36,90 zł
Antoni Langer kreśli niepokojąco realistyczny obraz nowoczesnej wojny, od starć pancernych po ataki dronów, od bitew w powietrzu po partyzanckie walki Wojsk Obrony Terytorialnej.
W 1920 roku Wojsko Polskie odparło ofensywę bolszewicką, chroniąc Europę przed komunizmem. Wiele lat później Polska wstąpiła do NATO, zaś rosyjska strefa wpływów skurczyła się. Polacy obarczani winą za przemiany geopolityczne stali się dla Moskwy wrogiem, a odwet na nich - priorytetem.
W roku 2020 Rosja rządzona przez dawnych czekistów rozpoczyna kolejną wojnę. Dezinformacja i dywersja okazują się tylko wstępem do konfliktu na pełną skalę. A sojusze nie są tak pewne, jakimi mogłyby się wydawać…
Do czego zdolny jest sąsiad ze Wschodu, by pokazać swoją przewagę? I czy Polska ma szanse w takim starciu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 394
Zemsta 2020
© 2021 Antoni Langer
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Word_Factor
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Zdjęcie na okładce: Bartek Bera
Projekt okładki: Paweł Gierula
ISBN 978-83-65904-93-5
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Zbigniew Bednarski – generał, dowódca operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych
Paul Buckmaster – doradca prezydenta USA do spraw bezpieczeństwa narodowego
Witalij Iwanowicz Bujanow – major Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej
Jerzy Julian Marek Butrymowicz – polityk, agent wpływu wywiadu rosyjskiego w Polsce
Jack Clark – generał, szef Kolegium Połączonych Szefów Sztabów sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych
Rafał Gajewski – generał broni, dowódca operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych
Olga Gertner – porucznik, 41 Batalion Lekkiej Piechoty Wojsk Obrony Terytorialnej
Siergiej Bogdanowicz Jermołajew – generał porucznik Federalnej Służby Bezpieczeństwa
Marta „Kali” Kalińska – porucznik pilot, 21 Baza Lotnictwa Taktycznego
„Klaus” – chorąży, Jednostka Wojskowa Komandosów
Julia Koebner vel Julia Bednarek – kapitan, oficer operacyjny Agencji Wywiadu
Sebastian Kwapisz – członek organizacji terrorystycznej Aryjski Narodowy Front Oporu
Michał Ligocki – generał broni, szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i Naczelny Dowódca Wojska Polskiego w czasie wojny
Jan Majewski – ambasador Polski przy NATO
Agnieszka Niedźwiedzka – porucznik (później kapitan), warmińsko-mazurski oddział Straży Granicznej
Maria Raczyńska – żołnierz – ochotnik czasu wojny, kapral organizacji paramilitarnej Narodowa Organizacja Strzelecka
Mariusz Trojanowski – kapitan pilot, 41 Baza Lotnictwa Taktycznego
Adam Wróbel – żołnierz – ochotnik czasu wojny, plutonowy organizacji paramilitarnej Narodowa Organizacja Strzelecka
Bartosz Zakrzewski – generał broni, dowódca generalny Rodzajów Sił Zbrojnych
Cztery myśliwce F-22 Raptor leciały nad Wielkopolską, kierując się w stronę Mazowsza. Piloci, posłuszni komendom nawigatorów naprowadzania, dotarli do punktu w przestrzeni, gdzie krążył samotny polski F-16. Uformowanie wspólnego szyku zajęło zaledwie moment. Cała piątka skręciła na południe, ku Warszawie, lecąc wzdłuż Wisły.
Na dole tłumy obserwujące defiladę lądową i powietrzną z podziwem patrzyły na najnowocześniejsze myśliwce, jakie kiedykolwiek odwiedziły Polskę. Ich przylot utrzymywano w tajemnicy tak ściśle, że komentatorzy zapomnieli wspomnieć o tym elemencie defilady. Mimo to tysiące widzów robiły zdjęcia i filmy uwieczniające przelot, każdy takim sprzętem, jaki przyniósł ze sobą, od tanich smartfonów po drogie lustrzanki z długimi obiektywami.
Witalij Bujanow, dobiegający czterdziestki dyplomata w randze drugiego sekretarza ambasady Rosji – wbrew nazwie, osób noszących ten tytuł było na placówce aż osiem – nie wyróżniał się w tym tłumie ze swoim nikonem. Zrobił kilka zdjęć samolotom, ale częściej obiektyw kierował na ludzi, zarówno wojskowych, jak i tych, którzy wyglądali na funkcjonariuszy służb lub urzędników państwowych. Dziennikarze też byli godni uwagi.
Sądząc po twarzach obserwowanych przez teleobiektyw, entuzjazm udzielił się także obserwowanym, zwłaszcza tym noszącym mundury. Rosjanin nie był tym zaskoczony. To w końcu oni najlepiej wiedzieli, jak bardzo polskie wojsko potrzebowało sojuszniczej pomocy.
Defilada kończyła się. Schował aparat do torby na ramieniu i wszedł w gąszcz uliczek starego miasta. Po drugiej stronie Wisły miał się zaczynać piknik wojskowy. Wiedział, że będą tam tłumy zwabione grochówką i wystawą sprzętu. Polacy uwielbiali takie imprezy, przychodzili na nie całymi rodzinami. Ale tamtym wydarzeniem zająć się miał już ktoś inny.
Wspinając się po skarpie wiślanej ulicą Mostową, słyszał rozmowę grupki nastolatków, podnieconych hukiem odrzutowców, zwłaszcza tych kończących przelot, choć polskie F-16 także wywarły na nich wrażenie.
Wibracja telefonu w kieszeni zasygnalizowała nadejście wiadomości. Wyjął urządzenie i odczytał komunikat. Trójka innych rosyjskich dyplomatów podążała w stronę Starówki. Właśnie dokonali rezerwacji. Zawsze robili to w ostatniej chwili, aby nie dać szans kontrwywiadowi na obstawienie miejsca. W Warszawie trzeba było uważać. Od kilku lat żartowano, że głównym specjałem tutejszych restauracji są podsłuchy. Inną sprawą było to, ile tych podsłuchów założono za pieniądze rosyjskie.
Prawdą było natomiast, że musieli uważać. Polacy mieli specjalny wydział w kontrwywiadzie do śledzenia Rosjan. Ambasada i konsulaty były stale monitorowane, telefony podsłuchiwane, dyplomaci i pracownicy częściej lub rzadziej pod obserwacją.
Zrobił rundę dookoła Starówki, udając, że podziwia architekturę. Nie był śledzony. Nie tym razem. Oczywiście mogli cały czas monitorować położenie jego telefonu, ale to nie to samo co bezpośrednia obserwacja. Nie wiadomo wtedy, co robi śledzony i z kim.
Dotarł więc ostatni do lokalu położonego niedaleko Zamku Królewskiego – jak przystało na lokalizację, specjalizującego się w tradycyjnej polskiej kuchni. To nie był pewnie przypadek. Musiało chodzić o drobny gest wobec obserwatorów. Stolik znajdował się przy oknie, może teraz właśnie ktoś robił im zdjęcia.
Ciekawe, ile o nas wiedzą, pomyślał. Sam był majorem Służby Wywiadu Zagranicznego. Trafił do tej służby tuż po ukończeniu studiów i cały czas udawał dyplomatę. Był już raz w Polsce przez cztery lata, w konsulacie w Poznaniu, a w międzyczasie trafił do Wiednia i Pragi. Sam zwerbował trzech agentów i pomógł w pozyskaniu dalszych trzech.
– Witaliju Iwanowiczu, jak wrażenia po defiladzie? – spytał najstarszy rangą w tym towarzystwie, pierwszy sekretarz Anatolij Drozdow, zanim pojawił się kelner, by wręczyć karty dań nowo przybyłym gościom.
– Efektowna – zauważył. – Robiła wrażenie, jak na Polskę. – Nie mógł się powstrzymać przed wbiciem szpili. Jeśli jakimś cudem ich podsłuchiwali, to niech wiedzą, co o nich myśli.
Kelner wrócił do stolika. Bujanow nie chciał tracić czasu. Poprosił go o polecenie dobrego mięsnego dania. Ten zaproponował kotlet schabowy, a dyplomata skinął głową z aprobatą. Niech to będzie polskie święto. Zamówił jeszcze piwo. Oczywiście polskie. Kelner zebrał zamówienia i zostawił ich samych.
– Bardzo dyplomatyczny wybór – skomentowała jedyna kobieta w tym gronie, Nadieżda Mołczanowa, oficjalnie trzecia sekretarz ambasady, a nieoficjalnie kapitan wywiadu wojskowego GRU. Wbrew mitom w nowych czasach dwie służby współpracowały ze sobą ściślej, niż mogłoby się wydawać. Przynajmniej czasami. Oprócz doraźnych korzyści oznaczało to, że łatwiej można było patrzeć sobie na ręce.
– Za to Oleg nie może zapomnieć o Waszyngtonie, skoro zamówił stek. – Bujanow delikatnie odbił piłeczkę. Najmłodszy w ich gronie kolega, attaché z pionu kulturalnego, także kapitan GRU Lusin został przysłany do Polski tuż po spędzeniu pięciu lat w Stanach. Rzadko otrzymywało się od razu taką placówkę, a później z zasady wracało się do USA, ewentualnie jechało się do Kanady lub Wielkiej Brytanii. Przydział do Polski był albo karnym zesłaniem, albo kontynuacją jakiejś misji. Bujanow wiedział dobrze, że nie ma sensu pytać jakiej.
– Widok tylu Amerykanów obudził mój apetyt – odpowiedział z uśmiechem Lusin. – To chyba jedyny rezultat tego machania szabelką.
– Każdy świętuje, jak umie. My nie potrzebujemy obcych na naszym niebie w Dniu Zwycięstwa. – Drozdow dołączył się do drażnienia Polaków. Nawet jeśli tu nie było mikrofonów, znajdował w tym przyjemność.
Cholerne Raptory, pomyślał Bujanow. Wbijanie szpil to jedno, a konsekwencje tego przelotu to drugie. Nie znał się szczegółowo na sprawach wojskowych, tym bardziej na technice. Od tego mieli wywiad wojskowy, zwłaszcza w osobie Mołczanowej, której techniczne wykształcenie pozwalało na dokonywanie szczegółowych analiz. Ale same konsekwencje polityczne, a był w końcu specjalistą od wywiadu politycznego, wydawały się poważne. Polacy poczują się silni, przekonani o pewności amerykańskich gwarancji. To nie był tylko akt poparcia dla obecnego rządu. Przekaz miał trafić do wszystkich – opozycji, społeczeństwa. Jesteśmy z wami, pomożemy, patrzcie, jak się staramy, robiąc wam takie niespodzianki. Polacy będą coraz bardziej buńczuczni, coraz mniej podatni na presję polityczną. Będą się wtrącać w rosyjskie interesy, psuć dobre kontakty z Zachodem. Co wymyślą teraz? Za dwa lata urządzą pewnie obchody jeszcze bardziej efektowne. W końcu to będzie setna rocznica wygranej bitwy. Polski rząd, uważany za niezwykle jak na Europę konserwatywny i niebojący się odwoływać do retoryki budzącej niezadowolenie w Brukseli, zdecydowanie stawiał na sojusz z Amerykanami.
Tak zamierzał sformułować notatkę, która wieczorem zostanie wysłana do Moskwy: ocenę sytuacji, konsekwencji i plany dalszych poczynań. Jedząc, co chwila odzywał się w niezobowiązującej rozmowie, zachowując pozory. Ciekawe byłoby poznać militarną stronę problemu, uznał.
