Dwa światła - Maria Paszyńska - ebook + książka

Dwa światła ebook

Maria Paszyńska

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W mroźny zimowy wieczór 1935 roku w Warszawie na pograniczu świata żydowskiego i chrześcijańskiego przychodzi na świat chłopiec. Szybko okazuje się, że ma on niezwykły dar. Nim jednak udaje się go rozwinąć, wybucha wojna, straszliwsza niż którakolwiek wcześniej w historii ludzkości.

Inspirowana faktami opowieść o przyjaźni starego mistrza, kompozytora i profesora muzyki oraz małego żydowskiego chłopca, który okazuje się geniuszem. Chłopiec który po wojnie został laureatem Konkursu Chopinowskiego i zrobił wielką karierę pianistyczną, nigdy nie zapomniał o tym, co przeżył w warszawskim getcie… Wyprowadzony na aryjską stronę w stroju dziewczynki, przez całe życie zmagał się z syndromem ocalałego: poczuciem winy, a jednocześnie odpowiedzialności, że on przeżył, podczas gdy tylu zginęło.

Wstrząsająca opowieść o wojnie, która niszczy wszystko i o próbie życia po końcu świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 325

Oceny
4,4 (158 ocen)
91
40
20
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wiesia72

Nie oderwiesz się od lektury

oni
00
aneczka60

Całkiem niezła

z przeczytanych przeze mnie książek Paszyńskiej,najsłabsza
00
aniapikula

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca lektura.
00
edyta19701970

Całkiem niezła

Inspirowana faktami opowieść o przyjaźni starego mistrza, kompozytora i profesora muzyki oraz małego żydowskiego chłopca, który okazuje się geniuszem. Chłopiec który po wojnie został laureatem Konkursu Chopinowskiego i zrobił wielką karierę pianistyczną, nigdy nie zapomniał o tym, co przeżył w warszawskim getcie Wyprowadzony na aryjską stronę w stroju dziewczynki, przez całe życie zmagał się z syndromem ocalałego: poczuciem winy, a jednocześnie odpowiedzialności, że on przeżył, podczas gdy tylu zginęło. Wstrząsająca opowieść o wojnie, która niszczy wszystko i o próbie życia po końcu świata.
00
MajaNowara

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała powieść! Polecam!
00

Popularność




Au­tor: Ma­ria Pa­szyń­ska
Re­dak­cja: SZTAM­BO­OK Ka­ro­li­na Bo­ro­wiec
Ko­rek­ta: Alek­san­dra Ty­kar­ska
Skład: Ro­bert Ku­pisz
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ka­ta­rzy­na Bor­kow­ska
Zdję­cia na okład­ce: Tre­vil­lion: © Mark Owen, Shut­ter­stock: jo­ker­pro, vvoe
Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Ali­cja Pie­trusz­ka
Re­dak­tor pro­jek­tu: Agniesz­ka Fi­las
Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał
© Co­py­ri­ght by Ma­ria Pa­szyń­ska © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.
Biel­sko-Bia­ła 2019
Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o. ul. Za­po­ra 25 43-382 Biel­sko-Bia­ła tel. 338282828, fax 338282829pas­cal@pas­cal.pl, www.pas­cal.pl
ISBN 978-83-8103-614-6
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Ka­ro­li­nie i Prze­my­sła­wo­wi –na do­bry lep­sze­go po­czą­tek...

Mi­łość ro­dzi się w du­szy, a du­sza ema­nu­je świa­tło.

Isa­ac Ba­she­vis Sin­ger

Otwórz się! Wy­śpie­waj swą du­szę.Ty masz ta­lent, dziec­ko, zło­ty ta­lent, po­wi­nie­neś tak pi­sać,żeby wszy­scy na sali pła­ka­li.

Ar­tur Ru­bin­ste­in

20 mar­ca 1955

Smo­rzan­do

Cie­niut­ki sza­ra­wy stru­myk po­ran­ne­go świa­tła wsą­czył się przez szpa­rę w za­sło­nach, od­bił od lśnią­cych drzwi sza­fy i mu­snął po­zna­czo­ną zmarszcz­ka­mi twarz męż­czy­zny. Jed­nak sta­ru­szek nie zwró­cił uwa­gi na owe prze­bły­ski nie­mal wio­sen­ne­go świ­tu. Nie do­strzegł zmia­ny ko­lo­rów wy­wo­ła­nej wy­mie­sza­niem się świa­tła dzien­ne­go z elek­trycz­nym, nie usły­szał nie­śmia­łe­go świer­go­tu pta­ków ani brzdę­ku bu­te­lek przy­wie­zio­nych wła­śnie z mle­czar­ni. Z za­in­te­re­so­wa­niem lu­stro­wał za­war­tość sza­fy, raz po raz cmo­ka­jąc ze znie­cier­pli­wie­nia jak czło­wiek, któ­re­mu nad­zwy­czaj­nie się spie­szy. Sza­fa była wą­ska, a odzież po­wie­szo­no w jej wnę­trzu nie­zbyt ści­śle, mimo to męż­czy­zna stał tak już pół go­dzi­ny. Przez lata na­uczył się cier­pli­wo­ści, przy­zwy­cza­ił do tego, że ko­lej­ne de­ka­dy ży­cia upły­wa­ły szyb­ciej niż po­przed­nie, spo­wal­nia­jąc jed­nak jego sa­me­go. Każ­dy od­dech, krok, ruch, jak gdy­by wbrew rwą­ce­mu nur­to­wi cza­su, wy­ko­ny­wał co­raz wol­niej i wol­niej, jak­by to one po­wo­li ugi­na­ły się pod cię­ża­rem nie­mal prze­ży­te­go już ży­cia.

