Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W mroźny zimowy wieczór 1935 roku w Warszawie na pograniczu świata żydowskiego i chrześcijańskiego przychodzi na świat chłopiec. Szybko okazuje się, że ma on niezwykły dar. Nim jednak udaje się go rozwinąć, wybucha wojna, straszliwsza niż którakolwiek wcześniej w historii ludzkości.
Inspirowana faktami opowieść o przyjaźni starego mistrza, kompozytora i profesora muzyki oraz małego żydowskiego chłopca, który okazuje się geniuszem. Chłopiec który po wojnie został laureatem Konkursu Chopinowskiego i zrobił wielką karierę pianistyczną, nigdy nie zapomniał o tym, co przeżył w warszawskim getcie… Wyprowadzony na aryjską stronę w stroju dziewczynki, przez całe życie zmagał się z syndromem ocalałego: poczuciem winy, a jednocześnie odpowiedzialności, że on przeżył, podczas gdy tylu zginęło.
Wstrząsająca opowieść o wojnie, która niszczy wszystko i o próbie życia po końcu świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Karolinie i Przemysławowi –na dobry lepszego początek...
Miłość rodzi się w duszy, a dusza emanuje światło.
Isaac Bashevis Singer
Otwórz się! Wyśpiewaj swą duszę.Ty masz talent, dziecko, złoty talent, powinieneś tak pisać,żeby wszyscy na sali płakali.
Artur Rubinstein
20 marca 1955
Smorzando
Cieniutki szarawy strumyk porannego światła wsączył się przez szparę w zasłonach, odbił od lśniących drzwi szafy i musnął poznaczoną zmarszczkami twarz mężczyzny. Jednak staruszek nie zwrócił uwagi na owe przebłyski niemal wiosennego świtu. Nie dostrzegł zmiany kolorów wywołanej wymieszaniem się światła dziennego z elektrycznym, nie usłyszał nieśmiałego świergotu ptaków ani brzdęku butelek przywiezionych właśnie z mleczarni. Z zainteresowaniem lustrował zawartość szafy, raz po raz cmokając ze zniecierpliwienia jak człowiek, któremu nadzwyczajnie się spieszy. Szafa była wąska, a odzież powieszono w jej wnętrzu niezbyt ściśle, mimo to mężczyzna stał tak już pół godziny. Przez lata nauczył się cierpliwości, przyzwyczaił do tego, że kolejne dekady życia upływały szybciej niż poprzednie, spowalniając jednak jego samego. Każdy oddech, krok, ruch, jak gdyby wbrew rwącemu nurtowi czasu, wykonywał coraz wolniej i wolniej, jakby to one powoli uginały się pod ciężarem niemal przeżytego już życia.
Miał siedemdziesiąt osiem lat i niezbitą pewność, że wkrótce umrze. Po przebytym udarze, chorobach stawów, niedostatkach wojny, koszmarze Powstania i trudach tułaczki po jego upadku starcze ciało osłabło być może szybciej, niż powinno. Nie zamierzał się nad tym zastanawiać. Już dawno pojął, że należy przyjmować rzeczy, na które nie miał wpływu, takimi, jakimi są, zamiast żałować czy parować się z losem. Perspektywą rychłego odejścia z tego świata również zbytnio się nie martwił, po prostu stwierdzał fakt. Jego żona była zdania, że to mechanizm obronny, dzięki któremu małżonek oswaja lęk przed nieuniknionym, ale on znał prawdę o sobie i wiedział, że się nie boi. Każdy kiedyś umrze, nie ma innej drogi. Szczęśliwi ci, którym przemierzony szlak oszczędzał rozpaczy, że to już, że koniec, że nie zdołają niczego naprawić, zmienić, że nie będzie kolejnej szansy i nic więcej nie da się odłożyć na potem. Jego życie mimo dwóch przetrwanych wojen światowych było dokładnie takie, jakiego by pragnął, gdyby ktoś zapytał go o to w młodości. Miał wspaniałą żonę, trzy odważne i mądre córki.
O ludziach jego pokroju zwykle mówi się, że są nauczycielami z powołania, i Edward nie mógł się z tym nie zgodzić. Od zawsze wiedział, że chce uczyć. Przez lata wychował niezliczone rzesze muzyków. Ponadto skomponował dziesiątki piosenek, z których część zyskała nawet niemałą popularność, i kilka ambitniejszych utworów, których nie słuchał nikt, mimo to był dumny, że je napisał. Komponowanie było jego drugą największą pasją.