– Jadę oddać aparat do ambasady. Nie chcę się z nim kręcić po mieście, bo jak zgubię, potrącą mi to z pensji – powiedział, kończąc posiłek. – Ktoś jedzie ze mną?
Dobrze wiedział, że spośród obecnych tylko jedna osoba miała ze sobą służbowy sprzęt. Dobry i drogi.
– To dobry pomysł – powiedziała Mołczanowa. – Wezwę Ubera. – Sięgnęła po telefon.
– Pozwolicie, że się przyłączę, mam sprawę do załatwienia – odezwał się Lusin, psując humor majorowi. Mołczanowa była jedyną niezamężną kobietą w gronie rosyjskich dyplomatów w Warszawie.
W drodze do ambasady milczeli. Kierowcami w Warszawie byli często Ukraińcy lub inni ludzie, których rosyjscy dyplomaci powinni traktować szczególnie nieufnie. Tym razem podróż jednak przebiegła spokojnie.
Zaprosił kolegów z wywiadu wojskowego do swojego biura. Przez dziesięć minut referował im swój pomysł. Spodobał im się. Szefom placówki także.
Następnego dnia rano wysłano do Moskwy szyfrogram. Później jeden z historyków postawił go na równi z długim telegramem Kennana, telegramem Zimmermana albo depeszą emską. Od takich wiadomości zaczynały się wojny.
Zielony mercedes sprinter na terenowym podwoziu zatrzymał się na skraju lasu, trzy kilometry od granicy. Dwaj podoficerowie Straży Granicznej przeszli do tylnej części wozu. Uruchomili znajdujące się tam urządzenia i podnieśli maszt z zespołem kamer.
Było wciąż widno, więc pracowała tylko jedna z nich, działająca w zakresie światła widzialnego. Oprócz niej pogranicznicy mieli do dyspozycji kamerę na podczerwień i dalmierz laserowy. Tak wyposażone wozy, zwane w żargonie służby przewoźnymi jednostkami nadzoru, przerzucano z miejsca na miejsce, obstawiając te odcinki granicy, które danego dnia – a raczej nocy – ktoś mógł próbować przekroczyć.
Oprócz pojazdów granicę obserwowały kamery umieszczone na wieżach. Te pracowały całą dobę, przesyłając obraz do stanowisk dowodzenia. Owe wysokie na pięćdziesiąt metrów konstrukcje dawały spore pole widzenia, ale nie mogły się przemieszczać i nie dało się ich zbudować w dowolnym miejscu. Dlatego pojazdy i patrole – zmotoryzowane i piesze – wciąż były niezbędne.
– Oskar Jeden, tu Oskar Dziewięć, jesteśmy gotowi – zameldował plutonowy Wawrzyniak dowództwu akcji.
– Oskar Dziewięć, rozumiem – odpowiedziała porucznik Agnieszka Niedźwiedzka, czekająca w samochodzie terenowym kilometr dalej.
Po chwili zgłosiło się pozostałych siedem zespołów biorących udział w działaniach. Dwa patrole piesze, jeden na quadach i trzy samochodowe. Czasami takie akcje wynikały z informacji o zamiarach przemytników. Tym razem było inaczej. Komenda oddziału uznała, że długi weekend, który oznacza rozprzężenie w całym kraju, może być wykorzystany przez przestępców. Jeśli liczyli, że ochrona granicy po polskiej stronie była mniej czujna, czekała ich niemiła niespodzianka.
Plutonowy ziewnął. Przed nimi było ponad dziesięć godzin czekania.
– Młody, kawę wziąłeś? – spytał partnera.
– Cały termos i dwa red bulle – odpowiedział kapral Morcinek. W tej robocie kawa była podstawą wszystkiego.
Wpatrywali się w ekrany, na których powoli przesuwał się obraz. Głowica pracowała według zadanego programu, przeczesując obserwowany odcinek od prawej do lewej strony i z powrotem. Czasami widać było jakieś zwierzę. Ludzi nie. Pewnie przemytnicy też wzięli sobie wolne.
Plutonowy włączył kamerę na podczerwień. Zbliżał się zmierzch. Obraz z kolorowego zmienił się na monochromatyczny, zawierający różne odcienie szarości. Głowica dalej skanowała sektor.
– Co to jest? – Przeszedł na ręczne sterowanie, zatrzymując ruch urządzenia. Na ekranie widać było coś dziwnego.
Plamka wskazująca ciepły obiekt przemieszczała się szybko w kierunku linii granicznej. Ponad ziemią. To nie był człowiek ani samochód.
– Oskar Jeden, tu Oskar Dziewięć, mamy coś dziwnego – zameldował i przełączył jeden z ekranów na kamerę światła dziennego.
W ostatnich promieniach zachodzącego słońca dało się zauważyć charakterystyczny kształt. Wąski kadłub, stateczniki i skrzydła.
– Oskar Dziewięć, co widzisz? – spytała porucznik Niedźwiedzka.
– Drona! Jakiś dron leci na naszą stronę! – plutonowy wyjaśnił sytuację podekscytowanym tonem. – Leci prosto na południe – dodał.
Jasna cholera, pomyślała oficer. Przemytnicy czasem używali motolotni, kiedyś zdarzały się samoloty i śmigłowce, ale drony jeszcze nie. Jeśli w ogóle to byli przemytnicy.
– Śledzić go, zmieniać pozycję wedle uznania – wydała rozkaz.
Przełączyła kanał w radiu i wywołała komendę oddziału.
– Oskar Jeden do Zero Jeden, zgłaszam przekroczenie granicy przez niezidentyfikowany obiekt, potrzebne wsparcie lotnicze, będę usiłowała ustalić tor lotu – przekazała wiadomość.
– Rozumiem, Oskar, śmigłowiec zaraz wystartuje – odpowiedział dyżurny z komendy oddziału. To nie brzmiało dobrze. Śmigłowiec bazował na lotnisku w Kętrzynie, czterdzieści kilometrów od nich.
Włączyła silnik. Terenowe mitsubishi pajero skręciło w leśną drogę, ale po chwili wyjechało na otwartą przestrzeń.
Jeśli dron leciał na południe, mieli szansę go zobaczyć. A może tylko usłyszeć. Zatrzymała wóz i wyjęła gogle noktowizyjne. Wewnątrz wozu były bezużyteczne, ale na zewnątrz mogły pomóc.
Rozglądała się uważnie i nasłuchiwała.
Skierowała wzrok tam, skąd dochodził odgłos przypominający pracę silnika kosiarki spalinowej. Cel był na wschodzie, na ciemnym tle. Gogle pomogły, choć niewiele. Widziała rozmytą sylwetkę, przemieszczającą się na tle nieba.
– Oskar Jeden, tu Oskar Dziewięć – zaskrzeczało radio. – Zmieniliśmy pozycję, śledzimy cel. Leci prosto na południe. Tyle możemy powiedzieć.
– Postarajcie się wywołać śmigłowiec i przekazać im położenie – rozkazała. – Oskar Dwa, Trzy, Cztery – wywołała patrole samochodowe – jechać na południe. Starajcie się zauważyć tego drona. Jeśli wyląduje albo coś zrzuci, zabezpieczyć.
Wróciła do wozu. Powinna mieć kierowcę, ale braki kadrowe oznaczały, że musi radzić sobie sama. Polowanie na drona na słuch brzmiało absurdalnie, ale pojechała dalej. Za kilka minut zatrzyma się i znów będzie nasłuchiwać.
Podejrzewała, dokąd może lecieć. Znów zmieniła kanał łączności.
– Oskar Jeden do Zero Jeden, jest możliwe, że dron kieruje się na Kruklanki – przekazała wiadomość.
Zaryzykowała. Postanowiła nie robić dalszych przystanków. Jeśli miała rację, śmigłowiec powinien szybko przechwycić obiekt. Jeśli nie, pozostawało długie i żmudne przeczesywanie dziesiątek kilometrów kwadratowych trudnego terenu.
Włączyła sygnały i na pełnym gazie ruszyła wąskimi mazurskimi drogami. W radiu słyszała meldunki załogi śmigłowca. Wykryli intruza nad jeziorem Gołdopiwo i śledzili z bezpiecznej odległości.
Bezzałogowiec zmienił kierunek lotu, zgodnie z programem zapisanym w pamięci. Skręcił w lewo i zaczął na małej wysokości krążyć dookoła wojskowego obiektu.
Dyżurna zmiana radarzystów 182 kompanii radiotechnicznej obserwowała obiekt na swoich ekranach od kilku minut, od chwili, gdy znalazł się w pobliżu granicy państwa i ją przekroczył. Nie było więc zaskoczeniem jego pojawienie się, ale zachowanie.
Krążył dookoła nich jak sęp, a jego lotowi nikt nie przeciwdziałał. Trwały jeszcze gorączkowe konsultacje z dowództwem. Teoretycznie oficer dyżurny mógł wydać wartownikom rozkaz zestrzelenia bezzałogowca, gdyby uznano, że lot tego obiektu zagraża bezpieczeństwu żołnierzy i urządzeń, ale dotąd w praktyce nikt nie ćwiczył postępowania w takiej sytuacji. Gorączkowe rozmowy trwały jeszcze, gdy samochód Straży Granicznej zatrzymał się w pobliżu bramy.
Sterujący z daleka lotem bezzałogowca zauważyli błyskające światła. Nakazali zmianę kursu, aby przyjrzeć się dokładnie tym, którzy zareagowali na naruszenie przestrzeni powietrznej.
Porucznik Niedźwiedzka wysiadła z wozu, trzymając w rękach krótkiego Beryla.
Nie wahała się, widząc i słysząc, że intruz obniża lot i kieruje się w jej stronę. Uniosła broń, uchwyciła drona w celowniku i pociągnęła za spust. Pięć razy, aż do momentu, gdy urządzenie przechyliło się na skrzydło i spadło na łąkę.
– Wszystko gotowe, Siergieju Bogdanowiczu – zameldował kapitan jachtu – możemy wypływać.
Właściciel skinął głową i poprowadził swoich dwóch gości do środka. Motorowy jacht „Nadia” nie był duży, miał zaledwie dwadzieścia pięć metrów długości, niewiele jak na standardy narzucone przez nowobogackich i oligarchów, ale nadawał się do eskapad po zatoce. I gwarantował dyskrecję. A właściciel to sobie cenił. Nie lubił ostentacyjnego okazywania zamożności. Lubił czuć się dalej Siergiejem Bogdanowiczem, a nie gubernatorem Sankt Petersburga. Nie lubił też, kiedy zwracano się do niego „towarzyszu generale”, mimo dwudziestu dwóch lat służby w organach bezpieczeństwa państwa.
Generał porucznik, wprawdzie formalnie emerytowany, Federalnej Służby Bezpieczeństwa Siergiej Bogdanowicz Jermołajew nie lubił też służby. Jacht musiał mieć załogę, to znaczy kapitana, mechanika i bosmana, niezbędnych do żeglugi, ale poza tym nie było na pokładzie żadnej kelnerki, barmana, hostessy, rzadko zresztą gościły na nim kobiety. Nie do tego służył.
Sam wyjął z lodówki dużą butelkę stolicznej i talerz wędlin. Importowanych. Do tego słoik ogórków. Na koniec ustawił kieliszki i osobiście je napełnił, gdy wychodzili w morze. Zaczęli od zwykłej rozmowy, o niczym. Deputowany bywał na jachcie, dziennikarz pojawił się na nim pierwszy raz. I był wyraźnie zdenerwowany. Nadszedł czas, by przejść do rzeczy.