Miał sie­dem­dzie­siąt osiem lat i nie­zbi­tą pew­ność, że wkrót­ce umrze. Po prze­by­tym uda­rze, cho­ro­bach sta­wów, nie­do­stat­kach woj­ny, kosz­ma­rze Po­wsta­nia i tru­dach tu­łacz­ki po jego upad­ku star­cze cia­ło osła­bło być może szyb­ciej, niż po­win­no. Nie za­mie­rzał się nad tym za­sta­na­wiać. Już daw­no po­jął, że na­le­ży przyj­mo­wać rze­czy, na któ­re nie miał wpły­wu, ta­ki­mi, ja­ki­mi są, za­miast ża­ło­wać czy pa­ro­wać się z lo­sem. Per­spek­ty­wą ry­chłe­go odej­ścia z tego świa­ta rów­nież zbyt­nio się nie mar­twił, po pro­stu stwier­dzał fakt. Jego żona była zda­nia, że to me­cha­nizm obron­ny, dzię­ki któ­re­mu mał­żo­nek oswa­ja lęk przed nie­unik­nio­nym, ale on znał praw­dę o so­bie i wie­dział, że się nie boi. Każ­dy kie­dyś umrze, nie ma in­nej dro­gi. Szczę­śli­wi ci, któ­rym prze­mie­rzo­ny szlak oszczę­dzał roz­pa­czy, że to już, że ko­niec, że nie zdo­ła­ją ni­cze­go na­pra­wić, zmie­nić, że nie bę­dzie ko­lej­nej szan­sy i nic wię­cej nie da się odło­żyć na po­tem. Jego ży­cie mimo dwóch prze­trwa­nych wo­jen świa­to­wych było do­kład­nie ta­kie, ja­kie­go by pra­gnął, gdy­by ktoś za­py­tał go o to w mło­do­ści. Miał wspa­nia­łą żonę, trzy od­waż­ne i mą­dre cór­ki.

O lu­dziach jego po­kro­ju zwy­kle mówi się, że są na­uczy­cie­la­mi z po­wo­ła­nia, i Edward nie mógł się z tym nie zgo­dzić. Od za­wsze wie­dział, że chce uczyć. Przez lata wy­cho­wał nie­zli­czo­ne rze­sze mu­zy­ków. Po­nad­to skom­po­no­wał dzie­siąt­ki pio­se­nek, z któ­rych część zy­ska­ła na­wet nie­ma­łą po­pu­lar­ność, i kil­ka am­bit­niej­szych utwo­rów, któ­rych nie słu­chał nikt, mimo to był dum­ny, że je na­pi­sał. Kom­po­no­wa­nie było jego dru­gą naj­więk­szą pa­sją.

Ni­g­dy nie mu­siał iść na kom­pro­mis twór­czy, nie był nie­uczci­wy, ani razu nie skła­mał dla wła­snej ko­rzy­ści, nie zdra­dził przy­ja­ciół ani wy­zna­wa­nych ide­ałów, dzię­ki cze­mu unik­nął roz­sz­cze­pie­nia du­szy oraz nie­po­ko­ją­cych py­tań o to, kim się stał w kon­se­kwen­cji do­ko­na­nych wy­bo­rów. Od bli­sko osiem­dzie­się­ciu lat był po pro­stu sobą i nie od­czu­wał z tego po­wo­du nie­po­ko­ju, co wie­lu uwa­ża­ło za oko­licz­ność ty­leż kom­for­to­wą, co rzad­ko spo­ty­ka­ną. Sły­sząc peł­ne nie­do­wie­rza­nia wes­tchnie­nia, pro­fe­sor So­ko­łow­ski tyl­ko wzru­szał ra­mio­na­mi i uśmie­chał się ła­god­nie. Nie wi­dział po­trze­by tłu­ma­cze­nia się czy uspra­wie­dli­wia­nia tego, jak żył. Był przy­zwo­ity i to uwa­żał za swój naj­więk­szy suk­ces. Miał się za czło­wie­ka, któ­ry do­brze wy­ko­rzy­stał po­da­ro­wa­ny mu czas, speł­nio­ne­go w re­la­cjach z naj­bliż­szy­mi oraz w pra­cy za­wo­do­wej.

Do­świad­czył bo­wiem cze­goś, o czym ma­rzył każ­dy praw­dzi­wy na­uczy­ciel.

An­drzej... – usły­szał ci­chy szept w gło­wie. An­drzej...