Nigdy nie musiał iść na kompromis twórczy, nie był nieuczciwy, ani razu nie skłamał dla własnej korzyści, nie zdradził przyjaciół ani wyznawanych ideałów, dzięki czemu uniknął rozszczepienia duszy oraz niepokojących pytań o to, kim się stał w konsekwencji dokonanych wyborów. Od blisko osiemdziesięciu lat był po prostu sobą i nie odczuwał z tego powodu niepokoju, co wielu uważało za okoliczność tyleż komfortową, co rzadko spotykaną. Słysząc pełne niedowierzania westchnienia, profesor Sokołowski tylko wzruszał ramionami i uśmiechał się łagodnie. Nie widział potrzeby tłumaczenia się czy usprawiedliwiania tego, jak żył. Był przyzwoity i to uważał za swój największy sukces. Miał się za człowieka, który dobrze wykorzystał podarowany mu czas, spełnionego w relacjach z najbliższymi oraz w pracy zawodowej.
Doświadczył bowiem czegoś, o czym marzył każdy prawdziwy nauczyciel.
Andrzej... – usłyszał cichy szept w głowie. Andrzej...
Na to wspomnienie poczuł nagłe ukłucie w piersi. Oddech spłycił mu się jeszcze bardziej, na czoło wystąpiły kropelki potu. Mężczyzna pochylił się lekko do przodu, oparł dłonie na jednej z półek i zwiesił głowę.
– Andrzej...
Wdech i wydech. Najważniejsze to nie dopuszczać do siebie paniki, nie pozwolić, by strach odbierał jasność myślom – tak w czasie wojny pouczała swoje podopieczne jego żona na konspiracyjnych kursach podoficerskich dla kobiet. Wdech. Czuł, jak powietrze wypełnia jego pierś, boleśnie rozszerzając ściśnięte żebra. Wydech, chwila ulgi przed kolejnym zaciśnięciem. Odetchnął raz jeszcze i nareszcie poczuł, że powoli wraca mu spokój. Minęło tyle lat, a on wciąż nie potrafił sobie radzić z tą jedną jedyną sprawą. Ostatnią, którą musiał załatwić, by odejść bez żalu, całkowicie pogodzony z elementami układanki życia, które się kończyło.
Wyprostował się, wyciągnął prawą rękę i płynnym ruchem przebiegł powyginanymi artretyzmem palcami po drucianych końcówkach wieszaków. Natychmiast usłyszał w głowie melodię. Gaspard de la Nuit Ravela. Od razu pomyślał, że pewnie gdyby wyciągnął najpierw lewą, usłyszałby Concerto for the Left Hand tego kompozytora i myśl ta sprawiła, że bezwiednie się uśmiechnął, jak człowiek, który właśnie zaczerpnął łyk ożywczej, chłodnej wody. Nie zdołał ustalić, dlaczego tak się dzieje – dlaczego gdy tylko poruszał palcami, czy tego chciał, czy nie, słyszał muzykę. A może nigdy tak naprawdę dłużej się nad tym nie zastanawiał, tak jak nie analizował, dlaczego woli rosół od ogórkowej i czemu nie przepada za anyżem ani kminkiem. Tak było i już.
Wiszący na przeciwległej ścianie zegar wybił siódmą rano. Wprawdzie koncert miał się rozpocząć dopiero za trzy godziny, ale on nie chciał się spóźnić. Nie dziś. Dzisiaj wszystko musiało odbyć się według ściśle określonego harmonogramu, tak jak zaplanował. Od dziecka był niezwykle zdyscyplinowany, miał więc nadzieję, że i tym razem rzeczona cecha charakteru nie pozwoli mu wycofać się w ostatniej chwili, zrezygnować z obmyślonego uprzednio planu. Gdy zapisywał coś w kalendarzu, musiało się to wydarzyć, zupełnie jakby opatrzenie zdarzenia przyszłą datą i godziną nadawało mu mocy sprawczej. Nie potrafił wykreślać niczego ze swojego grafiku – gdy coś raz tam się znalazło, pozostawało, a skoro już było, musiało się wypełnić. Tym razem jednak sprawa była wyjątkowo trudna i bał się, że jakiekolwiek opóźnienie, niedokładność zdarzeń mogłyby sprawić, że nie pokona rozbudzonych niedawno demonów przeszłości albo po raz kolejny spróbuje uniknąć konfrontacji z nimi. Sam nie wiedział, co wydawało mu się gorsze: myśl o własnej klęsce czy ucieczka... Kolejna ucieczka, kolejny akt tchórzostwa. Nie, nie mógł się spóźnić. Sto osiemdziesiąt minut dla człowieka w jego wieku to niezbyt dużo czasu. Decyzja, w co się ubrać, nie należała do istotnych na tyle, by z jej powodu ryzykować niepunktualność.