– Wypijmy za towarzysza Dzierżyńskiego – generał zaproponował kolejny toast i od razu opróżnił kieliszek jednym haustem. – Powiedział on, że czekista musi mieć chłodny umysł, gorące serce i czyste ręce. Tylko wtedy jest skuteczny.
– Nie można wam tego odmówić, Siergieju Bogdanowiczu – przymilnym tonem skomentował deputowany Leonid Lewczenko. Sam był w młodości oficerem KGB. – Na szczęście sprawy w kraju idą w dobrym kierunku. – Przejął butelkę i napełnił naczynia. Lubił wódkę, lubił kobiety. Im bardziej ten sześćdziesięcioletni mężczyzna uświadamiał sobie, że jest już bliżej niż dalej od kresu życia, tym bardziej chciał z niego korzystać. Na różne sposoby.
– Wypijmy za naszego prezydenta. – Uniósł kieliszek.
– Oby się mu wiodło – dodał trzeci z obecnych, najmłodszy i jedyny niemający w życiorysie służby w organach bezpieczeństwa Dymitr Gusarow.
Generał wypił kolejną porcję alkoholu i spojrzał na dziennikarza.
– I to jest właśnie problem – powiedział prowokacyjnie. – Za sześć lat są następne wybory. Nie wiadomo, czy w nich wystartuje. Rządzi już prawie dwadzieścia lat. Ile jeszcze można? Władza męczy. Oczywiście, życzymy mu wszyscy zdrowia, ale trzeba by pomyśleć o następcy.
Dziennikarz pobladł, a czekista to zauważył. Postanowił załatwić sprawę, gdy jeszcze będą w miarę trzeźwi. Młody dziennikarz był inteligentny, ale wymagał urobienia.
– W „Wiadomościach i Faktach” – miał na myśli duży dziennik regionalny – posiadacie, młodzieńcze, swoją rubrykę. Czytają was.
Polał mu jeszcze wódki, aby ukoić jego nerwy.
– Tekst powinien być o tym, że należy zachować ciągłość władzy, władzy, która ma oparcie w czekistach. Wiecie, do jakich zwycięstw doprowadził nas prezydent. Czeczenia, Gruzja, Krym. Z Donbasem nie wyszło, jak należy, ale będą następne wyzwania. Amerykanie, pies ich trącał, siedzą niedaleko, w Estonii. I to są wyzwania dla nowego prezydenta. Trzeba świeżej krwi.
– Nie za wcześnie, Siergieju Bogdanowiczu? – Dziennikarz powiedział o jedno słowo za dużo.
– Co za wcześnie, co za wcześnie! – Deputowany zerwał się na równe nogi i pouczył młodzieńca tubalnym głosem starego aparatczyka. – Żadnych nazwisk, bo was wrzucimy do wody, żeby wam mózg ryby wyżarły! Macie napisać ogólnie. Rozumiecie? O-gól-nie! – Uderzył pięścią w stół i usiadł.
– Uspokójcie się, uspokójcie. – Czekista postawił na stole kolejną butelkę. – Rozumiesz, młodzieńcze, to delikatna gra. Musimy być ostrożni. Ale jak wygramy, to wiecie: zaszczyty. Prestiż. Moskwa czeka. Pomożecie? – spytał.
– Muszę więc napisać duży artykuł – dziennikarz grał na zwłokę – a nie felieton. Polityczną prognozę. O wyzwaniach dla kraju. Ogólną – zapewnił.
– Na kiedy będzie? – spytał czekista.
– Jakieś dwa tygodnie, może więcej. – Młody człowiek usiłował zyskać na czasie. Taki artykuł trzeba napisać bardzo, ale to bardzo ostrożnie.
Generał broni Michał Ligocki miał za sobą ponad ćwierć wieku służby wojskowej, w tym ponad dwa lata spędzone na misjach zagranicznych, a od roku był szefem Sztabu Generalnego. Z tego powodu lektura raportu dotyczącego incydentu na Mazurach potwierdzała tylko to, co było dla niego jasne jak słońce od samego początku. Zestrzelony przez funkcjonariuszkę Straży Granicznej obiekt, choć niedający się zakwalifikować do żadnego z seryjnie produkowanych w Rosji typów, wykonywał niewątpliwie zadanie wojskowe lub szpiegowskie. Świadczył o tym zestaw dwóch kamer wraz z radiostacją do przesyłania danych. Kadłub i skrzydła wykonano z tworzyw sztucznych oraz zaopatrzono go w silnik dostępny w legalnym obrocie na Zachodzie. Stamtąd sprowadzono także elektronikę. Cała konstrukcja była tania i prosta. Nie nosił żadnych oznaczeń poza numerem bocznym 015.
Wyrafinowana prostota świadczy o przeprowadzeniu pewnej liczby testów i prawdopodobnie maszyna produkowana jest seryjnie, ponieważ nie jest opłacalne, aby udana konstrukcja powstała tylko dla jednej misji – konkludowali analitycy z Wojskowej Akademii Technicznej.
Pukanie do drzwi przerwało mu lekturę. Adiutant, porucznik Rolewicz, wszedł do gabinetu.
– Już są – zameldował.
– Zaraz do nich idę – odpowiedział.
Wprowadził służbowy komputer w stan uśpienia i wstał zza biurka. Wraz z podążającym za nim adiutantem przeszedł z gabinetu do znajdującej się obok sali konferencyjnej. Nie chciał, by to spotkanie odbyło się w gabinecie. Nie dlatego, że miał coś do ukrycia, ale obecny układ stanowisk w armii tworzył problem protokolarny. Będąc szefem Sztabu Generalnego, zajmował jedno z najwyższych możliwych stanowisk w armii. Był także osobą przewidzianą do mianowania na stanowisko Naczelnego Dowódcy Wojska Polskiego w czasie wojny.
W czasie pokoju takie stanowisko nie istniało. A równorzędne szefowi Sztabu Generalnego były dwa inne stanowiska, dowódcy generalnego i dowódcy operacyjnego. Zajmowali je także generałowie broni, a więc równi mu stopniem, o podobnym stażu służby. Równy im, choć niższy rangą, był dowódca Wojsk Obrony Terytorialnej. Dlatego nigdy nie zapraszał ich do gabinetu, by nie czuli się tak, jakby wzywał ich przełożony.
Zgodnie z regulaminem oficerowie stanęli na baczność, gdy wszedł do pokoju. Przywitał się z nimi i poprosił, aby usiedli.
– Czytaliście, panowie, raport z analizy tego drona? – spytał.
Dowódca generalny Rodzajów Sił Zbrojnych, generał broni pilot Bartosz Zakrzewski skinął głową.
– Zrobili nas jak małe dzieci – powiedział. – Gdyby nie pogranicznicy, to moglibyśmy cienko śpiewać – przyznał. – My się chwalimy Raptorami, a oni nagrywają sobie film z naszymi radarami. Dobrze, że nie zrobili transmisji na żywo na Twitterze.
– Sądzi pan, że chodziło im o taki efekt? Nie o rozpoznanie? Wywiad? – spytał dowódca operacyjny, generał Zbigniew Bednarski.
– A po co im takie zdjęcia, skoro mają satelity? Albo mogą wykonać je ze swojej przestrzeni powietrznej. Wystarczy być na dużej wysokości, powiedzmy, dziesięciu kilometrów, z dobrą optyką – wyjaśnił Zakrzewski. – Robią to zresztą cały czas. Zdjęcia, nasłuch radiowy. Latają w kółko nad Kaliningradem.
– Ma pan rację – powiedział Ligocki. Po raz kolejny zaskoczyło go to, że tak oczywiste sprawy wymagały wyjaśnień. Znał też powód. Tak jak Bednarski, był oficerem wojsk lądowych i zawsze myślał przede wszystkim w dwóch wymiarach.
– Na razie nie pokazali tego nagrania – upierał się Bednarski.
– Bo my nie pokazaliśmy wraku – odparł Zakrzewski. – Tej dziewczynie ze Straży Granicznej należy się jakiś medal. Miała jaja, żeby go gonić i strzelać. W zasadzie to można by ją ściągnąć do wojska – rzucił pomysł.
– Na razie, panowie, cieszmy się, że media jej nie wywąchały. Zaraz padłoby pytanie, czemu żołnierze nie strzelali.
– Strzelaliby, ale Centrum Operacji Powietrznych kazało się wstrzymać – Zakrzewski wyrwał się do odpowiedzi, przypominając raport, który kilka dni wcześniej przygotowano w dowództwie generalnym. Dokument ten trafił do ministra i prezydenta.
– Szkoda, że nie dano szansy, aby komisja, jaka została powołana przeze mnie, też przedstawiła swój raport – powiedział wprost dowódca operacyjny. – Byłem dziś rano na Klonowej – miał na myśli ministerstwo obrony – i według tego, co przekazał mi minister Czajkowski, prezydent poprze wniosek o odwołanie mnie ze stanowiska. Jak rozumiem, to konsekwencja tego raportu? – Spojrzał w oczy siedzącym przy stole.
– Panie generale, to decyzja, którą podjął minister. – Szef Sztabu Generalnego rozłożył ręce. – Minister sądzi, że prędzej czy później sprawa wyjdzie na jaw. Woli się zabezpieczyć. Poza tym za rok i tak mija ustawowy termin.
– Który można wydłużyć i wszyscy o tym wiecie – odparł Bednarski. Wprawdzie żołnierz zawodowy był zwalniany ze służby obligatoryjnie po osiągnięciu wieku sześćdziesięciu lat, to jednak dla najwyższych stanowisk przewidziano furtkę.
– Może pan zawsze porozmawiać z ministrem albo prezydentem – powiedział Ligocki, ucinając dyskusję – ale generał Gajewski przejmie od jutra pana obowiązki – miał na myśli zastępcę dowódcy operacyjnego – i nie mamy czasu na przepychanki. Anakonda zaczyna się za trzy miesiące, niecałe. To musi być priorytet.
– Przez tego drona będzie ciężej – zauważył Zakrzewski. – Pewnie będą chcieli powtórzyć ten numer podczas ćwiczeń.
– Amerykanie mają przysłać zwiększone siły – powiedział szef Sztabu Generalnego. – Zmobilizują dwa dodatkowe dywizjony F-16 z Gwardii Narodowej, a kolejne dwa na rok następny do ćwiczeń. Oficjalnie zostanie to ogłoszone jutro, ich sekretarz obrony będzie na Westerplatte, jak panowie wiecie.
– Tylko samoloty doślą? – spytał dowódca generalny. – Już jedną decyzję nam niedawno ogłoszono, choć wypunktowałem na dziesięć stron, czemu nie powinna zapaść.
– Politycy nigdy nas nie słuchali – narzekał Gajewski. – Wymyślili sobie czwartą dywizję, nową brygadę, nie wiadomo w co uzbrojoną, chyba w noże – ironizował.
– Brygada wystarczy, tak uważają. Przyślą tylko komandosów, jak było ustalone wcześniej, i okręty – powiedział szef sztabu. – Za to mamy potwierdzoną obecność innych sojuszników. Poza tymi przewidzianymi wcześniej będą Austriacy.
– I proponują, że zostawią to, czym przylecą? – spytał Zakrzewski.
– Wszystkie piętnaście maszyn. Dwie trzecie w stanie używalności, reszta na części, tak jak było mówione, gdy byliśmy w Wiedniu – potwierdził szef sztabu.