Na to wspo­mnie­nie po­czuł na­głe ukłu­cie w pier­si. Od­dech spły­cił mu się jesz­cze bar­dziej, na czo­ło wy­stą­pi­ły kro­pel­ki potu. Męż­czy­zna po­chy­lił się lek­ko do przo­du, oparł dło­nie na jed­nej z pó­łek i zwie­sił gło­wę.

– An­drzej...

Wdech i wy­dech. Naj­waż­niej­sze to nie do­pusz­czać do sie­bie pa­ni­ki, nie po­zwo­lić, by strach od­bie­rał ja­sność my­ślom – tak w cza­sie woj­ny po­ucza­ła swo­je pod­opiecz­ne jego żona na kon­spi­ra­cyj­nych kur­sach pod­ofi­cer­skich dla ko­biet. Wdech. Czuł, jak po­wie­trze wy­peł­nia jego pierś, bo­le­śnie roz­sze­rza­jąc ści­śnię­te że­bra. Wy­dech, chwi­la ulgi przed ko­lej­nym za­ci­śnię­ciem. Ode­tchnął raz jesz­cze i na­resz­cie po­czuł, że po­wo­li wra­ca mu spo­kój. Mi­nę­ło tyle lat, a on wciąż nie po­tra­fił so­bie ra­dzić z tą jed­ną je­dy­ną spra­wą. Ostat­nią, któ­rą mu­siał za­ła­twić, by odejść bez żalu, cał­ko­wi­cie po­go­dzo­ny z ele­men­ta­mi ukła­dan­ki ży­cia, któ­re się koń­czy­ło.

Wy­pro­sto­wał się, wy­cią­gnął pra­wą rękę i płyn­nym ru­chem prze­biegł po­wy­gi­na­ny­mi ar­tre­ty­zmem pal­ca­mi po dru­cia­nych koń­ców­kach wie­sza­ków. Na­tych­miast usły­szał w gło­wie me­lo­dię. Ga­spard de la Nuit Ra­ve­la. Od razu po­my­ślał, że pew­nie gdy­by wy­cią­gnął naj­pierw lewą, usły­szał­by Con­cer­to for the Left Hand tego kom­po­zy­to­ra i myśl ta spra­wi­ła, że bez­wied­nie się uśmiech­nął, jak czło­wiek, któ­ry wła­śnie za­czerp­nął łyk ożyw­czej, chłod­nej wody. Nie zdo­łał usta­lić, dla­cze­go tak się dzie­je – dla­cze­go gdy tyl­ko po­ru­szał pal­ca­mi, czy tego chciał, czy nie, sły­szał mu­zy­kę. A może ni­g­dy tak na­praw­dę dłu­żej się nad tym nie za­sta­na­wiał, tak jak nie ana­li­zo­wał, dla­cze­go woli ro­sół od ogór­ko­wej i cze­mu nie prze­pa­da za any­żem ani kmin­kiem. Tak było i już.

Wi­szą­cy na prze­ciw­le­głej ścia­nie ze­gar wy­bił siód­mą rano. Wpraw­dzie kon­cert miał się roz­po­cząć do­pie­ro za trzy go­dzi­ny, ale on nie chciał się spóź­nić. Nie dziś. Dzi­siaj wszyst­ko mu­sia­ło od­być się we­dług ści­śle okre­ślo­ne­go har­mo­no­gra­mu, tak jak za­pla­no­wał. Od dziec­ka był nie­zwy­kle zdy­scy­pli­no­wa­ny, miał więc na­dzie­ję, że i tym ra­zem rze­czo­na ce­cha cha­rak­te­ru nie po­zwo­li mu wy­co­fać się w ostat­niej chwi­li, zre­zy­gno­wać z ob­my­ślo­ne­go uprzed­nio pla­nu. Gdy za­pi­sy­wał coś w ka­len­da­rzu, mu­sia­ło się to wy­da­rzyć, zu­peł­nie jak­by opa­trze­nie zda­rze­nia przy­szłą datą i go­dzi­ną nada­wa­ło mu mocy spraw­czej. Nie po­tra­fił wy­kre­ślać ni­cze­go ze swo­je­go gra­fi­ku – gdy coś raz tam się zna­la­zło, po­zo­sta­wa­ło, a sko­ro już było, mu­sia­ło się wy­peł­nić. Tym ra­zem jed­nak spra­wa była wy­jąt­ko­wo trud­na i bał się, że ja­kie­kol­wiek opóź­nie­nie, nie­do­kład­ność zda­rzeń mo­gły­by spra­wić, że nie po­ko­na roz­bu­dzo­nych nie­daw­no de­mo­nów prze­szło­ści albo po raz ko­lej­ny spró­bu­je unik­nąć kon­fron­ta­cji z nimi. Sam nie wie­dział, co wy­da­wa­ło mu się gor­sze: myśl o wła­snej klę­sce czy uciecz­ka... Ko­lej­na uciecz­ka, ko­lej­ny akt tchó­rzo­stwa. Nie, nie mógł się spóź­nić. Sto osiem­dzie­siąt mi­nut dla czło­wie­ka w jego wie­ku to nie­zbyt dużo cza­su. De­cy­zja, w co się ubrać, nie na­le­ża­ła do istot­nych na tyle, by z jej po­wo­du ry­zy­ko­wać nie­punk­tu­al­ność.

