun­dol, po­cho­dzą­cy ze Ślą­ska na­czel­nik jed­ne­go z wy­dzia­łów w Lan­de­skri­mi­na­lamt, czy­li po­li­cji kry­mi­nal­nej lan­du Sak­so­nii, od daw­na bli­sko współ­pra­co­wał z po­li­cją w Pol­sce, czę­sto na­gi­na­jąc ofi­cjal­ne pro­ce­du­ry, czym od­wdzię­cza­li się mu tak­że pol­scy ko­le­dzy. Dzię­ki temu uda­ło się roz­wią­zać kil­ka po­waż­nych spraw. Prze­szedł jed­nak na­gle na eme­ry­tu­rę i prze­niósł się w ba­war­skie góry.

– Za­nim od­szedł, pu­ści­łem mu nie­for­mal­ne za­py­ta­nie, bo ofi­cjal­nie przez War­sza­wę to szło opor­nie. Za­zwy­czaj jemu też usta­le­nia zaj­mo­wa­ły kil­ka dni, ale wte­dy od­pi­sał już po trzech go­dzi­nach, że nic o tym nie wie.

– Czy­li wie­dział – sko­men­to­wał to ko­men­dant wo­je­wódz­ki. – Po­py­tam się swo­imi ka­na­ła­mi, co chcą ukryć. Ale je­śli na­wet Jur­gen – po­krę­cił gło­wą – to nie wiem, czy to coś da.

– Mam się za­jąć tą bro­nią? – spy­tał wprost nad­ko­mi­sarz. – Mam pew­ną hi­po­te­zę.

– To za bli­sko kom­pe­ten­cji CBŚP – za­pro­te­sto­wał No­sec­ki, za­nim Krecz­mer zdo­łał wy­ja­śnić. – Je­śli z tego wyj­dzie spra­wa zor­ga­ni­zo­wa­nej gru­py prze­stęp­czej, a sko­ro to broń, to pew­nie wyj­dzie, na­sza ro­bo­ta pój­dzie na ich kon­to.

– Nie­ste­ty, oba­wiam się, że tu­taj pan na­czel­nik ma ra­cję – po­wie­dział ge­ne­rał. – Spra­wa może pod­pa­dać pod ce­boś – użył slan­go­wej na­zwy Cen­tral­ne­go Biu­ra Śled­cze­go – ale gdy­by pod­czas czyn­no­ści przy oka­zji bie­żą­cych spraw coś się panu tra­fi­ło, to pro­szę dzia­łać. A je­śli ja­kieś dane po­win­ny zo­stać umiesz­czo­ne w Sys­te­mie In­for­ma­cji Ope­ra­cyj­nych, to pro­szę je tam umie­ścić. Dzie­le­nie się in­for­ma­cja­mi też jest waż­ne.

No tak. Mógł się nie upo­mi­nać o ten te­mat. Prze­cież wia­do­mo było, że tak bę­dzie. Każą mu te­raz ro­bić wy­ni­ki, bie­ga­jąc za drob­ny­mi di­le­ra­mi i ćpu­na­mi. Nie­ofi­cjal­nie będą się mar­twić, ale ofi­cjal­nie słup­ki sta­ty­styk są waż­niej­sze. Trud­no. Taka kar­ma. Wró­ci do domu, przy­tu­li dziew­czy­nę. Wy­pi­ją ra­zem tro­chę wina, oglą­da­jąc ja­kiś od­móż­dża­ją­cy film. Od­stre­su­je się. A po­tem bę­dzie nowy dzień.

.2.

In­for­ma­cja o za­trzy­ma­niu spraw­cy se­rii na­pa­dów na ban­ki nie była new­sem dnia. Mu­sia­ła ustą­pić ko­lej­nej kłót­ni po­li­ty­ków w Sej­mie, ka­ta­stro­fie sa­mo­lo­tu w Gre­cji i afe­rze oby­cza­jo­wej w du­żej spół­ce skar­bu pań­stwa, ale jed­nak tra­fi­ła do wie­czor­nych wia­do­mo­ści w te­le­wi­zji.

A te oglą­da­li róż­ni lu­dzie. Cza­sem rzecz­ni­cy pra­so­wi po­li­cji spe­cjal­nie sta­ra­li się, aby nadać roz­głos ja­kie­muś te­ma­to­wi, wie­dząc, że ko­mu­ni­kat tra­fi tak­że, a może zwłasz­cza do prze­stęp­ców. Tym ra­zem, po­nie­waż nie było żad­nych wy­tycz­nych, była to tyl­ko ko­lej­na wia­do­mość, któ­ra mia­ła uspo­ko­ić spo­łe­czeń­stwo. Gdyż dzię­ki za­kro­jo­nej na sze­ro­ką ska­lę pra­cy ope­ra­cyj­nej po­li­cjan­tów z Wro­cła­wia zo­stał za­trzy­ma­ny nie­bez­piecz­ny prze­stęp­ca, po­dej­rze­wa­ny o roz­bo­je z bro­nią w ręku oraz za­bój­stwo. W tej spra­wie pro­wa­dzo­ne będą dal­sze in­ten­syw­ne czyn­no­ści pod nad­zo­rem pro­ku­ra­tu­ry.

In­ten­syw­ne. Ja­sne.

– Kre­ty­ni – po­wie­dział męż­czy­zna po pięć­dzie­siąt­ce sie­dzą­cy przed te­le­wi­zo­rem w prze­stron­nym sa­lo­nie o ścia­nach wy­koń­czo­nych drew­nem. Wi­sia­ły na nich por­tre­ty dys­tyn­go­wa­nych pa­nów w stro­jach sprzed kil­ku stu­le­ci i wi­do­ki szla­chec­kich dwor­ków. Nad ko­min­kiem umiesz­czo­no dwie skrzy­żo­wa­ne sza­ble. Za­mi­ło­wa­niu do rze­ko­mych szla­chec­kich ko­rze­ni za­wdzię­czał pseu­do­nim Hra­bia. Stał on jed­nak w sprzecz­no­ści z jego fi­zjo­no­mią. Bar­czy­sta syl­wet­ka, twarz na­zna­czo­na bli­zną i ły­si­na jak ulał pa­so­wa­ły do ste­reo­ty­pu za­wo­do­we­go prze­stęp­cy.

Epi­tet nie był ad­re­so­wa­ny do po­li­cjan­tów. Miał z nimi do czy­nie­nia wy­star­cza­ją­co dłu­go, by na­brać do nich sza­cun­ku. Przy­naj­mniej do tych, któ­rzy umie­li mu się po­sta­wić. Wy­cho­wał się w kul­cie tę­ży­zny fi­zycz­nej i wciąż uzna­wał siłę za naj­waż­niej­szy ar­gu­ment. Jed­nak za kre­ty­nów uwa­żał tych, któ­rzy po­peł­nia­li pry­mi­tyw­ne, gło­śne i bul­wer­su­ją­ce opi­nię pu­blicz­ną prze­stęp­stwa. Ta­ki­mi po­li­cja zaj­mo­wa­ła się szcze­gól­nie gor­li­wie, a to ozna­cza­ło, że grze­ba­ła, za­glą­da­ła w róż­ne kąty, tak­że tam, gdzie nie po­win­ni za­glą­dać obcy. Miał na tyle ro­zu­mu, by wie­dzieć, że do wię­zie­nia idą tyl­ko ci, któ­rzy dają się zła­pać. A on od pięt­na­stu lat, czy­li od za­koń­cze­nia ostat­nie­go wy­ro­ku, ro­bił wszyst­ko, by nie wró­cić za krat­ki. Ozna­cza­ło to dzia­łal­ność do­cho­do­wą i na tyle mało do­le­gli­wą dla spo­łe­czeń­stwa, aby po­li­cja nie trak­to­wa­ła go jak wro­ga pu­blicz­ne­go nu­mer je­den. Nie znał się na ma­chi­na­cjach po­dat­ko­wych, choć po­ma­gał cza­sem ta­kich do­ko­ny­wać. Ale wcze­śniej niż inni do­strzegł ni­szę na czar­nym ryn­ku, le­d­wo za­uwa­żal­ną po­cząt­ko­wo, ale obie­cu­ją­cą. Zo­stał naj­lep­szym nie­wi­dzial­nym przy­ja­cie­lem każ­de­go oszczęd­ne­go pa­la­cza w tym kra­ju. A przy­naj­mniej na Dol­nym Ślą­sku. I w oko­li­cach. W cza­sach, gdy po­li­cja re­gu­lar­nie za­peł­nia­ła wię­zie­nia człon­ka­mi róż­nych grup prze­stęp­czych, zna­lazł so­bie po­moc­ni­ków wier­nych i umie­ją­cych do­trzy­mać ta­jem­ni­cy.

Do cza­su. Prze­cież na­wet psy pa­ster­skie po­tra­fi­ły ugryźć rękę, któ­ra je kar­mi­ła. A to ozna­cza­ło, że na­le­ży się ich po­zbyć.

Się­gnął po te­le­fon. Ob­ra­cał go w dło­ni, wa­ha­jąc się. Otwo­rzył w koń­cu li­stę kon­tak­tów i wy­brał po­zy­cję.

Wstu­kał wia­do­mość.

Jest spra­wa. Waż­na.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, na­pi­sał ko­lej­ną wia­do­mość.

Tam gdzie zwy­kle. Pora taka jak zwy­kle.

To wy­star­czy­ło. Odło­żył te­le­fon.

Spo­tka­nie mia­ło na­stą­pić za pół go­dzi­ny. Mimo ko­rzy­sta­nia z szy­fro­wa­ne­go ko­mu­ni­ka­to­ra wo­lał ogra­ni­czyć się do prze­sy­ła­nia tą dro­gą tyl­ko nie­zbęd­nych in­for­ma­cji.

Nie ufał te­le­fo­nom ani kom­pu­te­rom. Ufał lu­dziom, i to do pew­nych gra­nic. Dla­te­go jego domu za­wsze pil­no­wa­ło trzech uzbro­jo­nych lu­dzi, oczy­wi­ście le­gal­nie, żeby nie było kło­po­tów. Co mie­siąc spraw­dza­no dom i sa­mo­chód, szu­ka­jąc pod­słu­chów, nie tyl­ko po­li­cyj­nych, ale tak­że tych, któ­re mo­gła za­ło­żyć kon­ku­ren­cja.

Wie­dział, że jest ob­ser­wo­wa­ny. Nie mógł nie być. Gdzieś, pew­nie przy dro­dze, za­mon­to­wa­no ukry­te ka­me­ry. Dla­te­go rzad­ko wy­jeż­dżał z domu w in­te­re­sach. Wo­lał, jak lu­dzie przy­jeż­dża­li do nie­go. A dużo spo­tkań po­wo­do­wa­ło, że ob­ser­wu­ją­cy nie byli w sta­nie się zo­rien­to­wać, któ­re z nich są waż­ne. Zwłasz­cza gdy od­wie­dza­ła go ona.

Me­ce­nas Anna No­wot­niak daw­no prze­sta­ła być tyl­ko i wy­łącz­nie praw­nicz­ką. Jego i jego lu­dzi. Kie­dyś ba­lan­so­wa­ła na cien­kiej li­nii od­dzie­la­ją­cej rolę wy­zna­czo­ną jej przez pra­wo i tę już je na­gi­na­ją­cą. Te­raz nie mia­ła z tym pro­ble­mów. Dla­te­go była na każ­de za­wo­ła­nie. A fakt, że jeź­dzi­ła no­wym audi Q8, ja­kie­go za­zdro­ści­li jej daw­ni ko­le­dzy z roku, tyl­ko po­twier­dzał w jej opi­nii słusz­ność wy­bo­ru, ja­kie­go do­ko­na­ła. Zbrod­nia po­pła­ca­ła.

We­szła do sa­lo­nu w swo­ich dro­gich czar­nych ob­ci­słych dżin­sach i czar­nej bluz­ce, kon­tra­stu­ją­cych z jej ja­sny­mi wło­sa­mi. Mimo prze­kro­czo­nej czter­dziest­ki uda­wa­ło się jej wy­glą­dać na młod­szą o de­ka­dę.