W pośpiechu chwycił wieszak z brązowym garniturem. Wyjąwszy go z szafy, zauważył, że ubranie jest odświeżone i starannie wyszczotkowane. Jego żona, od lat niezmiennie dyskretna, jak zwykle wszystkiego się domyśliła, choć przecież z nią o tym nie rozmawiał, nie przedstawił jej swojego planu. Kusiło go, by sprawdzić, czy zadbała również i o pozostałe komplety, czy też wiedziona swą niezwykłą intuicją przeczuła, że on i tak ostatecznie zdecyduje się na brązowy, i tylko ten jeden zestaw przygotowała. Nie chciał jednak tracić cennych chwil, już dość ich zmitrężył.
Ostrożnie niosąc przed sobą ubranie, podreptał do łazienki. Ogolił się starannie, natarł policzki wodą toaletową, włożył garnitur i jeszcze raz przetarł czystą ściereczką wypastowane poprzedniego wieczoru buty. Chciał, żeby wszystko było idealne – na tyle, na ile mogło.
Parę minut po ósmej, cicho zamykając drzwi, by nie zbudzić wciąż jeszcze śpiących domowników, wyszedł z mieszkania na zanurzoną w ptasim trelu ulicę.
– Wiosna – mruknął niechętnie.
Często słyszał, jak inni wibrującym tłumioną radością głosem od końca lutego co chwilę wymawiali to słowo. On jednak nie lubił już tej pory roku. Od kilkunastu lat wydawała mu się inna niż wcześniej. Nie była wiosną z tamtego lepszego świata, gdy piękno było pięknem, a marzenia miały szanse się spełnić. Po ostatniej takiej wiośnie przyszła wojna, straszliwsza od którejkolwiek z minionych, i starła w proch wszystko: ukochane miasto, ludzi, drzewa, ptaki, a wraz z nimi jakby przygasiła słońce, zmatowiła barwy, odebrała głębię smakom i intensywność zapachom. Nic nie było już tak jak dawniej, wiosna także.
Wolał zimę. Ona nie niosła obietnic, nie rozpalała nadziei. Pojawiała się zapowiadana uprzednio wprawdzie zapachem śniegu, mimo to zawsze jednakowo niespodziewana. Opatulała jak pierzyna, taka prawdziwa, wypełniona gęsim puchem, i zdawała się szeptać kojącym głosem do ziemi i wszystkich żyjących na niej stworzeń: „Pora odpocząć, zaśnij, zaśnij”. To zimą wracało do niego najwięcej dobrych wspomnień. Kto wie, może właśnie dlatego, że niemal wszystkie barwy, zapachy, odgłosy natury pozostawały wtedy uśpione i nie rozpraszały jego myśli. Zimą czas płynął inaczej. Powoli, leniwie. Nie było się przecież dokąd spieszyć. Mężczyzna nigdy nie wstawał wcześnie, mimo to zimą budził się w ciemnościach, a już w porze podwieczorku znów panował mrok, jakby samo słońce było zbyt zaspane, rozleniwione, by dłużej świecić.
Teraz żałował, że jego ulubiona pora roku zbliża się ku końcowi, kolejny raz ustępując miejsca zwodniczej wiośnie.