Rozmowa, do której nawiązywał, miała miejsce jeszcze w styczniu. Austriackie siły powietrzne posiadały piętnaście myśliwców Eurofighter Typhoon. Ciężkich, przeznaczonych do prowadzenia walk powietrznych. I kosztownych w utrzymaniu. Austriacy zamierzali się ich pozbyć, co było kuszącą propozycją dla polskiego lotnictwa, które desperacko starało się zastąpić czymś coraz trudniejsze w eksploatacji radzieckie MiG-i. Temu pomysłowi przyklasnęli politycy nie tylko polscy, ale również z innych państw europejskich. Polska przejmująca piętnaście używanych maszyn stawała się naturalnym kupcem na kolejne, tym razem fabrycznie nowe samoloty z europejskich wytwórni. Rozważano także inne scenariusze, ale były jeszcze na etapie negocjacji. Japończycy zamierzali pozbyć się części swoich F-15J, oczywiście za pośrednictwem Amerykanów, w poszukiwaniu pieniędzy na zakup nowych samolotów. Według raportów attaché wojskowego z Tokio i opinii ekspertów samoloty były w dobrym stanie, mogłyby posłużyć jeszcze dziesięć lat. A F-15 był dobrym myśliwcem. Wreszcie Australijczycy rzucili na stół ofertę przekazania swoich używanych Hornetów. Także te poddane zostały w czasie służby modernizacji i mogły wypełnić lukę po MiG-ach.
A poza wartością bojową, nie najwyższą możliwą, ale jednak dużą, polityczne decyzje były decydujące. Przekazanie sprzętu polskiej armii było zdaniem generała ważniejsze niż sojusznicze gwarancje. Przekonali się o tym teraz. Formalnie obcy bezzałogowy samolot, przekraczając granicę, mógł być powodem do wypowiedzenia wojny. Ale to byłby absurdalny scenariusz. Obiekt miał oczywiście wojskowe przeznaczenie, ale był bez oznaczeń. Został zbudowany z zachodnich części. Przyleciał z terytorium Rosji, ale Rosja w każdej chwili mogła oskarżyć Polskę lub NATO o prowokację. W Polsce nikogo by to nie przekonało, ale na Zachodzie było wielu, którzy mogli dać wiarę takiej dezinformacyjnej bajce. A co by się działo, gdyby Polska odwołała się do traktatu atlantyckiego? Pamiętał dobrze, że artykuł czwarty traktatu północnoatlantyckiego mówił wprost:
Strony będą się wspólnie konsultowały, ilekroć, zdaniem którejkolwiek z nich, zagrożone będą integralność terytorialna, niezależność polityczna lub bezpieczeństwo którejkolwiek ze Stron.
Piękne słowa.
– Panowie, po Anakondzie będzie nas czekać zwiększony wysiłek – powiedział. – No, nas dwóch, generała Gajewskiego i naszych ludzi – poprawił się. – Nie ma co się łudzić. Pot i łzy będziemy wylewać wiadrami. Byle nie krew.
Porucznik Olga Gertner, słysząc hałas silników, odbezpieczyła broń. Spojrzała w celownik Elcan zamocowany na karabinku Grot. Cel pojawił się dokładnie tam, gdzie miał być, choć z lekkim opóźnieniem.
Kolumna dwóch ciężarówek i dwóch samochodów terenowych wyłoniła się zza zakrętu. Jechała wąskim leśnym duktem. Kierowca pierwszego wozu, starego Honkera, zwolnił jeszcze bardziej, widząc, że zbliża się do kolejnego zakrętu.
Na to czekali ludzie ukrywający się pomiędzy drzewami. Odczekali jeszcze chwilę, aż cała kolumna znalazła się w strefie rażenia. Taki był termin oficjalny. Z reguły nazywano ją strefą śmierci.
– Ognia! – padł rozkaz, jedyny wydany przez radio od chwili, gdy ubezpieczenia zameldowały o zbliżającej się kolumnie.
Petardy i granaty dymne wybuchły na drodze przed pierwszym pojazdem, znajdującym się już na zakręcie.
Celowniczy karabinu maszynowego UKM-2000 wymierzył w kierunku terenówki i nacisnął spust. Huk długiej serii rozniósł się po lesie. Postronny obserwator nie rozpoznałby, że broń strzela ślepakami. Z drugiej strony inny kaem otworzył ogień w kierunku Honkera zamykającego kolumnę.
Dwie grupy, liczące po sześciu ludzi w maskujących mundurach, wybiegły spomiędzy sosen, mierząc w kierunku ciężarówek i oddając krótkie serie z karabinków. Kierowców i dysponentów pojazdów zajmujących miejsca w szoferkach wyciągnięto z kabin, rzucono na ziemię i przeszukano. Sprawdzono skrzynie ciężarówek, a potem przeczesano oba Honkery. Spośród pojmanych wybrano jedną, najważniejszą osobę, oficera w stopniu kapitana. Dwaj rośli żołnierze chwycili jeńca za ramiona i pociągnęli za sobą. Pozostałych pozostawiono, po odebraniu im broni i dokumentów.
Napastnicy wycofali się do lasu.
Teraz czekało ich najtrudniejsze. Wszystkie drużyny biorące udział w zasadzce biegiem opuszczały teren, na którym zaznaczyły swoją obecność. To, że zaatakowana kolumna, choć mała, mogła wezwać pomoc, należało uznać za pewne.
Nie wiadomo było tylko, jak zareaguje przeciwnik. Mógł po prostu przysłać żołnierzy, wysłać drony lub śmigłowce, mógł wreszcie nie ograniczać się i ostrzelać las z dział lub rakiet. Dlatego też każda sekunda była cenna.
– Wystarczy! – Kolejny rozkaz zakończył ucieczkę przed pościgiem.
Żołnierze zatrzymali się. Jeniec został uwolniony, zwrócono mu broń i dokumenty. Dowodząca pododdziałem kobieta stanęła przed nim, przyjmując postawę zasadniczą.
– Panie kapitanie, melduję wykonanie zadania, bez strat – powiedziała porucznik Gertner.
– Dziękuję – odpowiedział kapitan. – Zrobimy tu omówienie, proszę zebrać ludzi.
Otrzepał brud z ubrania, gdy porucznik ustawiła podwładnych w szyku pomiędzy pniami drzew.
– Dobra robota – powiedział, zwracając się do całego plutonu, ostatniego, który wykonywał szkolne zadanie tego dnia. – Miejsce na zasadzkę wybrane prawidłowo, działanie podczas ćwiczenia także oceniam pozytywnie, odwrót wykonany dynamicznie, to ważny element i dobrze, że został tak przeprowadzony. Pamiętajcie, liczy się szybkość, agresja i zaskoczenie, a tego, jak widzę, nie zabrakło. Pani porucznik, proszę przejść z żołnierzami na miejsce zbiórki – zakończył.
Pół godziny później kapitan Robert Augustyn znów stanął przez swoimi żołnierzami, tym razem przed całą kompanią, by podsumować kończące się szkolenie. Porucznik Gertner przed zajęciem miejsca obok swoich żołnierzy rzuciła okiem na szyk. Ugrupowanie nie było zbyt równe, przypominało raczej tyralierę, co u miłośników musztry wzbudziłoby oburzenie. Ale las na dawnych ziemiach pruskich to nie był plac w Warszawie, a pierwsza kompania 41 Batalionu Lekkiej Piechoty Wojsk Obrony Terytorialnej z Giżycka nie była pododdziałem reprezentacyjnym. Poza tym większość miała za sobą pół roku służby, i to pełnionej w weekendy. Tylko oficerowie i część podoficerów byli zawodowymi żołnierzami, z różną przeszłością i podejściem do służby. Jeszcze większe zróżnicowanie charakteryzowało żołnierzy niezawodowych. Byli wśród nich podtatusiali panowie, tęskniący za latami młodości, a teraz wyczerpani całodziennymi ćwiczeniami, oraz młodzi ludzie, ledwo po maturze. Byli urzędnicy i nauczyciele szukający odskoczni od codzienności i pracownicy fizyczni, którzy liczyli na dodatkowy zarobek. Większość pochodziła z Giżycka i okolic.
Nie wszystkie etaty zostały obsadzone, a część ludzi zrezygnowała po kilku tygodniach lub miesiącach szkolenia. Dwunastoosobowe drużyny liczyły po góra dziesięciu żołnierzy, a z reguły mniej. Z planowanych kilku kompanijnych sekcji wsparcia istniała tylko jedna, snajperska, ale bez sprzętu specjalistycznego. Trudno, tak bywa. Zadanie trzeba było zrealizować bez względu na niesprzyjające okoliczności. Każdy z trzech plutonów wykonał je poprawnie, na tyle, na ile można było się spodziewać na tym etapie szkolenia.
Czekało ich więcej pracy. Jesiennie ćwiczenia Anakonda zbliżały się wielkimi krokami. Kapitan nie chciał tracić czasu i nakazał dowódcom plutonów i kilku wybranym podoficerom, aby wsiedli do jego samochodu.
Nowy volkswagen T6 był zbyt nowy, aby używać go podczas dynamicznych ćwiczeń, ale jako wóz do codziennej pracy nadawał się dobrze, lepiej niż przechodzone Honkery. Sprawdzał się także jako miejsce spontanicznych narad.
– Proszę państwa, musimy się bardzo postarać. – Nie przejmował się tym, że kierowca wszystko słyszy. Kierowca dowódcy zawsze był jedną z tych osób, które wiedziały, co można powtórzyć innym, a czego lepiej nie wynosić. Tak było i tym razem. – Pierwszy i trzeci pluton wykonały zadanie dobrze, ale drugi dał ciała. Porucznik Zaborski zbyt długo czekał z odwrotem, o wiele za długo. Ruscy by was spalili ogniem rakiet w tym lesie. I jeszcze kazał pan gonić tych szeregowych. Bez sensu.
Podporucznik, niedawny absolwent szkoły oficerskiej, spuścił głowę. Wbił wzrok w podłogę. To on rozkazał zebrać wszystkich jeńców i szedł z nimi do lasu. W efekcie kilku pozorantów od razu zaczęło stawiać opór, a dwóch nawet spróbowało ucieczki.
– Chciałem dokładnie wykonać zadanie – tłumaczył się.
– Zbędny perfekcjonizm – pouczył go kapitan. – Nie każdy jeniec jest tak samo ważny. Trzeba wybierać tych właściwych. Właściwe cele, właściwe miejsca. Nikt nie może być wszędzie, a uderzać trzeba tam, gdzie najbardziej boli. W Afganistanie tę prawdę odczuliśmy na własnej skórze.
– Trochę nas ta prawda kosztowała – odpowiedział chorąży Skorupski dowodzący pierwszym plutonem w zastępstwie etatowego dowódcy przebywającego na zwolnieniu lekarskim po wypadku podczas ćwiczeń. Przynajmniej jednym pododdziałem dowodził ktoś z doświadczeniem z wieloletniej służby.
– Na Anakondzie na pewno będziemy robić coś podobnego, więc na następnych zajęciach porucznik Zaborski weźmie znów samochody i jeszcze raz przećwiczy zasadzkę. Jakieś warunki stworzymy. Pierwszy i trzeci pluton dostaną coś bardziej złożonego, czego też można się spodziewać później. Może nawet na Anakondzie będzie szansa na coś ze specjalsami, to już wiadomo, kto z nimi będzie współdziałać, jeśli tak się stanie.
– A dojdzie do przekazania sprzętu? – zainteresował się sierżant Gacek, inny weteran misji zagranicznych. Dowodził czteroosobową sekcją dobrych strzelców wyborowych, którzy jeszcze nie otrzymali wszystkich swoich narzędzi pracy. Dwa stare SWD to było za mało.
– Po jednym Sako z tych nowo kupionych ma przyjść podobno na każdą kompanię. Tak słyszałem w brygadzie – odpowiedział dowódca.
– W razie czego mogę przyjechać z prywatnym karabinem, tylko co na to żandarmeria? – Zaśmiał się sierżant.
– Następnym razem wzmocnicie trzeci pluton. Zrobimy eksperyment, zobaczymy, jak pani porucznik wykorzysta dodatkowe oczy i uszy. – Nie musiał dodawać, że do eksperymentów zachęcało dowództwo. Nowy rodzaj wojsk potrzebował doświadczeń, a ku zaskoczeniu kapitana czasem na wyniki takich oddolnych eksperymentów zwracano uwagę w dowództwie. Zdziwiło go też, że dowodząca trzecim plutonem poradziła sobie tak dobrze. W przeciwieństwie do Zaborskiego nie kończyła pięcioletniej szkoły, tylko kilkumiesięczny kurs dla ochotników. Absolwenci takich szkoleń czasem się sprawdzali jako dowódcy, a czasem nie. Nie dawał też większych szans tej niskiej, szczupłej blondynce. Jego początkowego sceptycyzmu nie osłabił fakt, że Gertner wcześniej miała dobrze płatną pracę w cywilu, ale porzuciła ją dla służby wojskowej, ani inne informacje z jej teczki akt personalnych. Swoje nowe zobowiązania traktowała poważnie. Nie unikała ani zajęć w polu, ani zaprawy porannej, choć bywali tacy, którzy mieli alergię na wysiłek fizyczny, a przed ćwiczeniami przychodzili ze zwolnieniem lekarskim. Jak wszędzie, byli lepsi i gorsi.
Apel poległych odbył się wieczorem, przy pomniku Poległym i Pomordowanym na Wschodzie, przedstawiającym krzyże umieszczone na platformie wagonu kolejowego. Na potrzeby ceremonii zamknięto część Muranowskiej i sąsiednich ulic. Kamery telewizyjne pokazywały sporą grupę dygnitarzy, w tym amerykańskiego ambasadora i ministrów z kilku państw NATO. Widać też było pododdziały reprezentacyjne, a także młodzież z klas mundurowych i wielu zwykłych cywilnych widzów.
Ciekawe, ilu tych widzów to zwiezieni autokarami członkowie i zwolennicy partii rządzącej, pomyślał Bujanow, śledząc w towarzystwie dwóch kolegów i koleżanki uroczystość na ekranie telewizora. Siedzieli w ambasadzie, z rosyjskiego przedstawicielstwa zaproszono tylko ambasadora. Dyplomata sięgnął po pilota i podgłośnił odbiornik w chwili, gdy zwierzchnik sił zbrojnych wszedł na mównicę.
– Dziś oddajemy cześć pomordowanym podczas i na skutek zbrodniczej i zdradzieckiej sowieckiej inwazji. Poległym w desperackiej walce o granice, zamordowanym w obozach, wywiezionym na tułaczkę – mówił w swoim tradycyjnie patetycznym stylu prezydent Adam Borowski – ale też poległym w czasie wojny z bolszewikami, która przyniosła odrodzenie niepodległej Polsce, mordowanym podczas stalinowskich czystek roku tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego, patriotom zabijanym przez komunistyczne władze i ich moskiewskich mocodawców po czterdziestym czwartym roku. Pamiętamy też o ofiarach patriotycznych zrywów roku pięćdziesiątego szóstego, sześćdziesiątego ósmego, siedemdziesiątego i siedemdziesiątego szóstego! – Zaczął mówić coraz bardziej podniesionym tonem. – O ofiarach stanu wojennego, gdy na rozkaz Moskwy czołgi i pałki próbowały zgnieść antykomunistyczne powstanie Solidarności. A kiedy mówimy o powstaniu, pamiętamy też o zbrodni zaniechania, jaką było stanie z bronią u nogi, tam, na brzegu Wisły – prezydent wskazał kierunek ręką – podczas gdy na tych ulicach przelewano młodą polską krew. Wiemy, dlaczego tak się stało! Stalin chciał, aby w desperackiej walce zginął kwiat polskiej młodzieży, polskiej inteligencji, duchowych przewodników narodu. Dlatego potem najzacieklej prześladowano księży, niektórych nawet mordowano jeszcze w osiemdziesiątym dziewiątym roku, właśnie dlatego, że to byli przewodnicy w trudnych chwilach, chwilach zamętu!
Najwyraźniej zgodnie z wcześniej ustalonym planem realizatorzy transmisji pokazali widzom ujęcie grupy purpuratów, w tym prymasa Polski, zasiadających na trybunie honorowej. Ich twarze wyrażały wyraźną aprobatę dla słów głowy państwa.
– Nie wytrzymam – skomentował Drozdow – zaraz się dowiemy, że odpowiadamy za powodzie, trzęsienia ziemi i AIDS.
– Czekaj, on dopiero się rozkręca – powiedział oficer GRU Lusin. – Mam przeciek, że ma powiedzieć coś grubego. Coś o służbach.
– Pewnie o lustracji i dekomunizacji – zgadywał Bujanow.
Tymczasem prezydent mówił coraz głośniej.
– Tak jak kiedyś Moskwa nasyłała tu szpiegów, a nawet zabójców, tak jak szukała zdrajców, tak teraz próbuje wykradać nasze tajemnice, podważać nasze sojusze i spójność władzy. Wiemy, że jej ludzie robią to cały czas. Że nieustannie szpiegują i podglądają, co się dzieje na granicy. Dostajemy raporty, także od naszych sojuszników. Mamy w tę rocznicę wiadomość dla Rosji: wiemy, co knujecie. Wiemy, co robicie. Ale nie pozwolimy na powtórkę z przeszłości. Polska jest silna i będzie silniejsza. Dlatego teraz właśnie nasi urzędnicy z ministerstwa spraw zagranicznych przekazują rosyjskiej ambasadzie nazwiska pięciu ludzi, oficerów wywiadu wojskowego, których z Polski wypraszamy. Nie chcemy ich tutaj. I dlatego polska armia będzie coraz silniejsza, podobnie jak polskie służby.
– Co oni sobie wyobrażają! – skomentował słowa prezydenta Lusin. – Na wojnę z nami się szykują, czy jak?
Zadzwonił stojący na biurku stacjonarny telefon. Odebrała go Mołczanowa. Chwilę słuchała, coraz bledsza na twarzy. Odłożyła słuchawkę.
– To oficer dyżurny. Polacy przysłali notę. On właśnie mówił o nas – powiedziała, wskazując na ekran.
Prezydent schodzący z mównicy wydawał się rozpromieniony.
Ciężkie dębowe biurko musiało utrzymać ciężar kilku opasłych segregatorów. Lżejsze, ale zajmujące więcej miejsca, były wydruki wiadomości agencyjnych, artykułów prasowych i innych dokumentów, w tym sprawozdań z ministerstwa spraw zagranicznych.
Prezydent nie lubił dokumentów elektronicznych, rzadko używał komputera. Nie miał nawet smartfonu. Trudno było sprawić, by zaufał technice, skoro codziennie wywiad dostarczał mu jakieś dokumenty, które wykradziono z zachodnich serwerów. A prezydenta mocarstwa w końcu obsługiwał liczny sztab ludzi. Niektórzy zajmowali się w tylko drukowaniem i bindowaniem dokumentów, za równowartość pięciu tysięcy euro miesięcznie. Oczywiście nie byli to ludzie przyjmowani na podstawie konkursu świadectw. Do tej pracy przepustką było posiadanie ojca, wujka lub kuzyna gdzieś wysoko w aparacie FSB lub w armii. To uważano za gwarancję lojalności.
I byli lojalni. Posłusznie dostarczali takie materiały, jakie powinny trafić na biurko głowy państwa. Oczywiście zdaniem tych, którzy je przygotowywali. Rodzinna lojalność działała w obie strony. Dlatego też na przykład prezydent dostawał przez cały czas wiele wydruków z przechwyconych maili – ale nie informowano go wprost, że na komputery tych osób, które są dla wywiadu najbardziej interesujące, coraz trudniej się włamać.
Takie rzeczy działy się w Rosji od zawsze. I dlatego kiedyś pierwszego sekretarza informowały niezależnie od siebie KGB i GRU, a teraz na biurko trafiały trzy segregatory z informacjami wywiadu. Jeden dostarczała Federalna Służba Bezpieczeństwa, drugi Służba Wywiadu Zagranicznego, a trzeci wywiad wojskowy. Nazwy były mylące. Oczywiście wywiad wojskowy poświęcał najwięcej uwagi sprawom obcych armii, ale jednym z jego zadań był też wywiad polityczny i gospodarczy. Wywiadem politycznym zajmowała się z urzędu SWR, ale oczekiwano od niej także informacji o siłach zbrojnych, jeśli była w stanie je zdobyć. Wreszcie kontrwywiad, jakim była FSB, miał prawo pracować za granicą, zwalczając terroryzm i zagrożenia dla porządku konstytucyjnego. A to ostatnie było bardzo szerokim pojęciem.
Tym razem wszystkie trzy służby przyniosły te same wiadomości.
Cholerni Polacy.
Depesze z Warszawy i przegląd prasy potwierdziły doniesienia wywiadów. Obchody rocznicy siedemnastego września, zorganizowane pod hasłem „rocznica zdradzieckiej napaści”, były antyrosyjskie jak nigdy – choć te uroczystości według Rosjan pracujących w aparacie władzy zawsze były antyrosyjskie. Ambasador w depeszy z Warszawy przypominał, że za rok przypada rocznica, więc będzie tylko ostrzej. Ostrzejsze slogany, ostrzejsze przemówienia. Będzie też rocznica wybuchu drugiej wojny światowej, zwracał uwagę dyplomata. Polacy zaproszą wszystkich wielkich przywódców. Brytyjczyków, Amerykanów, Francuzów. Niemców też. Ale nie Rosjan.
Ambasador w depeszy, wysłanej specjalnie niezaszyfrowanym kanałem, tak aby Polacy wiedzieli, co o nich sądzi, wprost wyrażał obawę, że przy kolejnych obchodach dojdzie do zerwania stosunków dyplomatycznych. Uważał za skandal to, że o uznaniu grupy dyplomatów za persona non grata dowiedział się bez ostrzeżenia, z przemówienia prezydenta. Natychmiast po uroczystościach obskoczyli go dziennikarze.
Sny o potędze, pomyślał Rosjanin. Odruchowo poklepał jeden z telefonów na biurku. Ten czerwony, łączący bezpośrednio ze stanowiskiem dowodzenia Wojsk Rakietowych Przeznaczenia Strategicznego. Co ci Polacy sobie wyobrażają, zastanowił się polityk. Że mieliśmy tak po prostu czekać? A może pomóc?
Zostawił sprawy międzynarodowe. Zaczął czytać wyciąg wiadomości z prasy zagranicznej i krajowej.
Dwa teksty przykuły jego uwagę. Leningradzkie – zawsze wolał radziecką nazwę miasta – „Wiadomości i Fakty” opublikowały długi artykuł o wyzwaniach, z którymi będzie musiał mierzyć się prezydent wybrany w następnych wyborach.
Świat będzie się zmieniał, zmieniać się będą ludzie. Czy nie należy otwierać coraz szerzej drzwi na korytarze władzy przed młodymi, którzy będą mogli doradzać, jak postępować w tym nowym dynamicznym świecie? – pisał dziennikarz. W całym artykule, w każdym akapicie pojawiały się uwagi o młodych, rozumiejących zmieniający się świat lepiej niż starzy.
Tylko głupiec nie odczytałby aluzji.
Drugi tekst pochodził z niemieckiego tabloidu. Był treściwy, tak jak jego tytuł.
Egzotyczne wakacje syna rosyjskiego prezydenta.
Czytał powoli. Nie było tam nic nadzwyczajnego. Setki tysięcy ludzi te kilka akapitów opisujących wakacje, jakie starszy syn prezydenta Rosji spędził na Seszelach, uznało pewnie za kolejne bzdurne plotki z życia bogatych i wpływowych, jakie fascynują tylko tych, których własne życie jest szare i nudne. Nie obchodziła ich też wzmianka, że ten niespełna trzydziestoletni mężczyzna oficjalnie jest dyplomatą w przedstawicielstwie Rosji przy agendach ONZ w Szwajcarii, a nieoficjalnie współudziałowcem dużej firmy handlującej gazem i ropą.
Tylko że ci, którzy mieli zrozumieć komunikat, wiedzieli, że nie chodziło tu ani o Szwajcarię, ani o Seszele. Ktoś, kto dziennikarzom sprzedał wiadomości o Iwanie, wiedział, gdzie przebywa. I z kim.
Przypomniał sobie legendy o zachodnich sowietologach, którzy próbowali rozszyfrować układ sił w Biurze Politycznym partii komunistycznej, analizując to, kto przy kim stał na trybunie honorowej podczas świąt państwowych. Nie mijali się zbytnio z prawdą. Przecież nie było wtedy zwykłych wyborów ani nawet jawnych sondaży. Teraz ktoś rzucał mu wyzwanie, kodem czytelnym tylko dla wąskiego grona wtajemniczonych.
Sięgnął po telefon.
– Zwołać na osiemnastą spotkanie Rady Bezpieczeństwa Federacji – wydał rozkaz. – Tylko stali członkowie. Pozostałych nie zapraszać ani nie informować.
*
Najważniejsi ludzie w Rosji, ministrowie obrony, spraw zagranicznych i wewnętrznych, szefowie służb wywiadowczych i kontrwywiadu, przewodniczący obu izb parlamentu stawili się karnie na wezwanie, docierając limuzynami i śmigłowcami.
Prezydent nie bawił się w dyplomatyczne, uładzone sformułowania.
Zmierzył wzrokiem wszystkich zasiadających przy stole. To on sprawił, że zajmowali obecne stanowiska, dające im władzę i przywileje. Przez chwilę zastanawiał się, kto z nich już teraz gra na dwa fronty, licząc na awans. Na jedno, najwyższe stanowisko. Kto uśmiecha się przyjaźnie, wiedząc, że nawet prezydent mocarstwa atomowego jest człowiekiem starzejącym się oraz śmiertelnym i mimo lat sukcesów kiedyś utraci czujność, a wtedy nadejdzie odpowiednia chwila, by zadać cios w plecy.
Musiał utrzymać się jak najdłużej u władzy. Rosja w dwudziestym pierwszym wieku to kraj wilków. Dla przegrywających nie było litości.
– Za dwa lata Polska ma być upokorzona i upodlona – ogłosił, szokując zgromadzonych.
– Podbita? A NATO? – spytał premier.
– Nie podbita – powiedział prezydent. – Ma być upokorzona tak bardzo, że zamiast świętować setną rocznicę bitwy, w której nas pokonała, ma oddać nam dobrowolnie tranzyt lądowy z Białorusi do Kaliningradu. A NATO? NATO to No Action, Talks Only i tak ma pozostać. Zrozumieliście?
– Ale dlaczego? – odezwał się minister spraw zagranicznych. – Co takiego się stało, Władimirze Iwanowiczu? Nie wystarczy, abyśmy wywalili z Rosji połowę ich dyplomatów? Zamknęli jakiś konsulat? Zawsze możemy jeszcze paru Polaków przymknąć za szpiegostwo czy coś podobnego, nieprawdaż? – Spojrzał w kierunku siedzącego przy innej części stołu szefa Federalnej Służby Bezpieczeństwa.
– Igorze, twoi ludzie mi to przysłali. – Prezydent przesunął na środek stołu teczkę z depeszami z Warszawy. – Ci niewdzięcznicy plują na pamięć milionów ofiar Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Mają w dupie, że wyzwoliliśmy ich spod hitlerowskiej okupacji. Jak będziemy wyglądać, dając się obrażać? Lub poniżać, tak jak poniżono naszego ambasadora? Wpuszczają Amerykanów, Brytyjczyków, nawet Niemców tuż pod naszą granicę. I skąd pewność, że nie rzucą się na Kaliningrad? A wiecie, że mamy jeszcze inne problemy. Chińczycy tylko czekają na chwilę naszej słabości, żeby zerwać sojusz i zalać żółtą falą Syberię. A Kaukaz? Ukraina?
– Raporty i prognozy ekonomiczne są niewesołe – wtrącił się premier. – Jak będzie krucho z pieniędzmi czy z jedzeniem, ludzie wyjdą na ulice. A jeszcze te sankcje.
– Zachód zawsze będzie kupować od nas gaz i ropę – powiedział minister obrony. – Podnieśmy ceny, wywołajmy zadymę na Bliskim Wschodzie. Już tak robiliśmy. A poza tym Polacy są na smyczy amerykańskiej, więc wszystko wytłumaczy im się przez Biały Dom.
Prezydent westchnął. Minister obrony, doświadczony żołnierz, słabo znał niuanse polityki międzynarodowej.
– Żeby to było tak łatwe – odparł prezydent. – Niemcy i Francuzi, owszem, kupują. Jeszcze. Ale jak przestaną potrzebować rosyjskich zasobów, to co wtedy? Już nas traktują jak jakieś państwo trzeciego świata, z którym się liczą tak długo, dopóki dostają to, czego chcą. Rozmawiam z nimi i widzę, jak na mnie patrzą. A Amerykanie? Ich prezydent jest, jaki jest. Ale on sam nie rządzi. Ich Kongres, urzędnicy nie lubią nas.
– W tym roku są wybory – przypomniał minister spraw zagranicznych. – Demokraci wygrają i Kongres będzie ich. Może też Senat. I co wtedy? Mogą nawet próbować usunąć prezydenta z urzędu. Poza tym Polacy przyssali się do Amerykanów i kupują od nich broń. Nie tylko od nich, ale głównie. Cały czas ich dyplomaci mówią, że Polska to ważny sojusznik, bo dzięki temu amerykańscy robotnicy mają pracę. Europa nie jest z tego powodu zbyt zadowolona, ale Waszyngton przyklaskuje takiemu układowi. Wywiad wojskowy to potwierdza. – Spojrzał wymownie na ministra obrony, a on na generała Jasimowa, szefa Głównego Zarządu Rozpoznania. Ten był dobrze przygotowany.
– Jak wiadomo, w amerykańskiej polityce ogromne znaczenie ma sam aparat administracji, urzędnicy, którzy nie zajmują najwyższych stanowisk, ale pozostają w Pentagonie czy Departamencie Stanu przez wiele lat. Oni nazywają to permanent goverment albo deep state. – Zabłysnął elokwencją. – To ci ludzie tworzą długofalowe plany i zapewniają ich realizację w interesie ich kompleksu wojskowo-przemysłowego. Wiemy, że traktat o likwidacji pocisków średniego zasięgu, INF, jest praktycznie już martwy. Oni też to wiedzą. Za dwa–trzy lata zaczną się testy nowej broni, pocisków o zasięgu do pięciu tysięcy kilometrów – dodał. – Będą mogli je odpalać z lądu, mając znaczną część naszego terytorium w strefie rażenia.
– Mamy przecież systemy przeciwrakietowe – stwierdził minister spraw zagranicznych. – Bronią Moskwy i nie tylko.
– To za mało – zaoponował minister obrony. – Amerykańskie wyrzutnie, na przykład w Polsce, to duże zagrożenie atakiem z zaskoczenia. Więc działania polskich władz mogą doprowadzić do tego, że Amerykanie kiedyś, po zmianie władzy, będą mogli nas z zaskoczenia zaatakować. Reagan do tego dążył, wysyłając do Europy pociski Pershing 2. – Poparł prezydenta, ignorując fakt, że amerykańskie zbrojenia tego czasu były odpowiedzią na radzieckie pociski SS-20. – Musimy więc podjąć stanowcze kroki.
Kilkoro pozostałych członków rady pokiwało głowami.
– Więc upokorzymy Polaków. W tę ich rocznicę – podsumował prezydent. – Minister obrony i szefowie wywiadu przygotują plan. Jeszcze dziś wydam odpowiedni dekret. Nazwiemy to po prostu operacją Zemsta. Za tydzień chcę mieć pierwszą koncepcję działań na biurku – rozkazał.
Kobieta w średnim wieku, o bujnych rudych włosach, przerzucała poranne wiadomości na ekranie tabletu, popijając mocną czarną kawę. Nagłówki portalowych artykułów były wszędzie takie same, niezależnie od tego, czy dana redakcja popierała rząd czy opozycję. Cały czas powtarzały się zdania w rodzaju: Rzecznik ministra – koordynatora służb specjalnych nie udziela informacji na temat działalności, jaką mieli prowadzić w Polsce wydaleni niedawno dyplomaci rosyjscy albo: Nieoficjalnie udało się nam ustalić, że w tej grupie byli zarówno oficerowie wywiadu wojskowego, jak i politycznego, a ich prawdziwą rolę odkrył polski kontrwywiad, współdziałając z sojuszniczymi służbami.
Pewnie rzecznik wyrecytował przećwiczoną formułkę przed kamerami i mikrofonami, a potem off the record powiedział to samo wszystkim dziennikarzom, aby mogli napisać kilka zdań więcej. W tej sprawie żadna redakcja nie podała niczego odmiennego, więc albo nie doszło do przecieku, albo redaktorów naczelnych poproszono o wyciszenie tematu. Raczej to pierwsze, uznała. Dobrze wiedziała, jak na etykę mediów wpływała plemienna wojna polsko-polska toczona od lat także w prasie i telewizji, o Internecie nie wspominając.
Zawsze gdy myślała o tej plemiennej wojence, uśmiechała się. Kłóciły się ze sobą elity, a opinie warszawskich komentatorów czy polityków od niepamiętnych czasów zajmujących miejsca w Sejmie traktowano jak głosy całego narodu. Umiała odróżnić piarowy bełkot od rzeczywistości, tak samo jak umiała czytać między wierszami.
To Amerykanie wystawili Polakom tych Rosjan, a ci zrobili z tego polityczny spektakl. Nie mieli nic poza ogólną wiedzą, nie rozpracowali kontaktów, nie aresztowali ludzi, którzy szpiegowali dla Rosji, ani też nie złożyli im ofert nie do odrzucenia. Aresztowaniami by się chwalono, a gdyby kogoś przewerbowano, nie wydalano by z takim hukiem oficera prowadzącego. Tej osobie czy osobom pozwolono by zostać, zamaskowano by to wydaleniem kogoś innego. Znalezienie osoby ze służb w rosyjskiej ambasadzie to nie sukces. Sukcesem byłoby odnalezienie osoby, która by z nimi nie miała powiązań.
Kolejny więc raz politycy zagrali służbami i teczkami. A może ktoś rozgrywał polityków? Wiedziała dobrze, jaki jest stan polskich służb, co mogą i czego nie mogą po latach czystek i dymisji. W końcu była oficerem polskiego wywiadu.
Czasem te słowa brzmiały dumnie, podczas ceremonii, przy sztandarze. A czasem jak żart, w chwilach, gdy było jasne, jak niewiele znaczy Polska, jak powiedzenie boso, ale w ostrogach potrafi okazać się boleśnie prawdziwe.
Odłożyła tablet, wygaszając ekran. Wstała i podeszła do okna. Ironią losu było to, że z mieszkania miała widok na jajkowatą bryłę Świątyni Opatrzności Bożej. Tylko opatrzność mogła pomóc temu krajowi, pomyślała. A kiedyś było tak pięknie.
Hasła były piękne. Dziewięć lat temu wraz z dwudziestoma trzema innymi, wystraszonymi i zaciekawionymi ludźmi przejechała autobusem przez bramę ośrodka w Kiejkutach. Wszystkich zwerbowano pod koniec studiów, na bardzo różnych kierunkach. Część właśnie uzyskała dyplomy, pozostali zdążyli już rozpocząć pracę. Niektórzy kierowali się pobudkami patriotycznymi i szczerze w nie wierzyli, inni nie mogli wymazać z pamięci widoku walących się wież World Trade Center albo telewizyjnych relacji z wojny w Gruzji. Kilkoro miało rodziców „w służbach”. Wreszcie byli tacy jak ona, szukający czegoś więcej. Czegoś niezwykłego.
Wtedy miała już pierwsze legalizacyjne, czyli fałszywe nazwisko: Milewska. I fałszywy życiorys, choć odbiegający od prawdziwego tylko w kilku szczegółach. Niezmienione pozostało imię, czyli Julia, oraz kierunek i rok ukończenia studiów. Przy rekrutacji studentów zawsze istniało ryzyko, że znali się wcześniej. Poza tym dopiero uczyli się kłamać.
To właśnie kłamstwo pociągało ją najbardziej. Zmiana tożsamości, przeszłości, stanu cywilnego – wszystkiego, może poza płcią. Atmosfera konspiracji, podsycana legendami opowiadanymi przez wykładowców, bez wyjątku starych wyjadaczy pracujących jeszcze za komuny. Subtelne środki budowania lojalności wobec służby i siebie nawzajem.
Uczono ich cały czas kłamać. Dano jeszcze jedną fałszywą tożsamość. Wywożono w różne miejsca kraju, by tam szlifowali rzemiosło: budowanie tras sprawdzeniowych, obserwacji, kontrobserwacji i doskonalenie sztuki werbunku. Ponad rok intensywnego szkolenia ukończyło dwadzieścia jeden osób.
Już wtedy widziała, że coś jest nie tak. Pewnego dnia przyjechał do nich emerytowany już oficer, jeden z legendarnych nielegałów, który pracował jedenaście lat za żelazną kurtyną. Opowiadał o życiu w zupełnym oderwaniu od oficjalnych struktur, szkoleniu, które prowadzono indywidualnie w konspiracyjnych lokalach. I o tym, jak niewykryty ani przez niemiecki, brytyjski, ani nawet amerykański kontrwywiad wykradał sekrety polityczne i wojskowe. Budziło to podziw. Ale drugiego dnia dowiedzieli się, że z powodu braku środków nielegałów szkoli się tak jak innych oficerów i że jeśli będą występować z fałszywą tożsamością, to prędzej w Afganistanie czy Nigerii niż na salonach Nowego Jorku lub Brukseli.
Mimo to nie odrzuciła propozycji, by pójść tą drogą. Cały czas takie oferty dostawali najlepsi, najzdolniejsi, najbardziej obiecujący. Nie trafiła do Pakistanu. Zamiast tego wysłano ją na kierunek wschodni, choć drogą przez Zachód, a ściślej – przez Berlin. Otrzymała nową tożsamość, Julii Koebner, Polki z podwójnym obywatelstwem: polskim i niemieckim. Jej humanistyczne wykształcenie miało się przydać w pracy pod przykrywką dziennikarki zajmującej się kulturą państw byłego ZSRR. Miała w ten sposób zbliżyć się do elit krajów poradzieckich. W końcu elity na całym świecie, zwłaszcza finansowe, aby się dowartościować, bywają w operze, teatrze czy na wernisażu sztuki. Z reguły też śmiertelnie się na nich nudzą, więc uznano, że będą to dobre okazje, by nawiązać ciekawe kontakty. I jakoś to działało, choć bez spektakularnych sukcesów. Z czasem zmieniła cywilne zajęcie, stając się specjalistką do spraw public relations, zwłaszcza marketingu internetowego, co było wówczas obiecującym rynkiem. Nikt wtedy nie słyszał o dezinformacji, trollach, Twittera mieli nieliczni, a prawie każdy szary człowiek łykał jak pelikan każdą sensację z Internetu. Żeby dodać jej wiarygodności, legenda mówiła o bogatej rodzinie. To był strzał w dziesiątkę. Odwiedzała Rosję, Ukrainę, nawet Kazachstan i inne państwa. Z czasem wróciła na stałe do Polski, wciąż pozostając nielegałem, pracującym z pozycji krajowej, jak to nazywano. Nieustannie grała swoją rolę. Rosjanie co jakiś czas się kontaktowali.
Odeszła od okna. Ciekawe, czy ją obserwują. Wiedzieli, gdzie mieszka, gdzie pracuje, gdzie spędza wolne dni. Milczeli od prawie dwóch lat. Teraz pewnie się odezwą.
Spojrzała na zegarek. Musiała zbierać się do pracy.
Wyjęła z szuflady drugi tablet. Włączyła go, poczekała, aż zaloguje się do sieci, innej niż ta, której używała na co dzień.
Odezwali się. ■
Szare okręty przecinały fale wzburzonego morza. Ciężkie, ołowiane chmury zwiastowały deszcz, a może nawet deszcz ze śniegiem.
Komandor Wein wyszedł na skrzydło pomostu okrętu desantowego ORP „Poznań”. Trzy bliźniacze jednostki szły w pobliżu. Każda z nich przewoziła na swoim pokładzie po siedem Rosomaków, załadowanych w nocy w Świnoujściu. Towarzyszyły im dwie fregaty rakietowe, stanowiące wraz z sojuszniczymi okrętami eskortę konwoju.
Niska pokrywa chmur nie oznaczała bezpieczeństwa. Dzwonki alarmowe zwiastowały kolejny epizod ćwiczeń. Komandor wrócił na swoje stanowisko. Wiedział, że już teraz radary na jednej z fregat zostały uruchomione, wysyłając w przestrzeń wiązki fal radiowych. Pierwsze cele wykryto w odległości niecałych czterdziestu mil.
Wtedy wyłączono radar. Jeśli napastnicy wykryli emisję promieniowania, znali pozycję zespołu. Okręty zmieniły kurs i prędkość, poza jedną z fregat, której przypadło w udziale niewdzięczne zadanie śledzenia przeciwnika. Kolejna wiązka fal potwierdziła obecność dwunastu samolotów, lecących sto metrów ponad falami. I jednego, dużego i powolnego, krążącego w o wiele większej odległości.
Urządzenia elektroniczne na pokładach okrętów zarejestrowały nowy sygnał – radar dalekiego zasięgu na pokładzie amerykańskiego P-8 „Posejdon”, znajdującego się poza zasięgiem obrony przeciwlotniczej konwoju. Z jego pokładu pilotom maszyn bojowych przekazano przez radio wiadomość o aktualnym położeniu celów.
Po chwili radar na pokładzie drugiej fregaty podjął pracę. Nie było już sensu się ukrywać. Wyrzutnie na pokładach okrętów, załadowane ćwiczebnymi pociskami, przesuwały się, śledząc pozycje celów. To rakiety SM-1 miały zapewnić pierwszą linię obrony. Do walki gotowe były też dwie niemieckie korwety z pociskami o mniejszym zasięgu.
Trzy klucze szturmowych Su-22 z hukiem silników przeleciały nisko nad wykonującymi manewry unikowe okrętami. Atak był efektowny, ale też efektywny. Wprawdzie rozjemcy, czyli oficerowie specjalnie oddelegowani do roli sędziów podczas ćwiczeń, mieli dopiero wydać swój wyrok, lecz nie ulegało wątpliwości, że stare, pozbawione radarów i kierowanych pocisków przeciwokrętowych Su-22 nie miałyby większych szans.
Mimo to, zgodnie z logiką ćwiczeń, gdy naprzeciwko sobie stawały pododdziały różnych rodzajów wojsk wzajemnie ćwiczące swoje możliwości, kolejne pozorowane ataki były ponawiane. Konwój w trakcie swojej drogi do portu w Gdyni miał być brany na cel przez duńskie i niemieckie lotnictwo, polskie okręty rakietowe i nadbrzeżne dywizjony rakietowe. Ćwiczenie Anakonda-18 trwało już od kilku dni. Mimo że pierwsze skrzypce miały grać w nim siły lądowe, ćwiczyły wszystkie rodzaje wojsk. Nie zawsze podział na „Czerwonych”, czyli siły przeciwnika, i „Niebieskich”, a więc siły ćwiczące obronę Polski, był stały. Eskadry lotnicze na przemian miały wspierać obrońców i pozorować naloty przeciwnika. Na luksus posiadania odrębnych jednostek do tego celu stać było nielicznych.
– Na dwanaście maszyn zaliczyliśmy aż osiem zestrzeleń. – Rozjemca podszedł do komandora. – Na ich konto poszedł „Kraków”. – Wskazał ręką na kołyszący się na falach bliźniaczy okręt desantowy.
– Aż tyle? – zdziwił się komandor. – Ile trafili nasi?
– Dwa. Oba z fregat. Resztę zgarnęli Niemcy ze stotrzydziestek – miał na myśli dwie korwety typu 130. Ich pociski małego zasięgu RIM-116 były niezwykle groźną bronią, jeśli ktoś zbliżył się na odległość poniżej pięciu mil morskich. Sęk w tym, że Rosjanie mieli rakiety o zasięgu siedemdziesięciu mil. Zresztą nie tylko oni.
– Za dwanaście godzin to my będziemy celami dla rakiet – zauważył komandor. – Pewnie podziurawią nas jak sito.
Znał założenia kolejnego etapu ćwiczenia. Dwa polskie okręty rakietowe miały zająć pozycje w pobliżu Helu, niedaleko brzegu, pod osłoną przemieszczonego na półwysep pododdziału rakiet przeciwlotniczych. Jednocześnie oba dywizjony Morskiej Jednostki Rakietowej czekały w rozproszeniu pośród kaszubskich wzgórz. Namiary na cele miały podać im śmigłowce Mi-14PŁ i patrolowe Bryzy, które zamiast z bazy w Darłowie podczas tych ćwiczeń startowały z polowych lądowisk. Wszystko miało przebiegać tak jak podczas wojny. Tylko same strzelania rakietowe były symulowane. Potem wszystkie wyniki miały być użyte w kolejnych ćwiczeniach, tym razem sztabowych, gdzie planowano też uwzględnić inne okręty, innych typów i z innym uzbrojeniem.
– Szkoda, że za dwa lata nie będzie mnie tutaj – powiedział rozjemca. – Będzie co oglądać, jak przyjdą Adelajdy.
– Podobno wybrali już nazwy – odparł komandor. – Przynajmniej tyle.
– Będą ORP „Conrad” i ORP „Tobruk”. Ktoś uznał, że podkreśliłyby więź Polski z Brytyjską Wspólnotą Narodów. Dyplomatyczny ukłon, skoro sprzedali je nam po okazyjnej cenie – dodał.
– Trochę jednak odbiegały od tradycji. „Conrad” był krążownikiem, a miana „Tobruk” nie nosił dotąd żaden okręt. Miejscami bitew nazywano kiedyś okręty desantowe.
– A „Grom”, „Piorun” i „Orkan” to niszczyciele? – odpowiedział rozjemca, mając na myśli małe okręty rakietowe.
Obaj oficerowie, służąc w marynarce, traktowali tradycję poważnie. A tradycja dotyczyła także imion okrętów. Nazwy zjawisk atmosferycznych zawsze nosiły niszczyciele – duże, silnie uzbrojone, wielozadaniowe okręty, a nie małe jednostki rakietowe. Z tego powodu fregaty rakietowe, przejęte od australijskiej marynarki, także powinny zostać nazwane w ten sposób.
– Niezależnie od nazw Rosjanie będą mieli z nimi problem.
*
Teraz mamy problemy, pomyślał major pilot Stachowiak, prowadząc formację w kierunku lądu. Zgodnie z planem ćwiczeń nie wracali do Świdwina, gdzie Su-22 bazowały na co dzień. Zamiast tego maszyny czekało rozśrodkowanie. Poszczególne klucze miały wylądować na lotniskach w Siemirowicach, Gdańsku i Gdyni, tam uzupełnić paliwo i przygotować się do dalszych zadań.
Klucz majora skierował się na południe, do Siemirowic. Szturmowce opuściły szyk i pojedynczo podchodziły do lądowania. Będąc już na pasie, wypuszczały spadochrony hamujące, pomagające wytracić prędkość, i kołowały na płytę postojową.
Technicy otaczali samolot, przystawiając drabinki i podstawki pod koła, przyłączając przewody. Tymczasem piloci zebrali się przy maszynie dowódcy.
Major wiedział, że czeka ich kolejny lot, i domyślał się, jakie to będzie zadanie. Cztery samoloty skierowane do Siemirowic mogły przenosić zasobniki rozpoznawcze. Widok wózków z tymi właśnie zasobnikami, jakie podtoczono pod dwa ze stojących samolotów, był tylko potwierdzeniem jego domysłów.
Wszystko wyjaśniło się podczas odprawy. Lot rozpoznawczy miał być wykonany nad Mazurami, w kierunku Suwałk.
– Póki pogoda sprzyja, a za Wisłą jeszcze nie ma zachmurzenia, należy wykonać lot w celu wzrokowo-fotograficznego rozpoznania sytuacji na drogach od Suwałk do Orzysza. – Dowódca wskazał rejon na mapie. – Prawdopodobna trasa kolumn nieprzyjaciela to Suwałki–Bakałarzewo–Olecko–Ełk–Orzysz – wyjaśnił. – Wysokość lotu dwieście metrów, zaczynamy od Orzysza i do Olecka, lecimy, trzymając się drogi. Potem skręcamy na wschód i nad Bakałarzewem odskakujemy na południe. Uwaga, lądowanie będzie w Powidzu, nie wracamy tutaj. Na ten lot lecę ja i Beta. – Wskazał na podporucznika Bujnowskiego. – Beta z zasobnikiem rozpoznawczym, ja z zakłócającym. Kali i Orion mają inne zadanie. Należy rozpoznać lotniska i lądowiska Orneta, Kętrzyn i Suwałki. To samo zadanie. Kali robi zdjęcia, Orion zakłóca. Zdjęcia mają być dobrej jakości. Wysokość także dwieście. Lecimy w szyku do Kwidzynia, potem się rozdzielamy. Mamy być z powrotem w powietrzu za trzydzieści minut. Jak w czasie wojny – dodał.
– A kto nas osłoni? – spytała porucznik Marta Kalińska, o znaku wywoławczym Kali.
– Wymiatanie myśliwskie jest planowane na dużej wysokości – wyjaśnił. – Nasi i sojusznicy nie powinni mieć kłopotów.
Dla trójki młodych pilotów były to pierwsze tak duże ćwiczenia. Na szczęście lot miał być spokojny. Warunki jeszcze były dobre, mieli tylko przelecieć po trasie i robić zdjęcia. Potem będą ich czekać bardziej wymagające zadania. Sobie zostawił trudniejsze. Młody pilot mógł mieć problemy, rozpoznając ruch na drogach, i dobrze byłoby, aby czuwał nad nim doświadczony dowódca. Kalińska miała łatwiejsze zadanie, ale samodzielnie musiała je zaplanować i jeszcze pilnować młodego.
Obciążone wyposażeniem i paliwem samoloty startowały z pasa parami, pod wiatr, w kierunku zachodnim. W kręgu ponad lotniskiem uformowały szyk klucza i skierowały się nad Wisłę. Leciały nisko, nie przekraczając trzystu metrów. Przestrzeń powietrzna nad całą północną Polską była na czas lotów maszyn bojowych zamknięta.
I nie tylko ona. Porucznik Kalińska przenosiła wzrok z tablicy przyrządów na otoczenie. Zauważyła, że ruch na drogach jest mniejszy, a w kierunku Wisły zmierzają kolumny pojazdów o dziwnym, pękatym kształcie. Pewnie posłużą do zbudowania przeprawy, uznała.
Nie mogła porozmawiać o tym z nikim przez radio. Od początku lotu obowiązywała ich cisza na łączach. Tylko w nadzwyczajnym przypadku, takim jak awaria, można było ją przerwać.
Za Wisłą prowadzący pochylił maszynę na lewe skrzydło, potem na prawe i znów na lewe, dając znak do rozejścia się.
*
W tym samym czasie siły 12 Brygady Zmechanizowanej przemieszczały się różnymi drogami na wschód. Dwie kompanie transportowano morzem, kilka innych pododdziałów Rosomaków jechało drogami, a jeden na lotnisku w Goleniowie oczekiwał na przylot ciężkich transportowców. Jednocześnie na platformach kolejowych wyruszył z Żagania wysłany z 10 Brygady Kawalerii Pancernej wzmocniony batalion pancerny. Wcześniej do Polski przybyli niemieccy saperzy. Ich wozy amfibijne miały posłużyć do wybudowania mierzącego dwieście metrów długości mostu pontonowego na Wiśle.
To był kolejny raz, gdy ćwiczono ten sam manewr wojsk, polegający na jak najszybszym przerzucie sił z głębi kraju na wschód, tam, gdzie w czasie wojny byłyby potrzebne. Laicy mogliby uznać, że w takim wypadku wszystkie dywizje powinny stacjonować nad wschodnią granicą. Ale to oznaczało wiele komplikacji, przede wszystkim oddalenie od dużych, wykorzystywanych na co dzień poligonów. Ponadto, choć uważano to za mało prawdopodobne, garnizony na wschodzie mogły zostać zaatakowane z zaskoczenia przez rosyjską artylerię rakietową, a po kilku latach wojny na Ukrainie wiedziano już, że trzeba się z nią liczyć.
*
O rosyjskim zagrożeniu nie trzeba było wiele mówić pilotom z baz lotniczych z Mińska i Malborka. Ich myśliwce MiG-29 stacjonowały na co dzień blisko granicy, a do tego regularnie z obu baz wysyłano kontyngenty na Litwę w ramach sojuszniczej operacji ochrony przestrzeni powietrznej tych państw. Tam przechwycenia rosyjskich samolotów kręcących się blisko granic były codziennością.
Teraz także dwa klucze – jeden z Mińska, drugi z Malborka – brały udział w ćwiczeniu. Symulując warunki wojenne, przebazowano je na zamknięte na ten czas lotnisko w Bydgoszczy. Stamtąd wysyłano je nad Mazury, by z powietrza przygotować zakładaną przez scenariusz kontrofensywę.
Kapitan Mariusz Trojanowski wykonywał już trzecią misję podczas ćwiczenia. Tym razem była nietypowa. Jego cztery samoloty, na co dzień używane do walki z innymi maszynami, przenosiły niekierowane pociski rakietowe, które miały zostać odpalone na poligonie w Orzyszu. Drugi klucz MiG-ów pełnił rolę osłony. Każda z maszyn miała sześć kierowanych R-73. Z ziemi wyglądało to groźnie, ale pilot zdawał sobie sprawę, że tych pocisków o małym zasięgu uda się skutecznie użyć tylko przy sporej dozie szczęścia. Nie obiecywał sobie wiele także po niekierowanym uzbrojeniu, jakim dysponowały samoloty. Mimo wszystko, siedząc w kokpicie, był w lepszym położeniu niż żołnierze piechoty, których miał osłaniać i wspierać.
Na ziemi było faktycznie nieciekawie. Zimno i ponuro. Tereny na wschód od Wisły znalazły się pod chmurami, ciemnoszarymi od nagromadzonej w nich wody. Jeszcze nie padało, ale nie trzeba było meteorologa, by wiedzieć, że niedługo zacznie. W żołnierzach, którzy właśnie opuścili ciężarówki i mieli rozpocząć pieszy patrol, nie wzbudzało to entuzjazmu.
– A hard rain’s a-gonna fall, jak by to opisał Bob Dylan – powiedziała porucznik Gertner półgłosem.
Jej żołnierze, obciążeni oporządzeniem i plecakami, zajęli pozycje po obu stronach wąskiej lokalnej szosy. Kryli się za rosnącymi przy drodze drzewami, klęcząc na jedno kolano i trzymając w gotowości karabinki Grot i karabiny maszynowe – jedyną wydaną im cięższą broń. Podzielono ich na sekcje liczące po osiem osób. Skromna grupa dowodzenia, składająca się oprócz Gertner z pomocnika dowódcy plutonu, ratownika medycznego i radiooperatora wraz z przydzielonymi w roli obserwatorów dwoma funkcjonariuszami Straży Granicznej i strzelcami wyborowymi, znajdowała się pośrodku ugrupowania. Na czoło wysunęły się dwie sekcje, trzecia stanowiła tylną straż i odwód jednocześnie.
– Co takiego, pani porucznik? – spytał klęczący obok plutonowy Młynarski.
– A, nic – zbyła go – taka piosenka.
Spojrzała na mapę. Cały batalion otrzymał zadanie patrolowania obszaru przygranicznego, jaki na użytek ćwiczenia wyznaczała rzeka Pasłęka. Działali daleko od swojego rejonu odpowiedzialności, ale tak zakładał scenariusz ćwiczeń. Jej pluton miał sprawdzić obszar wzdłuż drogi biegnącej na północny wschód od rzeki w poszukiwaniu ewentualnych dywersantów. Najpierw należało przejść przez mostek, potem najprościej było po prostu iść przed siebie, wypatrując podejrzanych osób.
– Sierżancie – powiedziała do dowódcy sekcji strzelców – dwie pary ubezpieczenia przy tym mostku, sami wybierzcie sobie pozycje. Panie plutonowy, przekaże pan dowódcy pierwszej sekcji, że na sygnał przechodzą przez most i zajmują przyczółek. Następnie przechodzi druga sekcja wraz z dowództwem, a po niej trzecia. Jednocześnie pary snajperskie w miarę możliwości przemieszczają się równolegle, w kierunku kolejnych stanowisk. Później idziemy wzdłuż tej szosy i skręcamy w lewo, z tym, że chcę, aby druga sekcja szła nie drogą, ale wzdłuż rzeki. Trzecia sekcja idzie górą, sprawdzi te kępy drzew i osłania nas.
– Nie za bardzo to skomplikowane? – spytał plutonowy. – To nie desant w Normandii.
– Póki ja dowodzę, chcę, żeby wszystko było zrobione dobrze – powiedziała z naciskiem porucznik.
– Rozkaz. – Plutonowy udał się do dowódców drużyn.
Ciekawe, czy przez pogodę ktoś zrezygnuje, pomyślała Gertner. Trzy osoby przysłały zwolnienia lekarskie. Zdarza się. Wiedziała już, że zła pogoda i nużące ćwiczenia odsiewają skuteczniej niż wyrafinowane metody. Zostawali ci, którzy naprawdę chcieli.