W po­śpie­chu chwy­cił wie­szak z brą­zo­wym gar­ni­tu­rem. Wy­jąw­szy go z sza­fy, za­uwa­żył, że ubra­nie jest od­świe­żo­ne i sta­ran­nie wy­szczot­ko­wa­ne. Jego żona, od lat nie­zmien­nie dys­kret­na, jak zwy­kle wszyst­kie­go się do­my­śli­ła, choć prze­cież z nią o tym nie roz­ma­wiał, nie przed­sta­wił jej swo­je­go pla­nu. Ku­si­ło go, by spraw­dzić, czy za­dba­ła rów­nież i o po­zo­sta­łe kom­ple­ty, czy też wie­dzio­na swą nie­zwy­kłą in­tu­icją prze­czu­ła, że on i tak osta­tecz­nie zde­cy­du­je się na brą­zo­wy, i tyl­ko ten je­den ze­staw przy­go­to­wa­ła. Nie chciał jed­nak tra­cić cen­nych chwil, już dość ich zmi­trę­żył.

Ostroż­nie nio­sąc przed sobą ubra­nie, po­drep­tał do ła­zien­ki. Ogo­lił się sta­ran­nie, na­tarł po­licz­ki wodą to­a­le­to­wą, wło­żył gar­ni­tur i jesz­cze raz prze­tarł czy­stą ście­recz­ką wy­pa­sto­wa­ne po­przed­nie­go wie­czo­ru buty. Chciał, żeby wszyst­ko było ide­al­ne – na tyle, na ile mo­gło.

Parę mi­nut po ósmej, ci­cho za­my­ka­jąc drzwi, by nie zbu­dzić wciąż jesz­cze śpią­cych do­mow­ni­ków, wy­szedł z miesz­ka­nia na za­nu­rzo­ną w pta­sim tre­lu uli­cę.

– Wio­sna – mruk­nął nie­chęt­nie.

Czę­sto sły­szał, jak inni wi­bru­ją­cym tłu­mio­ną ra­do­ścią gło­sem od koń­ca lu­te­go co chwi­lę wy­ma­wia­li to sło­wo. On jed­nak nie lu­bił już tej pory roku. Od kil­ku­na­stu lat wy­da­wa­ła mu się inna niż wcze­śniej. Nie była wio­sną z tam­te­go lep­sze­go świa­ta, gdy pięk­no było pięk­nem, a ma­rze­nia mia­ły szan­se się speł­nić. Po ostat­niej ta­kiej wio­śnie przy­szła woj­na, strasz­liw­sza od któ­rej­kol­wiek z mi­nio­nych, i star­ła w proch wszyst­ko: uko­cha­ne mia­sto, lu­dzi, drze­wa, pta­ki, a wraz z nimi jak­by przy­ga­si­ła słoń­ce, zma­to­wi­ła bar­wy, ode­bra­ła głę­bię sma­kom i in­ten­syw­ność za­pa­chom. Nic nie było już tak jak daw­niej, wio­sna tak­że.

Wo­lał zimę. Ona nie nio­sła obiet­nic, nie roz­pa­la­ła na­dziei. Po­ja­wia­ła się za­po­wia­da­na uprzed­nio wpraw­dzie za­pa­chem śnie­gu, mimo to za­wsze jed­na­ko­wo nie­spo­dzie­wa­na. Opa­tu­la­ła jak pie­rzy­na, taka praw­dzi­wa, wy­peł­nio­na gę­sim pu­chem, i zda­wa­ła się szep­tać ko­ją­cym gło­sem do zie­mi i wszyst­kich ży­ją­cych na niej stwo­rzeń: „Pora od­po­cząć, za­śnij, za­śnij”. To zimą wra­ca­ło do nie­go naj­wię­cej do­brych wspo­mnień. Kto wie, może wła­śnie dla­te­go, że nie­mal wszyst­kie bar­wy, za­pa­chy, od­gło­sy na­tu­ry po­zo­sta­wa­ły wte­dy uśpio­ne i nie roz­pra­sza­ły jego my­śli. Zimą czas pły­nął ina­czej. Po­wo­li, le­ni­wie. Nie było się prze­cież do­kąd spie­szyć. Męż­czy­zna ni­g­dy nie wsta­wał wcze­śnie, mimo to zimą bu­dził się w ciem­no­ściach, a już w po­rze pod­wie­czor­ku znów pa­no­wał mrok, jak­by samo słoń­ce było zbyt za­spa­ne, roz­le­ni­wio­ne, by dłu­żej świe­cić.

Te­raz ża­ło­wał, że jego ulu­bio­na pora roku zbli­ża się ku koń­co­wi, ko­lej­ny raz ustę­pu­jąc miej­sca zwod­ni­czej wio­śnie.

Pra­wie kwa­drans stał na przy­stan­ku tram­wa­jo­wym wśród lu­dzi cho­wa­ją­cych nosy w koł­nier­zach nie­mal jed­na­ko­wych bu­rych płasz­czy i prze­stę­pu­ją­cych z nogi na nogę, by tro­chę się roz­grzać, a może i roz­bu­dzić. Gdy wresz­cie nad­je­chał spóź­nio­ny tram­waj, pro­fe­sor, po­pchnię­ty kil­ka­krot­nie przez co żwaw­szych współ­pa­sa­że­rów, wsiadł do ciem­na­we­go wa­go­nu wy­peł­nio­ne­go nie­przy­jem­nym za­pa­chem prze­po­co­nych ciał i nie­świe­żych po nocy od­de­chów. Tram­waj ru­szył z wy­raź­nym ocią­ga­niem, jak­by i on zdą­żył już się zmę­czyć tym ko­lej­nym dniem, choć ten nie roz­po­czął się jesz­cze na do­bre. O miej­scach sie­dzą­cych nie było na­wet mowy, więc pro­fe­sor chwy­cił się moc­no po­rę­czy i wy­glą­dał przez okno, usi­łu­jąc roz­pro­szyć przy­gnę­bie­nie, któ­re za­czę­ło go za­le­wać, jak gdy­by zre­zy­gno­wa­nie współ­po­dró­żu­ją­cych i jego po­zba­wia­ło sił. Nie­ste­ty, sy­tu­acja na ze­wnątrz nie przed­sta­wia­ła się ani odro­bi­nę le­piej. Sza­re, po­pę­ka­ne mia­sto peł­ne było miesz­kań­ców o po­sza­rza­łych twa­rzach, któ­rzy ze zgar­bio­ny­mi ple­ca­mi su­nę­li do pra­cy, bez na­dziei, że pew­ne­go dnia bę­dzie ina­czej.

Znów za­bra­kło mu tchu. Nie wie­dział, czy to przez fak­tycz­ny brak po­wie­trza, czy może du­szą­cą at­mos­fe­rę zwąt­pie­nia, szczel­nie wy­peł­nia­ją­cą każ­dy cen­ty­metr po­jaz­du. Tram­waj do­jeż­dżał wła­śnie do ko­lej­ne­go przy­stan­ku, więc męż­czy­zna po­sta­no­wił wy­siąść i pójść da­lej pie­cho­tą.

Wciąż nie był pe­wien, czy do­brze robi, ale zmu­sił się, by od­su­nąć od sie­bie tę myśl. Po­wi­nien wresz­cie do­pro­wa­dzić tę spra­wę do koń­ca, bez wzglę­du na to, jak wie­le mia­ło­by go to kosz­to­wać. Szedł po­nu­ry­mi uli­ca­mi mia­sta po­szar­pa­ne­go, roz­gra­bio­ne­go, peł­ne­go blizn, któ­rych nie dało się ukryć. Nie po­tra­fił po­jąć my­śli kie­ru­ją­cej ludź­mi od­po­wie­dzial­ny­mi za wskrze­sze­nie War­sza­wy, po­dźwi­gnię­cie jej z gru­zów. Do­kład­nie de­ka­dę wcze­śniej, w lu­tym 1945, po­wo­ła­no in­sty­tu­cję na­zwa­ną szum­nie Biu­rem Od­bu­do­wy Sto­li­cy. Na po­cząt­ku zaj­mo­wa­no się tam spi­sy­wa­niem wszyst­kie­go, co oca­la­ło z po­żo­gi. Pro­fe­sor do­sko­na­le pa­mię­tał po­zba­wio­ne okien bu­dyn­ki, po­zna­czo­ne czar­ny­mi pla­ma­mi po po­ża­rach, i przy­cze­pio­ne na nich czer­wo­ne ta­blicz­ki, z or­łem już bez ko­ro­ny, na któ­rych wid­niał na­pis: „Bu­dow­la za­byt­ko­wa sta­no­wią­ca do­ku­ment kul­tu­ry na­ro­do­wej. Na­ru­sze­nie sta­nu bu­dyn­ku jest su­ro­wo za­ka­za­ne”. Za­sa­da ta zda­wa­ła się jed­nak do­ty­czyć wszyst­kich poza sa­mym BOS, któ­re wy­da­wa­ło co­raz to nowe de­cy­zje o roz­biór­kach pra­wie nie­na­ru­szo­nych ka­mie­nic przy Mar­szał­kow­skiej, Ogro­do­wej, Elek­to­ral­nej i w wie­lu in­nych punk­tach mia­sta.

Naj­gor­sze było jed­nak to, co zro­bio­no na Mar­szał­kow­skiej. Ta uli­ca od za­wsze była sym­bo­lem, przed woj­ną – luk­su­su, w pierw­szych dniach po woj­nie – nie­złom­no­ści. Gdy tyl­ko wy­pę­dzo­na po Po­wsta­niu lud­ność cy­wil­na za­czę­ła wra­cać do swo­je­go mia­sta, na tej wła­śnie uli­cy w za­cho­wa­nych par­te­rach nie­gdyś tak wspa­nia­łych ka­mie­nic jak grzy­by po desz­czu za­czę­ły po­ja­wiać się skle­py, punk­ty usłu­go­we, a na­wet ka­wiar­nie, z Cafe Fogg na cze­le. Mimo to wie­le bu­dyn­ków „par­te­ro­wej Mar­szał­kow­skiej”, jak ją wów­czas na­zy­wa­no, ro­ze­bra­no bez mru­gnię­cia okiem. W ja­kiś czas póź­niej oka­za­ło się, że mia­ło to zwią­zek z pla­nem po­sze­rze­nia uli­cy tak, by mo­gła być miej­scem prze­mar­szów na cześć Sta­li­na, a tak­że z ko­niecz­no­ścią oczysz­cze­nia mia­sta pod bu­do­wę daru ba­tiusz­ki dla War­sza­wy, ko­lej­nej pol­skiej sio­stry ra­dziec­kich Sied­miu Sióstr w Mo­skwie. Bu­do­wa trwa­ła już trze­ci rok. Kil­ka razy So­ko­łow­ski wy­brał się na spe­cjal­nie w tym celu przy­go­to­wa­ną plat­for­mę wi­do­ko­wą, by ob­ser­wo­wać ko­lej­ne eta­py prac nad Pa­ła­cem Kul­tu­ry i Na­uki. Całe przed­się­wzię­cie było im­po­nu­ją­ce, jed­nak on mimo szcze­re­go po­dzi­wu dla jego ogro­mu z po­cząt­ku nie mógł się po­zbyć wra­że­nia, że ten po­nu­ry szkie­let gó­ru­ją­cy nad mia­stem jest za­po­wie­dzią ko­lej­nych ciem­nych chwil.

Mi­nął ko­lo­sa, któ­ry z dnia na dzień wy­glą­dał co­raz le­piej, sys­te­ma­tycz­nie po­kry­wa­ny fa­sa­dą z pia­skow­ca, i skrę­cił w uli­cę Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza.

Gdy zna­lazł się na dole scho­dów wio­dą­cych do wnę­trza bu­dyn­ku war­szaw­skiej fil­har­mo­nii, przy­sta­nął.

– Ja­sna... – wy­dy­szał.

Kie­dyś fil­har­mo­nia mie­ści­ła się w sa­mym ser­cu War­sza­wy i była jej chlu­bą, per­łą w ko­ro­nie, naj­pięk­niej­szą ozdo­bą. Po woj­nie, od­bu­do­wa­na wpraw­dzie w tym sa­mym miej­scu, przy uli­cy Ja­snej 5, utra­ci­ła daw­ny wdzięk i po­wab. Wier­ni no­we­mu po­rząd­ko­wi świa­ta ar­chi­tek­ci, Eu­ge­niusz Szpar­kow­ski i Hen­ryk Bia­ło­brze­ski, za­dba­li o to, by gmach przy­wo­dzą­cy na myśl cza­sy bur­żu­azyj­ne zy­skał nowe, so­cre­ali­stycz­ne ob­li­cze. Te­raz sie­dzi­ba tej in­sty­tu­cji bar­dziej przy­po­mi­na­ła je­den z ra­dziec­kich urzę­dów cen­tral­nych niż świą­ty­nię mu­zy­ki.

Edward znów po­czuł dziw­ny ucisk w pier­si. Ta sy­tu­acja po­wta­rza­ła się przez ostat­ni mie­siąc za każ­dym ra­zem, gdy do­cho­dził do no­wych scho­dów daw­nej fil­har­mo­nii, któ­ra poza na­zwą i ad­re­sem nie mia­ła już nic wspól­ne­go ze swo­ją po­przed­nicz­ką. Zro­bił głę­bo­ki wdech i moc­niej oparł się na po­rę­czy.

Nie dam rady – po­my­ślał w pierw­szej chwi­li, jak po­przed­nio. Zbyt wie­le, zbyt wie­le.

– Dzień do­bry, pa­nie pro­fe­so­rze! – Prze­cho­dzą­cy obok lu­dzie po­zdra­wia­li go raz po raz, lecz on na­wet nie od­wra­cał się w ich stro­nę, a oni byli na­zbyt za­afe­ro­wa­ni tym, co wkrót­ce mia­ło się wy­da­rzyć, by przy­sta­nąć.

Za chwi­lę miał się roz­po­cząć pierw­szy fi­nał Kon­kur­su Cho­pi­now­skie­go w od­bu­do­wa­nej Fil­har­mo­nii Na­ro­do­wej. By było to moż­li­we, po raz pierw­szy w hi­sto­rii kon­kur­su od­by­wa­ją­ce­go się re­gu­lar­nie co pięć lat prze­su­nię­to go o cały rok, tak aby dźwię­ki for­te­pia­nu, na któ­rym mu­zy­cy z ca­łe­go świa­ta mie­li wy­gry­wać dzie­ła pol­skie­go mi­strza sztu­ki kom­po­zy­tor­skiej, roz­brzmia­ły już jak daw­niej na Ja­snej, nie zaś jak w 1949 roku w oca­la­łym z po­żo­gi bu­dyn­ku Roma przy No­wo­grodz­kiej, tym­cza­so­wej sie­dzi­bie tej in­sty­tu­cji i ope­ry.

– Sześć lat... – wes­tchnął. – Sześć lat.