Prawie kwadrans stał na przystanku tramwajowym wśród ludzi chowających nosy w kołnierzach niemal jednakowych burych płaszczy i przestępujących z nogi na nogę, by trochę się rozgrzać, a może i rozbudzić. Gdy wreszcie nadjechał spóźniony tramwaj, profesor, popchnięty kilkakrotnie przez co żwawszych współpasażerów, wsiadł do ciemnawego wagonu wypełnionego nieprzyjemnym zapachem przepoconych ciał i nieświeżych po nocy oddechów. Tramwaj ruszył z wyraźnym ociąganiem, jakby i on zdążył już się zmęczyć tym kolejnym dniem, choć ten nie rozpoczął się jeszcze na dobre. O miejscach siedzących nie było nawet mowy, więc profesor chwycił się mocno poręczy i wyglądał przez okno, usiłując rozproszyć przygnębienie, które zaczęło go zalewać, jak gdyby zrezygnowanie współpodróżujących i jego pozbawiało sił. Niestety, sytuacja na zewnątrz nie przedstawiała się ani odrobinę lepiej. Szare, popękane miasto pełne było mieszkańców o poszarzałych twarzach, którzy ze zgarbionymi plecami sunęli do pracy, bez nadziei, że pewnego dnia będzie inaczej.
Znów zabrakło mu tchu. Nie wiedział, czy to przez faktyczny brak powietrza, czy może duszącą atmosferę zwątpienia, szczelnie wypełniającą każdy centymetr pojazdu. Tramwaj dojeżdżał właśnie do kolejnego przystanku, więc mężczyzna postanowił wysiąść i pójść dalej piechotą.
Wciąż nie był pewien, czy dobrze robi, ale zmusił się, by odsunąć od siebie tę myśl. Powinien wreszcie doprowadzić tę sprawę do końca, bez względu na to, jak wiele miałoby go to kosztować. Szedł ponurymi ulicami miasta poszarpanego, rozgrabionego, pełnego blizn, których nie dało się ukryć. Nie potrafił pojąć myśli kierującej ludźmi odpowiedzialnymi za wskrzeszenie Warszawy, podźwignięcie jej z gruzów. Dokładnie dekadę wcześniej, w lutym 1945, powołano instytucję nazwaną szumnie Biurem Odbudowy Stolicy. Na początku zajmowano się tam spisywaniem wszystkiego, co ocalało z pożogi. Profesor doskonale pamiętał pozbawione okien budynki, poznaczone czarnymi plamami po pożarach, i przyczepione na nich czerwone tabliczki, z orłem już bez korony, na których widniał napis: „Budowla zabytkowa stanowiąca dokument kultury narodowej. Naruszenie stanu budynku jest surowo zakazane”. Zasada ta zdawała się jednak dotyczyć wszystkich poza samym BOS, które wydawało coraz to nowe decyzje o rozbiórkach prawie nienaruszonych kamienic przy Marszałkowskiej, Ogrodowej, Elektoralnej i w wielu innych punktach miasta.
Najgorsze było jednak to, co zrobiono na Marszałkowskiej. Ta ulica od zawsze była symbolem, przed wojną – luksusu, w pierwszych dniach po wojnie – niezłomności. Gdy tylko wypędzona po Powstaniu ludność cywilna zaczęła wracać do swojego miasta, na tej właśnie ulicy w zachowanych parterach niegdyś tak wspaniałych kamienic jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się sklepy, punkty usługowe, a nawet kawiarnie, z Cafe Fogg na czele. Mimo to wiele budynków „parterowej Marszałkowskiej”, jak ją wówczas nazywano, rozebrano bez mrugnięcia okiem. W jakiś czas później okazało się, że miało to związek z planem poszerzenia ulicy tak, by mogła być miejscem przemarszów na cześć Stalina, a także z koniecznością oczyszczenia miasta pod budowę daru batiuszki dla Warszawy, kolejnej polskiej siostry radzieckich Siedmiu Sióstr w Moskwie. Budowa trwała już trzeci rok. Kilka razy Sokołowski wybrał się na specjalnie w tym celu przygotowaną platformę widokową, by obserwować kolejne etapy prac nad Pałacem Kultury i Nauki. Całe przedsięwzięcie było imponujące, jednak on mimo szczerego podziwu dla jego ogromu z początku nie mógł się pozbyć wrażenia, że ten ponury szkielet górujący nad miastem jest zapowiedzią kolejnych ciemnych chwil.
Minął kolosa, który z dnia na dzień wyglądał coraz lepiej, systematycznie pokrywany fasadą z piaskowca, i skręcił w ulicę Henryka Sienkiewicza.
Gdy znalazł się na dole schodów wiodących do wnętrza budynku warszawskiej filharmonii, przystanął.
– Jasna... – wydyszał.