– Ja­kiej pil­nej spra­wie za­wdzię­czam we­zwa­nie? – spy­ta­ła, pew­na, że znów ktoś wpadł z trans­por­tem lub wy­twór­nią i na­le­ży czym prę­dzej je­chać do pro­ku­ra­tu­ry.

Hra­bia mil­czał. Mil­czał, do­pó­ki ich te­le­fo­ny nie spo­czę­ły w me­ta­lo­wym pu­deł­ku, czy­nią­cym je bez­u­ży­tecz­ny­mi jako na­rzę­dzia do pod­słu­chu. I do­pó­ki obo­je nie usie­dli w sa­lo­nie na mięk­kich skó­rza­nych fo­te­lach.

– Ten za­trzy­ma­ny dziś – po­wie­dział wresz­cie – okra­dał ban­ki.

– Zaj­mu­je­my się drob­ny­mi kra­dzie­ża­mi? – od­par­ła z nie­do­wie­rza­niem w gło­sie. – Zna­jo­my? Krew­ny? Czyjś syn? – Była prze­ko­na­na, że w tym jest pro­blem.

– Nor­mal­nie nie lu­bię ta­kich nu­me­rów, bo po­li­cja przez nie wę­szy, zbyt gor­li­wie.

Ski­nę­ła gło­wą. Cze­ka­ła na dal­szy ciąg.

– Ale mam po­mysł. Mó­wi­łaś kie­dyś o tym czło­wie­ku, tym, któ­ry tak lu­bił ak­cję. I jego ko­le­dze. Czy da­lej był­by za­in­te­re­so­wa­ny pra­cą? Nie wprost dla nas oczy­wi­ście. Ani nie wprost.

Nie ro­zu­mia­ła. Po­krę­ci­ła gło­wą.

– Niech to, co zro­bią, wy­glą­da na ja­kiś ba­nał, jak te na­pa­dy na ban­ki. Ro­zu­miesz te­raz, w czym rzecz?

– Żeby wy­glą­da­ło na ro­bo­tę tych pry­mi­ty­wów z try­bun. – Nie mia­ła ni­g­dy wy­so­kie­go mnie­ma­nia o miej­sco­wych ki­bi­cach pił­kar­skich, zwłasz­cza tych z bo­jów­ki o pre­ten­sjo­nal­nej na­zwie Kra­zy Ko­man­do, na­wet je­śli dla roz­ryw­ki jed­ne­go z nich za­ciąg­nęła do swo­jej sy­pial­ni. To wła­śnie oni od kil­ku lat pra­co­wa­li dla Hra­bie­go. Przy­naj­mniej do nie­daw­na.

– Po­win­naś ich le­piej oce­niać. Umie­ją się uczyć – zwró­cił jej uwa­gę.

– To wciąż pry­mi­ty­wy, któ­rych sen­sem ży­cia jest bi­cie się po la­sach w imię barw klu­bu. I te awan­tu­ry z po­li­cją. – To jej naj­bar­dziej prze­szka­dza­ło.

– Po­li­cja ma od czte­rech lat za­kaz ro­bie­nia im więk­szej krzyw­dy. Wiesz do­brze dla­cze­go. Nikt nie chce awan­tur, a oni po­tra­fi­li je ro­bić. A oprócz tego – gło­so­wać. Wiem, że wo­lisz gol­fa, ale w tym kra­ju to pił­ka noż­na rzą­dzi, na­wet gdy po­ziom roz­gry­wek się­ga dna. Od spodu.

Za­śmia­ła się. Fak­tycz­nie. Po­przed­ni rząd usi­ło­wał spa­cy­fi­ko­wać sta­dio­no­wych chu­li­ga­nów, obec­ny pod­cho­dził do tego z pew­ną wstrze­mięź­li­wo­ścią. Ale gdy za­dy­my wy­my­ka­ły się spod kon­tro­li, po­li­cja wkra­cza­ła z całą mocą. Bar­dziej spo­le­gli­we były lo­kal­ne wła­dze, czę­sto ma­ją­ce udzia­ły w klu­bach pił­kar­skich, idą­ce w imię spo­ko­ju na dużo więk­sze ustęp­stwa.

– I po­li­cja mia­ła­by się nimi za­jąć? – pod­chwy­ci­ła jego myśl. – Ale mu­sia­ła­by dzia­łać bar­dzo ostroż­ne.

– Do­wo­dy by mu­sia­ły być. Albo tro­py. Ta­kie, żeby po­li­cja się za­ję­ła tymi, co trze­ba. Ten twój czło­wiek pod­jął­by się tego?

Za­mil­kła na chwi­lę. Męż­czy­znę, o któ­rym mó­wił gang­ster, zna­ła nie­co po­nad rok. Wie­dzia­ła, do cze­go jest zdol­ny i ja­kie ma am­bi­cje. Wie­dzia­ła też, że jego los za­le­ży te­raz od jej sło­wa.

– Nada się – po­wie­dzia­ła. – Moż­na mu za­ufać. Mam umó­wić spo­tka­nie?

Po­krę­cił gło­wą.

– Ab­so­lut­nie nie – od­po­wie­dział. – Żad­nych kon­tak­tów. Tyl­ko z tobą. I jak naj­rza­dziej.

– W week­end będę się z nim wi­dzieć.

– Na gol­fie?

– Nie, na strzel­ni­cy – od­par­ła. – Po­roz­ma­wiam z nim. On bar­dzo chce za­cząć pra­co­wać. Za­py­ta tyl­ko o wy­na­gro­dze­nie. Będą też po­trzeb­ne pie­nią­dze na wy­dat­ki. Płat­ne z góry.

.3.

Pod­in­spek­tor Bo­gna Za­łęc­ka z za­zdro­ścią pa­trzy­ła na gra­na­to­wy sa­mo­chód opusz­cza­ją­cy re­zy­den­cję Hra­bie­go. Ka­me­ra za­re­je­stro­wa­ła wi­zy­tę, tak jak wszyst­kie inne. Trwa­ła pół go­dzi­ny. Za krót­ko na nu­me­rek, uzna­ła. Pew­nie ja­kaś na­gła spra­wa. Może cho­dzi­ło o ostat­nie za­trzy­ma­nia.

– Po­wiedz­cie do­cho­dze­niów­ce, że akta w spra­wie Bo­le­sław­ca mają być na tip-top. – Od­wró­ci­ła się do pod­wład­ne­go. – Ta la­ska pew­nie bę­dzie ich bro­nić. Ile ten wó­zek może kosz­to­wać? – zmie­ni­ła te­mat.

Po­li­cjant sie­dzą­cy przy biur­ku wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Sze­fo­wo, o ta­kie rze­czy py­ta­ją lu­dzie, któ­rych na nie nie stać.

– Czy­li wszy­scy po­li­cjan­ci w tym kra­ju – od­pa­ro­wa­ła.

– Ale na oko ja­kieś trzy­sta ty­się­cy, może wię­cej – wes­tchnął.

Tyle to oni wy­da­ją na wa­ci­ki, po­my­śla­ła po­li­cjant­ka. Trzy dni temu jej lu­dzie wraz z cel­ni­ka­mi we­szli do ma­ga­zy­nu, w któ­rym trzy­ma­no przed wy­sył­ką na Za­chód pod­ro­bio­ne pa­pie­ro­sy. Trzy lata pra­cy przy­nio­sły efekt. W ich ręce wpa­dło po­nad dwie­ście ty­się­cy pa­czek po dwa­dzie­ścia sztuk każ­da. Na jed­nej prze­stęp­cy mie­li ja­kieś trzy zło­te zy­sku. Rów­no­war­tość dwóch nie­złych sa­mo­cho­dów, ta­kich jak ten pani me­ce­nas.

Nie­le­gal­ne fa­bry­ki pro­du­ko­wa­ły w naj­gor­szym ra­zie oko­ło dwóch ty­się­cy pa­pie­ro­sów na mi­nu­tę. Bez wy­sił­ku, na ośmio­go­dzin­nej zmia­nie wy­cho­dził ja­kiś mi­lion. Skon­fi­sko­wa­li im więc efekt czte­rech dni pra­cy. A do­brze ukry­te wy­twór­nie – bo Hra­bia miał prze­cież nie­jed­ną – mo­gły pra­co­wać mie­sią­ca­mi, za­nim je w koń­cu wy­kry­wa­no. Nie­któ­re znaj­do­wa­ła po­li­cja czy inne służ­by, ale były też ta­kie, któ­re de­kon­spi­ro­wa­li sami prze­stęp­cy. Cza­sa­mi w ten spo­sób szko­dzo­no kon­ku­ren­cji, cza­sem po­wód był inny.

Biz­nes ten był bar­dziej do­cho­do­wy niż nar­ko­ty­ki, któ­ry­mi zaj­mo­wa­ła się wcze­śniej. I mniej ry­zy­kow­ny, dużo mniej. Bo w koń­cu w spo­łe­czeń­stwie pa­no­wa­ło prze­ko­na­nie, że nar­ko­ty­zu­ją się de­ge­ne­ra­ci, z mar­gi­ne­su, a pa­pie­ro­sy palą zwy­kli lu­dzie. I jak ktoś im je sprze­da ta­niej niż w skle­pie, to co to za prze­stęp­stwo? A że z tego po­wo­du mi­lio­ny zło­tych nie tra­fia­ły do bu­dże­tu, to ni­ko­go nie ob­cho­dzi­ło. Poza rzą­dem, i dla­te­go wro­cław­ski za­rząd, jak i całe CBŚP mu­sia­ły po­lo­wać na ma­ga­zy­ny i wy­twór­nie.

Pa­dli ofia­rą wła­sne­go suk­ce­su. Wal­ka z gan­ga­mi prze­my­ca­ją­cy­mi he­ro­inę czy pro­du­ku­ją­cy­mi am­fe­ta­mi­nę była w ostat­nich la­tach bar­dzo sku­tecz­na. Je­śli ko­goś ła­pa­li, byli to drob­ni di­le­rzy, cza­sem ama­tor­sko dzia­ła­ją­cy prze­myt­ni­cy. Wie­dzia­ła, że ry­nek nie zno­si próż­ni i ktoś ją wy­peł­ni, a może już za­czął, ale nie tym mia­ła się przej­mo­wać.

Ro­zej­rza­ła się po ga­bi­ne­cie, peł­nym te­czek z ak­ta­mi spraw. Pra­wie wszyst­kie do­ty­czy­ły te­raz Hra­bie­go i po­dob­nych mu osób.

– Bar­ney – zwró­ci­ła się do ko­le­gi. – Ile cza­su może nam za­jąć do­tar­cie do fa­bry­ki? Cho­ciaż jed­nej? – Zna­ła od­po­wiedź, ale wo­la­ła się upew­nić.

Aspi­rant szta­bo­wy ob­ró­cił się na krze­śle. Się­gnął do sza­fy po mapę sa­mo­cho­do­wą. Roz­ło­żył ją na biur­ku.

– Nie mam po­ję­cia – przy­znał. – Od daw­na żad­nej nie wy­kry­li­śmy. Oni są cwa­ni, od po­nad roku nie wpa­dła żad­na wy­twór­nia. Tyl­ko ma­ga­zy­ny i trans­por­ty. Ma­ga­zy­ny od­dzie­la­ją prze­woź­ni­ków od fa­bryk. Nad nimi pie­czę ma sam Hra­bia i ten jego przy­du­pas.

– Ping, wiem, o kogo cho­dzi – wtrą­ci­ła.

– Jak­by tak nad nim po­pra­co­wać, tro­chę przy­ci­snąć?

– Gość jest za spryt­ny, że­by­śmy się do nie­go do­bra­li – od­par­ła. Roz­pra­co­wy­wa­li za­rów­no Hra­bie­go, jak i każ­dą oso­bę z jego oto­cze­nia, ale trud­no było zna­leźć wy­łom w tym mu­rze mil­cze­nia. To śro­do­wi­sko było zbyt her­me­tycz­ne.

– Może nie trze­ba było zdej­mo­wać tam­te­go ma­ga­zy­nu – po­wie­dział aspi­rant.

– Jak­by to ode mnie za­le­ża­ło – od­par­ła po­li­cjant­ka. Sze­fo­stwo chcia­ło mieć po­waż­ny suk­ces do roz­li­cze­nia kwar­tal­ne­go. Mie­li jesz­cze kil­ka wy­ty­po­wa­nych miejsc, ale wo­la­ła cze­kać i ob­ser­wo­wać. Na­praw­dę duże suk­ce­sy le­piej było zo­sta­wić na ostat­ni kwar­tał. Pie­przo­na sta­ty­sty­ka. Ale wraz z przej­mo­wa­niem za­chod­nich wzor­ców za­rzą­dza­nia to wła­śnie wskaź­ni­ki sta­ty­stycz­ne oka­zy­wa­ły się de­cy­du­ją­ce. A kto umiał nimi ma­ni­pu­lo­wać, wy­gry­wał. Kie­dyś je­den z wy­so­kich ran­gą funk­cjo­na­riu­szy zdo­łał tak wła­śnie zre­du­ko­wać o po­ło­wę licz­bę za­bójstw w swo­im wo­je­wódz­twie. Na­wet nie krył się z tym, zwłasz­cza przy wód­ce. Po pro­stu na­ka­zał jak naj­więk­szą licz­bę spraw kwa­li­fi­ko­wać jako po­bi­cia ze skut­kiem śmier­tel­nym – i to wy­star­czy­ło. Prze­sta­ło być za­baw­nie, kie­dy ten po­mysł pod­chwy­ci­li inni. Za­czął się wy­ścig w kre­atyw­nej księ­go­wo­ści śmier­ci – gdy nie zna­le­zio­no cia­ła, trak­to­wa­no spra­wy jako za­gi­nię­cia, jak ko­goś po­wie­szo­no, uzna­wa­no za sa­mo­bój­stwo, a gdy do zbrod­ni do­cho­dzi­ło pod­czas kłót­ni pod wpły­wem al­ko­ho­lu – za nie­umyśl­ne spo­wo­do­wa­nie śmier­ci. Dzię­ki kil­ku klik­nię­ciom w od­po­wied­nie ru­bry­ki ar­ku­sza kal­ku­la­cyj­ne­go kraj sta­wał się bez­piecz­niej­szy.

– Kie­dyś było ła­twiej – za­uwa­żył aspi­rant. Zaj­mo­wał się pa­pie­ro­sa­mi i prze­my­tem od daw­na. – Jak jesz­cze bra­li zwy­kłych ban­dzior­ków czy bie­da­ków do ro­bo­ty, za­wsze był hak na ta­kich. A te­raz pra­cu­ją dla nich ki­bo­le, a ci przy­naj­mniej umie­ją mil­czeć. Choć był ten ostat­ni mel­du­nek.

– O ma­ga­zy­nie albo i wy­twór­ni za Strze­li­nem?

– Ten, któ­ry póki co cze­ka na swo­ją ko­lej. – Aspi­rant, zwa­ny Bar­ney­em z ra­cji nie­wiel­kie­go wzro­stu i in­te­lek­tu, wie­dział, jaki był za­mysł sze­fo­wej. – Po­dob­no Hra­bia nie ma z nim nic wspól­ne­go, to już jest ma­ga­zyn ki­bo­li. Ale nie ma po­twier­dze­nia, więc za­kła­da­my, że to jego, tak?

Mil­czą­co przy­zna­ła mu ra­cję. Bili gło­wą w ścia­nę, któ­ra wy­da­wa­ła się co­raz grub­sza. Wsta­ła i usia­dła przy swo­im biur­ku. Od­blo­ko­wa­ła lap­to­pa i otwo­rzy­ła ka­ta­log z ak­ta­mi spraw ope­ra­cyj­nych. Wy­bra­ła pod­ka­ta­log z ana­li­za­mi. Tyle przy­naj­mniej moż­na było zro­bić. Ana­li­zo­wać. Mie­lić in­for­ma­cje aż do znu­dze­nia, tak jak­by coś z tego samo z sie­bie mia­ło wyjść.

Więk­szość da­nych, ja­kie ze­bra­li z prze­szu­kań, za­trzy­mań, pod­słu­chów i pod­glą­dów, nie wy­cho­dzi­ła na ze­wnątrz. In­for­ma­to­rów było nie­wie­lu i byli mało wia­ry­god­ni. Ana­li­zy do­ty­czą­ce ki­bo­li Odry Wro­cław z ostat­nich dwóch lat po­ka­zy­wa­ły, że je­śli ktoś wpa­dał z le­wy­mi pa­pie­ro­sa­mi – to wła­śnie z ich śro­do­wi­ska. To po­twier­dza­ło oczy­wi­ście, że zna­leź­li so­bie nowe źró­dło za­rob­ku, ale ni­cze­go nie zmie­nia­ło. Za­trzy­ma­ni do­sta­wa­li śmiesz­nie ni­skie kary, któ­re pła­ci­li ich mo­co­daw­cy. Do tego dru­gie tyle, je­śli mil­cze­li w śledz­twie. A obo­wią­zu­ją­cy wśród ki­bo­li ko­deks ho­no­ro­wy i tak wy­klu­czał współ­pra­cę z po­li­cją. Tyl­ko nie­licz­ni się wy­ła­my­wa­li.

Nic nie moż­na było zro­bić. Poza na­bi­ja­niem sta­ty­styk. Do cza­su, aż ko­muś po dru­giej stro­nie po­wi­nie się noga. Prę­dzej czy póź­niej to musi na­stą­pić, na­wet prze­stęp­cy są tyl­ko ludź­mi. Ale ile moż­na było cze­kać?

Wy­szła z ga­bi­ne­tu i skie­ro­wa­ła się do to­a­le­ty. Tam od­krę­ci­ła kran, prze­my­ła twarz. Spoj­rza­ła w lu­stro.

Gdzie się po­dzia­ła moja mło­dość? – po­my­śla­ła. Kru­czo­czar­ne dłu­gie wło­sy ota­cza­ły zmę­czo­ną ży­ciem twarz. Na­wet w luź­nej blu­zie wi­dać było, że za­czy­na prze­gry­wać wal­kę o szczu­płą syl­wet­kę.

Może czas jed­nak odejść na eme­ry­tu­rę, prze­mknę­ło jej przez myśl. Mia­ła już wy­star­cza­ją­cą wy­słu­gę, zdro­wie znisz­czo­ne stre­sem, pa­pie­ro­sa­mi, epi­zo­da­mi cięż­kie­go pi­cia, śmie­cio­wym je­dze­niem. Przy­naj­mniej kie­dyś po­sy­ła­ła za krat­ki praw­dzi­wych ban­dy­tów, te­raz ro­bi­li to inni. Ale może gdy­by się wy­rwa­ła z tego kie­ra­tu, wró­ci­ły­by sta­re, do­bre cza­sy.

– Wra­caj­cie słod­kie chwa­ły go­dzi­ny, sław­ne go­ni­twy i strze­la­ni­ny – za­nu­ci­ła pio­sen­kę Sta­szew­skie­go.

Przez chwi­lę za­trzy­ma­ła wzrok na lek­kim wy­brzu­sze­niu blu­zy, tam gdzie do pasa przy­pię­ta była ka­bu­ra. Nie mia­ła dzie­ci, a ostat­ni fa­cet, je­den z dłu­giej li­sty part­ne­rów, po­szedł so­bie.

Wzdry­gnę­ła się na myśl o gro­bie, na któ­ry być może cza­sem za­glą­da­li­by daw­ni ko­le­dzy. Albo i nie. Chlu­snę­ła so­bie po­now­nie wodą w twarz i wró­ci­ła do ga­bi­ne­tu, da­lej bić gło­wą w ścia­nę.

.4.

Me­ce­nas No­wot­niak mia­ła za sobą dłu­gą po­dróż. Au­to­stra­dą, dro­ga­mi wo­je­wódz­ki­mi, a po­tem lo­kal­ny­mi do­tar­ła w koń­cu do wą­skiej grun­to­wej dro­gi prze­ci­na­ją­cej las. Jej nowa za­baw­ka zbyt rzu­ca­ła się w oczy, dla­te­go wy­bra­ła bar­dziej pa­su­ją­ce­go do ta­kich miejsc uży­wa­ne­go nis­sa­na pa­th­fin­de­ra. Za­bra­ła też inny te­le­fon niż ten, któ­re­go uży­wa­ła na co dzień, i za­pas go­tów­ki, by po dro­dze nie ko­rzy­stać z kart płat­ni­czych.

Za­trzy­ma­ła wóz przed zie­lo­ną me­ta­lo­wą bra­mą, no­szą­cą śla­dy rdzy. Mu­sia­ła wy­siąść i sama ją otwo­rzyć, a po­tem za­mknąć za sobą. Za­uwa­ży­ła przy tym ka­me­rę usta­wio­ną tak, aby dało się ob­ser­wo­wać wjazd. Prze­je­cha­ła jesz­cze dwie­ście me­trów po­mię­dzy drze­wa­mi i za­trzy­ma­ła się przed otwar­tą prze­strze­nią, tuż obok dwóch in­nych te­re­no­wych sa­mo­cho­dów. Spo­sób za­go­spo­da­ro­wa­nia po­la­ny nie po­zo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści od­no­śnie do prze­zna­cze­nia tego miej­sca. Oprócz sta­re­go drew­nia­ne­go ba­ra­ku i kon­te­ne­ra miesz­kal­ne­go nie było tu żad­nych in­nych za­bu­do­wań, a wy­rów­na­ne pro­sto­kąt­ne pole, dłu­gie na trzy­sta me­trów, wień­czył wy­so­ki wał ziem­ny.

Strzel­ni­ca, po­ło­żo­na na daw­nym te­re­nie woj­sko­wym, na pół­noc od gór­no­ślą­skiej aglo­me­ra­cji, dzia­ła­ła le­gal­nie, choć tyl­ko wta­jem­ni­cze­ni wie­dzie­li o jej ist­nie­niu. Tego dnia prócz nie­za­da­ją­ce­go zbęd­nych py­tań wła­ści­cie­la było tu tyl­ko dwo­je lu­dzi. Go­spo­darz obiek­tu wy­so­ko ce­nił so­bie dys­kre­cję. Istot­ne było tak­że to, że nie wy­cho­dził z ba­ra­ku – był­by po­trzeb­ny tyl­ko wte­dy, gdy­by na miej­scu mia­ła po­ja­wić się po­li­cja. Nie mu­siał jej po­wstrzy­my­wać, ale do­pil­no­wać, by go­ście zdą­ży­li opu­ścić obiekt przed wej­ściem funk­cjo­na­riu­szy. Zda­rza­ło się bo­wiem, że po­ja­wiał się na miej­scu pa­trol we­zwa­ny przez za­nie­po­ko­jo­nych spa­ce­ro­wi­czów. Me­ce­nas wie­dzia­ła, że wła­ści­ciel też może za­dzwo­nić w kil­ka miejsc.

Po­staw­ny bru­net w ty­po­wym dla strzel­ni­cy mun­du­rze z de­mo­bi­lu, w sta­rym bry­tyj­skim le­śnym ka­mu­fla­żu, stał przy drew­nia­nym sto­le usta­wio­nym pod bla­sza­nym za­da­sze­niem, tuż obok li­nii otwar­cia ognia. Wraz z bro­da­czem w śred­nim wie­ku po­chy­la­li się nad roz­ło­żo­ny­mi przed­mio­ta­mi.

Obaj pod­nie­śli gło­wy, sły­sząc od­głos sil­ni­ka sa­mo­cho­do­we­go. Roz­po­zna­li zna­jo­my po­jazd. Praw­nicz­ka wy­sia­dła z nie­go, za­bie­ra­jąc ze sobą tor­bę na ra­mię, dużą, w któ­rej na co dzień no­si­ła lap­to­pa i do­ku­men­ty pro­ce­so­we. Po­de­szła do nich, za­cie­ka­wio­nym wzro­kiem oglą­da­jąc rze­czy le­żą­ce na bla­cie.

Była to broń. Dużo bro­ni. Część roz­ło­żo­na zo­sta­ła na sto­le, inna cze­ka­ła scho­wa­na w kar­to­ny lub wor­ki fo­lio­we. Fir­mo­we wa­li­zecz­ki kry­ły dal­sze eg­zem­pla­rze.

