34,90 zł
""Biorąc pod uwagę skalę nawiązań i odwołań autora do niektórych wydarzeń, przyznaję się, że testowałem system Pazur, ale nie mogę o tym napisać"". Remigiusz Wilk, redaktor naczelny magazynu MILMAG
Uwielbiany przez podwładnych, ceniony przez sojuszników generał dywizji Zbigniew Sieradzki zostaje zamordowany we własnym domu.
Początkowo policja i prokuratura traktują sprawę jak przestępstwo na tle rabunkowym. Jednak śledztwo prowadzone przez policyjnego weterana i młodą oficer kontrwywiadu szybko ujawnia zaskakujące oblicze zbrodni. Walkę o miliardowe zamówienia dla wojska, nieczyste gry polityczne i tajemniczą organizację paramilitarną...
Polska, mierząca się z politycznym kryzysem, musi nagle stawić czoło fali przemocy na niespotykaną dotąd skalę...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 408
Sprawa generała
© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2017 Antoni Langer
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk
korekta językowa: Emilia Grzeszczak
Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: Paweł Gierula
Ilustracja na okładce: Jan Jasiński
Zdjęcie: Bartek Bera
ISBN 978-83-64523-82-3
Ustroń 2017
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Rodzinie i przyjaciołom
Generał nie spał. Pierwsze godziny po zmierzchu spędził na lekturze kilkudziesięciostronicowego pliku, którą musiał co chwilę przerywać i chodzić po pokoju, ugniatając w ręku gumową miniaturkę czołgu. Kiedyś podwładni sprezentowali mu coś takiego. Na stres.
Mail został wysłany z jednorazowego konta pocztowego, od anonimowego nadawcy. Konto już nie istniało. Jego treść była szokująca, ale też zbyt zaskakująca, aby przekazać plik dalej bez potwierdzenia.
Usłyszał hałas. Ktoś uderzył metalem o metal, chyba o ogrodzenie. Zgasił światło i wyjrzał na ulicę. Żywej duszy.
– Traper! – zawołał psa leżącego na kocu przy wyjściu.
Wypuścił owczarka przez drzwi do ogrodu. Na wszelki wypadek. Na zewnątrz było ciemno, światła skąpe. Jeśli ktoś się tam czaił, pewnie dwa razy pomyśli. Pies zaszczekał i nagle przestał.
Telefon leżał na stole. Brak zasięgu. Dziwne. Otworzył szafę, wyjął pistolet i wprowadził nabój do komory.
Rzucił jeszcze okiem na ekran komputera. Sieć stacjonarna działała. Wysłał wiadomość do znajomego: „Jacyś gówniarze kręcą się na ulicy. Traper ich chyba wypłoszył. Idę sprawdzić”.
Wyszedł frontowymi drzwiami. Nikogo. Zawołał psa. Bez skutku. Powoli przeszedł wzdłuż ściany na tył posesji. Zapalił latarkę. Traper leżał przy płocie.
Wtedy popełnił błąd. Ruszył prosto w jego stronę, mijając zejście do piwnicy. Człowiek w czarnym ubraniu uderzył go w plecy.
Ocknął się w pokoju ze związanymi rękoma. Ujrzał trzy osoby w ciemnych ubraniach i kominiarkach. Zadawały pytania. Proste. Gdzie to jest. Nie odpowiadał. Pytały dalej. Mów, bo będzie boleć. Odpowiedział im wulgaryzmami. Zaczęło się bicie. Najpierw policzkowanie. Potem ciosy w twarz. Wyplute zęby zaśmieciły podłogę. Następnie po całym ciele, składaną pałką. Bił tylko jeden, najwyższy i najszerszy w barkach. Drugi zachowywał się jak kapral dowodzący drużyną, trzecia z osób była najwyraźniej kobietą. Przeszukiwali dom, a raczej zrzucali z półek, co się nawinęło – książki, bibeloty, pamiątki. Nie oszczędzili telewizora, zrywali ze ścian obrazy. Potem wrócili. Zawlekli go do łazienki. Próbował walczyć. Wsadzili mu głowę do muszli. Później był ból uderzeń i wreszcie ciemność. Chwilowa. Znów wywlekli go do pokoju, przywiązali do fotela. Cięcia nożem po przedramionach i udach. Nie po to, by przeciąć naczynia. Po to tylko, by bolało. Znów bicie. Wreszcie bijący sięgnął po przedłużacz. Nie bili, tylko podduszali, na przemian z kolejnymi ciosami wybijającymi ostatnie zęby. W końcu serce się poddało.
Policję rano wezwał sąsiad, zaniepokojony widokiem otwartych drzwi. Pojawili się na miejscu o siódmej czterdzieści jeden.
– O Jezu – powiedział funkcjonariusz z pierwszego przybyłego na miejsce patrolu do swojego partnera, gdy mimo ran rozpoznał twarz zamordowanego – to generał Sieradzki.
Dziesięć minut później na miejsce dotarła kolejna załoga. O ósmej sześć pierwszy dochodzeniowiec z komendy powiatowej w Starych Babicach. Sygnały na łączach przechodziły szybciej. Dyżurny komendy powiatowej przekazał do pałacu Mostowskich wiadomość o tożsamości ofiary minutę przed ósmą. Trzy minuty później wiadomość dotarła do Komendy Głównej, po kolejnych czterech do dyżurnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. O ósmej trzydzieści informacja trafiła do gabinetu ministra obrony. Pięć minut po tym jak dziennikarz „Nowego Ekspresu Porannego” ogłosił rewelację na Twitterze, dla niepoznaki nadając jej formę pytania.
Gdy nadkomisarz Hermanowicz przyjechał na miejsce, media już były pełne potwierdzonych, niepotwierdzonych i wreszcie zmyślonych wiadomości. Machnął legitymacją policjantom blokującym szosę. Wpuścili go bez żadnych pytań. Siedząc w samochodzie po zgaszeniu silnika, chwilę zastanawiał się nad procedurami, ale zdał sobie sprawę, że odwleka nieuniknione. Musiał tu przyjechać.
Wysiadł z wozu, machnął legitymacją kolejnemu funkcjonariuszowi. Wszedł do środka. Zwłoki leżały na podłodze. Stał nad nimi chwilę, milcząc. Czuł, jak w środku narasta gniew. I lęk.
– Jesteś jednak – usłyszał głos za plecami.
Obrócił się. Mężczyzna po czterdziestce o kwadratowej twarzy i trzydziestokilkuletnia kobieta, krótko ostrzyżona, o sylwetce zapaśniczki. Kryminalni z Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw.
– Wy prowadzicie sprawę?
– Tak, my. Czekamy jeszcze na psa tropiącego i proroka – odpowiedział mężczyzna znany w wydziale i poza nim jako Neon.
– Wiadomo na kogo?
– Na Dibo, z okręgowej.
– Dibo? Co to za jeden? – zdziwił się komisarz.
– Zrzut z apelacyjnej. Porozmawiaj ze swoimi od ekonomicznych, to się dowiesz więcej. Duży i bardzo ograniczony – uzupełniła funkcjonariuszka zwana Hieną.
– Co wiadomo?
– Twarz sam widziałeś, reszta ciała wygląda podobnie. Tłukli jak młotkiem, cięli nożem, wszędzie w domu jest to, co tutaj widzisz, taki bałagan, że technicy nie skończą do wieczora. Wszystko powywracane do góry nogami, ale nie mamy pojęcia, czy coś zginęło. To znaczy wiemy jedno, nie ma telefonu, ale musiał być, bo na podłodze leży ładowarka. Z komputera też pewnie korzystał, skoro jest router, ale też go nie ma. Daliśmy znać żandarmerii, w końcu to wojskowy, choć już w stanie spoczynku.
– Znałeś go?
– Nasze drogi kilka razy się przecięły, masa ludzi w bratnim resorcie zapała teraz żądzą krwi, ale to już wiecie. Wiem, że rodzinę ma poza Warszawą, była żona mieszka chyba w Zielonej Górze. Syn prawdopodobnie za granicą. Ministerstwo pewnie zajmie się pogrzebem, bo to generał. Będziecie potrzebować pomocy od nas?
– Nie wiemy, ale raczej tak.
– Wygląda, jakby to był rabunek…
– Bo wygląda – powiedział Neon. – Ale jest coś, co musisz zobaczyć.
– Tego psa zastrzelono – powiedziała młoda technik kryminalistyki, gdy podeszli do płotu. – Nie ma jeszcze weterynarza, ale chyba są trzy rany wlotowe, w tym jedna w głowie. I łuski. – Pokazała foliowy worek z materiałem dowodowym.
Hermanowicz obejrzał je ostrożnie, nie wyjmując z opakowania. Przeszedł go dreszcz.
– Świadkowie nic nie słyszeli? Może odgłos przypominający stuk, uderzenie?
– Nic nam o tym nie wiadomo, ale jeszcze ich rozpytują.
– Łuski są większe niż zazwyczaj spotykane – zauważyła technik – ale bez oznaczeń. Długość dwadzieścia trzy milimetry, kaliber prawie dwanaście.
– Nabój czterdzieści pięć ACP – uzupełnił Hermanowicz. – Strzelano z broni wytłumionej, pociski z czterdziestki piątki są w zasadzie poddźwiękowe. Dodajcie dużą moc obalającą i mamy idealne narzędzie do uciszania psów wartowniczych. Coś poza zasięgiem gnojków napadających na domy. Świetna robota – powiedział do policjantki – mało kto tak szybko zwróciłby uwagę na psa na miejscu zdarzenia. – Podejrzewał, że z powodu młodego wieku kazano jej zostać na zewnątrz.
– Idziemy na front, prokurator już jest – powiedział Neon. – Zostajesz tutaj?
– Tak – odparł policjant. – Czy ktoś sprawdzał tamto pole? – spytał kobietę, wskazując nieużytek za płotem.
– Tylko chłopaki z prewencji się przeszli, żeby przegonić gapiów. Kilku robiło zdjęcia dla gazet. No i ja szukałam łusek.
– To sprawdzimy – powiedział Hermanowicz, przełażąc przez ogrodzenie.
Działka była porośnięta trawą sięgającą kolan, gdzieniegdzie rosły krzaki i młode drzewa, z pewnością samosiejki. Jakieś sto metrów dalej widać było zabudowania, jeszcze dalej – ścianę lasu. Szli powoli, ale ku zdziwieniu dziewczyny Hermanowicz nie patrzył pod nogi.
– Nie ma sensu – wyjaśnił. – Nie wiemy, które tropy są sprawców, które fotografów czy policjantów. A założę się, że wszyscy noszą podobne buty.
– Po co więc idziemy?
– Żeby poszukać dojścia. Długo jesteś w firmie?
– Trzy lata i dwa miesiące.
– Ja dwadzieścia dwa – odpowiedział. – Jak w ogóle się nazywasz? – postanowił nadrobić ten brak we własnej wiedzy.
– Marta Nawrocka.
– Andrzej Hermanowicz.
Doszli do środka działki. Nadkomisarz zatrzymał się i rozejrzał. Samosiejki zarastały głównie północną stronę pola, jedna rosła tuż przy drodze, która prowadziła w głąb lasu. Dotarli do niej.
– Co o tym sądzisz?
– Przeszli przez to pole, pewnie mieli samochód, zastrzelili psa, wrócili tą samą drogą i odjechali. – Pokazywała ręką.
– W którą stronę?
– Najbliżej do miasta jest przez wieś. Ale to jedna droga, łatwa do zablokowania i wykorzystywana przez policję.
– Słusznie. Ci, którzy to zrobili, wyszli z lasu, pewnie samochód wysadził ich pod osłoną drzew i stamtąd zabrał. Pojechali przez puszczę. Zakładam, że mieli furgonetkę, zapewne starszą niż pięć lat i w ciemnych barwach.
– Jak jacyś komandosi.
– Bo to byli komandosi.
Zignorował jej milczenie i ruszył w stronę krzaków. Teraz szedł powoli i patrzył pod nogi. Ona także, choć nie była pewna, czego należy szukać. Ale szkolenie nauczyło ją zwracać uwagę na drobiazgi. Poza tym faktycznie wyglądał jak weteran: mocno po czterdziestce, krótkie siwiejące włosy, twarz kwadratowa, naznaczona blizną na lewym policzku, dziobata cera.
– Po co tam szliśmy? – zapytała, gdy wracali do zwłok psa. Nad nimi stał wielki osobnik przypominający z oddali zawodnika sumo.
– Chciałem sprawdzić, czy niczego nie zgubili. Przeszli tamtędy, bo krzaki i drzewka dawały im osłonę przez kimś, kto mógł wyglądać przez okna z domu, który mijaliśmy. Cokolwiek by to nie było, byłoby przydatne. Zgubiony magazynek, drobiazg z oporządzenia, może jakiś przedmiot zabrany z domu ofiary. Cokolwiek, bo nie mam innego punktu zaczepienia. Ani motywu, ani tożsamości zabójców.
– Moment. Ten zabity był wojskowym. Mówisz tak, jakby zabili go żołnierze.
Teraz on zamilkł. Spojrzał na nią. Niewysoka, szczupła, jasnorude włosy upięte wysoko, wiek może dwadzieścia pięć lat. Pewnie poszła do policji tuż po maturze, może ciągnie studia zaoczne, może przerwała dzienne. Pokolenie, dla którego wojsko to w najlepszym razie misja w Afganistanie, które już nie hejtowało w sieci, tylko wręcz obnosiło się z szacunkiem dla armii. I to było wszystko, co o tej dziwnej instytucji wiedziało. A generał, którego zwłoki leżały pewnie jeszcze w domu, był bohaterem bez skazy, charyzmatycznym weteranem misji na Wzgórzach Golan, w Bośni, Kosowie, Iraku, Afganistanie, później niepokornym głosem krytyki wobec polityków wszystkich opcji.
– Widzę, że pan z CBŚ się teraz prowadza po polach – odezwał się prokurator, gdy forsowali płot.
– Szukaliśmy śladów. Niestety, niczego nie znaleźliśmy – odparł Hermanowicz.
– Nie wiem, po co się tak szarpać, to znaczy już wiem – zakpił prokurator stojący nad zabitym zwierzęciem. – Wszystko wskazuje, że to był napad bandycki, sprawa dla miejscowej policji i wydziału zabójstw, czynności cebeesiowi zlecać nie będę. Tylko proszę dopilnować uprzątnięcia tego psa – skończył i odtoczył się w kierunku bramy.
– CBŚP? – zapytała.
– Tak. Nie noszę kamizelki z tym skrótem, tylko zawsze z napisem „policja”, żeby nie rzucać się w oczy, no chyba że wszyscy dookoła takie noszą. Ale mniejsza o to. Sama słyszałaś, jak potraktował nas pan prokurator, a dzięki tobie już wiemy bardzo wiele. Neon i Hiena będą o tym pamiętać, ja też. – Wręczył jej wizytówkę. – Pewnie większość roboty i tak zrzucą na komendę powiatową, choć sądzę, że przyślą wsparcie z laboratorium stołecznej. Sprawa jest, jak już widzisz, dużo grubsza, niż się wydaje. Miej oczy i uszy otwarte. Gdyby coś się działo, a uznasz, że ktoś wyżej powinien o tym wiedzieć, daj znać.
– Mam dono…
Nie dał jej dokończyć.
– Nie donosić. Często jest tak, że pewne fakty nie docierają do właściwych osób, przepływ informacji jest powolny. Ty będziesz tu siedzieć jeszcze długo i będziesz miała, chcąc nie chcąc, wiedzę z pierwszej ręki. Tylko o to cię proszę, OK?
Wracając do Warszawy, wyłączył radio. Nie chciał zaśmiecać sobie głowy bzdurami produkowanymi przez dziennikarzy i ich rozmówców. Była wiosna, piękna w tym roku, wreszcie słoneczna po kilku dniach opadów.
Przywołał w myślach siedem złotych pytań. Co się wydarzyło? Zabójstwo. Ze szczególnym okrucieństwem. Kogo? Emerytowanego generała. Gdzie? W jego własnym domu. Kiedy? W nocy z piątku 6 maja na sobotę 7 maja. Czym posłużyli się sprawcy? Bronią palną, tępymi narzędziami. Dlaczego? Nie wiadomo. Kim byli uczestnicy zdarzenia? Pewna była tylko tożsamość ofiary.
Zbigniew Sieradzki. Generał dywizji. Zwiadowca w 11 Dywizji Pancernej, zaczynał służbę jeszcze w PRL i szybko piął się po szczeblach kariery: pluton rozpoznawczy, kompania rozpoznawcza, potem tura na Wzgórzach Golan, w końcu sztab batalionu i batalion rozpoznawczy. Swego czasu był najmłodszym dowódcą batalionu w Wojsku Polskim, łącznie dowodził aż czterema: rozpoznawczym, pancernym, sił SFOR w Bośni – zmechanizowanym delegowanym do sił szybkiego reagowania NATO – wreszcie kolejnym na misji w Kosowie. Stał na czele trzech brygad z rzędu. Najpierw brygady kawalerii pancernej, później brygadowego zgrupowania w Iraku, wreszcie brygady zmechanizowanej, do której trafiły pierwsze Rosomaki, a ukoronowaniem jego kariery okazało się objęcie stanowiska dowódcy 11 Dywizji Kawalerii Pancernej, z okresem dowodzenia kontyngentem w Afganistanie włącznie. To nie było normalne w wojsku, traktowano go jak straż pożarną, rzucaną tam, gdzie należało zrobić porządek albo zadanie do wykonania było szczególnie trudne. To miało swoją cenę, uważano, że nie nadaje się do dowodzenia na wyższych stanowiskach ani do roli urzędnika w mundurze w centralnych instytucjach MON. Gdy nie został dowódcą Wojsk Lądowych, odczuł to jako zniewagę i dał wyraz swoim odczuciom w kontrowersyjnym wywiadzie, i to udzielonym gazecie niechętnej ówczesnemu konserwatywno-prawicowemu rządowi.
Skończyło się to dymisją, ale też pozwoliło mu zyskać rozgłos poza wojskiem. Stał się regularnym komentatorem spraw wojskowych, a na co dzień doradcą i faktycznie lobbystą pracującym dla koncernów zbrojeniowych. Mimo kilku propozycji nie podjął kariery politycznej, choć jedna z partii proponowała mu nawet start w wyborach prezydenckich. Było też jasne, że jako lobbysta wyszedł poza krąg znajomych z wojska i miał dobre kontakty z niektórymi politykami z lewicy i prawicy, tymi, na których działał powab rasowego frontowego żołnierza.
W co się zaplątałeś, generale? Poszło o pieniądze czy politykę?
Olśniło go. Źle odpowiedział na czwarte pytanie. Za tydzień są wybory parlamentarne. Według wszystkich sondaży rządząca koalicja nie miała szans na utrzymanie władzy. I tak ich powtórne zwycięstwo było ewenementem w historii politycznej III RP. Osłabiony ostatnimi aferami, prowadzący nijaką politykę Kongres Demokratyczny nie podniósł się po ciosie, jakim były przegrane wybory prezydenckie. Stronnictwo Ludowe było tylko dodatkiem z zabetonowanym elektoratem. A Prawica Polska szła do przodu, lider obiecywał nie tylko zwycięstwo, ale też bezwzględną większość, i to większość konstytucyjną. Tylko że co miał z tym wspólnego generał, który w politykę nie mieszał się otwarcie poza jednym wywiadem dawno temu?
Musiał wystąpić przed kamerami. Nie lubił tego, ale taka była cena zajmowanego stanowiska. Nie brylował w mediach jak jego poprzednik, jednak sprawa była zbyt poważna, by wykręcać się obowiązkami i odsyłać dziennikarzy do rzecznika prasowego Kancelarii Prezydenta. Oświadczenie było krótkie, na pytania dziennikarzy nie odpowiadał.
Dziś dotarła do nas tragiczna wiadomość o okrutnej śmierci zasłużonego dla Polski żołnierza. Wszyscy w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, a także w Kancelarii Prezydenta łączymy się w bólu z jego rodziną i przyjaciółmi. Mamy nadzieję, że już wkrótce policja i prokuratura doprowadzą do postawienia przed sądem sprawców tej ohydnej i bezsensownej zbrodni, zbrodni wymierzonej nie tylko w życie generała Sieradzkiego, ale i w całe Wojsko Polskie, którego był symbolem, choć nie nosił już munduru.
Krótko, emocjonalnie, ogólnie. Wystarczy. Nie lubił go za życia i nie widział powodu, by go lubić po śmierci. Nie czuł sympatii do zawodowych wojskowych, a zwłaszcza tych, którzy poszli do wojska za komuny, gdy on siedział w więzieniach. A Sieradzki poszedł do wojska w 1982 roku. Oportunista. Lubił to wytykać i uważał, że jako działacz opozycji od 1979 roku ma do tego moralne prawo. Pamiętał swoje myśli i marzenia. Ówcześnie Janusz Zagrodzki był przekonany, że ustrój nie zmieni się przed 2010 rokiem. Kiedyś nawet zakładali się, ile wytrzyma. Najwięksi pesymiści mówili, że nie dożyją jego upadku.
A teraz zasiadał w fotelu szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego. To nie oznaczało wielkiej formalnej władzy, ale dawało dostęp do informacji, co z kolei przekładało się na faktyczną władzę. Mógł, działając w imieniu prezydenta, zażądać od każdej służby i każdej instytucji dowolnej informacji, jeśli tylko można to było uzasadnić bezpieczeństwem i obronnością państwa. Dzięki temu, siedząc już w zaciszu gabinetu ze szklanką Johnnie Walker Blue Label – zawsze musiał łyknąć trochę po wystąpieniach publicznych – mógł dokładnie przejrzeć jeszcze raz dossier generała. Jeszcze raz, bo pierwszą rzeczą, jaką zrobił, zostając szefem Biura, było przejrzenie teczek. Generałowie, szefowie służb, lobbyści, dziennikarze, parlamentarzyści. Wszystkie osoby, które uznał za ważne w nadchodzących miesiącach. Czas realizacji Planu.
Przeglądając teczki, nabrał jeszcze większej niechęci do tego generała i jego kolegów. Nie z powodu ich służby w Polsce Ludowej, ale działań po odejściu z wojska. Dokumenty były liczne i szczegółowe, zwłaszcza te zgromadzone przez kontrwywiad wojskowy i CBA, trochę dołożyła też skarbówka. Generał lobbował za niemiecką ofertą na przezbrojenie brygad pancernych w nowe wozy bojowe. Aktywnie udzielał się w sprawach przetargu na nowe śmigłowce szturmowe. Wspierał francusko-niemieckie konsorcjum oferujące rakiety przeciwlotnicze. Amerykańska konkurencja była na tyle zirytowana jego działaniami, że kilka razy przesyłali doniesienia do prokuratury, ale zawsze udawało mu się wyślizgnąć. Widać nie lubił Amerykanów, Zagrodzkiego to nie dziwiło. Pewnie plakaty z Reaganem i propaganda z „Żołnierza Wolności” trwale go ukierunkowały. A potem… no cóż, „wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”. To tłumaczyło wszystko, a zwłaszcza oportunizm. To lobbing Sieradzkiego przyczynił się do zawarcia dwóch kontraktów z europejskimi koncernami, zaraz po zmianie na urzędzie prezydenta w 2010. Padały oskarżenia o korupcję, ale nie postawiono zarzutów. Typowe dla rządów kadecji, pomyślał. Choć jako zawodowy polityk nie mógł im odmówić talentu.
Kadecja wygrała przedterminowe wybory parlamentarne osiem lat temu, dwa lata później prezydenckie, a w 2012 roku utrzymali w swoich rękach większość parlamentarną, jako pierwsza partia w historii III Rzeczypospolitej. To ich rozleniwiło, stali się gnuśni, nie dostrzegli, że na prawicy wycięto przegranych, że pojawili się nowi gracze z nowymi pomysłami na robienie polityki. Że oderwani od rzeczywistości wizjonerzy, nawet zasłużeni, byli stopniowo odsyłani na emeryturę
Ideologia została, ale opakowana w nowy aksamitny papier. A tuż przed obecnymi wyborami zadano rządzącemu układowi cios taśmami.
Niejaki Weiner, właściciel dwóch ekskluzywnych restauracji w Warszawie i hotelu nad Zalewem Zegrzyńskim, przez około osiemnaście miesięcy nagrywał rozmowy swoich gości za pomocą dyktafonów oraz kamer podłożonych w salonikach dla VIP-ów lub pokojach hotelowych. W procederze brało udział kilkoro zaufanych pracowników. Prawdopodobnie zaczął to robić, licząc na uzyskanie pieniędzy z szantażu albo wymuszenie korzystnych dla siebie decyzji administracji, gdyż w innych branżach, w tym samochodowej i paliwowej, poniósł kilka dotkliwych porażek. Wiedziano także, że do dziennikarzy trafiły cztery nagrania, spośród których każde spowodowało dymisję kogoś ważnego, w tym ministra spraw wewnętrznych.
W tym miejscu Zagrodzki mógł pozwolić sobie na uśmiech. To jego ludzie przekazali mediom te nagrania. W swoim sejfie na zaszyfrowanym dysku miał ich łącznie piętnaście. Politycznych bomb było wśród nich trzy, ale te akurat mogły tykać jeszcze przez jakiś czas. Pięć rozmów miało charakter typowo biznesowy i trudno było wyrokować, czy do czegoś się przydadzą partii, skoro nie brał w nich udziału żaden czynny polityk. Pozostałe trzy pliki wyglądały jak próbka handlowa. Jeden zawierał nagranie mocno alkoholowej kolacji z udziałem urzędników MSZ opijających awans kolegi. Nic zdrożnego, poza mało dyplomatycznym językiem i komentarzami na temat wyższych urzędników resortu. Drugi był zapisem schadzki znanego i żonatego dziennikarza z koleżanką z innej redakcji. Dobre dla brukowców, zwłaszcza że był to materiał wideo. Trzeci dotyczył spotkania trzech młodych posłów prawicy, w tym rzecznika prasowego klubu poprzedniej kadencji. W rozmowie dzielili już skórę na nieupolowanym niedźwiedziu, obszernie dyskutując o posadach, jakie zajmą po zwycięstwie. I o tym, że dni obecnego przywódcy partii są policzone, choćby z powodu zaawansowanego wieku. To mogłoby być poważnym problemem podczas kampanii i wielokrotnie w ścisłym gronie kierownictwa zastanawiano się, czy przekazanie tej taśmy partii, a nie mediom, nie było dowodem czyjeś dobrej woli. Weinera nie dało się już o to spytać. Niedawno został znaleziony w pobliżu swojego ośrodka z kulą w głowie. Innych nagrań nie odnaleziono, mimo że zeznania pracowników mówiły wyraźnie, iż powstały. Specjaliści z ABW i policji spędzili cały tydzień w domu i firmach Weinera, przeszukania miały miejsce u jego najbliższych krewnych i znajomych, sprawdzono miejsca, które regularnie odwiedzał, i nic. Wprawdzie prowadził bardzo aktywny tryb życia, wielokrotnie bywał za granicą i mógł je gdzieś ukryć, ale to także wykluczono. Analiza kontaktów sugerowała, że najbardziej zaufane osoby mieszkały w Polsce, a biznesmen nie korzystał ze skrytek w obcych bankach, miał tam jedynie konta. Mógł je wywieźć ktoś inny, mogły zostać ukryte w miejscu znanym tylko Weinerowi, który zabrał sekret do grobu, wreszcie mógł komuś przekazać – sprzedać lub oddać pod przymusem – całość swojego archiwum. I ten scenariusz napawał przerażeniem wielu.
Zagrodzki znów nalał sobie whisky i wzniósł milczący toast w kierunku szafy. Utworzenie małej grupki lojalnych wobec partii byłych funkcjonariuszy służb, zwanej grupą hakową, było jego pomysłem. Pozyskali różne informacje, ale w porównaniu z taśmami to były drobiazgi. Służby nie wiedziały, jak nagrania trafiły do dziennikarzy. Bardzo chciały się dowiedzieć, ale tu znów uaktywniła się grupa hakowa. Jeden przeciek ze służb dotyczący inwigilacji dziennikarzy, poparty stosownym dokumentem, wystarczył. Rzecz jasna funkcjonariusz, który przekazał informacje, liczył na protekcję i awans po wyborach. To było oczywiste, już zaplanowano dla niego posadę szefa delegatury ABW, w Szczecinie na wszelki wypadek.
Nagrania przekazał ktoś podpisujący się jako Golicyn. Najpierw przesłał zapytanie mailem, wyraźnie dobrze wiedząc, do kogo pisać. W wiadomości był też link pozwalający na ściągnięcie zabezpieczonego hasłem pliku z trzema nagraniami. Kolejne dostali podobną drogą, w zamian za przelew w bitcoinach – pięć, czyli w przeliczeniu jakieś dziesięć tysięcy złotych za każde nagranie. Drogo, ale się opłaciło, zwłaszcza że ku ich zaskoczeniu informator ugiął się pod presją. Zasugerowano mu, że jeśli nie chce mieć na karku służb, powinien współpracować. Za dodatkową opłatą przekazał jednak dowód na istnienie innych nagrań, możliwy do weryfikacji wykaz – kto z kim i kiedy się spotykał. Oraz akta Weinera, tajnego współpracownika kontrwywiadu wojskowego przed i po 1990. Potem Golicyn zamilkł.
Śmigłowiec wykonał gwałtowny zwrot w stronę zabudowań. Wioska wyglądała na pogrążoną we śnie. Szybkie przyziemienie, tuż przy murze okalającym zabudowania. Jedenastu komandosów opuściło pokład, tak jak dziesiątki razy wcześniej. Zwiększenie mocy. Odejście.
Nagły huk. Krzyk bocznego strzelca. Lampki alarmowe świecące się jak w Boże Narodzenie. Serie strzałów. Urywane krzyki z komunikatorów. Krótkie serie ciężkiego kaemu spomiędzy skał. Pociski z erpegów przecinające powietrze.
Przyziemienie, a raczej kontrolowana kraksa. Strzał. Pajęczyna na szybie kabiny. Sylwetki ludzi dookoła. Paraliżujący strach. Milczący dowódca. Czerwień na twarzy. Wyrwać się, byle szybciej. Pasy, drzwi, giwera. Nie ma giwery. Nie ma pistoletu. Gdzieś leżą, może z tyłu kabiny. Ucieczka. Ręce. Brodate twarze. Krzyk. Zerwany z głowy hełm. Ból.
Szturmowe Mi-24 i A-10 lecące z odsieczą. Błysk ognia z wyrzutni gdzieś za nimi. Pewnie tak to wyglądało w 1986. Płomienie. Krzyk. Jej krzyk, który słyszała pomimo knebla. BRRRRTTTT! Odgłos działka A-10 rozbrzmiewający gdzieś nad głową, huk odrzutowych silników. Krzyki.
Koniec snu był zawsze taki sam. Krzyk, już nie wyśniony, a ten, który odbijał się od ścian mieszkania. Pot. To, co działo się tuż przed wybudzeniem, zmieniało się. Czasem Stinger strącał Hinda, czasem szturmowiec w ogóle się nie pojawiał. Czasami tylko krążył, podczas gdy talibowie byli coraz bliżej. Dziś sen był lepszy. Zbudziła się przed finałem. Najczęściej budziła się w trakcie, a czasem po. Niemal czuła ich oślizgłe, spocone ciała, miała wtedy wrażenie, że nie są to ludzie, tylko jakaś dziwna odmiana zwierząt, coś jak zmutowana przywra z Archiwum X.
Agata Adamczewska zsunęła się z materaca. Zegar wskazywał kwadrans po drugiej. Wynajmowane mieszkanie było małe – jeden skromnie umeblowany pokój o nijakich ścianach, z materacem i półką na książki, szafą i dla odmiany kompletnie urządzoną kuchnią. Wystarczyło, męża ani dzieci w planach nie było. Podniosła się i poczłapała do kuchni. Setka czystej pomagała wziąć się w garść.
Próbowała brać proszki nasenne. Bez efektu. Sny wracały wtedy jeszcze mocniejsze, jeszcze straszniejsze. Powinna pójść do lekarza, w końcu inni zgłaszali się do Kliniki Stresu Bojowego, niektórym udawało się wydźwignąć. Inni bali się poprosić o pomoc, wegetowali gdzieś, liżąc skrycie rany, czasem zrzucali mundur, a czasem rzucali się pod pociąg. Oni – przegrywający. No właśnie. ONI. Załogi śmigłowców uchodziły za lepszy gatunek, nie patrolowali dróg pełnych ajdików, nie wchodzili do wiosek, nie widzieli z bliska tego wszystkiego. Chyba że spadli z nieba. Ale liczyło się jeszcze coś. To byli mężczyźni. I tak lata zajęło niektórym wyzbycie się lęku przed przyznaniem się do tego, że mają problem, że nikt nie pozbędzie się ich z wojska jak wybrakowanego sprzętu. Wojsko też potrzebowało lat, żeby dojrzeć do takiego traktowania żołnierzy. Żadna ze znanych jej kobiet nie przyznałaby się do podobnych problemów.
Reakcje otoczenia były łatwe do przewidzenia. Sama przez to przeszła, jeszcze przed wyjazdem. Kłopoty podczas lądowania na platformie wiertniczej? Wiadomo, baba. Nieudane poszukiwanie okrętu podwodnego? Baba na pokładzie przynosi pecha. Operator z Formozy złamał nogę przy desantowaniu? Nie, wszystko było w porządku, to babsko pewnie źle trzymało maszynę w zawisie.
– Życie jest pojebane – powiedziała sama do siebie, nalewając znów wódki do kieliszka.
Obrywała z kilku stron. Od facetów w robocie, bo pchała się do ich królestwa, i to w lepszym stylu niż niejeden z nich. Przeniesiono ją na śmigłowce transportowe, bo ośmieliła się uzyskać trzecią, a później drugą klasę pilota przed niektórymi kolegami. Oczywiście, nikt tego otwarcie nie powiedział – po prostu użyto magicznej formułki „z uwagi na potrzeby Sił Zbrojnych”. Wykorzystała szansę i uciekła na wojnę.
Wiedziała, że tu nie chodzi tylko o płeć. W końcu wojsko to nie sami seksiści. Ale przełożeni w Darłowie, mimo że miała dobre wyniki, w końcu nie mogli wytrzymać narzekań tych, którzy latali mniej, gorzej, a tłumaczyli to tym, że na nią jako córkę generała patrzy się inaczej. Żony kolegów i przełożonych – zwłaszcza instruktorów – też potrafiły dać się we znaki, oczywiście nie twarzą w twarz, tylko plotkując. Pewnie odetchnęły z ulgą, gdy wspomnienia wróciły do niej podczas jednego z nocnych lotów i właściwie wykluczyły ją z gry. To zdarzenie zostało wyjaśnione, ale i tak najważniejsze, co usłyszeli inni, brzmiało: „Córka generała o mało co się nie rozbiła wraz z drugim śmigłowcem”. Musiała się też poddać badaniom. Tym razem wyrok komisji lekarskiej był niekorzystny. Nie mogła dłużej latać.
Nie mieli jej już nic do zaproponowania. Trafiła na wolny etat naziemny, ale dano jej do zrozumienia, że to tylko przechowalnia do momentu, gdy na jej miejsce znajdą kogoś innego.
Poza służbą nie było lepiej. Przy swojej smukłej sylwetce i długich kasztanowych włosach nie kojarzyła się nikomu z wojskiem, więc zdarzali się – zaskakująco często – osobnicy próbujący podrywu na żołnierza, strażaka czy nawet pilota. Potem następowała faza niedowierzania, ewentualnie kpin, wreszcie żałosnej ucieczki, czasem dosłownie.
Najważniejszym mężczyzną w jej życiu pozostawał ojciec. Na dobre i złe. Matka zmarła dawno temu, starsze siostry miały swoje rodziny i swoje życie. Daleko od wojska i polityki. Została ona, i to jej pierwszej ojciec wyjawił swoje plany. Robił tak zresztą od kilku lat. Pierwszy raz, gdy była jeszcze w Dęblinie. Wtedy, w ciągu jednej, trwającej trzy kwadranse rozmowy, w gabinecie komendanta dowiedziała się o swoim ojcu więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Z każdą taką późniejszą rozmową odkrywała nowe rzeczy. A on o niej nie. A przynajmniej taką miała nadzieję.
Zapaliła papierosa. Wyjrzała przez okno na pogrążony we śnie Ursynów. Około piątej powinno wstać słońce. W garażu czekał motocykl, czarne bmw 1200RT. O trzeciej zeszła na dół. Wyjechała na pustą ulicę. To była jedna z rzeczy wciąż dających jej satysfakcję. Jazda przed siebie. Bez celu. Byle by powrócić, zanim miasto obudzi się na dobre. Zdarzało się jej jechać daleko. Kraków. Poznań. Gdańsk. Tam i z powrotem. Tylko ona i droga.
Hermanowicz miał rację. Ciemnozielony volkswagen T4 o trzeciej nad ranem wyłonił się z Puszczy Kampinoskiej, dotarł do drogi krajowej numer siedem i kierował się na Modlin. Dwaj mężczyźni i kobieta w przedziale ładunkowym przebrali się podczas jazdy w nowe, czyste i cywilne ubrania, nie krępując się wzajemnie swoją obecnością. Trudno o pruderię, gdy ściąga się z siebie zakrwawione stroje. Zapakowali je do worków, podobnie jak broń i sprzęt.
O czwartej dwadzieścia trzy na dworcu kolejowym w Modlinie zmienili środek transportu na pociąg do Warszawy. Młodszy mężczyzna wysiadł w Legionowie, kobieta na Wschodnim, najstarszy spośród nich dotarł do ostatniej stacji, którą była Warszawa Zachodnia. Punktualnie o piątej trzydzieści pięć wsiadł w TLK do Gdyni. Miał szczęście, przedział w pierwszej klasie był pusty. Włączył laptopa, specjalnie przygotowanego do tego zadania, i cierpliwie sprawdzał kolejne nośniki danych, wykorzystując odpowiedni program. Musiał tylko go uruchomić, wszystko było już ustawione, i czekać na wyniki. Skończył przed Tczewem, tam przesiadł się na pociąg SKM, aby móc wykryć ogon, jeśli go miał. Wysiadł w Sopocie.
Na szczęście hotel był blisko stacji.
– Nic nie powiedział, majorze – oznajmił, gdy drzwi za nim się zamknęły. – I na tym, co wzięliśmy, nie ma nagrań.
– Mariusz, na pewno? – Major Pławecki wskazał przybyszowi krzesło. – Musimy coś mieć.
– Sprawdzałem tym programem, co mi dałeś. Nic. Filmy, muzyka, ale nagrań nie ma. Tu jest wszystko. – Przekazał rozmówcy worek. – Twardy był, wyzywał nas od gnojów. Chyba padł na pikawę.
– Znasz wiadomości? Słuchałeś radia? – Major skinął głową w kierunku starego telewizora. – Siedzę tu od wczoraj. Od dziewiątej telewizja napierdala. Tylko Sieradzki i Sieradzki. Mocno go potraktowaliście?
– No mocno, jak kazałeś. Żeby wyglądało na bandytów.
– Przegięliście, kurwa!
– Był rozkaz, to wykonałem. – Zerwał się na nogi.
Major uspokoił go gestem. W końcu ten łysy szczupły mężczyzna przez całe swoje dorosłe życie wykonywał rozkazy. Teraz należało mu wydać kolejny.
– Mariusz, wszystko OK, ale zaczyna się robić gorąco. Musimy przejść na plan Bravo szybciej, niż sądziliśmy. Ilu masz ostatecznie ludzi?
– Dziesięć plutonów. Awangardowy już działa, cztery plutony dywersyjne prawie gotowe, dwa ciężkie do uruchomienia w drugim rzucie. Zgodnie z planem możemy też mobilizować trzy kolejne, ale ilu ludzi uda się wciągnąć, ciężko powiedzieć. Do tego czternaście osób w sieci zabezpieczenia.
– OK. Znasz zasady. Kończymy kontakty osobiste, zmieniasz adres. Cały pierwszy i drugi rzut ma być w gotowości do szybkiego użycia. Uruchom sieć łączności. Pamiętaj, idą wybory. Wiele będzie zależało od ich wyniku. Jak stoicie z kasą?
– Na razie nie ma problemów, a jakby co, to plany są przygotowane. Martwi mnie to, że mamy za mało broni. Trochę Tantali, parę Beryli, jakieś inne żelastwo. Tylko dwie pekaśki i trzy RPKS-y. Mogę uzbroić plutony dywersyjne, ale nie wszystkie w pełni w broń długą, mam też broń dla ciężkich plutonów, ale rezerwy są prawie bezbronne. Nie ma szans na więcej?
– Na razie nie. Przecież nie możemy jej pobrać z magazynów, przynajmniej na razie. Idź już, im szybciej opuścisz Pomorze, tym lepiej. Jeszcze jedna rzecz. Wykorzystaj najbardziej zaufane osoby z rezerw jako pomocniczą sieć zabezpieczenia. Może się przydać. Ale mam dla ciebie mały prezent. – Podał mu przedmiot owinięty reklamówką, o kształcie przypominającym pistolet.
Chorąży rozpakował pakunek.
Rzadki w Europie, mały i łatwy do ukrycia SIG 239 z dokręcanym tłumikiem dźwięku.
Broń, pomyślał major, gdy został sam. Chyba za ostro go potraktował. Chorąży Śliwiński, fascynat strzelania. Cieszący się karabinami jak dziecko zabawkami. Podczas planowania operacji zajmował się głównie ustaleniem, kto będzie miał jaki karabin i pistolet i ile będzie karabinów snajperskich i granatników. Fakt, biegłości w strzelaniu nie można mu było odmówić. Wykonał zadanie, a że wynik operacji był taki, a nie inny, to już nie było jego winą.
Jechała drogą S8 ponad sto sześćdziesiąt na godzinę. Śpieszyła się. Ostatnie dni kampanii. Wiece. Spotkania z wyborcami. Wywiady. Narady. Szaleństwo. Cztery dni w Warszawie, teraz powrót do Wrocławia. Takie zalecenie. Posłowie mają ten czas spędzić w swoich okręgach i bratać się z ludem.
Ryzykowała. Nie chodziło o sam styl jazdy, jeździła tak od osiemnastego roku życia. Wizerunkowi partii zaszkodziłby fakt, że Katarzyna Ignatowicz, formalnie wciąż jeszcze posłanka Kongresu Demokratycznego, ale teraz już kandydująca z listy liberałów, zasiadająca w komisji do spraw służb specjalnych oraz w komisji obrony narodowej, rozbija się z nadmierną prędkością czarnym bmw M5. Jak dotąd udało jej się uniknąć uwagi tabloidów, ale w czasie wyborów mogło się zdarzyć wszystko. A szybka, ryzykowna jazda ją odprężała. Pozwalała zebrać myśli. Zwłaszcza w takie dni.
Sondaże były niepomyślne, dotychczasowa opozycja szła na większość absolutną. I jeszcze ten prezydent. Wodzuś. Nie tak jak kiedyś, marionetka i długopis. Barwicki wyrastał na lidera prawicy.
Spodziewana wygrana prawicy zakłócała jej plan. Dwie kadencje w sejmie. Aktywność merytoryczna na niszowych polach. I w komisji do spraw służb, i w komisji obrony. Potem krok wyżej. Fotel wiceministra. Potem ministerstwo. A dalej… dlaczego nie? Sky is the limit, mogła zawalczyć o prezydenturę za dziesięć lat. Miała wszystko. Wykształcenie. Kompetencje. Zaplecze polityczne. Nie brakowało jej też urody, co wykorzystywała w razie potrzeby. Jej konkurenci zdążyli już się przekonać, że ta niewysoka brunetka w okularach nie zadowala się rolą dekoracji na konferencjach prasowych i że w polityce jej ulubionym narzędziem jest szpikulec do lodu. Nie dosłownie, ale uderzała boleśnie, precyzyjnie i głęboko. Czy to w komisji sejmowej, czy w debacie telewizyjnej, czy w gremiach partyjnych. Przekonywali się zawsze za późno.
Bez żalu opuściła więc partię, która szła na dno, powoli nabierając wody – na tyle powoli, że wielu liczyło, iż da się ją jeszcze wypompować. Swoje ambicje mogła realizować w nowym, świeżym ugrupowaniu, zwłaszcza jeśli wejdzie ono do koalicji rządowej jako języczek u wagi. Po to zresztą powstało.
Ale te taśmy. Nie potrzebowała biegłych, by wiedzieć, dla kogo pracował ten, kto rozpowszechnił nagrania. Świadomość, że bywała w tych lokalach, w tym hotelu, jak wielu posłów, oznaczała tylko jedno. Stała pod ścianą. Na razie nic nie wyszło, a to oznaczało, że wyjdzie. Pozostawało tylko bić się do końca, ba, nawet iść naprzód. Niech wiedzą, że się nie boi. Był tylko jeden problem. Politycznie jej pozycja wydawała się mocna, ale tylko w partii. Nie miała amunicji, aby zajść wyżej, czegoś, na czym mogłaby wypłynąć, zwłaszcza jeśli ma pomóc w zawarciu koalicji rządzącej. Poza jednym tropem. Jednym nazwiskiem i jednym zdaniem. Na szczęście powinna zdążyć sprawdzić je na Dolnym Śląsku.
Jeśli się nie zabije podczas jazdy.
Była siódma trzydzieści, gdy dzwonek telefonu wyrwał nadkomisarza Hermanowicza ze snu. Odebrał wciąż półprzytomny.
– Kapitan Hermanowicz? – Głos człowieka po drugiej stronie linii i sposób, w jaki go tytułował, orzeźwił policjanta mocniej niż zastrzyk kofeiny.
– Tak jest, panie generale – odpowiedział.
– Prowadzi pan sprawę generała Sieradzkiego?
– I tak, i nie, panie generale. Formalnie to zwykłe zabójstwo, sprawę przejęła stołeczna policja. Ale trzymam rękę na pulsie. Na pewno będę starał się ustalić, skąd sprawcy mieli broń, której użyli, bo od tego jestem.
– Dobrze. Wie pan, sprawa jest dla nas bardzo bolesna, dotarło do nas wiele szczegółów. Nie można zarzynać generała Wojska Polskiego, zwłaszcza z naszej dywizji, jak świni w rzeźni. Rozumie pan, co mam na myśli? Potrzebuje pan naszej pomocy?
– Oczywiście, panie generale, rozumiem. W tej chwili wiele śladów i dowodów poddawanych jest badaniom, musimy uzbroić się w cierpliwość. Nawet brygada Leopardów nie przyśpieszy badań DNA. Ale jeśli będę jej potrzebował, odezwę się.
– Rozumiem, proszę nas informować. – Rozmówca zakończył połączenie.
Nadkomisarz poszedł do łazienki. Odkręcił wodę, chlusnął sobie w twarz. Kapitan. Dawno tak nikt się do niego się zwracał.
Dzwoniącym był generał broni Skorupski, ostatni dowódca Wojsk Lądowych przed kontrowersyjną reformą systemu dowodzenia. I oczywiście pancerniak, który prawie całą swoją karierę spędził w linii. Z perspektywy zielonych garnizonów, jak Żagań czy Międzyrzecz, wszystko musiało być proste. Podnieśli rękę na jednego z naszych, to uderzymy na odlew. W zielonym garnizonie można było sobie pozwolić na wiele, w końcu kto ośmieliłby się postawić dowódcy dywizji czy brygady będącej źródłem utrzymania całej okolicy? Żeby to było takie proste w Warszawie…
Z drugiej strony, co warte jest wojsko, które nic nie robi, gdy zabija się mu generałów?
Strzelnica znajdowała się w głębi lasu. Właściwie był to cały kompleks obiektów w pozostałościach niemieckiej fabryki benzyny syntetycznej z czasów wojny. Kilka różnej długości osi do ćwiczeń z bronią palną, obiekty do gry w paintball i airsoft. Można było też ustawić w nich tarcze do strzelań z broni palnej, ale to zawierała oferta tylko dla specjalnych gości.
Jak ci, którzy właśnie przebywali na obiekcie. Siedemnastu ludzi w wieku od dwudziestu do trzydziestu czterech lat. Piętnastu mężczyzn, dwie kobiety. Dobrze uzbrojeni, jak na cywilów. Instruktor szkolił już różne grupy, ale tylko ta używała broni maszynowej, i to kilku rodzajów. Przywieźli ze sobą polski karabin maszynowy UKM-2000 na zachodnią amunicję oraz mniejsze i starsze radzieckie erkaemy RPD i RPKS-74. Poza bronią wsparcia mieli polskie Kałasznikowy kalibru 7,62, choć niektórzy używali Beryli, a inni broni zachodniej, w tym karabinków dla strzelców wyborowych, z długimi lufami i celownikami optycznymi. Mieli też strzelby i klasyczny myśliwski sztucer. Jednolitość panowała za to w zakresie broni krótkiej – wszyscy używali Glocków.
Ćwiczyli jeden zestaw umiejętności. Walkę w budynkach. Wyłamywanie drzwi, wybijanie okien, nawet wysadzanie. Szturmowanie klatek schodowych, pokojów, natarcie w korytarzach. Praca w dwójce, trójce, czwórce, siódemce. Zatrzymywanie samochodów. Walka wręcz.
Obsługi broni maszynowej strzelały z okien i dachów, podobnie snajperzy, ćwicząc osłonę szturmujących lub obronę budynku. Amunicji nie brakowało. Część miała za sobą służbę wojskową, inni podstawowe umiejętności nabyli gdzieś indziej, więc szkolenie szło sprawnie.
Instruktor nie zadawał zbędnych pytań. Brał duże pieniądze także za dyskrecję. Nie obchodziło go nic poza wysokością przelewów. Nie był chciwy. Uważał się za osobę, której wiedza i umiejętności zawsze będą w cenie. Wyselekcjonował odpowiednie osoby z przedstawionej mu puli poprzez długie marsze i bytowania w terenie. Potem stopniowo wprowadzał ich w taktykę walki w budynkach i terenach zurbanizowanych. Wskazał osoby o predyspozycjach do poszczególnych ról w plutonie szturmowym.
Byli gotowi. ■
Porucznik Adamczewska zjawiła się w siedzibie CBŚP na Puławskiej punktualnie o dziewiątej w poniedziałek. Zaprowadzono ją do gabinetu inspektora Malickiego, naczelnika Wydziału do zwalczania Aktów Terroru. Ten wezwał do siebie Hermanowicza.
– Państwo się poznacie. Nadkomisarz Andrzej Hermanowicz, porucznik Agata Adamczewska. – Nonszalancko przesunął palcem w powietrzu. – Teraz razem siedzicie w sprawie generała. – Podał Hermanowiczowi dwa dokumenty, gdy ten, nie pytając o pozwolenie, rozsiadł się na krześle.
Pierwszy dokument dotyczył powołania grupy zadaniowej, co było częste w takich przypadkach. Dziewięć osób, głównie z Komendy Stołecznej. Nietypowe było to, że w skład grupy wchodziły osoby spoza policji. Major Kobrzycki z ABW i porucznik Adamczewska z SKW.
– Masz papier na chodzenie przy sprawie generała – powiedział naczelnik. – I tak będziesz przy niej grzebał, więc jesteś oficjalnie włączony. Jak widzisz, kierownikiem jest Górecki z pałacu Mostowskich. Tylko miej na względzie jedno. Za pół roku chcę mieć emeryturę, a nie zarzuty. Ty nie masz żony ani dzieci, a ja zaraz drugi raz zostanę dziadkiem. Rozumiemy się? Teraz druga rzecz. Pani porucznik jest przydzielona do sprawy z powodów oczywistych. Zamordowany miał sporo powiązań w wojsku, w firmach zbrojeniowych, diabli wiedzą, co przy okazji sprawy wyjdzie. Przyniosła kwit z dokładnym wyszczególnieniem, w czym rzecz.
Policjant przesunął wzrokiem po dokumencie.
– Bzdury – rzucił krótko w stronę kobiety. – Kto to wymyślił? Ktoś, kto nie ma pojęcia o rynku zbrojeniowym. Widzi tylko jedno słowo: „Niemcy”. Ta teza nie trzyma się po prostu kupy, a tutaj sugeruje się, że był niemieckim agentem. I francuskim przy okazji. Bez dowodów, nawet podejrzeń. I jeszcze wyciągacie to wtedy, gdy sam nie może się bronić. Jak żył, to nikt nie miał jaj, żeby mu się postawić. A teraz… – Wstał i opuścił gabinet przełożonego.
Kobieta stanęła przed biurkiem Hermanowicza chwilę później.
– Starożytność się skończyła, chyba nie zabija się już posłańców – powiedziała, opierając się na blacie zarzuconym papierami i teczkami. Biurko zachybotało się.
– Jest pani kimś więcej niż posłańcem, jeśli włączono panią do grupy.
– To jakie jest pana zdanie w tej sprawie?
– Takie, jakie wynika z dowodów.
– Wiec dowody są takie, że już nieraz miał kłopoty, także ze służbami.
– Którym nie raz i nie dwa wytknął, że nie mają pojęcia o swojej robocie. I boję się, że miał sporo racji.
– Możemy się przerzucać argumentami albo zrobić coś sensownego. – Usiadła. – Mam coś jeszcze. – Wyciągnęła z torby kilkanaście spiętych kartek.
– Co to jest?
– Coś, co miało się zdarzyć w ciągu tygodnia. Gdyby nie jego śmierć.
Policjant zaczął czytać. Papiery były analizą dotyczącą zagrożeń korupcyjnych przy trzech dużych przetargach na uzbrojenie i trzech mniejszych, ale ważnych dla wojska postępowaniach. Zauważył, że dokument pochodzi nie z SKW, ale z CBA, i że osoba, która go przygotowała, nie zawsze dobrze orientuje się w zawiłościach terminologii wojskowej, ale analiza faktów była precyzyjna. I do czegoś innego niż język nie dało się przyczepić. Ocena była jednoznaczna – jeśli ten sam gracz zapewni sobie zwycięstwo w sześciu przetargach, będzie trzymał wojsko i kraj za gardło.
– Jaki to ma związek ze sprawą generała?
– Taki, że planowano wezwać go na przesłuchanie, oficjalnie, do CBA. Jest w tej sprawie notatka służbowa. – Wręczyła mu kolejny dokument. Jedną kartkę.
Osobowe Źródło Informacji ps. GREK informuje, że w kręgu osób związanych z gen. dyw. w st. spocz. SIERADZKIM krążą opinie, jakoby porozumienie dotyczące przetargów zawarte rzekomo przez firmy amerykańskie wymagało niezwłocznej reakcji. Sądzi się, że SIERADZKI z uwagi na swoją łatwość w nawiązywaniu kontaktów z mediami może być osobą właściwą do otwartej medialnej akcji w tym zakresie. Informację przekazano do III Zarządu Departamentu Operacyjnego CBA w celu możliwego wykorzystania przy czynnościach śledczych (możliwe przesłuchanie SIERADZKIEGO w charakterze świadka). Sporządził ppor. SKW NOWIŃSKI.
– No i co z tego? To po prostu donos i tyle. Ile lat w tym siedzisz?
– W SKW jestem od lutego.
– A wcześniej co? – Milczała, więc kontynuował: – Masz na koncie werbunek? Pracę ze źródłem?
– Nie.
– No więc nauczysz się jeszcze, że informacja z jednego źródła jest niewiele warta. Zwłaszcza że taki donos to efekt po prostu zbierania plotek przy wódce. – Pokazał palcem na oznaczenia kodowe. – Wiarygodność C, czyli taka sobie, ocena prawdziwości 4, czyli lepiej nie pytać. W tym budynku – machnął ręką – są tysiące takich donosów, nadają się tylko do tego, aby podbić statystykę.
– A więc jaka jest hipoteza?
– Na razie wiemy tyle, że zabili go ludzie, którzy byli przynajmniej częściowo wyszkoleni wojskowo, ale bardzo chcieli, by to wyglądało na napad rabunkowy. Co zawiera protokół z oględzin?
– Nie zdążyłam przejrzeć. Dostaliśmy go dopiero dziś rano.
– No więc sprawa wygląda tak, że mamy ujawnione na miejscu zdarzenia wartościowe przedmioty. Między innymi medale i odznaczenia, Gwiazda Iraku, Wojskowy Krzyż Zasługi, medale Za Zasługi Dla Obronności Kraju, wszystkie trzy stopnie, kilka zagranicznych, i nic z tego nie wzięli. Nagrodzono go Buzdyganem – ta nagroda też nie zginęła. Zniknął komputer, nie znaleziono także telefonów ani żadnych nośników danych. Zabrali to wszystko oraz dwie sztuki broni palnej krótkiej, ale pozostawili strzelbę i sztucer. Dziwne jak na napad rabunkowy.
Wstał zza biurka i obrzucił ją wzrokiem. Była ubrana po cywilnemu: brązowa bluza, zielone spodnie – formalnie cywilne, ale w militarnym kroju – i buty wojskowe. Włosy regulaminowo upięte. Klasyczny przypadek wojskowego, który bardzo chce wyglądać jak cywil. Ujdzie.
– Pamiętasz film „Dzień Próby”?
– Tak, pamiętam. Skąd to pytanie?
– Chcesz się dowiedzieć, jaką mam hipotezę? – powiedział, wyciągając kluczyki z szuflady.
*
Jechali w milczeniu, Adamczewska przerwała ciszę dopiero, gdy zorientowała się, że opuszczają Warszawę drogą numer siedemdziesiąt dziewięć.
– Dokąd jedziemy?
– Pod Górę Kalwarię, porozmawiać z kimś. Dokładnie w pobliże wsi Brześce, jeśli cokolwiek ci to mówi.
– Tam jest lądowisko. Dobrze, że to nie są godziny szczytu, bo trzeba by tam polecieć.
– Ciekawe spostrzeżenie.
Kilka kilometrów przed Górą Kalwarią Hermanowicz zjechał z szosy w boczną drogę wiodącą przez las. W końcu zatrzymali się przy bramie pilnowanej przez znudzonego ochroniarza z pistoletem przy pasie. Otworzył na widok legitymacji policyjnej. Jechali dalej, szutrową drogą wzdłuż stawu, by zatrzymać się przy dużym drewnianym budynku przypominającym rozdęty dworek szlachecki, z szyldem „Country Club”. Na parkingu wyłożonym kostką stało kilka samochodów, same terenowe, i to lepszych marek. Land rover freelander wyglądał przy nich jak uboższy krewny.
Wysiedli. Zza budynku dało się słyszeć serię strzałów. Adamczewska aż podskoczyła. Ktoś strzelał z Kałasznikowa.
– Spokojnie, tu jest strzelnica sportowa – uspokoił ją policjant, a do nadchodzącego ochroniarza, także uzbrojonego, powiedział: – My do szefa. Pewnie jest w gabinecie. – I nie czekając na reakcję, poprowadził kobietę do środka.
Minęli salę barową, przeszli przez dwa korytarze, w końcu Hermanowicz zapukał trzy razy do drzwi z tabliczką „Prezes wszystkich prezesów”. Wnętrza wykończono drewnem, meble także były drewniane, na oko ciężkie i pewnie warte swojej ceny.
– Witam prezesa – powiedział do korpulentnego mężczyzny po pięćdziesiątce siedzącego za biurkiem.
– Cieszę się, że cię widzę, Andrzej. A jeszcze bardziej się cieszę, widząc, że policja coraz ładniejsza jest.
– No, takie mamy kadry, do Szczytna idzie młodzież, potem wraca, wdraża się – pośpiesznie zażartował policjant, nim kobieta zdążyła powiedzieć cokolwiek.
Usadowił się naprzeciwko rozmówcy. Porucznik siadła obok.
– Szczytno, fajna mieścina. Nazwa mi się podoba, wiecie, ze szczytowaniem się kojarzy. – Grubasek roześmiał się rubasznie. – Ale widzicie, pokoje gościnne też mam, czasem nieźle skrzypi. Dacie wiarę, ilu gości z tego Mordoru na Domaniewskiej podrywa teraz panienki na strzelanie? Interes się kręci, tylko się boję, że Andrzej mnie zamknie kiedyś za te panienki – znów się roześmiał. – Burdel i strzelnica w jednym, fajnie, nie?
– Póki co to pamiętaj, za co naprawdę cię można zamknąć. Sprawa jest, tak w ogóle.
– Jaka, panie władzo?
– Generał, Jasiu, generał. Interesuje mnie jedna rzecz. – Policjant wyciągnął notatnik i napisał dwie cyfry. – Ten kaliber.
– Czterdzieści pięć? No, Andrzej, kochanieńki, teraz tyle jest tej broni, że diabli wiedzą, kto co i skąd ma.
– Nie przesadzaj, Jasiu – uśmiechnął się Hermanowicz. – Po pierwsze, pamiętaj, że diabli wiedzą, kto może sobie przypomnieć, jak zostałeś prezesem Klubu Strzeleckiego Wisła. A co się stało z poprzednim, wiedzą wszyscy. Po drugie, z tego kalibru strzelano do generała Sieradzkiego. Tak, Jasiu, tak, dobrze słyszałeś, a pamiętaj, telewizor kłamie. Więc wtopa jest nieziemska dla tego, kto pośredniczył w zakupie takiej broni. I to z tłumikiem. Jak widzisz, sprawa jest poważna. A ja do jutra mam wiedzieć, przez czyje ręce to żelastwo przeszło. Zakapowałeś? – zapytał policjant, po czym wstał i bez słowa wyszedł, zostawiając za sobą czerwonego na twarzy prezesa.
Wyjechali ostentacyjnie przez główną bramę, mijając osie odkrytych strzelnic, pole golfowe i lądowisko dla śmigłowców.
– Co to za człowiek i co to za miejsce? – zapytała Adamczewska, gdy już byli z powrotem na szosie.
– Jasiu Postrzeleniec, tak o nim mówią. Prawdziwe nazwisko Mazur. Jak widziałaś, rubaszny typ. Oficjalnie, prowadzi ten klub. To jego ukochane dziecko, tak jakby spełnienie marzeń. Pakuje w to każdy grosz. Nieoficjalnie, handluje bronią, a raczej pośredniczy i doradza w transakcjach. Legalnych, półlegalnych, nielegalnych, ma też udziały w firmie ochroniarskiej. Prowadzi też parę innych biznesów. Dużo wie, jest lubiany w pewnych kręgach. Kapuje ze strachu. Nam, stołecznej, ABW, pewnie wam też. Ale skutecznie. I jedna zasada. Nic nie zostaje na papierze poza tym, co musi. Z tej rozmowy też nic nie trafi na papier.
Irytujące. Tak Józef Żakowski opisywał barwy, jakimi pociągnięto odnowione elewacje bloków na osiedlu. Pomarańczowo-różowe. I to jeszcze na osiedlu o nazwie Koszary. W Żarach, gdzie kiedyś miasto żyło z wojska. Mógł się wyprowadzić, ale ostatecznie uznał, że nie przesadza się starych drzew.
Poseł Ignatowicz odwiedzała go rzadko. Za każdym razem rytuał był ten sam. Wskazywał jej miejsce na starym zielonym fotelu, sam siadał na kanapie – ten komplet pewnie ktoś mu kiedyś przywiózł z Niemiec – pili herbatę ze szklanek w metalowych koszyczkach, jakich nie pamiętała od czasów podstawówki. Był wdowcem, nie palił, nie pił na umór, żył skromnie, jeździł polonezem. Tylko widoczny na biurku iMac sugerował, że gospodarz nie jest bynajmniej żyjącym przeszłością emerytem wojskowym, jakich wielu zamieszkiwało to osiedle.
– Mówi pani Pławecki. Zenon Pławecki. Pławecki, który jak pani usłyszała, ma zastąpić Geparda Sobieskim.
– Tak. Tyle usłyszałam po ostatnim posiedzeniu komisji obrony.
– Otóż w mojej branży niektórzy ludzie pełnią bardzo szczególną rolę. Są jakby rozmówcami, przemawiającymi za tych, którzy nie mogą mówić sami. Bo działają w czynnej służbie, bo pracują dla jakiejś firmy, bo są urzędnikami. Spotyka ich pani.
– Pławecki jest lobbystą? Nie widziałam go nigdy w sejmie.
– Bo lobbyści, jak już pani wie, nie przychodzą do osób, które ich nie wysłuchają. Poza tym Pławecki jest trochę jak ja. Człowiekiem cienia.
Upiła łyk. Żakowski był emerytem od roku 2006, od momentu rozwiązania Wojskowych Służb Informacyjnych. Spędził w wojsku równe dwadzieścia pięć lat. Od początku służby należał do PZPR, potem pozostawał w bliskich związkach z politykami lewicy. Upadek lewicy postkomunistycznej sprawił, że został na lodzie, nikt się nim nie zajął, nie zatrudnił po likwidacji WSI. Przynajmniej oficjalnie.
– Pławecki trzyma z prawicą? Ale nawet ich zaplecze znam, przychodzą na posiedzenia komisji, są w mediach.
– Mówi pani coś nazwisko Pietrucha?
– Maciej Pietrucha? Ten dziennikarz? Tak. Pisze tylko dla prawicowych mediów, czasem zapraszają go jako eksperta na komisję.
– To człowiek Pławeckiego. Tak samo jak ci z Centrum Analiz Bezpieczeństwa, jak z Niezależnego Przeglądu Obronnego. Oni są na pierwszej linii, ale to pionki. Pławecki jest biznesmenem, działa w branży ochrony, finansuje ich działalność. To jednocześnie jest genialny mechanizm przekazywania pod stołem dużych kwot, bo kto zabroni jakiejkolwiek firmie działającej w Polsce zatrudnić ochronę? Albo przynajmniej zawrzeć umowę na ocenę stanu bezpieczeństwa? A on te pieniądze przekazuje dalej. Stąd NPO nie musi martwić się o reklamy, a CAB o środki na działalność. A zauważyła pani, o czym oni piszą.
– Reforma armii i służb. Czystka kadrowa, wypchnięcie wszystkich, którzy zaczynali służbę przed 1990 rokiem. I agresywny lobbing za kupowaniem sprzętu od Amerykanów.
– No właśnie – sięgnął po kartkę – w przetargu śmigłowcowym wspierają ofertę American Helicopter Company. Lobbują, by kupić od nich wszystko, od maszyn szkolnych po bojowe. Systemy przeciwlotnicze? Amerykańskie. Wozy bojowe, czyli to, co mamy w projekcie Gepard…
– Amerykańskie – wtrąciła – mimo że wojsko chce niemieckie, produkowane na licencji w Polsce.
– Dalej – kontynuował rysowanie schematu – to były postępowania, które się toczą. Sprzęt, który kupimy już za rok. A co jeszcze wchodzi w grę?
– Harpia, Pazur i Luneta. Nowy samolot bojowy, nowe uzbrojenie żołnierzy piechoty, dokładniej mówiąc, kompleksowa wymiana sprzętu, nowe systemy rozpoznania, cały kompleks systemów dokładniej. To na razie tylko koncepcje kompleksowej modernizacji sektorowej, jak to nazwali.
– Ale takie, które nowe władze mogą szybko przekuć w zakupy. Na razie pojawiają się tylko sugestie w mediach. A jeśli Amerykanie wezmą wszystko, będziemy od nich całkowicie uzależnieni. Od rakiet przeciwlotniczych po czołgi. Od śmigłowców bojowych po pistolety. A przy tym dokonamy czystki kadrowej. Innymi słowy, poddajemy się w całości woli wielkiego brata zza oceanu, na skalę dotąd niespotykaną. Będą się tu rządzić, jak chcą, będą decydować o naszym sprzęcie i tym, co możemy z nim zrobić, wystarczy, że powiedzą, że nie zgodzą się na ich modyfikację czy modernizację, a sądzę, że już się przekonaliśmy, jak wychodzimy na układach z nimi. Nasi producenci wypadną z rynku. O tym, że mówimy o gigantycznych pieniądzach, zwłaszcza dla tych, którzy odnajdą się w pozycji pośredników, nie ma co nawet wspominać. Będą ustawieni na dekady. A ceny będą mogli śpiewać dowolne.
– Jednym słowem, mówimy o skoku na kasę.
– Na kasę i na stołki. Po to się robi czystki. Żeby pousadzać swoich ludzi. Zostaniemy bez kadr, a skoro dotychczasowe zakupy będą wstrzymane, żeby zrobić miejsce dla kontraktów amerykańskich, to mamy w plecy kilka lat.
Nie musiał kończyć, by dostała gęsiej skórki. Wiedziała, w jakim stanie jest obecnie armia. Wojskowi, zwłaszcza na zamkniętych posiedzeniach komisji, nie ukrywali problemów. Wojsko, uzbrojone często jeszcze w broń z czasów Układu Warszawskiego, którego struktury poddawane były nieustającym reformom, miejscami modernizowane i na pewno wyeksploatowane ponad siły udziałem w misjach, potrzebowało stabilizacji, zwłaszcza że rosyjski potencjał nie malał. Po tym, jak Rosjanie ostrzelali syryjskich rebeliantów z Morza Kaspijskiego, a później ich bombowce w drodze do Syrii przeleciały dookoła Europy, nie tylko polscy generałowie byli wystraszeni. Nieustanne reformy, zmiany polityki kadrowej i zaszłości z czasów minionych, gdy obowiązywał pobór, doprowadziły do trudnych do szybkiego zażegnania kryzysów kadrowych.
– Jak ich zatrzymać? – zapytała, patrząc na schemat.
– Wygrać wybory! – uśmiechnął się Żakowski.
– Jest już za późno. Cokolwiek zrobimy, my i kadecja, szanse są marne. Oni wygrają.
– Ale pani się nie podda. Inaczej nie zawracałaby mi pani głowy.
– Potrzebuję amunicji. Oni wygrywają w sondażach, za kilka dni zgarną większość głosów, a jeszcze te taśmy…
– Taśmy mogą być pani amunicją.
– Tylko ja ich nie mam. Chciałabym bardzo je mieć…
– Jest pani na nich, prawda?
– Bywałam w tych miejscach. Jak cały sejm – westchnęła.
– Więc prawicowcy także. Pozostaje wam zdobyć te nagrania i ich użyć. Do tego dokumenty, które potwierdzą to, co nakreśliłem pani na tej kartce.
– Służby ich nie mają, a jak ja mam je mieć?
– No właśnie. Oni mają taśmy, które mogą was skompromitować, wy nie macie nic. Premier dał ciała, nazwijmy rzecz po imieniu.
– Potrzebuję haków, prawda? Jakiegoś brudnego syfu. Nie argumentów, nawet nie dowodów. Tylko błota do obrzucania. Tyle że moja nowa formacja bardzo chce się odciąć od polityki robionej błotem.
– Nie może pani po prostu powiedzieć, że chcą, aby Amerykanie wzięli wszystkie kontrakty, bo Polacy kochają gwiaździsty sztandar, nawet gdy są, za przeproszeniem, chędożeni w odbytnicę drzewcem od tegoż sztandaru. Polacy nie wybaczają dwóch rzeczy, blatowania się z Moskwą i homoseksualizmu.
– Mam zaglądać im do łóżek czy zastąpić kontrwywiad?
– Jedno i drugie. Nie jest pani przecież ani naiwna, ani przesadnie optymistyczna. Pani, jak cała pani partia, jest przesadnie pesymistyczna. Pani nie chce zmienić wyniku tego głosowania. Bo pytaniem nie jest to, czy oni wygrają, ale jaką większością. Pani chce przetrwać kolejne cztery lata i wyrosnąć na liderkę opozycji. Bo pani nie jest tak zużyta, wręcz skompromitowana, jak starsi koledzy.
Wstał, podszedł do barku, nalał sobie koniaku. Wrócił do niej i upił łyk.
– Sądziła pani, że ja coś mam. Liczyła, że dam pani jakiś dokument, może nagrania. Coś, co nagle zmieni wynik wyborów. Na cztery dni przed głosowaniem. Przecenia mnie pani. Wiem dużo, owszem, ale nie mieszkam w tej waszej Warszawie jak Zbysiu Sieradzki. Właśnie dlatego.
– Woli pan patrzeć na wszystko z boku? Wie pan, wiele razy już pan mi pomagał. Dlaczego teraz nie?
– Nie chcę patrzeć z boku, po prostu nie mam tego, czego pani po mnie się spodziewa. Nie wiem także, kto ma te taśmy. Ale coś podpowiem. Siedzę czasem całymi godzinami przy tym ekranie z jabłuszkiem, przeglądam prawicowe strony, profile i blogi. Na chwilę zelektryzowało ich to, że Weiner był tajnym współpracownikiem WSW, okazjonalnie pracował też dla WSI. Nawet szef BBN powiedział w jednym z wywiadów dla niepokornej prasy, że najwyraźniej jego akta wyniesiono przy okazji likwidacji WSI i pewnie wiele innych też.
– Oni zawsze tak reagują, jak głodny pies na widok kości.
– Tylko jedna rzecz nie pasuje. Dlaczego jakieś dokumenty, teczki mało znaczących osób ktoś miał wynosić, sporo ryzykując, skoro naprawdę ważne papiery zostały i można sobie o tym poczytać w raporcie z likwidacji WSI? Dlaczego nie zauważyli tego, gdy mieli nieograniczony dostęp do archiwów?
– To ściema, oni mają te nagrania, ale udają, że nie mają i nie wiedzą…
– Tylko dlaczego w takim razie nie uderzyli szerokim frontem? Nagrania się dezaktualizują, za jakiś czas mało kto będzie pamiętał, czego dotyczyły sprawy na nich omawiane. Puścili tylko kilka, z jakimś tam efektem. Mocnym, bo wasz premier był dobry w roli fajnego faceta i tyle. Wyrzucał ministrów, zanim w sejmie dochodziło do głosowań nad wotum nieufności. Są słabsi, niż wam się wydaje. Są podatni. Tak samo jak wy, a może bardziej. Proszę o tym pomyśleć. I proszę uważnie obserwować, w jakim kierunku idzie śledztwo w sprawie Sieradzkiego.
Sala odpraw w pałacu Mostowskich była inna niż ciasne i zagracone wnętrze siedziby CBŚ. Przestronna, jasno oświetlona, ze stołami mającymi jasne klonowe blaty kontrastujące z granatowymi wygodnymi krzesłami.
– Grunt to móc się pokazać, zwłaszcza jak miasto dorzuca się do budżetu – skomentował zgryźliwie Hermanowicz, sadowiąc się obok Adamczewskiej.
Większość obecnych stanowili ubrani w zielone kombinezony, uzbrojeni w długą broń policjanci z Wydziału Realizacyjnego. Prócz nich znaleźli się tutaj operacyjni i dochodzeniowcy.
– Razem z kolegami z komendy powiatowej sprawdzaliśmy legitymowania z ostatniego tygodnia z tej okolicy, tak na wszelki wypadek, bo wiadomo, że jakoś musieli sobie ofiarę i miejsce rozpoznać – mówił podinspektor Górecki z Komendy Stołecznej – no i wyszedł niejaki Artur Domański, legitymowany dwa dni temu – na ekranie pokazało się zdjęcie – ksywka Spidu, dwadzieścia cztery lata, siedział dwa lata za udział w pobiciu. Zamieszkały w miejscowości Umiastów. Wiedza operacyjna jest taka, że powiązany jest z niejakim Topolą – pokazał kolejne zdjęcie – Jarosławem Matysiakiem, też wyrok za pobicie, zresztą to samo, ale w zawiasach, oraz Adamem Majewskim, ksywka Dmuchawiec, trzy lata za handel trawką, wcześniej zawiasy za posiadanie. Kręci się z niejaką Stokrotką, panienka ma zawiasy za oszustwo. Wyłudzała pieniądze za lipne przyłączenie prądu od nowego dostawcy, najwyraźniej robiła za słupa. Cała ekipa podejrzewana jest o dilerkę, narkotyki, byli typowani także do kilku włamań. Za lidera uważany jest niejaki Gargamel, lat trzydzieści siedem. Łącznie osiem za kratkami, kręcił się na obrzeżach grupy pruszkowskiej, jeden wyrok za nielegalne posiadanie broni, drugi za pomocnictwo w uprowadzeniu. Blisko trzyma się z dwoma ludźmi: jeden to Alamo, delikwent jest z Woli, rozboje i wymuszenia, drugi to Borsuk, paser, kiedyś organizował dziuple dla złodziei samochodów, podobno handlował też żelastwem, ale na małą skalę. Za trzy godziny, czyli około osiemnastej, większość z nich będzie u Domańskiego na imprezie, nie wiemy z jakiej okazji, ale będą. Jedziemy, zatrzymujemy, ilu się da. – Pokazał zdjęcie domu jednorodzinnego. – Są uzbrojeni i niebezpieczni, więc licznie w działaniach bierze udział WR. Plan zakłada, że z uwagi na uwarunkowania miejscowe grupa realizacyjna wejdzie na obiekt od tyłu – na ekranie pojawiło się zdjęcie lotnicze – poprzez widoczny na zdjęciu sad. Od przodu obiekt zostanie zablokowany i będą prowadzone działania pozoracyjne. Po rozpoczęciu działań trzy załogi oznakowane zamkną drogi dojazdowe. Oczywiście policjanci kryminalni wchodzą po realizacji. Punkt zbiórki to skrzyżowanie sto metrów od miejsca działań, potem podjazd po sygnale, że można. Dom jest piętrowy, podpiwniczony, z tyłu ma taras. Jak państwo widzą, jadą z nami osoby ze służb, aby zabezpieczyć od razu dokumenty i materiały, które mogły zostać skradzione, a stanowią informacje niejawne. Oczywiście, jednocześnie mniejsze zespoły wchodzą na adresy poszczególnych figurantów, choć mamy nadzieję, że jak najwięcej będzie w Umiastowie. Od razu chciałbym podziękować kolegom z komendy w Starych Babicach, którzy odegrali znaczną rolę w ustaleniu podejrzanych. Muszę tylko przypomnieć, że są to osoby podejrzane o dokonanie zabójstwa generała Sieradzkiego i należy uważać je za uzbrojone i niebezpieczne. Z mojej strony tyle, proszę zacząć kierować się na miejsce, łączność na kanale KSP zgodnie z wyciągiem z danych radiowych.
Nadkomisarz, paląc papierosa, stał na dziedzińcu pałacu i obserwował, jak realizatorzy zajmują miejsca w busach. Niektórzy kryminalni z Babic wyjechali już na miejsce.
– Cześć, Andrzej. – Kobrzycki, krępy, łysy, młody mężczyzna, wyciągnął z kieszeni paczkę cameli i przyłączył się do palenia.
– Cześć, Boguś. Dziwne czasy nastały, nie?
– Pijesz do tego, że stołeczna nawet nie zebrała grupy śledczej do kupy, a tu nagle wyskakują z realizacją?
– Chcą sprzedać wersję, że kilku gówniarzy kupiło od miastowych broń i zrobili skok na generała? Tasera, wytłumioną klamkę? I co niby zginęło?
– Podejrzenie jest, że generał mógł przechowywać w domu znaczne środki pieniężne pochodzące z niezadeklarowanych źródeł – wtrącił się Neon, także z papierosem w ręku.
– Bzdura na resorach.
– Ale sprawcy tak mogli sądzić – ciągnął niezrażony aspirant – w końcu pojawiał się w mediach w powiązaniu z dużymi transakcjami, zresztą uzasadniają to właśnie tak. Tępi wiejscy, pożal się Boże, bandyci w golfie dali się ponieść fantazji z tragicznym skutkiem. Wiecie, jak to mówią. Sprawca czai się w pierwszym tomie akt.
– Trochę jak z gwałtami – dodała Hiena – osiemdziesiąt procent sprawców to osoby znane ofierze. Mało jest zboczeńców czatujących po parkach czy bramach. Masę kobiet gwałcą mężowie i koledzy, nawet krewni.
– Tak po prostu? – wtrąciła się Adamczewska.
– Rozczarowana? Żadnej zagadki, wielkiego śledztwa? – uśmiechnęła się policjantka. – Cały czas mamy takie sprawy na tapecie. Idiota, który okradł sklep na swoim osiedlu w swojej ulubionej kurtce, więc rozpoznało go pięćdziesięciu świadków. Podczas napadu zastrzelił ekspedientkę. Zabójca swojej kochanki i jej dziecka, który z miejsca zbrodni odjeżdża taksówką zamówioną zaraz po zabójstwie. Bo był korposzczurem na stanowisku i taki miał nawyk. Prymityw, który napada na bank i strzela, zanim dostanie pieniądze, a własny samochód zostawia pod bankiem.
– Tak bywa częściej, niż się sądzi – dodał Neon. – Tak było przy sprawie Papały, zyliard hipotez, ściganie układu, a okazało się, że… sami wiecie, szkoda gadać, koronny zwodził policję i prokuraturę dziesięć lat, aż w końcu ktoś ze świeżym spojrzeniem siadł do sprawy. Może teraz też tak będzie. – Strzepnął popiół na ziemię.
– Neon, daj spokój. – Oficer ABW zdusił niedopałek. – Jest środa, wybory w niedzielę, ja tu widzę szopkę przedwyborczą. I tyle.
*
Topola, nazywany tak z powodu swoich dwustu centymetrów wzrostu, także należał do palaczy. Stał przy oknie na piętrze. Z tyłów domu dobiegała muzyka, śmiechy, impreza była w toku. Gargamel wysłał go na górę chyba za karę, każąc mu jedynie patrzeć i mówić, gdyby coś zobaczył. Coś. Nie powiedział co, dał tylko strzelbę. Pewnie chcieli się go pozbyć, pewnie ubijali jakiś interes. I jeszcze go opijali. Trawka i czasem coś mocniejszego szło w Warszawie jak woda, ale to był interes dla zaufanych, a nie dla tych, którzy dostali tylko zawiasy. Panienki też były dla tych, którym wcześniej pisały pozdrowienia do więzienia. Mógł sobie pofantazjować. I pewnie oddałby się tym myślom, gdyby nie jeden samochód.
Czarna kia cee’d. Właśnie zaparkowała dwa domy dalej. Jakby ktoś odwiedził sąsiadów. W środku dwóch facetów. Nikt nie wysiada. Nikt nie wsiada.
– Ja pierdolę – powiedział i wymierzył broń. Strzelił. Przeładował, strzelił jeszcze raz.
Usłyszał za sobą kroki.
– Co jest, kurwa? – wrzasnął Dmuchawiec, wymachując tetetką.
– Psy jebane, kurwa!
– Ja pierdolę, chuju, teraz mamy przesrane!
Na dole trzech mężczyzn i kobieta biegli już przez sad. Woleli uciec, niż wdawać się w strzelaninę, nie wiedząc zresztą z kim. Na wszelki wypadek dwaj z nich wyciągnęli broń. Z przeciwnej strony przez duży zaniedbany sad przemieszczała się ósemka uzbrojonych w pistolety maszynowe MP5 policjantów. Kolizja była nieunikniona, obie grupy wpadły na siebie. Rozległy się krzyki, padły strzały.
Od frontu z piskiem opon zatrzymały się dwa nieoznakowane wozy. Policjanci mimo padających z góry strzałów sformowali szyk i pod osłoną tarczy balistycznej oraz dwóch kolegów, którzy zostali przy samochodach, przeszli przez podwórko. Strzały ucichły, gdy zaczęli rozbijać taranem drzwi.
Topola i Dmuchawiec umarli głupio. Wybiegli z bronią w ręku przez taras dokładnie wtedy, gdy szturmowcy wychodzili spomiędzy drzew. Strzały policjantów były intensywne, szybkie i celne – jak na strzelnicy. Po chwili realizatorzy skończyli sprawdzanie całego domu i ustąpili miejsca dochodzeniowcom i technikom. Hermanowicz wszedł razem z nimi. Adamczewska została w samochodzie, kątem oka zobaczył, że siedziała wgapiona w podłogę na tylnym siedzeniu.
– Znowu spotykamy się przy trupie – powiedziała Nawrocka, pochylona nad zwłokami na tarasie. Przeglądała i pakowała znalezione przy zastrzelonych rzeczy.
Hermanowicz przyjrzał się leżącym. Topola miał czarne kręcone włosy, twarz nijaką, bez blizn czy znaków szczególnych, wyglądał na wyrośniętego licealistę. Drugi był niższy, ogolony na łyso, z tatuażem P.T.C.K. – Pamiętaj Tuliła Cię Krata. Pretensjonalność wiejskiej gangsterki, pomyślał.
– Coś ciekawego?
– Nic. Stara tetetka, strzelba chyba jego dziadka, telefony idą do pałacu do analizy, portfele, jeden miał przy sobie to. – Podniosła opakowanie, w którym umieściła strunowy woreczek z białym proszkiem. – Poza tym… nie wiem, jakoś to dziwnie wygląda.
– Dlaczego?
– Jeszcze w prewencji miałam z nimi do czynienia. Spójrz na nich. Prawie dzieciaki, udający ważnych miastowych. Oni mieliby zrobić to, o co się ich podejrzewa? Opylanie trawki gimbazie to był ich szczyt możliwości. Za to jest coś ciekawszego. Ale nie tutaj. Jak skończę z tym, powiem, że potrzebuję podwózki, może wtedy uda się pogadać – ucięła, widząc zbliżającego się naczelnika ze swojej komendy.
Media lubią wiadomości o akcjach policji, zwłaszcza zakończonych strzelaniną. Jeszcze bardziej lubią krew i ofiary i za takie informacje są w stanie nieźle zapłacić, więc w ciągu pół godziny na żółtym pasku TV Info pojawiła się lakoniczna notka:
Strzelanina pod Warszawą. Domniemani zabójcy gen. Sieradzkiego osaczeni.
Po godzinie na miejscu zjawiły się wozy transmisyjne, a operatorzy kamer nagrali, jak owinięte czarną folią zwłoki pakowane są do karawanów. Te ujęcia plus kilka migawek z przejeżdżającymi radiowozami powtarzano do znudzenia w tle wypowiedzi dyżurnych ekspertów.
Zagrodzki popijał brązowy płyn. Lepiej być nie mogło. Do zaufanych dziennikarzy poszły już wiadomości sugerujące maksymalne wyeksponowanie tej sprawy. Polityczny koszt chwalenia rządu był niewielki, to już nie mogło im pomóc, na co wskazywały wszystkie sondaże, także te, których wyniki znane były tylko nielicznym i na podstawie których podejmowano decyzje.
Trzeba było jedynie uważać, by policja nie zaczęła węszyć zbyt głęboko. Pod tym względem plan nie został dopracowany, zakładał serię szybkich uderzeń, a tutaj działania zaczęły rozciągać się w czasie. Trudno, pierwotny zamysł był nieco inny. Na szczęście policję powinno dać się utrzymać w ryzach. A jeśli nie? Do planu doda się kilka nazwisk.
Nie mógł się nie śmiać. Śmiał się na całe gardło. Prywatny szwadron śmierci. Batalion Ochrony Rewolucji. Rewolucja nadejdzie i będzie miała swoich obrońców. Opróżnił całą butelkę, nie przestając się śmiać. Szaleńcza myśl rzucona kiedyś przy stoliku, zresztą także przy alkoholu, miała stać się rzeczywistością.
Sierżant Nawrocka mieszkała w jednym pokoju w mieszkaniu przy ulicy Brygadzistów w zachodniej części Warszawy. Pokój był urządzony skromnie: jedna szafa, jedna kanapa, małe biurko. Na ścianie wisiał duży rysunek Kapitan Phasmy z „Przebudzenia Mocy” oraz kilka rysunków innych postaci i statków kosmicznych, których Hermanowicz nie rozpoznawał poza Sokołem Millennium. Wszystkie wyglądały na samodzielne prace wykonane ołówkiem.
– Nie powinnam wynosić tych rzeczy z roboty, ale mam nadzieję, że mnie nie zakapujecie. Poza tym ten sprzęt jest lepszy niż to, co mamy w komendzie. – Wskazała palcem na laptopa HP, z limitowanej edycji dla fanów „Gwiezdnych wojen”, kontrastującego z ubogim wnętrzem.
– Spokojnie, służby na trzy i cztery litery dochowują tajemnicy tak długo, jak w pobliżu nie ma polityków – uspokoił ją Hermanowicz.
– Tak się składa, że większość czynności w tej sprawie wykonywali ludzie od nas – zaczęła wyjaśnienia policjantka – także te dotyczące bilingów. A ludzi mamy mało i najczęściej potrafią tylko zmienić czcionkę w Wordzie, i to tym starym. Więc od dawna pomagam im obrabiać bilingi czy inne materiały. I w tej sprawie – otworzyła plik w Open Office – dostaliśmy komplet danych o logowaniach i połączeniach. I telefonach Sieradzkiego, i tych, które logowały się w tym obszarze. Popatrzcie. – Odsunęła się od ekranu.
Plik był z pozoru trudny w odczycie, nawet po przekształceniu danych. Hermanowicz zauważył, że w kolumnach podano numery abonenckie. Wiersze zawierały informacje o ich aktywności.
– Mam to też na wykresach. – Otworzyła drugi plik. – Sprawdziłam piętnaście urządzeń, do których odnosiły się bilingi, bo były zalogowane w ciągu dwudziestu czterech godzin przed znalezieniem zwłok. Wyeliminowane zostały te, które rejestrowały się w tej okolicy pięćset metrów od adresu na mniej niż godzinę. Wycięłam też dla przejrzystości opuszczenie przez aparat strefy na dłużej niż godzinę. Popatrzcie.
Na liniowym wykresie widać było piętnaście kolorowych kresek i symbole.
– Tutaj macie połączenia, SMS-y, MMS-y, połączenia z Internetem oraz pojawienie się i zniknięcie telefonu z obszaru. Widzicie to? – Wskazała miejsce, gdzie wykresy się urywały.
– Matko Boska. – Hermanowicza przeszedł dreszcz. Tylko raz widział coś takiego. Na ćwiczeniach.
– Na pewno wszystkie znikają w jednym momencie? – upewniła się Adamczewska.
– Telefony, modemy znikają z sieci na dwie godziny i jedenaście minut. Równo od północy do drugiej jedenaście.
– Powiedziałaś o tym komuś?
– Powiedziałam naczelnikowi, że to dziwne, ale kazał mi spierdalać. Interesowała go w tych bilingach jedna rzecz.
– Domański albo któryś z jego kumpli?