Gdy pra­sa po­da­ła in­for­ma­cję o prze­su­nię­ciu kon­kur­su, zy­skał dziw­ną pew­ność, że nie do­ży­je tego mo­men­tu. Nie był zmar­twio­ny. Prze­ciw­nie, po ci­chu, nie przy­zna­jąc się otwar­cie na­wet przed sa­mym sobą, cie­szył się, że nie bę­dzie mu­siał pod­no­sić rę­ka­wi­cy i prze­cho­dzić przez tę pie­kiel­ną pró­bę. Po uda­rze miał osła­bio­ne ser­ce, a w du­szy zbyt wie­le ran. Nie zniósł­by ko­lej­nej. Za wie­le prze­żył, zbyt wie­lu bli­skich i przy­ja­ciół po­że­gnał. Był zmę­czo­ny.

Jed­nak gdy 21 lu­te­go, w przeded­niu rocz­ni­cy uro­dzin kom­po­zy­to­ra, na­stą­pi­ło uro­czy­ste otwar­cie V Kon­kur­su Cho­pi­now­skie­go, wie­dział już, że nie zo­sta­nie mu to oszczę­dzo­ne. Wie­dział też dla­cze­go. Ta spra­wa mę­czy­ła go zbyt dłu­go. Kto wie czy nie dla­te­go, że wciąż po­zo­sta­wa­ła nie­roz­wią­za­ną, na­dal żył? Może nie mógł za­znać spo­ko­ju, do­pó­ki on nie po­zna praw­dy?

***

W so­bo­tę 12 mar­ca punk­tu­al­nie o 13.30 ogło­szo­no li­stę fi­na­li­stów. Był tam. Wła­śnie zo­stał naj­młod­szym fi­na­li­stą w do­tych­cza­so­wej hi­sto­rii Kon­kur­su Cho­pi­now­skie­go. Wpa­tru­jąc się w zna­jo­me na­zwi­sko na afi­szu, sta­ru­szek zro­zu­miał, że nie zdo­ła umknąć prze­zna­cze­niu, że od­wle­ka­nie już na nic się zda, na­de­szła pora spo­tka­nia. W głę­bi du­szy prze­czu­wał to od mie­sią­ca, ale wciąż bra­ko­wa­ło mu od­wa­gi. Nie czuł się go­to­wy. Te­raz nie miał już żad­nej wy­mów­ki.

Wie­dział, że fi­na­li­stów za­kwa­te­ro­wa­no w Ho­te­lu Po­lo­nia. Wcze­sno­mo­der­ni­stycz­ny bu­dy­nek z man­sar­do­wym da­chem, wy­glą­da­ją­cy jak wy­ję­ty z pa­ry­skiej ulicz­ki, w któ­rym w cza­sie woj­ny sta­cjo­no­wa­li nie­miec­cy ofi­ce­ro­wie, a pod­czas Po­wsta­nia peł­nią­cy funk­cje szpi­ta­la i ma­ga­zy­nu z za­opa­trze­niem, jako je­den z nie­licz­nych wy­szedł cało z wo­jen­nej za­wie­ru­chy. Nie­dłu­go po za­koń­cze­niu walk per­so­nel ho­te­lo­wy po­wró­cił tu i za­bez­pie­czył bu­dy­nek tak, że wkrót­ce mógł on wzno­wić swo­ją dzia­łal­ność. Już we wrze­śniu 1945 po­miesz­ki­wał tam ge­ne­rał Dwi­ght Eisen­ho­wer, a w kil­ka lat po nim pierw­szy pre­mier Chiń­skiej Re­pu­bli­ki Lu­do­wej Zhou En­lai. Na prze­strze­ni cza­su w ho­te­lu tym mie­ści­ły się też róż­ne kon­su­la­ty i am­ba­sa­dy, gosz­czo­no tak­że de­le­ga­tów nie­mal wszyst­kich państw blo­ku wschod­nie­go.

Na po­trze­by uczest­ni­ków kon­kur­su prze­zna­czo­no szó­ste pię­tro, któ­re spe­cjal­nie na tę oka­zję ogo­ło­co­no z me­bli. Choć pro­fe­so­ra So­ko­łow­skie­go za­pra­sza­no do ho­te­lu na kil­ka oko­ło­kon­kur­so­wych uro­czy­sto­ści, ani razu nie sko­rzy­stał z oka­zji, by oso­bi­ście zo­ba­czyć, jak wy­glą­da­ło owia­ne le­gen­dą pię­tro pia­ni­stów. Sły­szał tyl­ko, że zwie­zio­no tam kil­ka­dzie­siąt for­te­pia­nów, by uczest­ni­cy kon­kur­su, a tak­że ju­ro­rzy i inni za­pro­sze­ni go­ście mo­gli grać, gdy tyl­ko przyj­dzie im na to ocho­ta. Ci, któ­rzy nie do­sta­li się do fi­na­łu, dzię­ki wspa­nia­ło­myśl­no­ści wło­da­rzy Pol­skiej Rze­czy­po­spo­li­tej Lu­do­wej mo­gli po­zo­stać w ho­te­lu i cie­szyć się wszyst­ki­mi przy­wi­le­ja­mi do cza­su za­koń­cze­nia kon­kur­su.

Fi­na­li­ści mie­li do wy­bo­ru dwa utwo­ry: Kon­cert e-moll i Kon­cert f-moll. Pra­wie wszy­scy re­pre­zen­tan­ci Pol­ski wy­bra­li Kon­cert f-moll, uwa­ża­ny za nie­co lżej­szy w od­bio­rze. Je­dy­nie An­drzej po­sta­no­wił zmie­rzyć się ze skom­po­no­wa­nym w War­sza­wie li­rycz­nym Kon­cer­tem e-moll, któ­ry Cho­pin na­pi­sał z mi­ło­ści do Kon­stan­cji Gład­kow­skiej, „na pa­miąt­kę któ­rej sta­nę­ło ada­gio”. Utwór pe­łen głę­bo­kich, chwy­ta­ją­cych za ser­ce to­nów był uko­cha­nym kon­cer­tem pro­fe­so­ra. So­ko­łow­ski za­sta­na­wiał się na­wet przez chwi­lę, czy nie mia­ło to wpły­wu na wy­bór An­drze­ja. Pręd­ko jed­nak zru­gał sam sie­bie za po­dob­ne my­śli.

– Nie pa­mię­ta. Nie może pa­mię­tać. To było prze­cież tak daw­no temu! – wes­tchnął z pew­nym nie­do­wie­rza­niem.

Sa­me­mu Edwar­do­wi wciąż się wy­da­wa­ło, że te po­nad dwa­dzie­ścia mie­się­cy, któ­re spę­dzi­li ra­zem, od­dzie­le­ni od ca­łe­go zła tego świa­ta szczel­ną ścia­ną zbu­do­wa­ną z naj­pięk­niej­szych fraz mu­zycz­nych stwo­rzo­nych w hi­sto­rii ludz­ko­ści, skoń­czy­ło się za­le­d­wie wczo­raj. Ale to było tyl­ko złu­dze­nie. Mi­raż sta­re­go czło­wie­ka tę­sk­nią­ce­go za już prze­ży­tym ży­ciem. To on tę­sk­nił za tym, by być znów czę­ścią co­dzien­nej hi­sto­rii tam­te­go ge­nial­ne­go chłop­ca, by znów czuć się nie­mal jak cza­ro­dziej od­sła­nia­ją­cy przed chłon­nym dzie­cię­cym umy­słem ta­jem­ni­ce świa­ta mu­zy­ki. Wciąż tę­sk­nił do dziec­ka, któ­re­go już nie było. An­drzej był do­ro­sły, miał dzie­więt­na­ście lat, nie wie­rzył pew­nie w cza­ro­dziej­skie re­cep­tu­ry za­mknię­te w dźwię­kach. Pro­fe­sor uśmiech­nął się do tych wspo­mnień. Naj­praw­do­po­dob­niej gdy­by zwie­rzył się z nich mał­żon­ce, wy­śmia­ła­by go, oczy­wi­ście z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi dla niej de­li­kat­no­ścią i wdzię­kiem.

Wan­da była jego cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem. Być może wła­śnie to spra­wia­ło, że w mał­żeń­stwie z tą prak­tycz­ną, moc­no stą­pa­ją­cą po zie­mi, peł­ną ży­cio­wej ener­gii, nie­za­leż­ną ko­bie­tą o prze­ni­kli­wym umy­śle, wraż­li­wej du­szy i wie­lu prze­dziw­nych ta­len­tach Edward czuł się tak do­brze, pew­nie i spo­koj­nie. Tak, tym wła­śnie była dla nie­go Wan­da – spo­ko­jem. Prze­mi­ja­nie przyj­mo­wa­ła jak wie­le in­nych spraw ty­leż uciąż­li­wych, co nie­unik­nio­nych – jak choć­by pła­ce­nie ra­chun­ków czy prze­rwy w do­sta­wach gazu – z ła­god­ną cier­pli­wo­ścią. Naj­wię­cej wy­ma­ga­ła za­wsze od sie­bie i ni­g­dy nie po­zwa­la­ła so­bie na próż­no­wa­nie, mar­no­tra­wie­nie cza­su uwa­ża­jąc za je­dy­ny grzech nie­wy­ba­czal­ny. Mię­dzy in­ny­mi to wła­śnie spra­wia­ło, że jego żona rzad­ko po­dró­żo­wa­ła mię­dzy świa­ta­mi. Nie tra­ci­ła sił ani na wspo­mi­na­nie prze­szło­ści, ani na od­re­al­nio­ne roz­wa­ża­nia o przy­szło­ści. Ow­szem, pla­no­wa­ła ko­lej­ne dzia­ła­nia me­to­dycz­nie i skru­pu­lat­nie, jed­nak my­śle­nie o mi­nio­nych dniach nie było dla niej ma­rze­niem, śnie­niem na ja­wie o tym, co by było gdy­by, lecz zwy­kle mu­sia­ło za­owo­co­wać ja­kimś dzia­ła­niem tu i te­raz. Wan­da była te­raź­niej­szo­ścią. On utknął w prze­szło­ści.

– An­drzej... – wy­szep­tał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki