39,90 zł
W Wielkiej Brytanii dochodzi do zamachu, w którym giną polscy obywatele, ludzie związani z przemysłem zbrojeniowym. Do ataku przyznaje się tajemnicza Armia Churasan, uderzająca z nieznaną dotąd precyzją.
Agata Adamczewska powraca do służby, aby dołączyć do połączonego polsko-brytyjskiego zespołu wyjaśniającego okoliczności zbrodni. Tymczasem fala terroru rozlewa się coraz bardziej, a wróg, jak się okazuje, kryje się także we własnych szeregach…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 471
Sprawa Churasan Wojna z terroryzmem
© 2022 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2022 Antoni Langer
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Zespół redakcyjny
eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-66955-30-1
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
Agata „Haze” Adamczewska – komandor porucznik rezerwy, dawniej oficer rezerwy Służby Kontrwywiadu Wojskowego
Samah Azzam Vel Alessandra Speizer, Ps. Fatima – zabójczyni Armii Churasan
Heather Drayton – detektyw inspektor Policji Metropolitalnej Londynu
Martyna „Tina” Dzierwa – aspirant sztabowa, Komenda Wojewódzka Policji w Katowicach
Adam Gieldon – chorąży 22 Pułku SAS oddelegowany do służby wywiadowczej
Robert „Fala” Falkowski – bosman sztabowy rezerwy, w przeszłości marynarz Jednostki Wojskowej Formoza
Krzysztof „Argon” Jezierski – starszy chorąży sztabowy rezerwy, dawniej żołnierz 6 Brygady Powietrznodesantowej
Mariusz „Ringo” Juniewicz – major rezerwy, emerytowany oficer Jednostki Wojskowej GROM
Joanna Kalinowska – kapitan Jednostki Wojskowej NIL
Jasmine Kapoor – major Korpusu Wywiadu Armii Brytyjskiej
Anna Nikulina – oficer Głównego Zarządu Wywiadowczego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej
Adrian „Paluch” Paluchowski – sierżant rezerwy Żandarmerii Wojskowej
Małgorzata Rainer – podporucznik Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego
Krzysztof „Bażant” Sowa – emerytowany kapitan Służby Kontrwywiadu Wojskowego
Marcin „Daniel” Talaga – starszy chorąży sztabowy rezerwy wojsk specjalnych
Marieke Weisel – brygadier holenderskiego Korpusu Policyjnego, oddelegowana do Europolu
Sylwia Wierzbicka – podpułkownik Wojsk Lądowych, komendant Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Wędrzynie
Dwa myśliwce, lata temu wycofane ze służby, wciąż prezentowały się efektownie w swoim klasycznym brązowo-zielonym kamuflażu. Niedawno odremontowane, wyglądały, jakby mogły znów wznieść się w powietrze, choć ustawiono je na cokołach, na których miały pozostać już do końca swojego istnienia. Przypominały, że lotnisko Biggin Hill miało swoją historię, dobrze znaną każdemu, kto obejrzał jakikolwiek film o bitwie o Anglię. Podczas wojny stacjonowały tam dywizjony myśliwskie broniące południowej Anglii, a zwłaszcza Londynu przed nalotami Luftwaffe. Samo lotnisko także było atakowane, i to czternaście razy.
Teraz nie było tu już wojska, jeśli nie liczyć małego oddziału kadetów przysposobienia lotniczego odbywającego weekendowe szkolenia. Lotniska używały cywilnych maszyn dyspozycyjnych, znajdowało się tam też kilka szkół latania i firm zajmujących się obsługą techniczną samolotów, także tych historycznych. Hurricane i Spitfire, zarówno latające, jak i stojące na pomnikach, oraz niewielkie muzeum, do którego prowadziła brama z zachowanymi emblematami Królewskich Sił Powietrznych, były najbardziej widocznymi pamiątkami z przeszłości.
Ciekawe, czy po dzisiejszym dniu też postawią tu jakiś pomnik – przeszło przez myśl mężczyźnie siedzącemu z przodu, po lewej stronie kierowcy białego samochodu, sprzedawanego w tym kraju jako Vauxhall Vivaro, a w kontynentalnej Europie pod marką Opla. To była jedna z rzeczy, jakie irytowały Nabila Merbaha. Kupując samochód, trzeba było pamiętać o tej drobnej różnicy.
Nie lubił Anglii. Za to, że co krok coś się nazywało inaczej. Za dwa krany przy umywalce, jeden na gorącą, drugi na zimną wodę. I za rzeczy duże. Za maniakalne epatowanie historią wielkiej kolonialnej potęgi.
Też znał historię. Wprawdzie w szkole nie uczył się dobrze, ale późniejsze rozmowy w więziennej celi i lektury w czasopismach takich jak „Inspire” wyjaśniały ją lepiej niż podręczniki pisane przez niewiernych. To Brytyjczycy i Francuzi zagarnęli ziemię, na której wykopali Kanał Sueski, aby budować swoje imperia. Potem brytyjski oficer napuścił jednych muzułmanów na drugich, tylko po to, żeby Brytyjczycy i Amerykanie mogli ustanowić tam marionetkowe rządy i położyć ręce na złożach ropy naftowej, a żyzne ziemie Palestyny oddać Żydom. A jeszcze później zaczęli sprowadzać muzułmanów do pracy w Europie, jak jego rodzinę.
Urodził się trzydzieści jeden lat temu we Francji. Ojciec pracował wtedy jako robotnik w fabryce samochodów na paryskiej wyspie Seguin. To było w tym samym roku, w którym ogłoszono, że fabryka zostanie zamknięta. Zamiast zostać brygadzistą, zaczął sprzedawać hamburgery w Disneylandzie pod Paryżem.
Nauczyciele w szkołach mówili, że tak musiało być. Używali mądrych słów, takich jak globalizacja, zmiany gospodarcze, relokacja przemysłu, i zachęcali do tego, żeby umieć obsługiwać komputer. To miała być przyszłość, pójście na studia i robienie kariery. On wiedział swoje. Nie miał wielu szans we Francji. Zwłaszcza z jego kłopotami z policją w papierach. Poza tym prawdziwe kariery robiło się po elitarnych szkołach, Grandes écoles, a on nie sądził, aby ze swoim nazwiskiem, kolorem skóry i kiepskimi ocenami miał szanse na zdanie egzaminu do którejkolwiek z nich.
Francuzi byli dumni, że ich sieć Minitel, z której jego starsi koledzy chętnie korzystali, aby szukać rzeczy dozwolonych dla dorosłych, wyprzedzała Internet tworzony przez Amerykanów. Tylko co z tego, skoro szybko okazało się, że to amerykański wynalazek wygrał z rzekomo lepszym francuskim. Coraz gęściej oplatająca świat sieć przydała się także tym, którzy nie lubili Amerykanów.
Starał się czytać dużo, pomiędzy jedną dorywczą pracą a drugą, nie zawsze legalną. To sprowadziło na niego kłopoty. Gdy policjanci znów złapali go z narkotykami, przeszukali jego mieszkanie i oczywiście także komputer. Znalezione pliki nie przysporzyły mu sympatii śledczych ani sędziego. Trzy lata odsiadki paradoksalnie sprawiły, że trafił do jednego bloku więziennego z tymi, którzy takich plików mieli więcej. Dzięki nim wiedział już, jak pokierować swoim życiem dalej. Wyjechał na Bliski Wschód walczyć z marionetkowymi rządami niewiernych w szeregach organizacji znanej Zachodowi jako ISIS, a którą oni nazywali kalifatem. Najpierw szło im dobrze. Wygrywali bitwę za bitwą, weszli do Iraku, podbijali miasta. Bagdad wydawał się być już w zasięgu ręki.
Wtedy niewierni się przebudzili. Samoloty ścigały oddziały kalifatu dzień i noc, bomby i rakiety trafiały celnie raz za razem. A czasem pojawiali się, jak zjawy, komandosi zabijający lub chwytający przywódców. Modlitwy nie pomagały. Poświęcenie kolejnych mudżahedinów także nie.
Wycofywali się, pokonani. Znaleźli schronienie w górach, niedaleko granicy z Turcją. Wielu myślało o powrocie do domów, choć mogło ich czekać więzienie, a w najgorszym razie ukrywanie się do końca życia. Wtedy jeden z ocalałych, Czeczen o imieniu Szamil, zaproponował inne wyjście. Powrót nie po to, by się ukrywać, lecz by przygotować zemstę. Podobało mu się to.
Z tego powodu trafił ostatecznie do Anglii. Trzy lata ukrywania się i przygotowań, aż wreszcie nadszedł rozkaz, by się zemścić. I to na ludziach, którzy, jak mu powiedziano, odpowiedzialni byli za to, że powstawały bomby i zrzucające je samoloty.
Nabil Merbah nie był sam. Dwóch ludzi siedzących z tyłu było obywatelami brytyjskimi o pakistańskich korzeniach, znanymi jako Fahd i Jawad, którzy próbowali przedostać się do kalifatu, ale mieli mniej szczęścia niż on. Obaj mieli za sobą krótki pobyt w więzieniu. Kierowca był Brytyjczykiem i jako jedyny nie miał na koncie kłopotów z prawem. Dzięki temu pomagał przygotować operację logistycznie, kupił samochód, oklejony napisami sugerującymi, że używa go firma zajmująca się remontami domów. Taki kamuflaż był niezbędny w zamożnej okolicy, w której najpoważniejszym problemem według policyjnych statystyk były drobne kradzieże.
Krążyli po wąskich uliczkach osiedli, otaczających lotnisko i nieodległe pola golfowe, tak jakby szukali adresu zleceniodawcy. Widok pasażera obok kierowcy, patrzącego co chwila w tablet, powinien uwiarygodnić takie wrażenie. Naprawdę jednak Nabil śledził za pomocą powszechnie dostępnej aplikacji pewien samolot, który wystartował prawie dwie godziny temu z kontynentu. Od czasu do czasu spoglądał także na ekran telefonu, kupionego dzień wcześniej w przypadkowym sklepie. Zjednoczone Królestwo, w przeciwieństwie do większości państw na kontynencie, nie wymagało rejestracji numerów. To dawało dużą swobodę, choć wiedział też, że służby potrafią radzić sobie z takimi problemami. Dlatego każdy telefon, jaki znajdował się w tym samochodzie, i każda przedpłacona karta zostały zakupione w innym miejscu i za gotówkę. Wiedział też, że ten, który miałby zadzwonić, postąpił tak samo. I odezwałby się wyłącznie w przypadku, gdyby operację należało przerwać. Nic jednak na to nie wskazywało.
Nie wiedział, kim jest ta osoba. Pewnie kimś takim jak on, pewnie z podobnym życiorysem.
– Już czas – powiedział, widząc, że dyspozycyjny Challenger 850 podchodzi do lądowania. Pogoda była dobra, a ruch w powietrzu niewielki. To właśnie dlatego prywatne samoloty korzystały z tego małego lotniska, a nie z zatłoczonych portów bliżej Londynu.
Samochód wrócił na główną drogę, biegnącą obok lądowiska.
– Jawad, pamiętaj, czekasz na sygnał od nas – przypomniał mężczyźnie trzymającemu w ręce dużą torbę skrywającą Kałasznikowa. Ten przycisnął palcem wciśniętą do ucha słuchawkę radiostacji, dając do zrozumienia, że zna plan i będzie czekał na znak.
Jechali dalej jeszcze minutę, by skręcić w kierunku bramy prowadzącej do terminala pasażerskiego. Wjazdu na teren lotniska strzegł szlaban obsługiwany przez wartownika zajmującego stanowisko w małym budynku po lewej stronie od wejścia. Po prawej stronie, przy zewnętrznym parkingu, parkował samochód ochrony, przy którym stał drugi pracownik, w rozpiętej granatowej kurtce z odblaskowymi elementami. Laikowi mogło się wydawać, że jest pod nią broń, ale była to tylko radiostacja.
Nabil wiedział, że w przeciwieństwie do dużych lotnisk tutaj nie ma stałych patroli uzbrojonych policjantów. Ochroniarze nie byli problemem. Byli nawet potrzebni do realizacji planu. Wiedział, jak zareagują, a widok pracownika, który szedł właśnie w stronę furgonetki, tylko to potwierdzał. W terminalu nie było remontów, więc wartownik uznał, że mogło dojść do pomyłki i przybysze powinni skierować się innym wjazdem prowadzącym do którejś z firm działających na terenie lotniska.
– Przygotuj się, Jawad – powiedział.
Drzwi od strony kierowcy odsunęły się, odsłaniając mężczyznę z dużym pistoletem w ręku, zaopatrzonym w przypominający rurę tłumik. Terrorysta oddał strzał i wyskoczył na asfalt.
Zanim drugi ochroniarz zdążył zareagować, furgonetka przyspieszyła, rozbijając szlaban. Jawad doskoczył do wartowni, strzelił trzy razy przez szybę w kierunku kulącego się za biurkiem człowieka i pobiegł do znajdującej się naprzeciwko wejścia wieży kontroli lotów. Terminal pasażerski był pięćdziesiąt metrów dalej. Furgonetka właśnie przed nim hamowała.
Nabil Merbah wysiadł z niej, trzymając w rękach Kałasznikowa, podobnego do tego, jakiego używał przez lata w kalifacie. Obok niego stanął Fahd, z krótkim czeskim Skorpionem kalibru 7,65 milimetra. Twarze zasłonili kominiarkami. Minęli stojące obok budynku limuzyny, za którymi kryli się szoferzy. Ich własny kierowca, tak jak ustalono, wycofał samochód z powrotem w kierunku bramy, blokując wjazd. Potem miał dołączyć do Jawada.
Zamachowcy wbiegli do terminala. Zgranie w czasie było idealne. Ludzie, których kazano im zabić, byli już w środku. Zaskoczeni alarmem, a może czekający na zakończenie formalności, znajdowali się na parterze. Jedni siedzieli w fotelach, inni stali. Za ladą, służącą jako stanowisko odpraw, zauważył kilka osób, w tym dwie w uniformach straży granicznej. Tak jak większość funkcjonariuszy policji w Wielkiej Brytanii, ta dwójka też nie była uzbrojona.
Mimo to strzelił najpierw do nich, a potem obrócił się w kierunku ludzi w poczekalni. Niektórzy już szukali schronienia za meblami lub pod nimi.
Ktoś próbował stawić opór. Młoda kobieta z rozłożoną pałką teleskopową, zapewne pracująca w ochronie, rzuciła się ku Fahdowi, usiłując w ten sposób powstrzymać lub opóźnić terrorystę. Upadła trafiona serią. Następny był rosły, młody mężczyzna, który jako broni spróbował użyć filiżanki z kawą. Bezskutecznie. Inny mężczyzna, siwowłosy i z wyraźną nadwagą, próbował uciec w kierunku drzwi prowadzących na zaplecze. Strzały Algierczyka dosięgły go w chwili, gdy chwycił za klamkę.
Merbah chodził po pomieszczeniu pomiędzy przerażonymi i krzyczącymi ludźmi. Zabił jeszcze troje ludzi, a Fahd dwoje. Nie zastrzelili nikogo więcej. Reszta była im potrzebna żywa. Jeszcze.
Pochylił się nad trzęsącym się ze strachu mężczyzną. Służbowy ubiór, jaki stanowiły niebieska marynarka i krawat w paski, wskazywał na to, że pracował na lotnisku.
Spośród leżących na ziemi dobrali jeszcze jednego pracownika, młodą kobietę. Związali im ręce i zaczęli kierować się w stronę wyjścia na płytę postojową, prowadząc ich wszystkich przed sobą jak tarcze.
* * *
Kobieta, używająca pseudonimu Fatima, prowadząca innego vauxhalla, tym razem vectrę, krążąca podobnie jak wcześniej zamachowcy w pobliżu lotniska, słysząc strzały i widząc uciekających przez ogrodzenie ludzi, skręciła na południe w kierunku autostrady M25. Miała jeszcze jedno zadanie do wykonania.
* * *
Pierwszy sygnał alarmowy, przekazany przez ochroniarza z posterunku na bramie lotniska zanim jeszcze dosięgły go strzały, wywołał natychmiastową reakcję Policji Metropolitalnej Londynu. Jeden z dyżurnych ze stanowiska kierowania natychmiast sprawdził lokalizację najbliższych radiowozów i wysłał je na miejsce zdarzenia. Jak pokazał komputer, pierwszy miał dotrzeć tam w ciągu czterech minut, kolejny za osiem. Pierwsza załoga z uzbrojonymi funkcjonariuszami powinna zjawić się w ciągu dwunastu minut. Inne samochody także pędziły na sygnale w kierunku lotniska. Ogłoszono również alarm dla sekcji bojowych oddziału kontrterrorystycznego, znanego jako SCO19, i załóg śmigłowców policyjnych. Rozdzwoniły się też telefony w biurach szefa policji i jego zastępców.
Kolejny sygnał przekazali funkcjonariusze służby granicznej. Ta wiadomość trafiła zarówno do tej służby, jak i do policji, wraz z informacją o osobach, których paszporty zostały tuż przed atakiem zeskanowane. Teraz wiedziano już, że należy natychmiast powiadomić Home Office. Stamtąd przekazano wiadomość do siedziby premiera na Downing Street, gdzie zarządzono zebranie zespołu zarządzania kryzysowego. Pierwsze decyzje i tak jednak należały do tych, którzy mieli zająć się sprawą na miejscu.
Dowódcy kolejnych patroli blokowali wyjazdy z lotniska i najbliższe skrzyżowania. Załoga policyjnego śmigłowca, mając na pokładzie czterech kontrterrorystów, w tym snajpera, wysadziła ich na własną rękę na dachu hangaru położonego po drugiej stronie drogi startowej, tak aby mieli możliwie dobre stanowisko obserwacyjne. Pod nimi, na pasie, drogach kołowania i otaczających je trawiastych powierzchniach rozgrywał się istny exodus. Kto tylko mógł, starał się uciec z miejsca zdarzenia. Kontrolerzy w wieży, zanim stali się zakładnikami, ostrzegli pilotów, których samoloty były gotowe do startu, nakazując im ich opuszczenie. Niektórzy z nich uciekali, kolejni przekołowali samoloty w inne miejsce. Jeden nawet wystartował, łamiąc przepisy lotnicze. Ważne, że terroryści nie mieli czym uciec. Albo uderzyć w jakiś budynek.
Detektyw inspektor Heather Drayton była tą osobą, na którą spadł ciężar dowodzenia na miejscu. Mimo że służyła w wydziale SO15 zajmującym się terroryzmem, była w pobliżu przypadkiem, pracując nad inną sprawą. Drobiazgiem w porównaniu z tym, co działo się teraz. Dołączyła do policjantów na dachu hangaru w chwili, gdy dwóch zamachowców, popychając przed sobą zakładników, weszło do budynku głównego terminala, na szczycie którego znajdowała się wieża kontroli lotów.
– Krążyli po całej płycie, zaglądali do samolotów, jakby patrzyli, czy którymś da się uciec – wyjaśnił jeden z funkcjonariuszy obserwujący teren przez lornetkę, po czym podał ją Drayton. – Żadnych prób kontaktu, żądań, nic. Pozostali dwaj tkwią z zakładnikami na wieży, jakby na coś czekali.
To było bez sensu – pomyślała policjantka. Gdyby chcieli zabić naprawdę wielu ludzi, zaatakowaliby na dużym lotnisku albo w centrum miasta. Londyn obfitował w atrakcyjne cele. Tymczasem to zdarzyło się tutaj.
Po jedenastu latach w policji metropolitalnej, w tym czterech w śledztwach związanych z terroryzmem, wiedziała jedno – czasami trzeba było zaufać przeczuciom. Nacisnęła przycisk nadawania na radiostacji.
– Kontrola, tu srebrny dowódca na Biggin Hill – zameldowała, używając kodu oznaczającego średni szczebel dowodzenia. – Zakładnicy i sprawcy znajdują się w dwóch lokalizacjach na terenie lotniska. Zachowanie sprawców nie jest racjonalne, istnieje możliwość dokonania egzekucji zakładników. Proszę o zgodę złotego dowódcy na strzały krytyczne i wejście, gdy wszystkie skierowane siły SCO19 będą na miejscu.
Na stanowisku dowodzenia starszy superintendent Hawkins przekazał wiadomość dalej, do szefa zwanego w angielskiej nomenklaturze komisarzem. Akceptacja decyzji trwała kilkanaście minut i wymagała konsultacji ze sztabem kryzysowym na Downing Street, zwłaszcza że alarm ogłoszono także dla wojskowych sił specjalnych.
* * *
Tymczasem na miejscu policjanci, zarówno z patroli interwencyjnych, jak i kontrterroryści, przygotowywali się do szturmu. Świadkowie, którzy zdołali uciec, przekazywali policjantom swoje spostrzeżenia.
Zamachowcy nie kontrolowali całego obszaru, więc zespoły szturmowe uformowały szyki, podeszły do budynków i zajęły pozycje do ataku.
* * *
Nabil Merbah był wściekły. Plan nie wypalił. Mieli porwać samolot i uciec, ośmieszając Brytyjczyków. Potem uderzyliby w innym miejscu, po raz drugi i ostatni.
Teraz pozostawało im tylko jedno.
Umrzeć. Wykonali już jedno zadanie, więc trzeba było wykonać od razu drugie.
Wyjął z plecaka tablet, położył na stoliku. Wybrał funkcję resetu do ustawień fabrycznych. W czasie gdy urządzenie kasowało swoją zawartość, wyjął telefon, którego do tej pory nie używał. Włączył go i po chwili zalogował się na konto na Twitterze. Wiadomości o ataku było już sporo.
Nadał pierwszy komunikat, opatrując go adekwatnymi hasztagami: #Zamach #BigginHill #ArmiaChurasan. Powinien być dobrze widoczny.
– Fahd, bracie – powiedział do Pakistańczyka. – Czeka na nas piękne życie wieczne. – Włączył funkcję nagrywania filmów.
Zmienił kadr, zdjął kominiarkę. Nie była już potrzebna.
– Jestem narzędziem boskiej zemsty za wszystkie lata wyzysku i cierpienia. Armia Churasan będzie zadawać ciosy każdemu, kto wysługuje się bezbożnym kolonialistom. Jesteśmy żołnierzami Armii, wiernymi i lojalnymi. Dziś ulice Londynu spłyną krwią niewiernych, jeśli Bóg pozwoli. Po nas przyjdą następni i bezbożne, grzeszne kraje piekło pochłonie – zakończył nagranie.
Wrzucił komunikat na kilka serwisów jednocześnie.
Zaraz potem padły pierwsze strzały.
* * *
Złoty dowódca, a więc w tym przypadku sam szef policji metropolitalnej, wyraził zgodę na atak i strzały krytyczne. Drayton przekazała rozkaz pozostałym. Ruszyli.
Najpierw snajperzy wzięli na cel zamachowców w wieży kontrolnej, znajdującej się na szczycie piętrowego budynku. Stojący z Kałasznikowem Jawad był oczywistym celem i padł pierwszy. Drugi z terrorystów, który siedział na krześle, pilnując związanych kontrolerów, rzucił się do ucieczki. Na schodach zauważył wbiegających do budynku policjantów w szarych mundurach.
Uniósł pistolet, by strzelić do któregoś z nich, ale oni byli szybsi. Błyskawiczne strzały z karabinków MCX powaliły go na schody.
Inna grupa policjantów, podzielona na zespoły, rozpoczęła atak na terminal. Terroryści próbowali strzelać seriami, rozbili przeszklone drzwi i ranili jednego funkcjonariusza, ale skupieni na jednym odcinku nie zdołali zauważyć, że atak przypuszczono z kilku kierunków.
Nie było mowy o aresztowaniu. Strzał krytyczny oznaczał po prostu strzelanie, aby zabić, zwłaszcza że istniało uzasadnione podejrzenie, że terroryści mogą mieć przy sobie ładunki wybuchowe. Nie można też było ryzykować życia zakładników bardziej niż to konieczne.
Po chwili było już po wszystkim. Zakładników wyprowadzono, rannych przekazano pod opiekę ratowników medycznych. Kilku ewakuowano śmigłowcami do szpitali. Gdy kontrterroryści i pirotechnicy skończyli sprawdzanie terenu, wkroczyli śledczy z policji, aby zabezpieczyć dowody rzeczowe i zidentyfikować zamachowców.
Wiadomości o ataku na przedmieściach Londynu szybko trafiły do mediów także w Polsce. Początkowo traktowano zamach jak każde inne tego typu wydarzenie. Wydawcy i szefowie działów w telewizjach, stacjach radiowych, gazetach i portalach wezwali stażystów, by ci otworzyli listy ekspertów pod hasłem „terroryzm” i starali się umówić wywiady na temat tajemniczej Armii Churasan. W newsroomach dziennikarze z kolei rzucili się do przeglądania oficjalnych stron oraz Twittera i Facebooka. Pierwsze artykuły, zwłaszcza te w Internecie, nie zawierały zbyt wiele treści. Szybciej i łatwiej było przekleić oficjalne komunikaty lub cytować ludzi obecnych na miejscu. Korespondentów w Londynie miały już tylko nieliczne, największe redakcje. Ci z kolei początkowo także przekazywali do kraju tylko oficjalne komunikaty i wiadomości mediów brytyjskich. Żaden z nich nie miał dobrych, zaufanych źródeł w policji ani tym bardziej w służbach. Mieli je natomiast w ambasadzie.
Dyplomaci byli jednak równie oszczędni w słowach co zajęci, ale informacja o wezwaniu na Downing Street ambasadora, konsula, attaché wojskowego, oficera łącznikowego policji oraz trzeciego sekretarza z wydziału politycznego, o którym plotkowano, że jest „ze służb” i w rzeczywistości był szefem rezydentury wywiadu, była czytelnym sygnałem dla wtajemniczonych.
Marcin Grzeszczyk, dziennikarz stacji TV Info, przebywający w Londynie od niespełna roku, nie zamierzał biernie tkwić w oczekiwaniu na konferencję czy komunikat dla prasy. Podczas gdy jego koledzy po fachu nękali telefonami i esemesami dyplomatów, on otworzył na laptopie stronę Global Flight Tracker, tę samą, której użył terrorysta. Większość użytkowników wykorzystywała ją tylko do śledzenia samolotów w czasie rzeczywistym. Funkcji odtwarzania przeszłych zapisów używali nieliczni.
Przesunął mapę na okolice Biggin Hill i ustawił czas na pół godziny przed zamachem. W powietrzu, pomijając samoloty startujące i lądujące na Heathrow, Gatwick i London City, tego dnia nie było wiele maszyn. Zauważył przelatujący śmigłowiec sanitarny, jakąś Cessnę 172, zapewne należącą do szkoły pilotażu, i podchodzącego do lądowania Beechcrafta 200, lecącego z oddalonego o nieco ponad sto kilometrów lotniska Oxford. Zbyt blisko, by komuś opłacało się wsiadać w samolot, uznał. Bogaty biznesmen spieszący się na spotkanie wynająłby śmigłowiec i dotarł prosto do centrum Londynu. Zapewne przyleciał po kogoś, a może na zaplanowane prace obsługowe.
Wtedy zauważył jeszcze inny samolot zbliżający się do lotniska i obniżający lot. Najechał na znacznik kursorem. Dyspozycyjny Challenger 850. Rejestracja brytyjska.
Dziennikarz zauważył też coś, co sprawiło, że zrozumiał powód wezwania ludzi z polskiej ambasady. I milczenie dyplomatów. Samolot wystartował z Okęcia, na co wskazywał zarówno odczyt lotniska startu, jak i narysowana na mapie linia znacząca tor lotu.
Sprawdził jeszcze znaki rejestracyjne. Zarówno Beechcraft, jak i Challenger należały do firm czarterowych, niełatwe było więc ustalenie, kto był na pokładzie. Tym mogli zająć się inni dziennikarze, zwłaszcza w Warszawie. Grzeszczyk zadzwonił tylko do wydawcy, informując go o swoim odkryciu. Ten nakazał korespondentowi przygotować szybką relację, podczas gdy dwoje doświadczonych dziennikarzy śledczych otrzymało polecenie udania się na Okęcie.
Tam spotkało ich rozczarowanie. Ludzie wcześniej chętnie udzielający informacji, oczywiście anonimowo, teraz albo byli nieuchwytni, albo odsyłali dziennikarzy do rzeczników prasowych, którzy także milczeli.
Podpowiedź nadeszła z nieoczekiwanej strony. Urzędnik kancelarii sejmu, zawsze szukający okazji do zarobku, zdradził, że do hotelu poselskiego przybyli funkcjonariusze ABW. Powiedział też, że marszałek sejmu oraz przewodniczący klubu parlamentarnego Kongresu Demokratycznego, zwanego kadecją, wrócili do Warszawy. Dziennikarze wiedzieli, że posiedzenie sejmu zakończyło się trzy dni wcześniej, i szybko dodali dwa do dwóch. Ustalenie nazwisk było tylko kwestią czasu. I z tego powodu szefowie stacji naciskali, aby podać informację jak najszybciej. Skoro ABW już działała, rodziny zapewne też już wiedziały.
Szef redakcji postanowił dać przykład zachowania resztek etyki zawodowej i ludzkiej przyzwoitości i wykonał jeden telefon, prosto do rzecznika prasowego premiera, gdy materiał był gotowy do emisji.
– Wiem, że w tym samolocie byli posłowie Mariusz Kostrzewski i Wojciech Rosiński – powiedział. – Rodziny już wiedzą? – zadał pytanie, by upewnić się, że nie przejdzie do historii jako hiena roku.
Po drugiej stronie słuchawki zapadło milczenie. Redaktor usłyszał ciężkie westchnienie.
– Tak, byli tam – potwierdził po chwili urzędnik. – Brytyjczycy proszą jednak, aby nie podawać nazwisk ofiar. Skoro wy już wiecie, zaraz będą wiedzieć wszyscy. Mogę nie zaprzeczyć. Potwierdzenie od nas będzie pewnie jutro, po oficjalnej identyfikacji, ale to oni.
* * *
Adam Baniak, redaktor i współwłaściciel portalu Tajemnice Tajnych Służb nie przejmował się tak etyką jak dziennikarz z telewizji i miał lepsze, choć nieco wolniej działające źródła informacji. Swoje rewelacje podał pół godziny później, ale za to ujawniając całą listę pasażerów. Opatrzył ją komentarzem napisanym pod pseudonimem „Halabardnik”. Sam stworzył fikcyjną tożsamość, sugerującą, że autor był oficerem wywiadu, i używał jej rzadko, gdy należało szczególnie mocno uderzyć.
Te kilka akapitów nie było wyrafinowaną analizą. Sugerował w niej, że zamach został przygotowany w Polsce, gdyż służby kontrwywiadowcze były nieefektywne. To była stara melodia, ale wystarczyło przypomnieć, że służby nie zapobiegły ani zamachom irańskich agentów, ani innym atakom, do których dochodziło w przeszłości. To, że nie działały tak, jak powinny, było wiedzą powszechnie dostępną. Nowością nie było także to, że w przeszłości w kontrwywiadzie wysokie stanowisko zajmował człowiek, który zniknął w tajemniczych okolicznościach, zapewne będąc rosyjskim szpiegiem. O tym, że agentka lub wręcz kadrowa oficer rosyjskiego wywiadu była kochanką kogoś z rządu – szczegółów nie ujawniano – także krążyły plotki. Dla osiągnięcia pożądanego efektu wystarczyło tylko zestawić je z biogramami ludzi, którzy zajmowali teraz wysokie stanowiska w służbach. Nowa władza, jak to zwykle miało miejsce przy zmianie rządu, rozkręciła karuzelę dymisji i nominacji. W efekcie na ważne stanowiska trafiali ludzie z politycznego mianowania, ale bez doświadczenia.
Nie widział powodu, dla którego miałby tego nie robić. Otrzymał za to solidne wynagrodzenie, jak na drugą dekadę dwudziestego pierwszego wieku przystało, w bitcoinach, dokładnie w czterech. Mogło się to wydawać nikłą sumą. Ale kurs tej wirtualnej waluty wynosił tego dnia sześćdziesiąt siedem tysięcy złotych. Nigdy tak dobrze nie dorobił sobie do obniżonej emerytury. Poprzednia władza zdążyła bowiem, oprócz wysłania wojsk na wojnę z Iranem i doprowadzenia Polski do stanu wojny domowej, obniżyć także emerytury żołnierzom i funkcjonariuszom będącym przed rokiem tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym w służbach specjalnych. A on swoją karierę rozpoczął w Służbie Bezpieczeństwa w orwellowskim tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym roku. Odszedł na emeryturę po prawie trzydziestu latach służby. Obniżenie świadczeń sprawiło, że przełamał się i zaczął handlować informacjami. Namówił do współpracy innego rozczarowanego emeryta, dawnego oficera Wojskowych Służb Informacyjnych, a wcześniej Wojskowej Służby Wewnętrznej. Zbierali plotki i pogłoski od swoich młodszych kolegów pozostających jeszcze w służbie lub od tych, którzy niedawno odeszli. Szczególnie chętnie informacje przekazywali im rzekomo niesprawiedliwie potraktowani podczas którejś z licznych reform i reorganizacji albo ci, którzy popadli w konflikt z kimś w pracy. Z czasem na stronę Baniaka zaczęło zaglądać coraz więcej osób nie tylko ze służb, ale także dziennikarzy. I w końcu znaleźli się tacy, którzy złożyli kuszącą finansowo ofertę, zbyt kuszącą, by ją odrzucić. Wiedzieli, że prędzej czy później informacja z portalu zostanie zauważona i trafi do mediów głównego nurtu.
Nie mylili się. Gdy tylko pierwszy link zaczął krążyć po Twitterze, dziennikarze zabrali się do szukania informacji o osobach z listy równie intensywnie, jak o terrorystach. Stażyści i researcherzy zdążyli z pierwszymi biogramami do wieczornych wiadomości. Tymczasem na Twitterze i Facebooku spekulacje były coraz gorętsze.
Czarne bmw 1200 RT jechało prowincjonalną szosą, przecinającą pola zachodniej Wielkopolski, raz za razem wyprzedzając ciągniki rolnicze, ciężarówki i mocno używane samochody osobowe, dominujące na drogach tego regionu.
Niektórzy kierujący, zwłaszcza obciążonymi ponad normę ciężarówkami, naciskając klakson, dawali wyraz swojemu zdenerwowaniu. Nie wiadomo było tylko, czy powodem ich nerwów był sam fakt wyprzedzania przez szybszy, lżejszy i zwinniejszy pojazd, czy może to, że na czarnej kurtce widać było długi warkocz kasztanowych włosów.
Fakt, że kobieta prowadziła jednoślad, i to jeszcze w czasie, gdy oni pracowali, musiał szczególnie ranić ich dumę – pomyślała motocyklistka. Uwielbiała wkurzać facetów. Uwielbiała kręte boczne drogi. Uwielbiała szybką jazdę, wiedząc, że w każdej chwili może zwolnić. A potem przyspieszyć. To był jej wybór. Kiedyś pilotowała śmigłowce, pozostając blisko ziemi i tafli morza. Od dawna już nie zasiadała za ich sterami. Ale wciąż mogła jeździć motocyklem. To była przyjemność większa niż tysiące lajków na Facebooku.
Agata Adamczewska, jeszcze niedawno komandor porucznik w czynnej służbie kontrwywiadu wojskowego, nie miała zresztą kont w mediach społecznościowych, przynajmniej oficjalnie. Kiedyś, w poprzednim życiu, miała ich kilka, w żadnym przypadku nie występując pod prawdziwym nazwiskiem. W nowym życiu założyła sobie kolejne konto, już prywatne, ale także niezawierające prawdziwych danych, i używała go tylko do biernego przeglądania portali.
Nie miała złudzeń, gdyby ktoś naprawdę chciał ją znaleźć, umiałby to zrobić. Anonimowość w sieci chroniła ją przed nieudolnymi dziennikarzami lub wyznawcami teorii spiskowych. Wydarzenia z poprzednich lat dały impuls do powstania wielu artykułów, książek, postów na blogach i setek dyskusji w Internecie.
Także w realnym życiu zmieniła adres, gdy odeszła z tajnej służby. Nie uciekła wprawdzie w Bieszczady, ale w lasy na terenie Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, z osobą, z którą miała nadzieję spędzić tam resztę życia. Położony w lesie na skraju wsi Kursko dom nad jeziorem, do którego prowadziła wąska, kręta brukowana droga, był trudny do odnalezienia. Chyba że komuś bardzo by na tym zależało.
Trzy razy reporterzy, ci ostatni Mohikanie wymierającego gatunku gazetowych dziennikarzy śledczych, zapełniający notatniki gryzmołami i zdzierający podeszwy na ulicach, zdołali do niej dotrzeć. Usiłowali namówić ją na wywiad lub przynajmniej komentarz. Jeden próbował też przekazać inną propozycję. O sprawie generała Sieradzkiego miał nawet powstać film. Posłała ich wszystkich do diabła, choć pewnie od filmowców wytargowałaby sporą sumę za konsultacje scenariuszowe.
Nie oznaczało to, że całkiem odcięła się od poprzedniego życia. Nie mogła sobie na to pozwolić. Czasami proszono ją o drobne konsultacje albo o prowadzenie gościnnie zajęć w którymś z ośrodków szkolenia. Wolała nie zrywać kontaktu ze służbami, choćby po to, aby wiedzieć, co w trawie piszczy. Glock 45 w kaburze, jak i szafa na broń w domu przypominały o tym, że ktoś mógłby chcieć złożyć jej wizytę bynajmniej nie po to, by zaproponować jej pracę. Ryzyko takiego zdarzenia nie było duże, ale istniało.
Uważała, że ma spore szanse sobie z tym poradzić. Nie mieszkała sama. Sylwia Wierzbicka miała w walce większe doświadczenie od niej i swoją broń. Dwie dobrze wyszkolone osoby na swoim terenie powinny odeprzeć napad nawet grupy ludzi. A przynajmniej przetrwać do chwili przybycia pomocy.
Poza tym próbowała żyć normalnie, choć ostrożnie. Motocyklowe wypady, samotne lub z Sylwią, czasem zaplanowane, czasem spontaniczne, były częścią tej ostrożnej normalności. Teraz jechała bez planu. Skręcając raz w lewo, raz w prawo. Tylko ona i szosa. Żadnych telefonów, nawet wiadomości z radia.
Ta przyjemność miała swoje granice. Kolejne zmiany kierunku były już zaplanowane i coraz węższymi drogami, wymuszającymi coraz wolniejszą jazdę, trafiła do domu. Ostatni odcinek nawet nie był pokryty asfaltem, tylko przedwojennym brukiem. Ceglane budynki, jeden mieszkalny i dwa mniejsze, teraz służące za garaże, jak większość w okolicy zbudowane przez Niemców, otaczał solidny płot. Teren, kiedyś zarośnięty krzakami i samosiejkami, w większości był już oczyszczony, a podjazd od ulicy do garażu wyłożony kostką brukową.
Dopiero w domu wyjęła telefon z kieszeni i sprawdziła wiadomości. Gdy ujrzała pierwsze agencyjne doniesienia, przeszedł ją dreszcz.
Znała organizację mającą bardzo podobną nazwę do tej, która przyznała się do zamachu. Tylko że tamta już nie istniała, eradykowana nalotami na Syrię pięć lat temu. Nie wyglądało też na to, aby zamachów dokonał afgański oddział Państwa Islamskiego, choć nie można było tego wstępnie wykluczyć. W poprzednim życiu rzuciłaby wszystko, sprawdzałaby każdą wiadomość, spisywałaby notatki, aby w końcu sporządzić na ich podstawie kilkustronicowy raport.
Teraz przeglądała wiadomości na telefonie, krzątając się w kuchni, nagrzewając piekarnik i przygotowując zapiekankę. Gdy włożyła naczynie do kuchenki, zatrzasnęła drzwiczki, nastawiła temperaturę i czas, w końcu miała dwadzieścia minut tylko na zamach.
Włączyła laptop, by na wygodniejszym, większym ekranie poczytać, co o sprawie piszą zachodnie, zwłaszcza brytyjskie redakcje. Potem sprawdziła nazwiska z ujawnionej listy. Niektóre znała.
Siedząc w fotelu w salonie, przeglądała kolejne strony, rejestry i wykazy. Kiedyś była w tym dobra, zwłaszcza gdy miała dostęp do baz danych służb. Ale nawet proste przejrzenie Krajowego Rejestru Sądowego czy stron sejmu dawało wiele informacji. I sporo do myślenia.
Odgłos otwieranej bramy i hałas silnika oderwały ją od ekranu. Zielony, poobijany jeep wrangler wtoczył się na podwórko, zatrzymując się obok stodoły. Kierująca nim kobieta zawsze skręcała przed budynkiem w prawo, ustawiając się równolegle do ściany.
Pomachała jej przez okno. Pułkownik Sylwia Wierzbicka wysiadła, otworzyła wrota, wróciła do samochodu, wrzuciła wsteczny bieg i wjechała do środka. Zawsze pilnowała tego, by móc szybko wyjechać, tak samo jak tego, żeby każdy z dwóch jej telefonów miał naładowaną baterię. Nawet jeśli jej obecne zajęcie w wojsku tego nie wymagało i musiałoby się stać coś bardzo poważnego, aby wezwano ją na służbę po godzinach.
Adamczewska czekała na nią w przedpokoju. Objęła ją na powitanie, odebrała plecak, pocałowała w usta.
– Ciągle parkujesz tak samo – powiedziała z uśmiechem. – Nie mogę się tego doczekać. Tego, że będziesz z powrotem. – Przytuliła ją mocniej.
– To już nieuleczalne – odpowiedziała Sylwia, wyswobodziwszy się z jej objęć. – Nie oduczysz wilczycy polować. Nawet jeśli mam tylko pilnować polany dla młodych wilczątek.
Etat komendanta Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych w Wędrzynie brzmiał poważnie, ale sprowadzał się do pilnowania obiegu dokumentów związanych z harmonogramem korzystania z poligonu i nadzorowania drobnych prac, potrzebnych, by utrzymać teren w jakim takim stanie. Z definicji poligon był miejscem rozjeżdżanym przez czołgi i inny ciężki sprzęt, poważne prace były więc na co dzień zbędne. Nie był to też etat, z którego się awansuje, raczej ostatnie stanowisko przed odejściem na emeryturę.
To wszystko odpowiadało Adamczewskiej. I nieodległa w czasie emerytura partnerki, i to, że wychodziła z domu rano, a wracała wieczorem, zamiast nocować całymi tygodniami w internacie w odległym garnizonie. I wreszcie to, że nawet na ostatniej prostej w karierze starała się robić wszystko jak najlepiej. Gdyby na poligonie wydarzył się jakiś wypadek, choćby w środku nocy, byłaby pod telefonem i po góra trzech kwadransach dotarłaby na miejsce. To z powodu tego zamiłowania do porządku w ogóle się spotkały. Wierzbicka dawno temu, dowodząc jeszcze kompanią Rosomaków, wyróżniła się podczas ćwiczeń, tuż przed wojną hybrydową z Rosjanami. Czasowe przeniesienie do Warszawy, które miało być wyróżnieniem, zmieniło życie obu kobiet. Choć mało brakowało, by nie wyszły z tego żywe. Ale przeżyły.
– Widzę, że ciebie też ciągnie do lasu – Sylwia skomentowała obraz, jaki zauważyła na ekranie laptopa. – Słyszałam w radiu, że tam zginęli Polacy. Jacyś posłowie, może będzie żałoba narodowa.
– Jakoś ich nie żałuję – powiedziała Adamczewska. Odpowiedziało jej zaciekawione spojrzenie Wierzbickiej.
– Haze, i tak mi powiesz, prędzej czy później, albo zadzwonisz do kogoś – rzuciła pułkownik, sadowiąc się w fotelu. Świadomie zwróciła się do dziewczyny jej starym pseudonimem, wiedząc, że to zachęci ją do mówienia.
– Ci dwaj posłowie, Rosiński i Kostrzewski, zasiadali w ważnych komisjach. Rosiński był zastępcą przewodniczącego komisji spraw wewnętrznych i członkiem komisji do spraw służb. Mocny człowiek, mówiło się, że kiedyś mógłby zostać ministrem. Ten drugi był w komisji obrony narodowej. Kiedyś pracował w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, za czasów Zagrodzkiego. Wtedy, kiedy zabili Sieradzkiego. Ale nie był nikim ważnym. Spadł jednak na cztery łapy, jak widać – westchnęła.
– Nie mów o tym, jeśli nie chcesz – przypomniała jej Sylwia. – To był zły czas dla ciebie, nie musisz do niego wracać.
Zdjęcie kobiety z żałobnym kirem wiszące na ścianie było pamiątką po tamtych wydarzeniach.
– Teraz jestem tu i jest lepiej – powiedziała Agata po chwili namysłu. – Wraz z nimi było jeszcze trzech naszych rodaków. Najwięcej hałasu będzie pewnie o panią Marzenę Balińską. Naczelnik wydziału w Departamencie Porządku i Bezpieczeństwa Publicznego w resorcie spraw wewnętrznych. I jeszcze dwóch facetów. Jeden to Karol Maciorowski. Śliski człowiek.
– Chyba coś mi się obiło o uszy. Handlarz bronią? – spytała Sylwia.
– Kiedyś często zapraszali go do telewizji. Krótko pracował w UOP-ie, dekady temu. Prywatny detektyw i konsultant do spraw bezpieczeństwa, tak się reklamował. Handlował też sprzętem do inwigilacji i programami szpiegowskimi. Nie wiadomo więc, czy pracował dla ludzi, którzy bali się podsłuchów, czy dla tych, którzy lubią podsłuchiwać. I chyba poczuł się zbyt pewnie, miał sprawy sądowe o groźby karalne, ale nic mu nie udowodniono. Nie zdziwiłabym się, gdyby miał epizody tajnej współpracy ze służbami, ale nie wygląda mi na wartościowego informatora. Drugi facet to pozornie nikt. Mateusz Nowakowski, oficjalnie Senior Sales Executive w firmie Security Systems Solutions Poland. To polska spółka córka firmy zarejestrowanej na wyspie Jersey. A w polskim oddziale większość ma niejaki Mitera, Dominik Mitera. – Uśmiechnęła się. – Lubi się tak przedstawiać. Raczej lubił – poprawiła się. – Kiedyś go spotkałam, wpadł do starego na urodziny. Miłośnik dobrych alkoholi i drogich samochodów. Mieszkał parę lat w Anglii, robił różne interesy, czasem zupełnie legalne, czasem w szarej strefie. Kiedyś próbował prowadzić biznes w państwach trzeciego świata, handlował też bronią, dostarczał polskiej policji radiowozy, zarabiał na wszystkim, na czym się da.
– Security Systems Solutions. Brzmi jak nazwa firmy ochroniarskiej – zauważyła Wierzbicka.
– Bo to jest firma ochroniarska. Kiedyś wysyłali ludzi na kontrakty w Iraku, potem zajmowali się ochroną statków, mają w ofercie jakieś tanie drony dla policji, teraz nowym wielkim rynkiem jest to. – Poklepała laptop. – Branża cyberochrony. To żaden wiodący gracz, żyją od hossy do hossy, jeśli wierzyć temu, co o nich piszą. Pewnie chcą coś w Polsce sprzedać, może programy, sprzęt albo szkolenia. I pewnie państwu, służbom, bo skoro mieli na pokładzie tych dwóch posłów i tę urzędniczkę, to lobbowali na bezczelnego. Chociaż co nie jest bezczelne w tym kraju? – Spojrzała w górę, jakby spodziewając się, że sprawiedliwość spadnie z nieba. – Inne osoby na liście to też pracownicy tej firmy, ale już nie Polacy.
– Myślisz, że zabili ich specjalnie? Czekali na nich?
– Albo mieli pecha. W końcu to lotnisko, z którego korzystają różne firmy, pewnie też celebryci, może zamachowcy liczyli, że zabiją kogoś znanego? – Adamczewska wyliczała możliwości. – Ale sprytnie to zrobili. Na dużym lotnisku policja zabiłaby ich od razu.
– Bo tam policja z bronią patroluje teren – Sylwia weszła jej w słowo. Coś ją zastanowiło. – Oni mieli broń, tak? Podobno Kałasznikowa? – Gdy Adamczewska skinęła głową, kontynuowała: – Od dawna nie słyszałam, aby u Brytyjczyków ktoś miał broń. Francja, Niemcy, owszem. A tam słyszałam tylko o nożach. Dawno się tym nie zajmowałam, ale pewnie terrorystom odcięto źródła, no, w końcu to wyspa. Chciałabym, żeby to było tak łatwe w Afganistanie, na mojej zmianie – dodała. – Ale to coś dziwnego. Anomalia. No cóż, współczuję tym, którzy będą musieli znaleźć i przerwać ten kanał dostaw broni.
– Ludziom w naszych służbach też współczuję. – Agata zamknęła pokrywę laptopa. – Na szczęście to już nie moje zmartwienie. Jutro gdzieś się wybieramy? – spytała.
– Posiedziałabym w domu. Poszła do lasu albo popływała – odparła Sylwia. – Niedługo czwarty lipca. Znowu przysłali zaproszenie do ambasady?
– Znowu – powiedziała Agata, wstając. – Amerykanie mają mnie za bohaterkę i cały czas podsyłają zaproszenia na imprezy w ambasadzie. Miłe, tylko średnio się czuję, będąc bohaterką wojen, które sami rozpętali. – Odłożyła laptop na komodę. – Może zamiast tego pojedziemy sobie gdzieś nad morze?
– Albo w Karkonosze. Pociągiem, jak ja kiedyś. Z przystankiem na knyszę we Wrocławiu. Młodość mi się przypomni.
Wieczorne zebranie sztabu kryzysowego rządu Jej Królewskiej Mości przebiegało w nerwowej atmosferze. Kilka najważniejszych osób przybyło osobiście, inni mieli uczestniczyć w nim zdalnie.
Wydarzenia w Biggin Hill zostały od razu uznane za zamach terrorystyczny zgodnie z zapisami ustawy z roku 2000, trudno byłoby zresztą inaczej je określić. To sprawiało, że informacji na ich temat dostarczyć mogły dwie instytucje – Służba Bezpieczeństwa, znana powszechnie jako MI5, gromadząca informacje na temat zagrożeń terrorystycznych, oraz Policja Metropolitalna Londynu, której funkcjonariusze zareagowali na zamach i zebrali dowody rzeczowe. Mimo że w tym przypadku więcej do powiedzenia mieli policjanci, pierwszeństwo przypadało MI5. Ta kolejność nie była na rękę jej szefowi.
– Mam do pana dwa pytania – zaczęła posiedzenie premier Mary Ryder. – Jakim cudem grupa ludzi z karabinami maszynowymi szykuje zamach, a wy tego nie zauważyliście? I czemu Polacy ujawnili nazwiska, skoro ich ambasador w moim gabinecie zaklinał się na wszystkie świętości, że ich rząd nie puści pary z ust, dopóki sami nie posprzątamy bałaganu? Myślałam, że ich deklaracje o współpracy, specjalnych związkach, porozumienia, jakie zawarliśmy z nimi, można traktować bardziej poważnie.
– Pani premier – odpowiedział siedzący przy stole szef służby bezpieczeństwa Kenneth Rudd. – W tej chwili na liście osób mogących stanowić potencjalne zagrożenie lub wspomagać działalność terrorystyczną figuruje czterdzieści dwa tysiące osiemset pięćdziesiąt sześć osób – mówił, wymieniając zapamiętane przed spotkaniem liczby z nadzieją, że przynajmniej tym zrobi wrażenie. – Z czego trzy tysiące sto dwadzieścia jeden jest objętych czynnym śledztwem. Spośród nich wobec dziewięciuset czterdziestu jeden stosowana jest skryta obserwacja, podsłuch telefonów i Internetu, czterysta dziesięć ma w swoim otoczeniu poufnych informatorów i wreszcie w otoczenie osiemdziesięciu pięciu wprowadzono agentów lub policjantów pod przykryciem. To są islamscy fundamentaliści sunniccy, proirańscy szyici, grupy z Irlandii Północnej, neonaziści i biali suprematyści, ekoterroryści, antyglobaliści, mamy na celowniku nawet maoistów i ludzi wierzących w teorię o spisku masonów, Grupy Bilderberg czy Sojuszu na rzecz Postępu i Rozwoju.
Słysząc tę ostatnią nazwę, premier pozwoliła sobie na uśmiech.
– Mówi pan poważnie? – spytał wiceminister spraw zagranicznych John Gorton. Minister dopiero wracał z wizyty w Azji.
– Może to wydawać się śmieszne, ale trzy miesiące temu dzięki nam zatrzymano człowieka, który zamierzał zabijać członków parlamentu. Miał nawet broń – wyjaśniał szef Służby Bezpieczeństwa. – Jesteśmy skuteczni, ale moi ludzie są tylko ludźmi. Trzy osoby były na naszej liście, ale nie miały podsłuchu ani nie były poddane bardziej szczegółowej inwigilacji. Inaczej określiliśmy priorytety. Niestety, tym razem im się udało. Oczywiście nakazałem już przeprowadzenie wewnętrznego audytu.
– To mogłoby dobrze brzmieć podczas debaty w parlamencie, zwłaszcza te statystyki – powiedziała Mary Ryder. – Ale jeśli wydarzą się kolejne ataki, to nie będzie sesji pytań do premiera, tylko lincz. A ponadto nie zamierzam przejść do historii jako ta osoba, za rządów której terroryzm znowu podniósł swój okropny łeb – dodała.
– Mogę zapewnić panią premier, że wszystkie dostępne zasoby zostaną przekierowane do sprawdzenia, czy sprawcy działali sami i jakim cudem pozyskali broń. Nie wykluczam, że mogli mieć powiązania ze zorganizowanymi grupami kryminalnymi, jak we Francji, ale przestępstwa kryminalne, w tym handel bronią, to jednak jest podwórko policji – niezbyt delikatnie wbił szpilę przysłuchującemu się przez łącze wideo szefowi policji metropolitalnej.
– Co ustaliliście? – premier skierowała pytanie wprost do komisarza Wilsona.
Siedzący za stołem konferencyjnym po drugiej stronie łącza siwowłosy oficer z trzydziestoletnim stażem w policji sięgnął po leżący przed nim tablet zastępujący papierowe akta i uruchomił opcję udostępniania. Pierwszy dokument pokazywał zdjęcia białego mężczyzny.
– W wyniku szybkiej interwencji moich ludzi zagrożenie zostało zażegnane, mimo że atak nas zaskoczył na skutek deficytów w informacjach kontrwywiadu. – Nie omieszkał zrewanżować się szefowi MI5. – Zamachowcy mieli broń palną, do tej pory nieużywaną w Zjednoczonym Królestwie, mówię o konkretnych egzemplarzach, gdyż udało się dokonać wstępnej analizy balistycznej. Wyeliminowaliśmy całą czwórkę sprawców. Zidentyfikowaliśmy wszystkich, trzech spośród nich to nasi obywatele. Pierwszy to Kevin Rowley, pochodzi z Maidenhead, syn samotnej matki, wykonującej przez ostatnie lata różne prace, głównie w sklepach, na tyle, na ile ustaliliśmy, wiek dwadzieścia siedem lat, niekarany, ale notowany jako podejrzewany o posiadanie zakazanych substancji. Do niedawna pracował tutaj, w Londynie, w ScrapMove – to duża firma usuwająca złom, odpady, tego typu rzeczy. Wiemy, że w tej samej firmie pracowali dwaj inni sprawcy, Fahd Rehman i Jawad Khan. – Przesunął palcem, zmieniając dokument. – Ci dwaj to typowi dżihadyści, z jakimi mamy do czynienia. Mieszkali w Waltham Forest. Mają po dwadzieścia osiem lat. Ich rodziny wyemigrowały z Pakistanu jeszcze w latach sześćdziesiątych. Próbowali wyjechać do Syrii pięć lat temu, udaremniliśmy to, dwa lata spędzili w aresztach i więzieniach.
– Skoro wtedy udaremniliście ich eskapadę, to czemu teraz im się udało? – spytała premier.
– Wtedy byli głupi i otwarcie mówili o swoim zamiarze znajomym. Jeden z nich był naszym informatorem, pół roku temu niestety zginął na skutek ataku nożem, pewnie chodziło o porachunki narkotykowe, bo święty nie był. Ale wydał kilku takich chętnych do wyjazdu i jedną próbę zamachu w kraju. Ostatni mężczyzna – znów zmienił widok na zdjęcie paszportu – miał przy sobie paszport bułgarski na nazwisko Iwan Ganew. Wiemy, że przekroczył granicę cztery tygodnie temu w porcie Fishguard, więc skorzystał z promu z Irlandii. Mamy jeszcze dwie odnotowane podróże do nas człowieka o tym nazwisku, jedną sprzed czterech miesięcy, drugą sprzed ponad półtora roku. W obydwu przypadkach przyleciał z Polski. Papiery, jak się okazało, były fałszywe. – Pokazał kolejny dokument, tym razem po francusku.
– Mówi pan, że był w Polsce? – zainteresował się wiceminister spraw zagranicznych. – To nie przypadek?
– Nie wiemy jak długo, może tylko tranzytem. Będziemy to sprawdzać. Niestety ostatnio trwa to dłużej niż kiedyś, chociaż zawarto nowe umowy – policjant starał się nie użyć słowa brexit, nie przy politykach – i mimo tych kłopotów udało się go wstępnie zidentyfikować na podstawie nagrania w sieci, a potem potwierdzić to poprzez sprawdzenie odcisków palców. To Nabil Merbah. Był kiedyś skazany za posiadanie narkotyków, Francuzi uważają, że przynajmniej interesował się propagandą dżihadystów. Prawdopodobnie wyjechał do Syrii i zniknął. Nawet byli zaskoczeni, sądzili, że tam zginął. Ale przeżył.
– To jednak dziwna koincydencja – powiedziała premier. – Polacy wśród ofiar, sprawca przebywał w Polsce, Polacy ujawnili listę pasażerów i teraz wszyscy mamy problem. Czy może to mieć coś wspólnego z wydarzeniami u nich? – spytała. – Irańczycy, Rosjanie? – doprecyzowała.
– Polskie służby ciekną jak durszlak – powiedział bez ogródek Szef Tajnej Służby Wywiadowczej, nazywanej MI6, David Owens. – Trzy duże kryzysy, praktycznie jeden za drugim, mogą niesłychanie wzmocnić służby specjalne albo je zdestabilizować. U Polaków niestety zdarzyło się to drugie. Do tego co najmniej dwukrotnie doszło do głębokiej penetracji służb przez obcą, dokładnie rosyjską agenturę. W efekcie co chwila ma u nich miejsce jakaś reforma, a zarządzanie kadrami przypomina karuzelę. Nawet oficer łącznikowy u nas zmienił się trzy razy w ciągu dwóch lat. Dlatego doszło do ujawnienia tej listy; to prawdopodobnie efekt wewnętrznych rozgrywek pomiędzy frakcjami. To źle wróży współpracy. Tej gospodarczej także, jeśli nam na niej wciąż zależy.
– Uważa pan, że nie powinniśmy z nimi współpracować? – wiceminister spraw zagranicznych zareagował z niepokojem na sytuację, w której szef wywiadu cywilnego podlegającego jego ministerstwu kwestionował przyjęty kierunek polityki.
– Zdaję sobie sprawę, że wysłanie do nich w ramach sił NATO na wschodniej flance całego batalionu czołgów i batalionu piechoty oraz stała obecność naszych okrętów i samolotów nad Bałtykiem były wyraźnym sygnałem politycznym i, jak raportowaliśmy, Rosjanie to zauważyli. Ostatnio nie zwiększają swoich sił w regionie, mimo kryzysów na Białorusi, i nawet zostawili w spokoju państwa bałtyckie. Informujemy nieustannie o zagrożeniach, także terrorystycznych. Jestem jednak zobowiązany, aby przypomnieć, że nasze możliwości gromadzenia informacji są ograniczone, czego dowodzi tragedia, za jakiej sprawą się zebraliśmy. Przypomnę tylko, że moi analitycy wielokrotnie ostrzegali przed możliwymi zamachami.
– Szkoda tylko, że nie ostrzegli nas przed dzisiejszym – premier weszła mu w słowo i wyraźnie uświadomiła szefowi wywiadu, że ma wykonywać zadania, a nie kreować politykę. – Bez Polaków nie uda się przeprowadzić pełnego śledztwa, jeśli istnieje faktycznie polski ślad. A skoro ich służby nie działają, to co nam pozostaje? – Mary Ryder zawiesiła głos, czekając na propozycje.
– Jest jedna możliwość – odezwał się generał Andrew Addison-Chesney, reprezentujący wywiad wojskowy i łączący się z bazy RAF Wyton. – W ciągu ostatnich trzydziestu lat nasi żołnierze nawiązali w Polsce sporo kontaktów. Jeśli moglibyśmy się nimi posłużyć, uzupełniając oficjalne kanały kooperacji, które są niezbyt efektywne dla służb cywilnych, szereg ważnych informacji uzyskalibyśmy szybciej. Jedyne, czego potrzebuję, to zgoda na wykorzystanie tej opcji. Oczywiście pomoc wszystkich pozostałych służb będzie mile widziana, choć sądzę, że w pierwszej kolejności wywiadu.
Owens, słysząc to, skinął głową. Współpraca wojskowego i cywilnego wywiadu miała długą tradycję, choć żołnierze zajmowali się przede wszystkim polem walki i jego zapleczem, podczas gdy terytorium łowieckim oficerów MI6 były metropolie wszystkich państw świata, gdzie polowali na ludzi znających polityczne i gospodarcze tajemnice. Poza tym działalność wywiadów zawsze była owiana gęstą mgłą tajemnicy, o ich porażkach rzadko dyskutowano w parlamencie, o sukcesach zaś nigdy. Policja i służba bezpieczeństwa na ten komfort liczyć nie mogły.
– Liczę, że ten trop zostanie wyjaśniony – premier wydała polecenie. – Podobnie jak wszystkie inne okoliczności tego zamachu. I oczekuję, że każda ze służb udzieli pomocy wywiadowi wojskowemu, nawet gdy będzie chodziło o sprawy ściśle cywilne, zarówno krajowe, jak i zagraniczne. To, co się zdarzyło, może poważnie zakłócić nasze relacje z Europą, które w obecnej sytuacji i tak są skomplikowane.
Nie dodała już ani słowa, zwłaszcza że w gronie złożonym nie tylko z polityków, ale również oficerów służb i wojska nie należało dyskutować o polityce partyjnej ani wewnątrzpartyjnej. Ale dla wszystkich było jasne, że premier, która ledwo półtora roku temu objęła rządy, po kryzysie wywołanym pandemią, po zawirowaniach brexitowych, po awanturach i skandalach we własnej partii, po konieczności ułożenia sobie relacji z nową administracją w Waszyngtonie ani nie chce mieć więcej problemów, ani dawać politycznej amunicji opozycji. Zwłaszcza tej wewnątrzpartyjnej, która bardziej niż konkurenci z Partii Pracy mogłaby jej utrudnić rządzenie drobnymi przykrościami, małymi buntami, przeciekami i dymisjami aż do chwili, gdy musiałaby się poddać i zrezygnować z urzędu. Na to nie mogła sobie pozwolić.
* * *
Szef wywiadu wojskowego nie zasypiał gruszek w popiele. Akceptacja jego pomysłu oznaczała, że jego ludzie mogli działać od razu. Nie miało znaczenia, że jest już późny wieczór. Wywiad pracował całą dobę, zwłaszcza gdy chodziło o znalezienie odpowiednich do wykonania zadania osób. Niezbędne konsultacje z Tajną Służbą Wywiadowczą, zwłaszcza z rezydenturą w Warszawie, załatwiono w ciągu nocy.
Major Jasmine Kapoor stawiła się u szefa służby z samego rana. Na co dzień zajmowała się Bliskim Wschodem i terroryzmem, domyślała się więc powodu wezwania. Zdziwiła ją obecność w gabinecie generała jeszcze jednej osoby. Mężczyzna, wyraźnie po pięćdziesiątce, o ciemnych, siwiejących włosach i niebieskich oczach, miał na sobie szary garnitur. W City mógłby uchodzić za zwykłego urzędnika przepisującego liczby z tabelki do tabelki, gdyby nie barczysta sylwetka. Takiej nie mógł się dopracować, spędziwszy całe życie przy biurku.
– Brała pani udział w wojnie z Iranem – zaczął generał. Nie musiała potwierdzać, było jasne, że przeczytał jej akta. – Była pani wówczas w komórce wywiadu o kryptonimie CCJ2/9N. Razem z pewną oficer polskiego wywiadu – dodał.
– Nazywała się Adamczewska. Po tym wszystkim jakoś kontakt nam się urwał.
– Jest już poza służbą. Zakładamy, że skoro panią zna, może być przychylniej nastawiona do naszej propozycji. Ona i jeszcze jedna osoba, której dane pani otrzyma. Można także zaproponować współpracę innym, godnym zaufania ludziom.
– Co mam im zaproponować? – spytała niepewnie.
– Przedstawi im pani propozycję wykonania zadania polegającego na ustaleniu okoliczności zamachu w Biggin Hill, oczywiście tych śladów i tropów po stronie polskiej, a w razie potrzeby w całej Unii, związanych z grupą Churasan.
– Tylko tyle? – zdziwiła się. – Czy to nie sprawa dla policji?
– A co pani sądzi o tym zamachu? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Precyzyjny, zaawansowany technicznie, przypomina ataki Irańczyków sprzed dwóch lat. Albo Rosjan. Możliwy jest więc państwowy sponsoring, tylko nie wiadomo czyj. Poza tym nie wiem, czy to ważne, ale ten polski ślad jest dziwny. Nasza premier była u nich pół roku temu z oficjalną wizytą. Nic szczególnego, ale jakiś czas później mówiono, że chcemy wzmocnić sojusz z nimi, aby zbalansować rywalizację z Europą, zwłaszcza z Francją.
Pokiwał głową. Wszyscy analitycy dochodzili do podobnych wniosków.
– Ustalicie wszystkie okoliczności, w tym ewentualne wsparcie ze strony innych państw. Jeśli mocodawcy terrorystów będą mogli zostać aresztowani, postaramy się, aby zrobiły to władze polskie. Jeśli nie, sami znajdziemy sposób. Nasz budżet operacyjny pozwala sfinansować takie rozwiązanie, choć oczywiście najlepiej byłoby, gdyby wszystko dokonało się za pośrednictwem miejscowych służb.
– Jeśli trzeba będzie sięgnąć po drugi wariant, ile osób możemy zatrudnić?
– Kilkanaście. Im mniej, tym lepiej, choć sprawa jest skomplikowana. Wystąpi pani z paszportem dyplomatycznym, ale otrzyma pani komplet dokumentów innego rodzaju. Oficjalny status proszę ujawniać w ostateczności. Jeśli ma pani wątpliwości, może pani zrezygnować i nie zostanie to zapisane w aktach ani nie wpłynie na pani dalszą służbę.
Milczała. Sukces oznaczałby szybszy awans.
– Dawno tego chyba nie robiono, panie generale, prawda? Wynajmowania – zawiesiła głos – podwykonawców – znalazła adekwatny termin. – Poza tym moja znajomość lokalnych warunków jest ograniczona. A taka operacja wymaga czasu na przygotowanie.
– Ma pani rację. To były stare czasy. Wydawało mi się, wielu ludziom się wydawało, że idą nowe. Lepsze, ale jak widać, ta historia nie ma końca. Chorąży Gieldon z Połączonej Grupy Wsparcia zna lokalne warunki. – Wskazał dłonią na milczącego dotąd mężczyznę. Dla Kapoor było jasne, że znał już sprawę. – Pojedzie z panią i udzieli wszelkiej niezbędnej pomocy. Oczywiście nasza ambasada, w tym MI6 i ataszat wojskowy, będą w pełni zaangażowane, na tyle, na ile to okaże się potrzebne.
– Polacy nie będą mieli nic przeciwko temu, że wynajmiemy sobie ich ludzi, nawet tych, którzy już odeszli? To państwo NATO, a nie jakiś upadły afrykański kraj i nie wiem, czy możemy sobie pozwolić na akcję w takim stylu. – Nie dodała przez grzeczność, że takie rzeczy robiono w byłych koloniach, i to nie wszystkich. – Poza tym, jeśli to będą ludzie godni zaufania, nie będą pracować tylko dla pieniędzy. A to oznacza, że mogą sygnalizować swoim kolegom w czynnej służbie, że coś się dzieje. Co wtedy?
Generał uśmiechnął się. Młoda oficer wywiadu zadawała właściwe pytania.
– Szefowie ich służb zostaną poinformowani przez naszą ambasadę. Zakładamy, że zechcą nam pomóc, a przynajmniej nie będą przeszkadzać. Nie mają zresztą wyboru, nie po tym, co się teraz zdarzyło, a ich wcześniejsze doświadczenia niestety nie sprzyjają zaufaniu służbom jako instytucjom. Ludziom, owszem, można zaufać.
Nie dodał, że w ograniczonym zakresie. To było oczywiste dla wszystkich uczestników tego spotkania. Sam nie miał z tym problemów, choć uwagi Kapoor były trafne. Polska nie była uważana za państwo trzeciego świata, tylko za zaufanego, sprawdzonego sojusznika. Przynajmniej taka była perspektywa wojska. Wywiad cywilny zajmujący się polityką traktował sojuszników inaczej. Dopiero w nocy przekazano wojsku informację, a dokładnie tylko szefowi wywiadu, że rezydentura warszawska prowadzi trzech wysoko postawionych agentów w polskiej administracji, w tym jednego w służbach specjalnych. Nie ujawniono ich tożsamości, jedynie kryptonimy, zapewniając, że mogą być pomocni. O ile zajdzie taka potrzeba.
* * *
– A myślałem, że będzie to kolejne śledztwo tylko w sprawie zamachu – powiedział komisarz Wilson po upewnieniu się, że mikrofon i kamera są wyłączone.
– To śmierdząca sprawa – odezwał się starszy superintendent Hawkins z wydziału kontrterrorystycznego. – Moi ludzie oczywiście będą pracować dzień i noc, ale przede wszystkim interesuje mnie to, skąd wziął się ten Merbah u nas i jak przygotował zamach. Oprócz tego to mógł być przypadek z tymi zabitymi. Więc nie chciałbym się tym zajmować – mówił, dając do zrozumienia, że jeśli oczekiwania premier nie zostaną spełnione, on nie będzie kładł głowy pod topór.
– John, nikt nie ma wątpliwości, że naszym podstawowym priorytetem jest ochrona mieszkańców Londynu przed następnymi zamachami, a nie gry wywiadowcze – powiedział Wilson, sugerując w ten sposób, że będzie trzymał stronę podwładnego. – Niemniej jednak stara dobra metodologia pracy w przypadku zabójstw nakazuje dokładnie prześwietlić ofiarę i jej środowisko. Ktoś musi się tym zająć.
Hawkins wyczuł kolejny sygnał. Od dawna policjanci robiący kariery na walce z terroryzmem podkreślali, że to przestępstwo szczególnego rodzaju, wymagające szczególnych metod pracy. Nie to, co zwykłe zabójstwa czy napady z bronią w ręku.
– Mam kogoś, komu mógłbym sprawę powierzyć – powiedział po chwili. – To doświadczona oficer śledcza, która na pewno wywiąże się z zadania. Wykazała się ostatnio – dodał, wiedząc, że szef domyśla się, o kim mówi.
* * *
Następnego dnia rano detektyw inspektor Heather Drayton dowiedziała się, że pierwszy raz w karierze będzie kierować samodzielnym śledztwem, które otrzymało swój kryptonim. Fireblaze. Z reguły starszym oficerem śledczym, jak określano funkcjonariusza prowadzącego sprawę, w przypadkach zamachów był ktoś w stopniu detektywa starszego inspektora. To, że był to tylko odprysk dużo większego postępowania, oznaczało dwie rzeczy. Szansę na awans w przyszłości, niewielką, ale jednak, lecz też brak awansu lub groźbę degradacji, jeśli śledztwo nie przyniesie oczekiwanych przez szefostwo wyników.
– Oczekuję, że zdoła pani ustalić, czy ci ludzie padli ofiarą zamachu przypadkowo, czy też nie – Hawkins określił zakres działania. – Pod względem operacyjnym oznacza to przede wszystkim sprawdzenie środowiska ofiar, co powinno być łatwe. W pierwszej kolejności proszę się zwrócić do służby bezpieczeństwa. Security Systems Solutions pracuje dla wojska i służb, współpracuje z policją. Zarówno firma jako całość, jak i jej pracownicy byli weryfikowani, i to zapewne wielokrotnie. Pani zadaniem jest więc sprawdzenie, zaledwie sprawdzenie, czy istnieje uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa przez osobę pracującą w tej firmie lub z nią związaną.
– Dlaczego akurat ta firma? – spytała funkcjonariuszka. – Przeciek mógł być na lotnisku czy u przewoźnika lotniczego.
– Większość udziałów Security Systems Solutions należy do jej szefowej. – Otworzył plik na tablecie i zaczął czytać. – Pani Alice Hamilton-Cracroft, córki sir Andrew Hamiltona-Cracrofta, baroneta Alcastershire. Jest absolwentką Oxfordu, pracowała kilka lat w dyplomacji, zanim poszła do biznesu. Udziela się społecznie, jest jedną z liderek organizacji o nazwie Sojusz na rzecz Postępu i Rozwoju. Jej kuzyn zasiada w Izbie Gmin, to poseł z okręgu South Suffolk, młodszy brat jest dyplomatą, na placówce w Omanie.
Drayton poczuła się wsadzona na minę. Jej ojciec zarabiał na życie jako podoficer marynarki wojennej, a matka była pielęgniarką w państwowej służbie zdrowia. Nie należała do świata ludzi o długich nazwiskach, kształconych w prywatnych szkołach i mających rodziców z tytułami szlacheckimi.
Pozostało się odmeldować i zabrać do roboty. Jedną z niewielu zalet pracy w dobrze finansowanym wydziale antyterrorystycznym była masa przestrzeni biurowej. Zamiast modnych ostatnio otwartych sal w korporacyjnym stylu miała do dyspozycji gabinet dzielony z dwójką niższych rangą funkcjonariuszy. Przekazała im polecenie szefa.
Dwójka młodych detektywów, formalnie detektywów konstabli, co oznaczało najniższe miejsce w hierarchii rang, nie wyglądała na zachwyconych zadaniem. Rozkaz był jednak rozkazem, zaczęli więc wraz z Drayton przeglądać policyjne bazy danych w poszukiwaniu informacji na temat firmy, jej udziałowców, pracowników i kontrahentów.
Policyjne komputery szybko odnalazły liczne poświadczenia bezpieczeństwa, dokumenty podatkowe, koncesje na obrót bronią, zezwolenia na import i eksport rozmaitych towarów i usług mających zastosowanie wojskowe.
– Zatrudniają osiemset pięćdziesiąt siedem osób – detektyw Gates czytała na głos. – Operują z zyskiem, siedemset dziesięć tysięcy funtów w ostatnim roku. Ale ten zysk spada, dwa lata wcześniej mieli ponad milion, i wygląda na to, że są na nie najlepszym kursie. Kiedyś potrafili wypracować dużo więcej.
– Kiedy? – zainteresowała się Drayton.
– Za dwa tysiące czwarty zadeklarowali ponad pięć milionów zysku, rok później – siedem, potem – dziesięć i aż jedenaście.
– Kontrakty rządowe na ochronę w Iraku – wtrącił Tagoe. – Pamiętam te czasy, wielu ludzi dorobiło się wtedy dużych pieniędzy.
– Ciekawe, co zrobili z taką forsą. – Drayton podeszła do biurka i popatrzyła na plik. – Jeśli ją zainwestowali, to może nie mają się czego bać. Bogacze zawsze spadają na cztery łapy.
– Ale i mają swoje kaprysy. – Gates otworzyła kolejny dokument. – MadameHamilton-Cracroft ma swoje kosztowne hobby. Należy do niej firma zajmująca się renowacją starych samolotów. Nazywa się Warbirds Legend, ma siedzibę w Blackbushe. To gdzieś w Hampshire, niedaleko Farnborough, tam, gdzie Security Systems Solutions mają jeden ze swoich oddziałów.
Słysząc to, Tagoe wprowadził kolejne zapytanie do systemu. Miał przeczucie.
– Pani inspektor – powiedział po chwili. – We Fleet koło Farnborough doszło do zabójstwa. Znaleziono ciało pracownika Security Systems Solutions. Najwyraźniej został zastrzelony we własnym domu.
– Za chwilę będziemy na miejscu, panie prezesie – kierowca przerwał panujące w samochodzie milczenie. Siedzący na tylnym siedzeniu czerwonego bentleya arnage pasażer wymruczał coś, nie podnosząc wzroku znad ekranu dużego iPada Pro. Ochroniarz zajmujący miejsce na prawym przednim siedzeniu nawet nie mrugnął, zajęty obserwacją otoczenia i nasłuchujący wiadomości od załóg pozostałych wozów. Trzech ludzi stanowiło obsadę jadącego tuż za nimi czarnego terenowego mercedesa G, a dwóch zawsze wyruszało z wyprzedzeniem w mniej rzucającym się w oczy volkswagenie T-Rocu, aby rozpoznać trasę przejazdu i miejsce docelowe. Ochrona osobista dorównywała poziomem tej, którą zapewniano ważnym ministrom. W tej firmie nie było miejsca na oszczędności, zarówno na etatach, jak i na pensjach czy sprzęcie. To samo dotyczyło innych biznesów, które należały do pasażera bentleya.
Dominik Mitera był nazywany, oczywiście za plecami, mało pochlebną ksywką Mizera. Wiedział o tym, ale nie zwracał na to uwagi, chyba że usłyszał, jak się tak o nim wyraża któryś z pracowników. Trzy razy takich ludzi wyrzucał z pracy. Nie za to, że źle mówili o szefie, ale za to, że okazywali się nieostrożni i pozwalali, aby usłyszał ich rozmowę. Uchodził za bezwzględnego i nie tolerował braku rozwagi.
Cenił sobie ostrożność i cierpliwość. W targanej burzliwymi wydarzeniami Polsce trzeba było być uważnym. Ci, którzy chcieli osiągnąć dużo i szybko, albo wręcz grali o wszystko, prosili się o kłopoty. Widział już ludzi, którzy wydawali się nie do ruszenia, byli tak potężni, że decydowali się iść va banque. Upadek bywał bolesny. Często śmiertelny.
Nie zamierzał tak skończyć. Nie po to pracował przez ćwierć wieku na to, co miał, aby jedno słowo wypowiedziane w nieodpowiednim momencie, jedna przegapiona informacja, jedno przypadkowe spotkanie zniweczyły jego wysiłki. Nie bał się porażki. Nie bał się też śmierci. W końcu korzystał z życia w sposób, o którym większość jego rodaków mogła tylko marzyć albo zadowolić się tanim zamiennikiem. Dlatego kupował sobie drogie samochody. Miał sentyment do wozów sprzed lat, takich, których nie mógłby nabyć, będąc dwudziestolatkiem bez grosza przy duszy. Miał więc bentleya z dwutysięcznego roku. Gdy chciał sam prowadzić, używał astona martina z silnikiem V8, a w garażu trzymał także lotusa turbo espirita. Był brytofilem od chwili, gdy zrozumiał, że to właśnie znajomość nie tylko języka dawać będzie przewagę w nowych czasach, tuż po przełomie. Drugą dawały znajomości. Język szlifował z przypadkowych podręczników, książek, piosenek i telewizji. Znajomości jeszcze nie miał. Musiał je sobie wyrobić.
Bał się tego, że wszystko straci i spadnie w dół, wracając na blokowisko, z którego wyszedł. Zamiast tego wolałby już śmierć. A teraz był bliższy upadkowi bardziej niż kiedykolwiek. Zamach wywołał niezdrowe zainteresowanie działalnością jego firmy. Dziennikarze już węszyli. Dlatego był zadowolony z wyjazdu z Warszawy do willi, jaką wybudował niedawno w Zalesiu Górnym. Z dala od miasta, choć na tyle blisko, że można było w razie potrzeby szybko do niego wrócić.
Willa była duża, miała brązową ceglaną fasadę. Główną, mieszkalną część tworzył dwupiętrowy budynek, z wysokim parterem i tarasem, na którego skrzydła składały się z lewej strony garaże na trzy samochody, a z drugiej – parterowa część, której wnętrze zaaranżowano na gabinet i salę narad. Do tego ochrona miała swoje pomieszczenia w przybudówce, także z własnym garażem. Ponad dwa kilometry kwadratowe posesji otaczał mur i rosnące przy nim sosny. Gdyby zechciał, mógłby wytyczyć tu nawet lądowisko dla śmigłowców, ale nie lubił latać.
Jego goście już czekali. Nigdy nie zapraszał ludzi, których uważał tylko za kontrahentów, a nie za przyjaciół, do domu. Ochrona prowadziła ich do biura. Nawet jeśli zajmowali wysokie funkcje państwowe. Kiedyś.
Było ich dwóch. Ukłonił im się, tolerując to, że nie wstali, by się z nim przywitać. Tego mógł wymagać od podwładnych, a ci formalnie nimi nie byli. I musiało ich boleć, że teraz to on płacił za ich pracę, a raczej za dzielenie się z nim zawartością ich wizytowników.
– I co teraz, panowie? – spytał, siadając przy dużym dębowym stole konferencyjnym. – Mam nadzieję, że dziennikarze przynajmniej tutaj się nie kręcą. – Uśmiechnął się. Ochrona przydawała się do wielu rzeczy. Także do odstraszania paparazzich.
– Już nam popsuli interes – powiedział na powitanie Tadeusz Rostek, minister obrony w jednym z poprzednich rządów. – Ta cholerna lista krąży i krąży. Skąd te skurwysyny ją dostały? – zastanowił się.
– Ktoś z lotniska pewnie ją sprzedał za kilka stów. Normalne – wyjaśnił Sylwester Ożarowski, generał dywizji w stanie spoczynku. – Rok pracy poszedł psu w dupę – dodał, nie ukrywając gniewu. – Trzeba będzie zaczynać od nowa, o ile brytole nie strzelą focha.
– Nie strzelą – powiedział Rostek. – Zależy im na nas. Wiedzą, że mają w tej grze, o dziwo, słabsze karty. Było nie robić brexitu, byłoby im łatwiej, a my jesteśmy w Unii. Coś pan wie? – zwrócił się do generała.
– Poza tym, że są wściekli na wyciek, niewiele. Wiem, że będą starali się wyjaśnić wszystkie okoliczności tej sprawy. To oznacza, że wezmą nas pod lupę.
– Powinienem się martwić? – Mitera przeszedł do najważniejszego pytania. Płacił im w końcu za informacje.
Generał pokręcił głową.
– Nie sądzę – odparł. – Ich interesuje możliwe źródło przecieku, a moim zdaniem było ono w Wielkiej Brytanii. A może to był przypadek. Gdyby chcieli nam zaszkodzić, mogliby zaatakować w Polsce.
– Taki jest pan pewny ludzi, którzy dla mnie pracują? – Biznesmen zaczął się irytować. Gdybologię mógł uprawiać sam i nie płacąc wysokich pensji.
– Dla naszych interesów zagrożenia nie widzę – bronił się emerytowany wojskowy. – Brytyjczykom bardzo zależy na tym układzie, a poza tym zamach oznacza, że trzeba będzie więcej wydać na ochronę i służby. A to dla nas dobrze, prawda?
Rostek skinął głową i zabrał głos.
– I tak nasi posłowie mieli zadbać o pewne niezbędne dla nas zmiany legislacyjne. Uważam, że w tej chwili mamy spore szanse je przepchnąć szybko i w jeszcze bardziej rozszerzonej formie.
– Nie podzielam panów optymizmu. Nie chcę, aby doszło do czegoś, nad czym nie będziemy mieli kontroli. Proszę postarać się, abyśmy utrzymali tę kontrolę. Chyba jeszcze to umiecie, panowie, załatwić? – Gospodarz zawiesił głos, zanim wypowiedział jakąkolwiek groźbę. To mogłoby skończyć się przykrą kłótnią. – A co do posłów, to uwaga pana ministra jest słuszna. Tego też trzeba będzie dopilnować.
– Lenkiewicz będzie coś wiedział. On zawsze umiał wyczuć, z której strony wieje wiatr – zauważył Ożarowski.
– Lenkiewicz? Ten dawny szef kontrwywiadu wojskowego? – upewnił się Mitera. Generał potwierdził skinieniem głowy. – Pogadajcie z nim więc. Jeśli czegoś się dowiecie, rozmawiajcie z moim szefem ochrony. A teraz wracajcie do Warszawy – polecił. – Samochód czeka.
Wstali i wyszli.
Na chuj mi ci brytole, pomyślał. Miał dość pieniędzy. Ale chciał więcej, kolejna zmiana władzy otwierała nowe możliwości, zwłaszcza że poprzedni rząd upadł w kompromitujących okolicznościach. Jeździł dobrym samochodem. Ale były lepsze. Bardziej ekskluzywne. Miał willę i dobre mieszkanie w Warszawie, chciał mieć drugą na Mazurach, a potem może jakąś na Lazurowym Wybrzeżu. Albo na Karaibach. A ten kontrakt oznaczał, że znajdzie się bliżej władzy, nie będzie podwykonawcą jak kiedyś.
Wezwał szefa ochrony. Marian Wrzosek był znany w firmie jako dawny oficer Biura Ochrony Rządu. Ale poza prezesem nikt nie wiedział, że pracował też w innych miejscach. Dlatego właśnie on dostał tę pracę.
– Ilu ludzi z Security Systems Solutions Poland wiedziało o tym, że nasi ludzie lecą do Anglii? – spytał.
– Poza tymi, którzy zginęli, wszyscy z oddziału systemów elektronicznych. Mamy tam tylko trzynaście, przepraszam, jedenaście osób, wliczając sekretarkę – wyjaśnił. – Większość pracowała nad polonizacją systemów. Oczywiście zostali sprawdzeni, ale mogę kazać sprawdzić ich jeszcze raz. Tylko że pełna weryfikacja wymaga czasu i ludzi, no i nie wszystko można załatwić tak prywatnie. Choć służby będą też się nimi zajmować.
– I tym się właśnie martwię – powiedział Mitera. – Tym, że ktoś będzie sprawdzał, grzebał. Coś wycieknie do mediów i po interesie. Rynek jest mały, a chętnych wielu – dodał, choć dla szefa ochrony było to oczywiste.
– Pan prezes myśli, że ktoś wynajął tych terrorystów? – spytał Wrzosek zdziwionym tonem.
– Też pan sądzi, że gdyby chciał nam zaszkodzić, zrobiłby to w Polsce?
– Ten generał bryluje na przyjęciach, ale nie jest dobrym taktykiem – powiedział ochroniarz. – Ja byłem w Iraku. Najlepiej zaatakować tam, gdzie się nikt tego nie spodziewa.
– Boję się czegoś innego – odpowiedział biznesmen. – Jeśli ktoś się tak postarał, to mamy spore kłopoty. Wystarczy tylko, że wykorzysta okazję, no bo jak to wygląda? Firma od ochrony, co nie potrafi się sama obronić? Rostek i ten wojskowy mają urabiać nam grunt pod kontrakty, ale wolę wiedzieć wcześniej, czy ktoś na nas nie montuje jakiejś teczki ze śmierdzącymi materiałami. Jakiś niezależny – zrobił palcami w powietrzu cudzysłów – dziennikarz czy inny bloger. Mają rozpytać swoich kumpli. Jak tylko czegoś się dowiedzą, dadzą nam znać. Jeśli służby będą grzebać, dobrze byłoby mieć tam kogoś nam przyjaznego.
– Ma pan już tam kilku przyjaciół – zauważył ochroniarz.
– Bądźmy realistami. Przyjaciół to mają moje konta. A mnie nie chodzi o kolejnego generała, który załatwi coś z posłami. Ktoś powinien patrzeć na ręce tym, którzy będą nas prześwietlać. Wiem, że pan kogoś takiego znajdzie. Inaczej bym panu nie płacił tyle, ile nie zapłaciłby panu nikt na rynku – podkreślił, przypominając, że wie, dlaczego Wrzosek nie mógł liczyć na posadę u kogoś lepiej sytuowanego i pracującego w dużo spokojniejszej branży.
To, że Wielka Brytania postanowiła wystąpić z Unii Europejskiej, nie oznaczało, że Unia Europejska przestała interesować się Wielką Brytanią. Do zadań organizacji noszącej oficjalne miano Agencja Unii Europejskiej do spraw Współpracy Organów Ścigania, znanej po prostu jako Europol, należało gromadzenie danych na temat zagrożeń ze strony grup przestępczych czy siatek terrorystycznych. Zbieranie informacji o zamachu zaczęto, zanim Brytyjczycy zgłosili się z prośbą o ich udostępnienie, a przekazanie nazwisk i odcisków palców pozwoliło przyspieszyć pracę.
Marieke Weisel wpisała do bazy danych dwa komplety danych osobowych. Zarówno prawdziwe imię i nazwisko Nabila Merbaha, jak i te pochodzące z fałszywego paszportu.
Pierwsze wyniki były dość oczywiste. Francuski rejestr osób skazanych, jak i bazy danych policji i żandarmerii zawierały informacje na temat jego przestępstw. Sześć lat temu odpowiadał karnie za posiadanie pół kilograma marihuany, między wierszami można było domyślać się, że podejrzewano go o drobny handel. Odsiedział dwa lata i tuż po wyroku założono mu kartę S, podejrzewając o kontakty z islamskimi radykałami. Okazało się nawet, że przez rok wynajmował mieszkanie z dwoma zwolennikami Państwa Islamskiego, z którymi wyjechał na Bliski Wschód. Mimo umieszczenia jego nazwiska na liście podejrzanych wyjechał z Francji i przez Ukrainę i Turcję dotarł do Syrii. Rok później odnotowano jego dane w jednym ogólnikowym zestawieniu obywateli Francji, którzy przyłączyli się do dżihadystów w Syrii, a dwa lata później inny raport zawierał jego nazwisko wśród prawdopodobnie zabitych. Przez chwilę analityczce wydawało się, że może ktoś przyjął jego dane, ale zdjęcia pasowały do siebie, odciski palców także.