Kiedyś filharmonia mieściła się w samym sercu Warszawy i była jej chlubą, perłą w koronie, najpiękniejszą ozdobą. Po wojnie, odbudowana wprawdzie w tym samym miejscu, przy ulicy Jasnej 5, utraciła dawny wdzięk i powab. Wierni nowemu porządkowi świata architekci, Eugeniusz Szparkowski i Henryk Białobrzeski, zadbali o to, by gmach przywodzący na myśl czasy burżuazyjne zyskał nowe, socrealistyczne oblicze. Teraz siedziba tej instytucji bardziej przypominała jeden z radzieckich urzędów centralnych niż świątynię muzyki.
Edward znów poczuł dziwny ucisk w piersi. Ta sytuacja powtarzała się przez ostatni miesiąc za każdym razem, gdy dochodził do nowych schodów dawnej filharmonii, która poza nazwą i adresem nie miała już nic wspólnego ze swoją poprzedniczką. Zrobił głęboki wdech i mocniej oparł się na poręczy.
Nie dam rady – pomyślał w pierwszej chwili, jak poprzednio. Zbyt wiele, zbyt wiele.
– Dzień dobry, panie profesorze! – Przechodzący obok ludzie pozdrawiali go raz po raz, lecz on nawet nie odwracał się w ich stronę, a oni byli nazbyt zaaferowani tym, co wkrótce miało się wydarzyć, by przystanąć.
Za chwilę miał się rozpocząć pierwszy finał Konkursu Chopinowskiego w odbudowanej Filharmonii Narodowej. By było to możliwe, po raz pierwszy w historii konkursu odbywającego się regularnie co pięć lat przesunięto go o cały rok, tak aby dźwięki fortepianu, na którym muzycy z całego świata mieli wygrywać dzieła polskiego mistrza sztuki kompozytorskiej, rozbrzmiały już jak dawniej na Jasnej, nie zaś jak w 1949 roku w ocalałym z pożogi budynku Roma przy Nowogrodzkiej, tymczasowej siedzibie tej instytucji i opery.
– Sześć lat... – westchnął. – Sześć lat.
Gdy prasa podała informację o przesunięciu konkursu, zyskał dziwną pewność, że nie dożyje tego momentu. Nie był zmartwiony. Przeciwnie, po cichu, nie przyznając się otwarcie nawet przed samym sobą, cieszył się, że nie będzie musiał podnosić rękawicy i przechodzić przez tę piekielną próbę. Po udarze miał osłabione serce, a w duszy zbyt wiele ran. Nie zniósłby kolejnej. Za wiele przeżył, zbyt wielu bliskich i przyjaciół pożegnał. Był zmęczony.
Jednak gdy 21 lutego, w przededniu rocznicy urodzin kompozytora, nastąpiło uroczyste otwarcie V Konkursu Chopinowskiego, wiedział już, że nie zostanie mu to oszczędzone. Wiedział też dlaczego. Ta sprawa męczyła go zbyt długo. Kto wie czy nie dlatego, że wciąż pozostawała nierozwiązaną, nadal żył? Może nie mógł zaznać spokoju, dopóki on nie pozna prawdy?
W sobotę 12 marca punktualnie o 13.30 ogłoszono listę finalistów. Był tam. Właśnie został najmłodszym finalistą w dotychczasowej historii Konkursu Chopinowskiego. Wpatrując się w znajome nazwisko na afiszu, staruszek zrozumiał, że nie zdoła umknąć przeznaczeniu, że odwlekanie już na nic się zda, nadeszła pora spotkania. W głębi duszy przeczuwał to od miesiąca, ale wciąż brakowało mu odwagi. Nie czuł się gotowy. Teraz nie miał już żadnej wymówki.
Wiedział, że finalistów zakwaterowano w Hotelu Polonia. Wczesnomodernistyczny budynek z mansardowym dachem, wyglądający jak wyjęty z paryskiej uliczki, w którym w czasie wojny stacjonowali niemieccy oficerowie, a podczas Powstania pełniący funkcje szpitala i magazynu z zaopatrzeniem, jako jeden z nielicznych wyszedł cało z wojennej zawieruchy. Niedługo po zakończeniu walk personel hotelowy powrócił tu i zabezpieczył budynek tak, że wkrótce mógł on wznowić swoją działalność. Już we wrześniu 1945 pomieszkiwał tam generał Dwight Eisenhower, a w kilka lat po nim pierwszy premier Chińskiej Republiki Ludowej Zhou Enlai. Na przestrzeni czasu w hotelu tym mieściły się też różne konsulaty i ambasady, goszczono także delegatów niemal wszystkich państw bloku wschodniego.
Na potrzeby uczestników konkursu przeznaczono szóste piętro, które specjalnie na tę okazję ogołocono z mebli. Choć profesora Sokołowskiego zapraszano do hotelu na kilka okołokonkursowych uroczystości, ani razu nie skorzystał z okazji, by osobiście zobaczyć, jak wyglądało owiane legendą piętro pianistów. Słyszał tylko, że zwieziono tam kilkadziesiąt fortepianów, by uczestnicy konkursu, a także jurorzy i inni zaproszeni goście mogli grać, gdy tylko przyjdzie im na to ochota. Ci, którzy nie dostali się do finału, dzięki wspaniałomyślności włodarzy Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej mogli pozostać w hotelu i cieszyć się wszystkimi przywilejami do czasu zakończenia konkursu.
Finaliści mieli do wyboru dwa utwory: Koncert e-moll i Koncert f-moll. Prawie wszyscy reprezentanci Polski wybrali Koncert f-moll, uważany za nieco lżejszy w odbiorze. Jedynie Andrzej postanowił zmierzyć się ze skomponowanym w Warszawie lirycznym Koncertem e-moll, który Chopin napisał z miłości do Konstancji Gładkowskiej, „na pamiątkę której stanęło adagio”. Utwór pełen głębokich, chwytających za serce tonów był ukochanym koncertem profesora. Sokołowski zastanawiał się nawet przez chwilę, czy nie miało to wpływu na wybór Andrzeja. Prędko jednak zrugał sam siebie za podobne myśli.
– Nie pamięta. Nie może pamiętać. To było przecież tak dawno temu! – westchnął z pewnym niedowierzaniem.
Samemu Edwardowi wciąż się wydawało, że te ponad dwadzieścia miesięcy, które spędzili razem, oddzieleni od całego zła tego świata szczelną ścianą zbudowaną z najpiękniejszych fraz muzycznych stworzonych w historii ludzkości, skończyło się zaledwie wczoraj. Ale to było tylko złudzenie. Miraż starego człowieka tęskniącego za już przeżytym życiem. To on tęsknił za tym, by być znów częścią codziennej historii tamtego genialnego chłopca, by znów czuć się niemal jak czarodziej odsłaniający przed chłonnym dziecięcym umysłem tajemnice świata muzyki. Wciąż tęsknił do dziecka, którego już nie było. Andrzej był dorosły, miał dziewiętnaście lat, nie wierzył pewnie w czarodziejskie receptury zamknięte w dźwiękach. Profesor uśmiechnął się do tych wspomnień. Najprawdopodobniej gdyby zwierzył się z nich małżonce, wyśmiałaby go, oczywiście z charakterystycznymi dla niej delikatnością i wdziękiem.
Wanda była jego całkowitym przeciwieństwem. Być może właśnie to sprawiało, że w małżeństwie z tą praktyczną, mocno stąpającą po ziemi, pełną życiowej energii, niezależną kobietą o przenikliwym umyśle, wrażliwej duszy i wielu przedziwnych talentach Edward czuł się tak dobrze, pewnie i spokojnie. Tak, tym właśnie była dla niego Wanda – spokojem. Przemijanie przyjmowała jak wiele innych spraw tyleż uciążliwych, co nieuniknionych – jak choćby płacenie rachunków czy przerwy w dostawach gazu – z łagodną cierpliwością. Najwięcej wymagała zawsze od siebie i nigdy nie pozwalała sobie na próżnowanie, marnotrawienie czasu uważając za jedyny grzech niewybaczalny. Między innymi to właśnie sprawiało, że jego żona rzadko podróżowała między światami. Nie traciła sił ani na wspominanie przeszłości, ani na odrealnione rozważania o przyszłości. Owszem, planowała kolejne działania metodycznie i skrupulatnie, jednak myślenie o minionych dniach nie było dla niej marzeniem, śnieniem na jawie o tym, co by było gdyby, lecz zwykle musiało zaowocować jakimś działaniem tu i teraz. Wanda była teraźniejszością. On utknął w przeszłości.
– Andrzej... – wyszeptał.