– Co tym ra­zem ma pan dla nas, pa­nie Or­mel? – spy­ta­ła wła­ści­cie­la.

– Mamy nową do­sta­wę – od­rzekł. – Zza za­chod­niej gra­ni­cy – do­dał.

Źró­dło po­cho­dze­nia ozna­cza­ło z re­gu­ły słusz­ną cenę. Ko­bie­ta nie dba­ła jed­nak o pie­nią­dze. Zwłasz­cza nie swo­je.

– Gry­zli – zwró­ci­ła się do bru­ne­ta – jest, co trze­ba?

– Jest to, co po­win­no być – od­rzekł. – Le­d­wo co przy­je­cha­li­śmy z tym że­la­stwem. Ju­ras, Kow­boj i Mu­niek będą za nie­dłu­go – do­dał.

Zaj­rza­ła do sto­ją­ce­go naj­bli­żej kar­to­nu. Były w nim cze­zet­ki ka­li­ber dzie­więć mi­li­me­trów, po­mię­dzy któ­re za­plą­tał się sta­ry Ma­ka­row i tani ukra­iń­ski Fort-12 oraz dwa re­wol­we­ry Smith & We­sson, je­den srebr­ny o dłu­giej lu­fie, a dru­gi czar­ny z krót­ką lufą i okła­dzi­na­mi chwy­tu z drew­na ró­ża­ne­go. Były tam też, w prze­źro­czy­stej fo­lii, małe Wal­the­ry i Mau­se­ry, nie pierw­szej mło­do­ści.

– A ja­kość? – spy­ta­ła, prze­no­sząc wzrok na dłu­gą broń. Kil­ka Ka­łasz­ni­ko­wów nie bu­dzi­ło jej en­tu­zja­zmu.

– Po­dzie­li­li­śmy wszyst­ko na dwa asor­ty­men­ty – wy­ja­śnił sprze­daw­ca. – Lep­szy jest tu­taj. – Wska­zał dru­gą stro­nę sto­łu i otwo­rzył czar­ną po­li­me­ro­wą wa­liz­kę, a za­raz po­tem ko­lej­ną. W pierw­szej znaj­do­wa­ło się kil­ka pi­sto­le­tów w mod­nym od kil­ku lat pu­styn­nym ko­lo­rze. W dru­giej, znacz­nie więk­szej, ukry­te były pi­sto­le­ty ma­szy­no­we, ka­ra­bin­ki i strzel­by róż­nych ty­pów. Nie­któ­re za­opa­trzo­ne były w tłu­mi­ki, ce­low­ni­ki ko­li­ma­to­ro­we lub inne ak­ce­so­ria.

Bru­net wziął je­den czar­ny ka­ra­bi­nek i uważ­nie obej­rzał. Wy­pro­du­ko­wa­ny przez małą ame­ry­kań­ską fir­mę klon AR-15 miał krót­ką, dzie­się­cio­ca­lo­wą lufę, za­koń­czo­ną tłu­mi­kiem pło­mie­nia. Wą­skie i smu­kłe łoże za­opa­trzo­no w szy­ny do mon­ta­żu wy­po­sa­że­nia. Na tym kon­kret­nym eg­zem­pla­rzu za­mo­co­wa­no już la­tar­kę i nie­wiel­ki, zgrab­ny ce­low­nik ko­li­ma­to­ro­wy. Wy­su­wa­na na dwóch trzpie­niach kol­ba o ma­łej po­li­me­ro­wej stop­ce spra­wia­ła, że broń była ła­twa do ukry­cia. Roz­ło­żył ją w ca­ło­ści i wy­mie­rzył nią w tar­czę. Po­li­me­ro­wa pod­kład­ka pod po­li­czek da­wa­ła ele­men­tar­ny kom­fort przy zło­że­niu się do strza­łu.

Han­dlarz bro­nią po­dał mu za­ła­do­wa­ny ma­ga­zy­nek Mag­pul. Gry­zli pod­łą­czył go do gniaz­da. Prze­ła­do­wał, uchwy­cił tar­czę w ce­low­ni­ku. Na­ci­snął spust. Padł strzał. Wy­strze­lił jesz­cze raz. I jesz­cze trzy­krot­nie. Opu­ścił broń.

Wszyst­kie strza­ły były cel­ne.

– Zgrab­ny – skom­ple­men­to­wał broń i przy oka­zji do­staw­cę. – Resz­ta też mi się po­do­ba.

– Ten też wy­glą­da nie­źle. To chy­ba był spe­cjal­ny eg­zem­plarz? – spy­tał sprze­daw­ca, wska­zu­jąc na dru­gi z ka­ra­bin­ków.

Ten klon M4 za­opa­trzo­ny był jed­nak w sta­ro­mod­ny sta­ły uchwyt na ko­mo­rze zam­ko­wej, na któ­rym to do­pie­ro za­mo­co­wa­ny był ce­low­nik ko­li­ma­to­ro­wy. Broń nie mia­ła szyn mon­ta­żo­wych. Mia­ła za to tłu­mik na­krę­co­ny na wy­lot lufy.

– Do­brze wy­szedł nam ten in­te­res. My­ślę więc, że i cena po­win­na być do­bra – zwró­cił się do ko­bie­ty. Ta pa­trzy­ła na sprzęt z po­dzi­wem. Nie zna­ła się na bro­ni, ale po wy­ra­zie jej twa­rzy wi­dać było, że jest pod wra­że­niem. Sprze­daw­ca uśmiech­nął się, li­cząc już w my­ślach za­ro­bek. Klient­ka wy­glą­da­ła na za­do­wo­lo­ną.

– Ile by pan za to chciał? – spy­ta­ła. – I ile tego na­praw­dę by­śmy wzię­li, Gry­zli?

Bru­net uśmiech­nął się. Wciąż miał w ręku ka­ra­bi­nek. Pod­niósł go i wy­ce­lo­wał w gło­wę han­dla­rza bro­nią.

– Weź­mie­my wszyst­ko, a nie za­pła­ci­my nic – od­po­wie­dział. Kciu­kiem le­wej dło­ni zwol­nił za­mek z za­trza­sku. Me­ta­lo­wa część prze­sko­czy­ła do przo­du, wy­da­jąc cha­rak­te­ry­stycz­ny dźwięk.

Praw­nicz­ka zbla­dła, wi­dząc, co się dzie­je. Tego nie było w pla­nie. Wy­ko­na­ła trzy kro­ki do tyłu, nie wie­dząc, co po­win­na zro­bić.

Męż­czy­zna po­cią­gnął za spust.

Strzał jed­nak nie padł, a sprze­daw­ca się ro­ze­śmiał. Gry­zli tak­że. Odło­żył broń i przy­bił piąt­kę z han­dla­rzem.

– Za­wsze chcia­łem to zro­bić – wy­znał, wciąż się śmie­jąc. – Od dnia, gdy obej­rza­łem Ter­mi­na­to­ra na ka­se­cie – do­dał.

No­wot­niak po­de­szła do nie­go i mie­rząc pal­cem wska­zu­ją­cym w jego tors, po­wie­dzia­ła po­wo­li, ak­cen­tu­jąc prze­rwy po­mię­dzy wy­ra­za­mi:

– Ni­g­dy. Wię­cej. Tego. Nie rób.

Męż­czyź­ni wciąż się uśmie­cha­li.

– Przy tym, co się do­pie­ro sta­nie, z tego bę­dzie­my się czę­sto śmiać. – Bru­net w koń­cu spo­waż­niał. Jego sło­wa ścią­gnę­ły na nie­go ko­lej­ne zim­ne spoj­rze­nie praw­nicz­ki.

– Nie wiem, po co wam ten cały złom i nie chcę wie­dzieć – wtrą­cił się si­wo­bro­dy, chcąc ją uspo­ko­ić. – Jak dla mnie, li­czy się za­pła­ta i nic wię­cej.

– Masz ra­cję. A co do cie­bie – Gry­zli zwró­cił się do ko­bie­ty – przy­da ci się. – Po­dał jej re­wol­wer z krót­ką lufą. I pacz­kę amu­ni­cji.

– Na co mi to? – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nie za­wsze mo­żesz tyl­ko stać z boku. Na przy­kład, gdy…

Nie do­koń­czył, bo usły­szał ko­lej­ny sa­mo­chód. Gra­na­to­wy volks­wa­gen T4 bu­dził sko­ja­rze­nia z nie­ozna­ko­wa­ny­mi ra­dio­wo­za­mi po­li­cyj­ny­mi. Trzej męż­czyź­ni, któ­rzy z nie­go wy­sie­dli, też mo­gli­by ucho­dzić za po­li­cjan­tów. Na pew­no nie byli bar­czy­sty­mi, na­pa­ko­wa­ny­mi ste­ry­da­mi i go­dzi­na­mi na si­łow­ni ste­reo­ty­po­wy­mi kar­ka­mi z mia­sta, wy­mu­sza­ją­cy­mi ha­ra­cze od drob­nych skle­pi­ka­rzy. Prze­ciw­nie – ich szczu­płe syl­wet­ki su­ge­ro­wa­ły inne spo­so­by dba­nia o kon­dy­cję. Wszy­scy no­si­li stro­je – spodnie i ko­szul­ki – w sto­no­wa­nych ko­lo­rach, jak pra­cow­ni­cy firm woj­sko­wych na Bli­skim Wscho­dzie. Wszy­scy byli już po czter­dzie­st­ce. Je­den miał bli­znę na twa­rzy, dru­gi duży ta­tu­aż na ra­mie­niu, przed­sta­wia­ją­cy dra­pież­ne­go pta­ka. Trze­ci, naj­chud­szy, no­sił oku­la­ry.

– Pa­no­wie – po­wie­dział do nich Gry­zli – pa­ku­je­my wszyst­ko jak leci. – Wska­zał ge­stem na blat sto­łu.

Gdy za­czę­ło się ła­do­wa­nie to­wa­ru do busa, co wy­glą­da­ło przy tych wszyst­kich pacz­kach i fo­lio­wych wor­kach jak przy­go­to­wa­nie do wy­jaz­du na tar­go­wi­sko, me­ce­nas otwo­rzy­ła tor­bę i wy­ję­ła z niej po­wią­za­ne gum­ka­mi zwit­ki bank­no­tów o no­mi­na­le pięć­dzie­się­ciu euro. Nie wy­pła­co­no ich z ban­ku i nie mia­ły zo­stać do nie­go wpła­co­ne, przy­naj­mniej nie ofi­cjal­nie. Ani tym bar­dziej jed­no­ra­zo­wo.

Kła­dła je na sto­le w miej­sce bro­ni, któ­rą za­bie­ra­li męż­czyź­ni. Sprze­daw­ca spraw­dzał każ­dą par­tię pie­nię­dzy, upew­nia­jąc się, że w środ­ku nie ma po­cię­tych ga­zet. Mimo że znał kon­tra­hen­tów i ufał im, wo­lał spraw­dzić. Bar­dziej bał się tego, że ktoś nad­uży­je jego za­ufa­nia, niż że od­bie­rze mu to­war siłą. Zbyt wie­le o nich wie­dział, a sta­rym zwy­cza­jem wie­dza ta, spi­sa­na i udo­ku­men­to­wa­na, le­ża­ła w sej­fie wzię­te­go kra­kow­skie­go ad­wo­ka­ta, któ­ry do­star­czył­by in­for­ma­cje gdzie trze­ba – gdy­by tyl­ko coś mu się sta­ło. Me­ce­nas No­wot­niak o tym wie­dzia­ła. Gry­zli też, dla­te­go tak prze­stra­szył ją jego żart. A może chciał so­bie z niej za­kpić, po­ka­zać z Or­me­lem, że może i ona pła­ci i wy­da­je roz­ka­zy, ale to mę­ski świat i mę­skie re­gu­ły. Wie­dział też, że jej złość szyb­ko mi­nie.

Był jej po­trzeb­ny, a ona jemu. Mimo wszyst­kich po­sia­da­nych za­let i swo­jej prze­szło­ści po­trze­bo­wał prze­wod­ni­ka po po­nad pięt­na­stu la­tach spę­dzo­nych poza Pol­ską. Te kil­ka lat w Ira­ku, a póź­niej w in­nych miej­scach, w cza­sach, gdy na­jem­nic­two – na­zy­wa­ne no­wo­cze­śnie dzia­łal­no­ścią pry­wat­nych firm woj­sko­wych – kwi­tło, było dużą za­le­tą. Miał po­trzeb­ne kon­tak­ty, ale tyl­ko nie­licz­ne w Pol­sce. Po­dob­nie jego lu­dzie. Nie po­cho­dzi­li z prze­stęp­cze­go pół­świat­ka, co naj­wy­żej się o nie­go otar­li. Wy­ta­tu­owa­ny, zna­ny jako Ju­ras, miał za sobą kil­ka lat służ­by woj­sko­wej w Pol­sce, po któ­rej spo­tka­ły go nie­za­słu­żo­ne krzyw­dy. Jego zda­niem przy­naj­mniej, bo sąd miał od­mien­ne sta­no­wi­sko w tej spra­wie. Kow­boj i Mu­niek mie­li inną prze­szłość, ale wy­bo­ry ży­cio­we też do­pro­wa­dzi­ły ich do funk­cjo­no­wa­nia na gra­ni­cy pra­wa.

Za­nim się roz­je­cha­li, No­wot­niak za­uwa­ży­ła, że nikt z obec­nych nie wy­po­wie­dział na głos swo­ich obaw. Bro­ni było dużo. Nie­nor­mal­nie dużo. To mo­gło ozna­czać tyl­ko jed­no.

Woj­nę. ■

Rozdział I

.1.

Sier­żant Adam Sła­wiń­ski zgi­nął w tam­to sło­necz­ne po­po­łu­dnie, po­nie­waż był do­brym po­li­cjan­tem. Ta­kim, któ­ry wstą­pił do służ­by, by bro­nić pra­wa, po­ma­gać słab­szym i sta­no­wić część cien­kiej nie­bie­skiej li­nii. I po czte­rech la­tach służ­by jesz­cze w to wie­rzył. Z tą wia­rą spę­dzał noce i świę­ta na pa­tro­lach, za­bie­rał pra­wa jaz­dy pi­ja­nym kie­row­com, za­sa­dzał się na di­le­rów sprze­da­ją­cych nar­ko­ty­ki na­sto­lat­kom i wy­cią­gał z do­mów pi­ja­nych fa­ce­tów, bi­ją­cych swo­je dzie­ci i ko­bie­ty. Ro­bił wszyst­ko, co mógł, jako po­li­cjant z ko­mi­sa­ria­tu w Prze­mko­wie, w po­ło­żo­nej na krań­cach Dol­ne­go Ślą­ska gmi­nie pro­win­cjo­nal­ne­go po­wia­tu.

I pa­dło wła­śnie na nie­go.

Na nie­go, po­nie­waż za­wsze był go­tów do in­ter­wen­cji. Na­wet po służ­bie, na­wet gdy szedł do skle­pu po pa­pie­ro­sy.

Tak wła­śnie było w tam­ten po­god­ny, cie­pły wio­sen­ny czwar­tek. Wra­ca­jąc ze służ­by, za­par­ko­wał swo­je­go fia­ta przy sta­cji pa­liw, przy dro­dze kra­jo­wej nu­mer 12. Wy­szedł, rzu­cił okiem na drze­wa na­bie­ra­ją­ce co­raz żyw­szych barw, na lu­dzi tan­ku­ją­cych swo­je sa­mo­cho­dy i na same sa­mo­cho­dy. Wte­dy wy­czuł, że coś jest nie tak. Dwa wozy, róż­nych ma­rek i rocz­ni­ków, ale oba na opol­skich re­je­stra­cjach, sta­ły po obu stro­nach bia­łe­go bu­dyn­ku, ty­łem do kra­węż­ni­ków. Po­śpiesz­nie za­no­to­wał ich nu­me­ry w ko­mór­ce. Wcho­dząc do środ­ka, wy­słał je jako wia­do­mość do ko­le­gi, ma­ją­ce­go tego dnia służ­bę. Na wszel­ki wy­pa­dek.

Ku­pił dwie pacz­ki pa­pie­ro­sów, jak za­wsze obie­cu­jąc so­bie, że rzu­ci pa­le­nie. Od ju­tra. Wy­cho­dząc, za­uwa­żył, że na par­king wje­chał nowy po­jazd. Znał go. Mały, zgrab­ny ci­tro­ën, okle­jo­ny lo­go­ty­pem fir­my ochro­niar­skiej – Pol­Sec­Pro. Za­wsze par­ko­wał na lewo od wej­ścia, tak, by nie to­ro­wać dro­gi sa­mo­cho­dom klien­tów, pod­czas gdy ochro­nia­rze za­ła­twia­li swo­je spra­wy. Znał ich z wi­dze­nia. Je­den był mło­dy, dru­gi – już siwy, o po­stu­rze eme­ry­to­wa­ne­go żoł­nie­rza albo po­li­cjan­ta. Obaj w służ­bo­wych uni­for­mach, z pi­sto­le­ta­mi w ka­bu­rach. Ten star­szy trzy­mał w ręku wa­liz­kę na utarg.

Na­gle z opla vec­try wy­sia­dło dwóch męż­czyzn. Uzbro­jo­nych. Za­ma­sko­wa­nych, w po­śpiesz­nie na­cią­gnię­tych na gło­wy ko­mi­niar­kach. Zdą­ży­li do­paść ochro­nia­rzy i przy­sta­wić im pi­sto­le­ty do głów. Trzy­ma­ją­cy wa­liz­kę bez opo­ru od­dał im łup.

– Stój, po­li­cja! – krzyk­nął Sła­wiń­ski, wyj­mu­jąc z ka­bu­ry pod blu­zą swo­je­go Wal­the­ra P99. Prze­ła­do­wał go wy­ćwi­czo­nym ru­chem.

Ban­dy­ci za­sty­gli w bez­ru­chu, za­sko­cze­ni in­ter­wen­cją.

– Kur­wa mać! – za­klął Gry­zli, sie­dzą­cy za kie­row­ni­cą czar­ne­go chry­sle­ra voy­age­ra. Spoj­rzał na sie­dzą­ce­go z tyłu Ju­ra­sa. Nie zdą­żył ani do­dać, ani zro­bić nic wię­cej. Były żoł­nierz za­sło­nił twarz ko­mi­niar­ką, wy­siadł i wy­mie­rzył w funk­cjo­na­riu­sza, któ­ry nie wi­dział, co dzie­je się z tyłu.

Dwa strza­ły z ka­ra­bin­ka ka­li­bru pięć pięć­dzie­siąt sześć mi­li­me­tra tra­fi­ły po­li­cjan­ta w ple­cy. Gdy upa­dał, ban­dy­ci wy­szarp­nę­li kon­wo­jen­tom ich pi­sto­le­ty, po czym pchnę­li ich na zie­mię. Od­cho­dząc, strze­li­li tak­że do nich, kil­ka razy. Tym­cza­sem na­past­nik z ka­ra­bin­kiem pod­biegł do umie­ra­ją­ce­go po­li­cjan­ta i za­brał le­żą­cą na as­fal­cie broń. Wy­co­fał się do chry­sle­ra, omia­ta­jąc lufą oto­cze­nie. Kow­boj i Mu­niek z łu­pem za­ję­li miej­sca w oplu.

Oba sa­mo­cho­dy z pi­skiem opon wy­je­cha­ły na szo­sę, od­jeż­dża­jąc w prze­ciw­nych kie­run­kach. Opel na pół­noc­ny za­chód, chry­sler na po­łu­dnio­wy wschód.

– Kuwa je­ba­na mać! – Gry­zli z po­czu­cia bez­sil­no­ści ude­rzył dło­nią w de­skę roz­dziel­czą. – Gli­niarz! Nie mógł sie­dzieć na du­pie? – krzyk­nął. Nie był zły z po­wo­du śmier­ci po­li­cjan­ta. Wście­kał się, bo wie­dział, że lada chwi­la za­cznie się ob­ła­wa.

Na ra­zie ucie­ka­li wą­ski­mi dro­ga­mi, prze­ci­na­ją­cy­mi lasy, pola i wsie, uży­wa­ny­mi przez miej­sco­wych rol­ni­ków, li­cząc na to, że od­ja­dą jak naj­da­lej, za­nim po­li­cja zdo­ła za­rzu­cić sie­ci. Do­tar­li wresz­cie w miej­sce, gdzie na ubo­czu, na pu­stym o tej po­rze roku le­śnym par­kin­gu, cze­kał na nich inny sa­mo­chód, po­zo­sta­wio­ny nie­wie­le wcze­śniej volks­wa­gen golf. Chry­sler zo­stał na miej­scu. Po pół go­dzi­nie w jego ba­gaż­ni­ku wy­buchł nie­wiel­ki ła­du­nek i sa­mo­chód sta­nął w ogniu.

Na miej­scu na­pa­du do­pie­ro po sied­miu mi­nu­tach po­ja­wił się pierw­szy ra­dio­wóz, któ­rym przy­by­li je­dy­ni dwaj funk­cjo­na­riu­sze miej­sco­we­go po­ste­run­ku, bę­dą­cy wów­czas na służ­bie. Ogło­szo­ny bły­ska­wicz­nie alarm nie dał re­zul­ta­tów. Dróg uciecz­ki było wie­le, a ko­men­da po­wia­to­wa mia­ła w te­re­nie tyl­ko czte­ry ra­dio­wo­zy, w tym dwa wozy dro­gów­ki. Są­sied­nie ko­men­dy mia­ły jesz­cze mniej lu­dzi do dys­po­zy­cji. Mimo tego każ­dy funk­cjo­na­riusz na służ­bie wy­ru­szył w te­ren, usi­łu­jąc po­móc w zna­le­zie­niu za­bój­ców ko­le­gi. Te­le­fo­ny i ma­ile były szyb­sze. Za ich po­mo­cą prze­ka­zy­wa­no in­for­ma­cje wy­żej, aż do ko­men­dy wo­je­wódz­kiej, a stam­tąd znów w dół hie­rar­chii służ­bo­wej, do tych, któ­rzy mie­li udać się na miej­sce. Rów­no­cze­śnie ko­lej­na se­ria wia­do­mo­ści tra­fi­ła jesz­cze wy­żej, po­nie­waż ofia­rą był po­li­cjant.

.2.

Nad­ko­mi­sarz Krecz­mer i jego lu­dzie do­tar­li na miej­sce dwie go­dzi­ny po strze­la­ni­nie, za­sta­jąc ty­po­wy dla ta­kich sy­tu­acji wi­dok – kil­ku funk­cjo­na­riu­szy w żół­tych ka­mi­zel­kach, pil­nu­ją­cych od­gro­dzo­ne­go ta­śmą miej­sca zda­rze­nia, oraz miej­sco­wych kry­mi­nal­nych, do­cho­dze­niow­ców i tech­ni­ków, zbie­ra­ją­cych re­la­cje świad­ków i za­bez­pie­cza­ją­cych śla­dy. I oczy­wi­ście wszyst­kich waż­nych. Od kie­row­ni­ka po­ste­run­ku po ko­men­dan­ta po­wia­to­we­go. A tak­że krę­cą­cą się w po­bli­żu te­le­wi­zję.

Krecz­mer od razu pod­szedł do ko­mi­sa­rza Ko­wal­skie­go, na­czel­ni­ka wy­dzia­łu kry­mi­nal­ne­go ko­men­dy po­wia­to­wej. Znał go, tak jak każ­de­go jego od­po­wied­ni­ka w każ­dej ko­men­dzie na Dol­nym Ślą­sku.

– Wy­ra­zy współ­czu­cia – po­wie­dział, po­da­jąc mu dłoń. – Któ­ryś z two­ich? – Na­zwi­sko po­li­cjan­ta nie zo­sta­ło mu prze­ka­za­ne przez dy­żur­ne­go.

– Nie, mło­dy z tu­tej­sze­go po­ste­run­ku. Miał pe­cha, naj­wy­raź­niej – wy­ja­śnił na­czel­nik. – Na­pa­dli na kon­wój, on chciał coś zro­bić i… – Za­wie­sił głos. – Miał żonę i małe dziec­ko – do­dał.

– Dwa sa­mo­cho­dy? – Krecz­mer nie chciał tra­cić cza­su. Na ża­ło­bę bę­dzie czas póź­niej.

– Tak, ja­kiś nie­bie­ski opel i czar­ny van, we­dług świad­ków i ka­mer. Chło­pak chy­ba wy­czuł, że coś jest nie tak, bo zdą­żył wy­słać ko­le­dze dwa nu­me­ry re­je­stra­cyj­ne: OP W636 i OPO 9KG8. Oczy­wi­ście fał­szy­we, ale to już usta­li­li­śmy za póź­no. Na ra­zie nie mamy nic. Cze­ka­my jesz­cze, aż z tej fir­my przy­je­dzie ktoś i po­wie nam, ile mo­gli za­brać.

– A ci ochro­nia­rze?

– Je­den, zi­den­ty­fi­ko­wa­ny jako Ja­nusz Maj­chrzak, zmarł na miej­scu. Dru­gi, Adam Żar­ski, jest w szpi­ta­lu w Lu­bi­nie, w tej chwi­li jesz­cze prze­cho­dzi za­bieg – wy­ja­śnił. – Jest pod ochro­ną, jesz­cze nie był prze­słu­chi­wa­ny.

– Co mu się wła­ści­wie sta­ło?

– Chy­ba że­bra mu po­ła­ma­ło. Miał ka­mi­zel­kę, ten dru­gi nie.

– Ze śla­dów mamy więc tyl­ko łu­ski – my­ślał gło­śno Krecz­mer. Ro­zej­rzał się. Sta­cja przy dro­dze kra­jo­wej, kil­ka dróg uciecz­ki, za­du­pie więc i po­wol­na re­ak­cja po­li­cji. Tyle wie­dział na dzień do­bry. Cze­ka­li na kon­wo­jen­tów, to było oczy­wi­ste. Prze­szedł bez po­śpie­chu od miej­sca, w któ­rym na­pad­nię­to ochro­nia­rzy, do miej­sca śmier­ci po­li­cjan­ta. Cia­ła ofiar wciąż tam le­ża­ły, opa­ko­wa­ne w czar­ne wor­ki.

Szedł da­lej, do znacz­ni­ków wska­zu­ją­cych miej­sca zna­le­zie­nia łu­sek. Coś go tknę­ło. To było tak oczy­wi­ste.

– Jaka amu­ni­cja? – spy­tał na­czel­ni­ka.

– Dzie­więć mi­li­me­trów, Ma­ka­row i sie­dem sześć­dzie­siąt trzy, nie­miec­ka, o tam. – Męż­czy­zna wska­zał dło­nią cia­ło kon­wo­jen­ta. – A tu pięć pięć­dzie­siąt sześć. Nie­ty­po­wa.

– Bar­dzo – po­wie­dział pod no­sem Ułan. – I cze­ka­li na nich.

– To chy­ba ja­sne – ode­zwał się na­czel­nik.

– Nie na kon­wo­jen­tów. Na tych, któ­ry mo­gli­by im po­móc. To jesz­cze rzad­sze.

– Co masz na my­śli?

Przez gło­wę prze­cho­dzi­ły mu róż­ne sko­ja­rze­nia. Za­sadz­ka. Do­brze przy­go­to­wa­na. Jak­by woj­sko­wa. Czyż­by znów?

Pa­mię­tał te przy­pad­ki, gdy gru­pa lu­dzi o woj­sko­wym wy­szko­le­niu po­tra­fi­ła siać śmierć, rzu­ca­jąc kraj na ko­la­na. Wte­dy cho­dzi­ło o po­li­ty­kę, a nie o ja­kiś tam kon­wój. Ile mo­gło­by być zresz­tą tego łupu? To był zwy­kły kon­wój z in­ka­so, ża­den skok stu­le­cia.

Od­gło­sy ese­me­sów w ko­mór­kach i głos pod­wład­nej zza ple­ców prze­rwa­ły jego roz­my­śla­nia.

– Coś wia­do­mo – po­wie­dzia­ła pod­ko­mi­sarz Za­rzyc­ka-Ka­sprzak, spraw­dza­jąc swój te­le­fon. – Dy­żur­ny z ce­giel­ni dał znać. Stra­ża­cy byli wzy­wa­ni do po­ża­ru sa­mo­cho­du. Las w po­bli­żu wsi Zim­na Woda, gdzie­kol­wiek to jest, pi­szą tyl­ko, że po­wiat lu­biń­ski.

– Ktoś chce się za­ło­żyć, że to czar­ny van? – za­dał re­to­rycz­ne py­ta­nie na­czel­nik Ko­wal­ski.

– Daj znać dy­żur­ne­mu, żeby miał ba­cze­nie na wszyst­kie przy­pad­ki po­ża­rów sa­mo­cho­dów. W in­nych wo­je­wódz­twach też – Krecz­mer prze­ka­zał pod­wład­nej.

Wró­cił do sa­mo­cho­du, wy­cią­gnął mapę ze schow­ka. Roz­ło­żył ją na ma­sce je­epa.

– Je­ste­śmy tu­taj. – Wska­zał pal­cem Prze­mków.

– A po­żar był tu­taj. – Za­rzyc­ka-Ka­sprzak zdą­ży­ła spraw­dzić, gdzie znaj­du­je się wieś Zim­na Woda, i wska­za­ła ją koń­ców­ką dłu­go­pi­su.

– Więc gdzieś tu – Krecz­mer za­to­czył dło­nią okrąg – gdzieś tu pali się inny wóz. Po­pa­trz­cie, jacy są cwa­ni. Sa­mo­chód po­rzu­ci­li nie­da­le­ko dro­gi S3. Pew­nie na nich cze­ka­li. Na­wet ma­jąc przy­bli­żo­ny opis wozu, ja­kim po­je­cha­li da­lej, to przy pa­nu­ją­cym tam ru­chu nie ma szans, żeby ktoś coś za­uwa­żył.

Pik­nię­cie w te­le­fo­nie ozna­cza­ło, że nad­szedł ko­lej­ny ese­mes.

– Jest coś – po­wie­dzia­ła po­li­cjant­ka. – Las nie­da­le­ko wsi Krzyw­czy­ce, już w lu­bu­skim. – Wska­za­ła miej­sce na ma­pie. – Le­śni­cy za­uwa­ży­li po­żar, straż wła­śnie koń­czy ak­cję ga­śni­czą.

– Mło­dy, Pa­jąk, je­dzie­cie tam. Inne wo­je­wódz­two, wiem, ale chcę mieć in­for­ma­cje jak naj­szyb­ciej. Do­ga­daj­cie się z miej­sco­wy­mi. Może po­żar oszczę­dził ta­blicz­kę zna­mio­no­wą, nu­me­ry ja­koś da się od­czy­tać. Plus może znaj­dą się ja­cyś świad­ko­wie, choć te­raz po la­sach mało kto cho­dzi, to nie se­zon na grzy­by. Lena, niech tech­ni­ka wy­cią­gnie co się da z lo­go­wań do BTS-ów, mu­sie­li mieć przy so­bie ja­kieś ko­mór­ki. Miej­my na­dzie­ję, że włą­czo­ne.

*

Pod­in­spek­tor Bo­gna Za­łęc­ka wło­ży­ła klucz do zam­ka w drzwiach swo­je­go miesz­ka­nia. Nie zdą­ży­ła go prze­krę­cić, gdy z kie­sze­ni kurt­ki ode­zwa­ła się mu­zy­ka. Za­klę­ła. Mo­tyw Sa­ta­now­skie­go z czo­łów­ki Eks­tra­dy­cji usta­wio­ny był jako syg­nał po­łą­cze­nia z nu­me­rem dy­żur­ne­go ofi­ce­ra za­rzą­du CBŚP we Wro­cła­wiu.

– Słu­cham – rzu­ci­ła do słu­chaw­ki, prze­krę­ca­jąc jed­no­cze­śnie klucz. – Gdzie? Prze­mków? A gdzie to jest? – do­py­ta­ła, na­ci­ska­jąc klam­kę wol­ną ręką. – Niech ja­ski­niow­cy po mnie przy­ja­dą. I ścią­gaj lu­dzi do ce­giel­ni. Wszyst­kich – za­koń­czy­ła roz­mo­wę.

Wia­do­mość do­tar­ła do niej z opóź­nie­niem. Z ja­kie­goś po­wo­du dy­żur­ny ko­men­dy wo­je­wódz­kiej nie prze­ka­zał tego wprost do CBŚP, a za­nim in­for­ma­cja się ro­ze­szła nie­for­mal­ny­mi ka­na­ła­mi, dy­żur­ny z War­sza­wy zdą­żył prze­ka­zać wia­do­mość z po­wro­tem do Wro­cła­wia. Z po­le­ce­niem od ko­men­dan­ta, aby za­ję­to się tym na­tych­miast.

Ku­pi­ła so­bie kil­ka mi­nut wy­tchnie­nia. Za­nim po nią przy­ja­dą na pe­ry­fe­ryj­ne Ja­god­no i bę­dzie mu­sia­ła je­chać na dru­gi ko­niec wo­je­wódz­twa. Nie­ży­wym już nie moż­na było po­móc.

Po­ło­ży­ła na sto­li­ku tor­bę ze zro­bio­ny­mi po dro­dze za­ku­pa­mi. Opa­dła na fo­tel. Miesz­ka­ła sama. Od daw­na. Nie mu­sia­ła ni­ko­mu wy­ja­śniać, dla­cze­go wra­ca do pra­cy tuż po tym, jak z niej wró­ci­ła.

Włą­czy­ła te­le­wi­zor. Na ka­na­łach in­for­ma­cyj­nych już mó­wio­no o strze­la­ni­nie. Bez szcze­gó­łów, poza jed­nym, że praw­do­po­dob­nie ofia­rą był po­li­cjant. Pew­nie już ja­kaś hie­na sprze­da­ła in­for­ma­cje dzien­ni­ka­rzom, po­my­śla­ła. Wy­łą­czy­ła od­bior­nik.

Nie­ozna­ko­wa­ny ra­dio­wóz przy­je­chał na jej osie­dle po kwa­dran­sie. Bły­ska­ją­ce nie­bie­skie świa­tła i wy­ją­ca sy­re­na wzbu­dzi­ły sen­sa­cję. Za­łęc­ka zbie­gła na dół, obie­cu­jąc kie­row­cy w my­ślach bo­le­sny zgon.

– Od­bi­ło ci?! – krzyk­nę­ła, otwie­ra­jąc pra­we tyl­ne drzwi czar­ne­go opla in­si­gnia.

– Sze­fo­wo, spo­koj­nie – od­po­wie­dział wy­so­ki męż­czy­zna sie­dzą­cy za kie­row­ni­cą. – Trze­ba się śpie­szyć, ci z wo­je­wódz­kiej już wy­je­cha­li. – Nie cze­kał, aż pa­sa­żer­ka za­pnie pas, tyl­ko ru­szył z pi­skiem opon. Mi­ja­jąc o cen­ty­me­try za­par­ko­wa­ne sa­mo­cho­dy, wy­je­chał spo­mię­dzy blo­ków z po­wro­tem na głów­ną uli­cę.

– Okej, Fred, wy­ba­czam ci tę dys­ko­te­kę. Jedź na Woj­ko­wi­ce, tam wje­dzie­my na A4 – na­ka­za­ła mu, chcąc unik­nąć prze­bi­ja­nia się przez za­kor­ko­wa­ne wą­skie uli­ce po­łu­dnio­wych dziel­nic, przez któ­re mu­sie­li­by je­chać do bliż­sze­go wę­zła na Bie­la­nach. – Kogo wy­sła­li? – wró­ci­ła do spra­wy.

– Uła­na, co było do prze­wi­dze­nia. Tyl­ko gwiaz­dor może po­pro­wa­dzić taką spra­wę – wy­ja­śnił sie­dzą­cy na pra­wym fo­te­lu obok kie­row­cy ni­ski blon­dyn.

– Bar­ney, co wie­my? – spy­ta­ła ko­le­gi.

Po­li­cjant otwo­rzył no­tat­nik.

– Zgi­nął nasz funk­cjo­na­riusz, sier­żant Adam Sła­wiń­ski, mło­dy, do­pie­ro co awan­so­wał, i je­den kon­wo­jent. Wy­glą­da na zwyk­ły na­pad, ba­nał. Trzech do czte­rech spraw­ców, dwa sa­mo­cho­dy. No ale kto te­raz na­pa­da na kon­wo­je? Tyl­ko dur­ne łeb­ki. Nie to co nasi prze­myt­ni­cy fa­jek.

– Mamy na­zwi­ska?

– Będą, jak tyl­ko Po­lko­wi­ce wy­ślą mel­du­nek do dy­żur­ne­go ko­men­dy wo­je­wódz­kiej. – Spoj­rzał na ze­ga­rek. – Czy­li pew­nie nie­dłu­go. Są­dzi sze­fo­wa, że to jed­nak spra­wa dla nas?

– Po­my­śl­cie, chło­pa­ki – była ich przy­naj­mniej trój­ka. Może wię­cej. Je­śli są tak głu­pi, żeby zro­bić to raz, to zro­bią to znów. Zor­ga­ni­zo­wa­na gru­pa jak nic – pod­su­mo­wa­ła.

– Pa­su­je mi – po­wie­dział aspi­rant, zna­ny jako Bar­ney. – Za­wsze to ja­kaś od­mia­na. I może wpad­nie pre­mia – do­rzu­cił zgryź­li­wie.

– A za­ku­cie tych gnoj­ków w kaj­dan­ki to bę­dzie w koń­cu coś – do­dał Fred. – Cho­ciaż po mo­je­mu to po­win­no się ich od­strze­lić. Wie sze­fo­wa, kie­dyś, jak by­łem jesz­cze w pre­wen­cji i była ob­ła­wa na za­bój­ców po­li­cjan­ta, jed­ne­go do­pa­dli­śmy na ja­kimś stry­chu. On wy­rzu­cił klam­kę przez okno i się pod­dał. Tak so­bie czę­sto my­ślę, czy po­wi­nien wte­dy z tego stry­chu zejść, czy po­win­no się go wy­nieść.

– Wiem – po­wie­dzia­ła Za­łęc­ka. – Znaj­dzie­my ich i zgno­imy, chło­pa­ki. – Póki co, Bar­ney, jak tyl­ko będą na­zwi­ska, to trze­ba by je spraw­dzić. We wszyst­kich ba­zach da­nych. Ter­mi­nal dzia­ła?

– Tak. – Bar­ney wy­cią­gnął z kie­sze­ni blu­zy urzą­dze­nie mar­ki Blu­ebird, wiel­ko­ści du­że­go, so­lid­nie zbu­do­wa­ne­go smart­fo­na i dzia­ła­ją­ce w po­dob­ny spo­sób. Nie moż­na było tyl­ko przez nie zwy­czaj­nie dzwo­nić, za to po­zwa­la­ło na do­stęp do po­li­cyj­nych baz da­nych.

– A na­zwi­ska tych kon­wo­jen­tów? – spy­tał Fred.

– Na­pad był na za­du­piu – od­par­ła. – Pew­nie spe­cjal­nie wy­bra­li miej­sce, więc skądś je mu­sie­li znać.

– I niby prze­ciek był z fir­my? – do­my­ślił się aspi­rant.

– Albo ci, albo ich ko­le­dzy, kto­kol­wiek, kto miał ja­kąś wie­dzę o tym, jak ta kon­kret­na fir­ma dzia­ła. Taką przyj­mie­my hi­po­te­zę.

Mil­cze­li przez resz­tę dro­gi. Do­tar­li do ko­men­dy po­wia­to­wej, skąd po­je­cha­li pro­sto do szpi­ta­la.

*

Szpi­tal w Lu­bi­nie był już ob­sta­wio­ny przez dzien­ni­ka­rzy, któ­rych przed wtra­gnię­ciem do środ­ka po­wstrzy­my­wa­ło kil­ku mun­du­ro­wych. Dy­rek­cja po­zwo­li­ła na szczę­ście, aby kry­mi­nal­ni mo­gli sko­rzy­stać z tyl­ne­go wej­ścia, przed któ­rym jesz­cze nie za­in­sta­lo­wa­li się ka­me­rzy­ści i fo­to­re­por­te­rzy.

Ułan z ulgą sko­rzy­stał z tej dro­gi, prze­cho­dząc przez szpi­tal­ne za­ple­cze, mi­ja­jąc kuch­nię i skła­dy po­ście­li, tyl­ko po to, by w ko­ry­ta­rzu przed win­dą na­tknąć się na Za­łęc­ką.

– Spóź­ni­łeś się – po­wie­dzia­ła na jego wi­dok.

– To moja spra­wa i mój po­dej­rza­ny – za­re­ago­wał szorst­ko. Mi­nął ją i wszedł do win­dy.

– To nie jest tyl­ko two­ja spra­wa – od­rze­kła, idąc w jego śla­dy, za­nim zdą­żył na­ci­snąć przy­cisk za­my­ka­ją­cy drzwi. – Do­brze wiesz, że to spra­wa gru­py zor­ga­ni­zo­wa­nej. Na­sza. Za­dzwo­nię do swo­je­go na­czel­ni­ka, on wy­żej, ktoś wy­żej za­dzwo­ni do sa­me­go głów­ne­go. A ten z ko­lei do two­je­go ko­men­dan­ta. – Spoj­rza­ła mu w oczy. Była o do­bre dzie­sięć cen­ty­me­trów niż­sza, mu­sia­ła więc unieść gło­wę. Wy­da­wa­ło się, że jest go­to­wa sko­czyć mu do gar­dła. Do­słow­nie. Wci­snął przy­cisk i win­da ru­szy­ła na dru­gie pię­tro.

– Ale mo­żesz tego unik­nąć – do­da­ła. – Wy­star­czy współ­pra­ca. Każ­dy robi swo­je.

– Tyl­ko chcesz wglą­du do mo­ich akt i może po­ka­żesz mi swo­je? – od­parł, pa­trząc na nią z góry.

– Akta, nie cyc­ki – od­par­ła, re­agu­jąc na jego spoj­rze­nie.

– Oczy­wi­ście – od­po­wie­dział.

Win­da za­trzy­ma­ła się na do­ce­lo­wym po­zio­mie. Cze­ka­ło już tam kil­ku po­li­cjan­tów i pro­ku­ra­tor. I le­ka­rze, sta­ra­ją­cy się uchro­nić pa­cjen­ta przed stre­sem prze­słu­cha­nia. Nie mo­gli jed­nak od­wlec nie­unik­nio­ne­go. Or­dy­na­tor ze­zwo­lił na za­le­d­wie pięć mi­nut roz­mo­wy, i to po tym, jak oso­bi­ście po­pro­sił go o to pro­ku­ra­tor re­jo­no­wy. W sali po­śpiesz­nie usta­wio­no sta­tyw z ka­me­rą, a pro­ku­ra­tor, na­czel­nik do­cho­dze­niów­ki z Po­lko­wic oraz Krecz­mer usie­dli po pra­wej stro­nie łóż­ka. Za­łęc­ka sta­ła pod ścia­ną, przy­słu­chu­jąc się. Obok niej stał le­karz.

Za­ata­ko­wa­ny ochro­niarz miał szczę­ście. Na­pad kosz­to­wał go je­dy­nie po­ła­ma­ne że­bra, roz­le­głe siń­ce i szok. Te­raz le­żał na łóż­ku, przy­kry­ty ko­cem, przy­pię­ty do apa­ra­tu­ry me­dycz­nej, z rę­ka­mi wzdłuż cia­ła. Mó­wił po­wo­li, opi­su­jąc prze­bieg wy­da­rzeń.

– Wszyst­ko było jak zwy­kle – po­wie­dział. – To była siód­ma sta­cja, z któ­rej zbie­ra­my, zbie­ra­li­śmy utarg na tej tra­sie. Przed­osta­nia. Wy­sie­dli­śmy, wzię­li­śmy wa­liz­kę. Ja­nusz ją niósł.

– Pan Ja­nusz Maj­chrzak, tak? – wtrą­cił się pro­ku­ra­tor. Prze­słu­chi­wa­ny ski­nął twier­dzą­co gło­wą. Pro­ku­ra­tor po­pro­sił o kon­ty­nu­owa­nie ze­znań.

– I jak szli­śmy po kasę, to na­sko­czy­li na nas. Dwóch. Ko­mi­nar­ki mie­li. Nie dało się nic zro­bić – oględ­nie ze­zna­wał ochro­niarz. – Po­tem za­mkną­łem oczy i jak strze­la­li, to uda­wa­łem, że nie żyję. Boli jak cho­le­ra.

– Nikt was nie śle­dził, nie zda­rzy­ło się nic dziw­ne­go pod­czas jaz­dy? – spy­tał do­cho­dze­nio­wiec z ko­men­dy po­wia­to­wej.

– Nic a nic. Dru­gi mie­siąc mamy tę tra­sę, za­uwa­żył­bym.

– Pan miał ka­mi­zel­kę – wtrą­cił się Krecz­mer. – A pana part­ner?

– Nie no­sił. Nie pa­so­wa­ła na nie­go. A ta, któ­ra pa­so­wa­ła, była za cięż­ka, a on już był sta­ry. Chciał przejść na obiek­ty, ale nie po­zwo­li­li, bo nie­re­pre­zen­ta­tyw­ny. Tak mó­wi­li.

– Pra­co­wał pan jako kon­wo­jent? – spy­tał po­li­cjant.

– Nie, kie­row­ca – od­po­wie­dział.

– Nie po­wi­nien pan cze­kać w sa­mo­cho­dzie? – Krecz­mer wciąż do­py­ty­wał o szcze­gó­ły.

– Pa­nie, nie ma kli­ma­ty­za­cji w sa­mo­cho­dzie, cie­pło. Ja­nusz się za­wsze bał, że mu wy­rwą kasę, jak bę­dzie z nią szedł, to z nim cho­dzi­łem. Co mia­łem zro­bić? Za pięt­na­ście zło­tych na go­dzi­nę, bez ZUS-u i ubez­pie­cze­nia…

Prze­stał mó­wić. Ból że­ber nie po­zwa­lał mu już na kon­ty­no­wa­nie ze­znań. Le­d­wo od­dy­chał.

– Pa­no­wie, wy­star­czy – le­karz prze­rwał prze­słu­cha­nie. – Ten pa­cjent ma już dość na dzi­siaj. Wy­le­czy­my go, wy­pu­ści­my i bę­dzie­cie go mo­gli ma­glo­wać do woli.

Pro­ku­ra­tor ogło­sił za­koń­cze­nie prze­słu­cha­nia. Po­li­cjant z ka­me­rą wy­szedł z po­ko­ju pierw­szy, w ślad za nim po­zo­sta­li śled­czy. Za­łęc­ka wy­cho­dzi­ła ostat­nia.

I wte­dy to zo­ba­czy­ła.

Le­karz po­da­wał pa­cjen­to­wi szklan­kę wody, po któ­rą ten sięg­nął pra­wą ręką i od­sło­nił nie­wi­docz­ną wcze­śniej we­wnętrz­ną część przed­ra­mie­nia. Z wy­ta­tu­owa­nym na­pi­sem. A do­kład­niej skró­tem. TKWM. Go­ty­kiem.

Zro­zu­mia­ła, że do­sta­ła szan­sę od losu.

Wy­szła i po­de­szła do cze­ka­ją­ce­go na ko­ry­ta­rzu pod­wład­ne­go. Ka­za­ła mu spraw­dzić na­zwi­sko po­szko­do­wa­ne­go kon­wo­jen­ta.

Urzą­dze­nie wy­sła­ło za­py­ta­nia do kil­ku baz da­nych. Baza PE­SEL i cen­tral­na ewi­den­cja kie­row­ców po­twier­dzi­ły, że taka oso­ba w ogó­le ist­nie­je. Re­jestr kar­ny był czy­sty, do­stęp­ne dla wszyst­kich po­li­cjan­tów re­je­stry tak­że, ale bazy za­in­te­re­so­wań ope­ra­cyj­nych nie za­po­mi­na­ły. Ni­g­dy.

Był w nich.

Siłą po­wstrzy­ma­ła się przed trium­fal­nym okrzy­kiem.

– Nic nie uj­dzie two­jej uwa­dze, praw­da?

Krecz­mer stał tuż za nią. Od­wró­ci­ła się i spoj­rza­ła mu w twarz z pro­mien­nym uśmie­chem.

– No, pa­nie ko­mi­sa­rzu, to jed­nak moja spra­wa – po­wie­dzia­ła.

– Al­bo­wiem po­nie­waż? – Nad­ko­mi­sarz wy­ra­ził zdzi­wie­nie.

– Ten Żar­ski – wrzu­ci­łeś go już na bę­ben? I na wszyst­kie bazy da­nych? Wie­dzia­łeś?

– Na bęb­nie był czy­sty. – Ale nie przy­znał się, że spraw­dzał tyl­ko po­bież­nie. Wrzu­ce­nie na bę­ben ozna­cza­ło spraw­dze­nie oso­by w ogól­no­po­li­cyj­nej ba­zie da­nych, zwa­nej KSIP. Teo­re­tycz­nie po­win­ny znaj­do­wać się tam in­for­ma­cje o każ­dej oso­bie po­szu­ki­wa­nej lub bę­dą­cej w za­in­te­re­so­wa­niu po­li­cji, ale w prak­ty­ce nie umiesz­cza­no tam zbyt wie­lu da­nych. Na sto ty­się­cy osób za­wsze mógł się zna­leźć ktoś, kto mógł­by je z sys­te­mu wy­nieść, więc two­rzo­no od­ręb­ne kar­to­te­ki.

– Dam ci na­gro­dę za dru­gie miej­sce. Sprawdź go w księ­gach u Ma­la­rza – po­wie­dzia­ła.

– Ale cze­mu?

– Ma wy­dzia­ra­ne ha­sło o trzech kró­lach. Przed­ra­mię – wy­ja­śni­ła.

– Nie za­uwa­ży­łem.

– Scho­wał je. Może li­czył, że nie spy­ta­my.

Po­li­cjant za­gryzł war­gi. Miał ocho­tę wró­cić tam i spraw­dzić re­we­la­cje Za­łęc­kiej, ale po­wstrzy­mał się. Je­śli mia­ła ra­cję, le­piej było utrzy­my­wać ochro­nia­rza w nie­wie­dzy. Się­gnął po te­le­fon.

Wy­brał nu­mer na­czel­ni­ka wy­dzia­łu do spraw prze­stęp­czo­ści pseu­do­ki­bi­ców. Ten wy­dział miał swo­ją bazę da­nych. Na­ci­snął iko­nę po­łą­cze­nia. Roz­mów­ca, jak więk­szość po­li­cjan­tów służ­by kry­mi­nal­nej, wró­cił już do ko­men­dy. W koń­cu zgi­nął po­li­cjant.

– Cześć, mi­strzu. Py­ta­nie mam. Żar­ski nie­ja­ki, Adam Żar­ski – po­wie­dział, gdy tyl­ko usły­szał głos w słu­chaw­ce. – Zna­ny wam jest?

– Je­den Żar­ski tak, ale nie Adam. Za­raz spraw­dzę – obie­cał na­czel­nik.

Ułan za­koń­czył roz­mo­wę.

– Mia­łam ra­cję, praw­da? – uśmiech­nę­ła się Za­łęc­ka. I już jej nie było. Zbie­gła na dół.

Cho­le­ra ja­sna, po­my­ślał. Po­wi­nien być bar­dziej do­cie­kli­wy. Szyb­szy. Pierw­sza za­uwa­ży­ła coś, co zu­peł­nie zmie­nia­ło ob­raz sy­tu­acji.

Ha­sło Trzej Kró­lo­wie Wiel­kich Miast było sta­rym za­wo­ła­niem ki­bi­cow­skim. Trzy mia­sta: Wro­cław, Kra­ków i Gdańsk. Trzy klu­by: Odra Wro­cław, Ko­ro­na Kra­ków i Oce­an Gdańsk. I trzy ki­bi­cow­skie bo­jów­ki, sple­cio­ne nie tyl­ko mi­ło­ścią do barw klu­bo­wych, ale i do pie­nię­dzy – nie za­wsze za­ra­bia­nych le­gal­nie. Tej zmo­wy nie uda­ło się ni­ko­mu do­tąd zła­mać. Tak samo jak in­nych, łą­czą­cych dwa klu­by nad­mor­skie – ze Szcze­ci­na i Gdy­ni – z tymi po­ło­żo­ny­mi w głę­bi kra­ju. Tyl­ko na­iw­niak uznał­by, że taka sy­tu­acja to przy­pa­dek. To były ide­al­ne ukła­dy do prze­my­tu róż­nych rze­czy, a na­wet lu­dzi. Gdy­by przy­naj­mniej roz­wa­lić je­den taki trój­kąt…

My­śląc o tym, wró­cił do sa­mo­cho­du. Za­nim zdą­żył od­pa­lić sil­nik, za­dzwo­nił te­le­fon.

– Okej, słu­chaj, jest u nas w al­bu­mie za­dy­mia­rzy taki je­den. Brat ko­le­sia, nie­ja­kie­go Krzysz­to­fa Żar­skie­go, któ­ry od roku sie­dzi za udział w bój­ce, miał przy so­bie też nie­bez­piecz­ne na­rzę­dzia. For­mal­nie Adam Żar­ski jest czy­sty, był tyl­ko parę razy le­gi­ty­mo­wa­ny przy oka­zji me­czy, prób usta­wek. Zo­sta­wię ci peł­ne info ju­tro w ce­giel­ni, jak chcesz.

– Tak, będę wdzięcz­ny – od­po­wie­dział Ułan.

– Okej, bę­dziesz je miał na biur­ku. Słu­chaj, wie­my, że pra­cu­je jako ochro­niarz, więc pew­nie py­tasz w związ­ku ze swo­ją spra­wą? Bo cie­bie po­sła­li do tego na­pa­du, to wiem.

– Nie da się nic przed tobą ukryć, sta­ry.

– Mam coś, co mogę ci dać. Co może po­móc. Ale wiesz, li­czę na wza­jem­ność. Przy tym kon­kret­nym te­ma­cie.

– Je­śli ten trop jest wła­ści­wy, to może uda nam się coś wy­wo­jo­wać. Będę w ce­giel­ni za ja­kieś trzy go­dzi­ny – rzu­cił do słu­chaw­ki.

.3.

Na­dzie­je po­li­cjan­tów, że ko­mór­ki zo­sta­wi­ły ja­kiś ślad, mia­ły oka­zać się płon­ne. Ani Gry­zli, ani ża­den z jego lu­dzi nie mie­li włą­czo­nych te­le­fo­nów. Je­śli mu­sie­li­by ich użyć, włą­czy­li­by je, w koń­cu to kwe­stia se­kund. Bar­dziej po­moc­ne zresz­tą było CB-ra­dio, przez któ­re kie­row­cy, zwłasz­cza cię­ża­ró­wek, czę­sto in­for­mo­wa­li się o nie­ozna­ko­wa­nych ra­dio­wo­zach czy kon­tro­lach. Wy­sta­wio­ne blo­ka­dy spo­wo­do­wa­ły wzmo­żo­ny ruch w ete­rze. To po­ma­ga­ło w uciecz­ce.

Do­pie­ro go­dzi­nę po zmia­nie sa­mo­cho­dów, gdy byli już da­le­ko od miej­sca zda­rze­nia, włą­czy­li te­le­fo­ny. Dla bez­pie­czeń­stwa po­słu­gi­wa­li się kar­ta­mi cze­skich sie­ci. Tam nie obo­wią­zy­wa­ła re­je­stra­cja, na­wet na słu­py.

– Co tam ro­bił ten gli­niarz? – me­ce­nas No­wot­niak nie kry­ła zde­ner­wo­wa­nia. Mó­wi­ła gło­śno, wręcz krzy­cza­ła.

– Przy­pa­dek – po­wie­dział prze­stęp­ca. – Wszedł nam w dro­gę.

– Psiar­nia się wściek­nie. Już się wście­kła – od­par­ła, choć była to oczy­wi­stość.

– To nie zmie­nia na­szych pla­nów – po­wie­dział. – Je­śli się wściek­ną, to tym le­piej. Spo­tka­nie w umó­wio­nym miej­scu – za­koń­czył roz­mo­wę.

Je­chał da­lej spo­koj­nie dro­gą kra­jo­wą na za­chód. Wie­dział, jak po­li­cja za­re­agu­je na śmierć funk­cjo­na­riu­sza. Wpad­nie w szał, w te­ren już za­pew­ne zo­sta­ły wy­sła­ne do­dat­ko­we pa­tro­le. Tyl­ko nie bar­dzo się orien­to­wa­ły, cze­go mają szu­kać. Je­dy­ne po­dej­rza­ne sa­mo­cho­dy zo­sta­ły po­rzu­co­ne i znisz­czo­ne. A że ta wia­do­mość nie do­trze do wszyst­kich, pew­nie przez naj­bliż­sze go­dzi­ny będą kon­tro­lo­wać każ­dy wóz po­dob­ny do chry­sle­ra voy­age­ra. I do­brze, bę­dzie masa spu­dło­wa­nych strza­łów. Te­raz mu­sie­li się tyl­ko przy­cza­ić na kil­ka dni i da­lej ro­bić swo­je. Tak jak plan to prze­wi­dy­wał.

A był on do­pra­co­wa­ny w każ­dym szcze­gó­le i wa­rian­cie. I me­li­ny też mie­li już zor­ga­ni­zo­wa­ne. Żad­ne tam przy­pad­ko­we ta­nie lo­ka­le w po­dej­rza­nych dziel­ni­cach. Tyl­ko opła­co­ne za pół roku z góry, po­rząd­ne miesz­ka­nia na no­wych osie­dlach albo domy, z du­ży­mi ga­ra­ża­mi na przed­mie­ściach za­miesz­ki­wa­nych przez kla­sę śred­nią. Tam, gdzie lu­dzie się nie zna­li, a wi­dok do­bre­go sa­mo­cho­du – a zwłasz­cza dwóch – nie bu­dził wą­tli­wo­ści. Dla­te­go jesz­cze raz mu­sie­li zmie­nić auta, i to w naj­bar­dziej oczy­wi­stym do tego miej­scu. Na pla­cu oto­czo­nym pło­tem z siat­ki, na któ­rym roz­wie­szo­no ba­ne­ry: „Sa­mo­cho­dy uży­wa­ne Auto Mi­rex sp. z o.o.”. Lep­sze wozy trzy­ma­no tam w ga­ra­żu, pod bla­sza­ną wia­tą, a naj­tań­sze, choć za­dba­ne – na wi­do­ku, pod pło­tem. To, że po­ja­wi­ły się tam dwa ko­lej­ne gol­fy, nie mo­gło zwró­cić ni­czy­jej uwa­gi.

Za­nim Gry­zli i jego lu­dzie z nich wy­sie­dli, spa­ko­wa­li sta­ran­nie do to­reb wszyst­ko, co ze sobą mie­li, i wy­czy­ści­li kie­row­ni­ce i de­ski roz­dziel­cze. Sa­mo­cho­dy za kil­ka dni po­win­ny być już w rę­kach no­wych wła­ści­cie­li, całe w ich od­ci­skach pal­ców, wło­sach i peł­ne ich śla­dów bio­lo­gicz­nych, ale le­piej było dmu­chać na zim­ne. Po­tem po­szli do biu­ra han­dla­rza, wcho­dząc do nie­go jak do sie­bie.

Po­kój był duży, ale za­gra­co­ny tecz­ka­mi, se­gre­ga­to­ra­mi, opa­ko­wa­nia­mi po elek­tro­ni­ce. Na ścia­nie wi­siał…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej