Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Wybucha druga wojna światowa. Wychowana w postawach patriotycznych polska młodzież rwie się do walki. Po kapitulacji Warszawy młodzi ludzie nie porzucają marzeń o wolności. Przeciwnie, natychmiast zaczynają szukać możliwości podjęcia dalszej walki – w podziemiu.
Marianna Jurasz, wybitnie uzdolniona dziewczyna, wielbicielka szachów i matematyki, wstępuje do konspiracji. Jej talenty, uroda i niezwykły charakter sprawiają, że zostaje wysłana przez dowódców AK na niebezpieczną misję. Z Warszawy udaje się do „Oberst Mölders-Schule für Jungen” na terenach włączonych do Rzeszy. Ma odegrać rolę volksdeutschki, gorliwej nazistki, a gdy się uwiarygodni, przeniknąć do świata bywalców wojskowego kasyna w Łodzi, by pozyskiwać potrzebne organizacji informacje.
Dla idei wolnej Polski, posłuszna rozkazom Marianna ucieka z domu, bez słowa porzuca najbliższych, rodzinne miasto, narzeczonego, przyjaciół, cały znany sobie świat, by zostać agentką głębokiego wywiadu Armii Krajowej.
Skazana na samotność młodziutka dziewczyna wkrótce zaczyna toczyć niebezpieczną grę, w której stawką jest nie tylko Sprawa, lecz także życie tych, których kocha. Grę, która szybko wymknie się regułom, obnaży okrucieństwo wojny wobec niewinnych, zatrze granice między przyjaciółmi i wrogami. Grę, w której Marianna miała być bezwolnym pionkiem przesuwanym po planszy przez potężniejsze siły…
Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami opowieść o kobiecie gotowej na wszystko w imię miłości do Ojczyzny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piotrowi…
„Szczególne zadanie, jakie wykonywała z rozkazu AK – czy miało charakter unikatowy, czy też po prostu żadna z dziewczyn wysłana wprost w ramiona wroga jeszcze do tej pory o swoich losach nie opowiedziała”
Aleksandra Janiszewska
„Polecanie przez dowódców AK młodziutkim dziewczynom, by pełniły dwuznaczne role przy wrogu w sytuacjach, w których to poradzić sobie mogły tylko dzięki sprytowi i kokieterii, ale nie wiadomo jakim kosztem – nie sposób takich decyzji oceniać, ale trzeba o nich wiedzieć, by nie ulec pokusie postrzegania historii w kategoriach czarno-białych […]”.
Aleksandra Janiszewska
„My, młodzież polska, byliśmy do pewnego stopnia sumą wpojonych w nas zasad. Byliśmy więc dumni nie tylko z nieśmiertelnej tradycji naszych przodków, ale i z siły naszego młodego państwa. Jakże gorzkie było rozczarowanie, które wkrótce miało przeżywać młode pokolenie, gdy sen o naszej potędze prysł jak bańka mydlana…”
Halina Szwarc
Ból przeszywa każdy skrawek mojego ciała. Kolejny cios batogiem zakończonym ołowianą kulką. Nie sposób oddzielić mnie od bólu. Jestem bólem.
– Namyśliłaś się? – pada zadane po niemiecku pytanie. – Zaczniesz wreszcie mówić prawdę?
Milczę. Co mam mu odpowiedzieć? Że się zgubiłam? Że sama już nie wiem, co jest prawdą? Przecież nie tego ode mnie oczekuje. Nie to chce usłyszeć. Bierze moje milczenie za odmowę.
Świst bata. Trzask pękających żeber.
Tak bardzo pragnę umrzeć, ale wiem, że mi nie pozwolą. Spróbują ocucić mnie wodą, a gdy to nie poskutkuje, znów przyjdzie ten lekarz z zastrzykiem, po którym moje serce zacznie mocniej pracować. Zupełnie jak w obronie królewsko-indyjskiej, zamknięcie środka i zamęczenie przeciwnika. Nie dadzą mi spokoju przed matem. Muszą się dowiedzieć, kim jestem. Tylko że ja sama nie wiem. Nie mogę im pomóc i skrócić sobie cierpienia. Nie wiem już, jak się nazywam, ile mam lat, gdzie mieszkam. Pamiętam tylko, jak poruszają się figury szachowe, ale gdy zaczęłam im o tym mówić, straciłam dwa zęby.
„Zdyscyplinuj myśli” – powtarzano mi aż do znudzenia. „Skoncentruj wszystkie wokół jednego tematu. Zamknij w umyśle całą resztę”.
Ciemnieje mi przed oczami. Wszystko wokół faluje. Rozmywa się, to znowu wyostrza, ale ja nie tracę przytomności. Przy biurku siedzi kobieta. Ma ładną fryzurę, trzyma się prosto. Wystukuje na maszynie kolejne pytania, a potem w napięciu czeka na odpowiedzi. Zdaje mi się, że ani razu nie oderwała wzroku od wkręconej w maszynę kartki. Podziwu godne skupienie, zważywszy na okoliczności.
Na moment ogarnia mnie zdumienie, jak różne reakcje wywołuje ból. Momentami mam wrażenie, że nie pali jak na początku, już go nawet nie odczuwam. Tylko oddycha mi się coraz ciężej. Duszę się bólem. To, że nie krzyczę, współwięźniarki wzięłyby zapewne za akt bohaterstwa, ale tak naprawdę nie mogę krzyczeć. Nie mogę wydobyć z siebie głosu. Dławię się tym niemym krzykiem.
Chwila przerwy. Mężczyzna głośno sapie. Jest zmęczony. Wkłada w swoją pracę dużo wysiłku. Może zdecyduje się na chwilę odpoczynku? Brzdęk metalowej tacy. Już wiem, że tylko zmienił narzędzie tortur. Ręka oprawcy się unosi. Słyszę świst pałki. Tym razem twarda guma trafia w żołądek.
Mroczki pod powiekami gęstnieją. W ciemnościach zdają się migotać jak gwiazdy w letnią noc. Słyszę cykanie świerszczy i wieczorny trel ptaków. Ból mnie dopada, wizja się rozpływa. Otwieram usta, ale nie mogę złapać powietrza. Duszę się.
Słyszę ich głosy. Jego i jej – tej, która była mną, i mężczyzny, który kochał ją nad życie. Byliśmy tacy młodzi, tacy naiwni w swojej wierze w przyszłość.
– Jakby chcieli bić, musisz jak najszybciej zemdleć – oświadczył pewnego dnia z niezbitą pewnością. – To zawsze robi wrażenie.
– Zemdleć? Jak to: zemdleć? – dopytywałam. – Przecież nie da się tak po prostu stracić przytomności.
– I to mówi dziewczyna z lekarskiej rodziny?
Poczułam, że się czerwienię, ale nie spuściłam wzroku.
– Nie zapominaj, że jeszcze nawet nie zdałam matury, a poza tym medycyna nic a nic mnie nie interesuje.
– A to akurat błąd – stwierdził zawadiacko. – „Mądry człowiek powinien wiedzieć, że zdrowie jest jego najcenniejszą własnością”. Hipokrates.
Wzruszyłam ramionami.
– Na szczęście mam wokół siebie tylu lekarzy, że mogę spokojnie zająć się matematyką, bez uszczerbku dla mojego zdrowia – odparłam.
Uśmiechnęłam się szeroko i ujęłam go pod ramię. Był taki jasny dzień, doskonale pamiętam światło sączące się przez szczeliny w zielonym sklepieniu parkowych drzew.
– Zamierzasz zostać nauczycielką? – zapytał.
Rzuciłam mu spojrzenie pełne politowania.
– Ja? – upewniłam się kpiąco. – Wyglądam ci na kogoś, kto mógłby uczyć dzieci?
Przystanął i przez chwilę przyglądał mi się, robiąc przy tym zabawne miny.
– Nie – zawyrokował po skończeniu oględzin. – Zdecydowanie nie.
– Przyjmę to za komplement – odparłam ze śmiechem. Tak dużo się wtedy śmiałam. – Nie, nie zamierzam być nauczycielką. Chcę budować nowe teorie, rozwiązywać najtrudniejsze problemy matematyczne.
– Czyli planujesz być drugą Skłodowską-Curie, tak?
– Bardziej Sofją Kowalewską – poprawiłam go. – Ale tak, chciałabym być naukowczynią, najpierw jednak… – Zawahałam się. Nigdy wcześniej nie wypowiedziałam na głos tego marzenia, nikomu się z niego nie zwierzyłam. Zdawało mi się zbyt wielkie, by wolno mi było je śnić, mimo to nie potrafiłam się go wyrzec.
– Tak? – zachęcił mnie Janek.
Spojrzałam w jego jasne oczy i poczułam, że właśnie jemu chciałabym wyjawić moje najgłębiej skrywane pragnienie.
– Chciałabym zostać mistrzynią szachową – powiedziałam cicho i spuściłam wzrok.
– Pomogę ci – stwierdził po prostu, jakbyśmy rozmawiali o porządkowaniu ogrodu czy odmalowywaniu pokoju.
– Naprawdę? – Popatrzyłam mu prosto w oczy. Nie miałam pojęcia, jak mógłby mi pomóc, szczególnie że nie grywał w szachy, ale i tak czułam, jak przyjemne ciepło wzruszenia rozlewa mi się w sercu.
Przytaknął.
– Mogę ci robić kanapki – oświadczył śmiertelnie poważnie. – Mówiłaś kiedyś, że te partie trwają bardzo długo, a na głodnego nie da się myśleć.
– A z czym będą te kanapki? – dopytywałam ze śmiechem.
– Z baleronem albo salcesonem – odparł bez wahania. – Będę ci je kupował u naszego masarza na Czerniakowie. Nigdzie w Warszawie nie dostaniesz takich wędlin. Palce lizać!
– I mówisz, że dzięki temu moje szanse wzrosną?
– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości – odpowiedział z tak poważną miną, że znów się roześmiałam. – Po drodze tylko wpisz mnie, proszę, w swój kalendarz, dobrze? – dodał jeszcze. – Jak już będziesz tą mistrzynią szachową, dostaniesz Nobla czy jakąś inną nagrodę, może być trudno przedostać się przez hordy dziennikarzy i wielbicieli, zabijających się o rozmowę z tobą.
– Nie musisz się wpisywać – zapewniłam. – Dla ciebie zawsze znajdę czas.
W jego oczach błysnęły iskierki radości. Wiatr rozwiewał jego jasną czuprynę.
– Ale ślub chyba trzeba będzie zaplanować, nie sądzisz?
Słyszę swój przyspieszony oddech, czuję bicie serca i już nie wiem, czy jestem tu, w katowni, czy znów tam, owego dnia, gdy Janek poprosił mnie o rękę. Po policzku płynie łza. Wzruszenia? Bólu? Tego też nie wiem. Nie mogę ustalić, gdzie kończy się jawa, a zaczyna dobry sen, z którego nie chcę się budzić.
– Ty tak poważnie? – pytam Janka, gdy po chwili udaje mi się uspokoić oddech.
Uśmiecha się do mnie. Słońce zdaje się przeświecać przez jego twarz, jakby promieniał szczęściem.
– Całkiem poważnie – odparł. – Ożenię się z tobą. Przynajmniej taki mam plan. Pytanie, czy się zgodzisz, ale gdybyś się zgodziła, obiecuję być dobrym mężem. Jeszcze nie wiem, jak to się robi, ale się dowiem i postaram się sprostać, żeby było jak w bajkach, wiesz… „I żyli długo i szczęśliwie, już zawsze razem…” – kończy ciszej.
Podobała mi się ta wizja. Natychmiast wyobraziłam sobie nasz dom, a dokładniej parapet wielkiego okna kuchennego, na którym ustawiłabym doniczki ze świeżymi ziołami, tymiankiem, lawendą, miętą, rozmarynem. Za szybą rosłoby ogromne stare drzewo o rozłożystych gałęziach, dające przyjemny cień.
– Za rok w maju zdasz z wyróżnieniem maturę, potem dostaniesz się na wydział matematyczny na uniwersytecie, idę o zakład, że z najwyższą notą, więc gdzieś w okolicach października czterdziestego roku w zasadzie moglibyśmy się pobrać – mówił szybko, o wiele szybciej niż zazwyczaj. Wiedziałam, że ze wszystkich sił stara się nie pokazać, jak bardzo jest przejęty. – Okrągłą datę łatwiej zapamiętać. I kto wie, może nie będę się mylił, zapytany, którą rocznicę ślubu obchodzimy.
– Skąd ten pośpiech? – odpowiedziałam, nie dlatego, żebym miała coś przeciwko wychodzeniu za mąż, szczególnie za niego, raczej by się z nim jeszcze podroczyć i dać sobie chwilę na opanowanie wzruszenia. – Jesteśmy młodzi. Mamy czas.
„Mamy czas” – te słowa tłuką mi się teraz po głowie, zagłuszając świst spadających na mnie razów. Ból mnie otrzeźwia. Skóra tak szczypie. Sól podrażnia świeże rany. Mieli nie bić po twarzy, ale widocznie zapomnieli.
Chcę, by tamta wizja wróciła. Potrzebuję tych wspomnień, choć wiem, że tylko spotęgują cierpienie i narażą mnie na niebezpieczeństwo. Podczas przesłuchania echa dawnych dni zadają największy ból, zmiękczają. Nie powinno się pamiętać, jeśli chce się przetrwać.
Szachy. Miałam myśleć tylko o szachach. Popełniłam błąd, otwierając skrzynię z przeszłością Chciałam tylko przypomnieć sobie poradę Janka, a osłabiłam się. Muszę zemdleć. Dłużej nie wytrzymam. Oni to wiedzą. W katowniach Gestapo pracują najlepsi w swym fachu. Wiedzą, że mnie złamią. Pewnie wyczuwają, że jestem już na krawędzi, blisko granicy, zza której nie ma powrotu.
Nie zabiją mnie. O nie. Śmierć byłaby aktem łaski, na który przecież nie zasługuję. Zezwierzęcenie – oto co stanie się moim udziałem. Stracę kontrolę nad umysłem. Każdy poddawany torturom w końcu traci. To nieuniknione. Dowódcy nawet nie próbowali tego ukrywać.
„Karol Levittoux dokonał samospalenia, bo wiedział, że nie wytrzyma” – mówił Jawor. „Każdy ma swoją granicę wytrzymałości na ból. Nawet najdzielniejsi pękają. Zapamiętaj to dobrze. To nie jest powód do wstydu. Każdy prędzej czy później się złamie. Jednak im dłużej wytrzymasz, tym większą szansę na ocalenie dasz swoim bliskim. Dla nich spróbuj znieść, ile zdołasz. Dla nich uczysz się metod przetrwania przesłuchań”.
Aż dotąd milczałam, myśląc jedynie o szachach. Od początku przesłuchań odtwarzałam w głowie dawne partie i analizowałam ich przebieg. Teraz jednak w mojej tamie powstała szczelina, przez którą wsączają się wspomnienia. Pękam. W końcu wybełkoczę wszystko, pełzając po zimnym betonie, obejmując lśniące czarne buty. Żebrząc o litość.
Zdradzę. Podam nazwiska najdroższych, rodziny, przyjaciół, nauczycieli, pseudonimy, powiem wszystko, a w kącikach ust zbierze mi się biała piana. Nie wytrzymam. Nikt tego nie wytrzyma. Człowiek nie został stworzony do zniesienia czegoś takiego.
Dlatego muszę zemdleć. Jak najczęściej mdleć.
– Janku… – wzdycham cicho i już wiem, że przegrałam.
– Kto to? – Szwargotliwy wrzask wdziera mi się w głąb czaszki. – Kim jest Janek?
Żadnych imion. Żadnych nazwisk. Żadnych wspomnień. Tylko śmiech. Słyszę jej śmiech, zagłusza wrzask przesłuchującego mnie Niemca. Głośny, nieskrępowany śmiech tej, którą kiedyś byłam. Znów na kilka chwil zabiera mnie z katowni. Jeśli popadając w obłęd, mogłabym pozostać na zawsze w tamtej wizji, szaleństwo nie byłoby czymś przerażającym.
– To jak się mdleje, mądralo? – zapytałam znowu tamta ja, byle powiedzieć cokolwiek.
– Przyznaj się, chcesz teraz osunąć się wdzięcznie w me ramiona? Tak, to pasowałoby do tej sytuacji.
– Sądziłam, że jesteś wyjątkowy. – Westchnęłam teatralnie i przewróciłam oczami. – Niestety, myliłam się, wszyscy mężczyźni są tacy sami.
– Przecież tylko się droczę.
– To się nie drocz. Traktuj mnie tak, jak swoich kolegów z roku…
– Jesteś od nich zdecydowanie ładniejsza.
– I znowu to samo! Miałeś traktować mnie poważnie.
– Już, już, przepraszam – powiedział szybko Janek, dostrzegając moje podenerwowanie.
– To jak z tym omdlewaniem?
– Czekaj, najpierw ty odpowiedz na moje pytanie! Sama przyznasz, że jest odrobinę ważniejsze.
– Chyba zapomniałam, jak brzmiało… – Znów ten śmiech.
– Przechera! – stwierdził, a ja kokieteryjnie zamrugałam, jakbym nie miała pojęcia, o czym mówi. – Dobrze więc. Niech będzie po twojemu.
To powiedziawszy, zdjął kraciastą czapkę i jak stał, padł na kolana.
– Marianno Jurasz, czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
Dudnienie serca. Krew tętniąca w skroniach. Głos więznący w gardle. Nie odpowiedziałam. Skinęłam tylko głową. Raz, a potem jeszcze raz i jeszcze jeden. Janek ujął moją dłoń, przyłożył do ust. Długo patrzyliśmy sobie w oczy, a potem nagle wstał, otrzepał spodnie z pyłu parkowej alejki i wbił dłonie w kieszenie.
– No to ustalone – rzekł i jak gdyby nigdy nic ruszył przed siebie.
– Zaczekaj, to jak jest z tym omdlewaniem? – krzyknęłam za nim, na poły skonfundowana, na poły rozbawiona tymi dziwacznymi oświadczynami.
Nie tak wyobrażałam sobie tę chwilę, gdy byłam małą dziewczynką, ale nie czułam się zawiedziona. Przeciwnie, to wszystko było takie jak my, wymykające się z ram wszelkich zesztywniałych zasad i konwenansów.
– Oddychaj! – odkrzyknął i zatrzymał się.
Podbiegłam do niego.
– O, tak jak teraz – tłumaczył. – Szybko. Najszybciej, jak potrafisz. Jeden wdech i mnóstwo małych wydechów z przepony.
– Z przepony?
– Tak jakbyś… – zawahał się. – O, jakbyś zdmuchiwała świeczkę.
– Chyba dużo świeczek.
– Na urodzinowym torcie babci… albo lepiej prababci, tyle że one przecież nie świętują urodzin.
Echo naszego śmiechu odbija się teraz od ścian pozbawionego okien pomieszczenia. Lśnią od wilgoci, która nie pozwala skrzepnąć plamom mojej krwi. Zdmuchiwać świeczki na urodzinowym torcie, jak proste się to wówczas wydawało! Teraz usta mam tak spuchnięte, że wargi nie chcą się układać w żaden kształt. Ból rozrywa każdy skrawek mojego ciała, oddech nie jest czymś zwyczajnym, tylko kolejnym źródłem cierpienia. Mimo wszystko próbuję. Wdech. Szybkie wydechy. Raz, dwa, trzy…
Balansując na granicy jawy i snu, słyszę znów ich głosy. Nasze głosy.
– Najpierw zakręci ci się w głowie, a potem stracisz przytomność. To się nazywa hiperwentylacja.
– A skąd ty to w ogóle wiesz? – zagadnęłam, mrużąc oczy. – Naprawdę uczą takich rzeczy na medycynie?
Pokręcił głową.
– To gdzie? – nie ustępowałam.
– Na ulicy – odparł, uśmiechając się szeroko. – Mówiłem ci, jak chcą cię bić, a ty wolisz uniknąć bijatyki…
– No tak, dobry pan doktor z Czerniakowa musi sobie poradzić w każdej sytuacji.
– Z ust mi to wyjęłaś – powiedział, po czym niespodziewanie objął mnie mocno i pocałował tak, jak nie całował nigdy wcześniej. Do utraty tchu.
Pięć, sześć… Oddech pali. Połamane żebra wpijają się w tkanki, kalecząc opłucną. Nie, nie dam rady. Nie mam siły. Po chwili jednak ogarnia mnie fala mdłości, czuję lekkie kołysanie podłogi, na której leżę skulona. Wisząca pod sufitem żarówka też się buja. Ostatni błysk światła odbija się od wilgotnych ścian. Zapada upragniona ciemność.
WARSZAWA
JESIEŃ 1938
– A wiecie, z czego najczęściej spowiadają się warszawiacy? – zagadnął Ryszard śmiertelnie poważnym tonem.
Odpowiedział mu wielogłosowy pomruk, coś pomiędzy pytaniem a zachętą.
– Z łakomstwa – odpowiedział na własne pytanie, po czym wybuchnął gromkim śmiechem, a wszyscy pozostali zawtórowali mu, choć nigdy nie byłam pewna, czy śmieją się z samego dowcipu, czy po prostu nie potrafią oprzeć się zaraźliwemu śmiechowi mojego starszego brata.
Ja też się roześmiałam. Dziś wieczór musiałam zachowywać się tak jak wszyscy. Ryszard po raz pierwszy zaprosił mnie na spotkanie ze swoimi przyjaciółmi z akademii. Chciałam, by był zadowolony i może jeszcze kiedyś zabrał mnie ze sobą. Chciałam, żeby jego znajomi mnie polubili. Chciałam kiedyś być taka jak oni, radośni studenci drugiego roku medycyny, z których żywotność i energia zdawały się przelewać jak ze zbyt małej kompotierki.
– Łakomstwo w tym mieście jest w pewien sposób usprawiedliwione okolicznościami. Chyba nigdzie indziej nie ma tylu kawiarni i cukierni co w Warszawie – zaczął Staszek Marchwicki, reprezentant wydziału prawa, kolega Ryśka jeszcze z czasów, gdy obaj nosili krótkie spodnie na szelkach. Był jedyną poza bratem znaną mi tu osobą, a mimo to, gdy zajmowaliśmy miejsca, usiadłam możliwie najdalej od niego. W sposobie, w jaki przyglądał mi się Marchwicki, od paru miesięcy było coś niepokojącego, a cała swoboda naszych niegdysiejszych kontaktów zniknęła bez śladu.
– Oj, Staszku, Staszku, nie mędrkuj, bo ci się kopuła przegrzeje. – Mój brat natychmiast zgasił jego zapał, dbając jednocześnie, żeby tamten przypadkiem nie znalazł się w centrum zainteresowania.
Taki już był Ryszard, zawsze chciał jak najwięcej uwagi skupiać na sobie, ale robił to z wdziękiem i wszyscy kochali go właśnie takiego.
Siedziałam i chłonęłam atmosferę tego spotkania, onieśmielona i zachwycona zarazem.
– Panienka je?
Wzdrygnęłam się. Odwróciłam wzrok od brata i spojrzałam w stronę, z której dobiegał głos. Pytanie zadane zostało przez chłopaka, na którego wcześniej całkiem nie zwróciłam uwagi. Gdybym miała go opisać, powiedziałabym chyba, że był zwyczajny. Ani przystojny, ani brzydki, nie za wysoki, nie szczupły, lecz i nie postawny, włosy jasne, bliżej nieokreślonego koloru. Stanowczo nie był to typ młodzieńca, dla którego traci się głowę. Miał raczej urodę wesołego wiecznego chłopca, miłą twarz z piegami na policzkach, a tym, co najbardziej przyciągało uwagę, były śmiejące się poczciwe oczy.
– Słucham? – odezwałam się niepewna, czy dobrze usłyszałam jego słowa.
– Pytałem: czy panienka je? – powtórzył, rzucając sugestywne spojrzenie na stojący przede mną talerzyk z nietkniętym kawałkiem ciasta. Aż dotąd byłam zbyt zaabsorbowana słownymi potyczkami brata i jego przyjaciół, by choć spróbować tutejszego przysmaku: sernika na kruchym cieście ze skórką cytrynową.
– Nie – wykrztusiłam, odzywając się po raz drugi tego wieczoru.
Chłopak nachylił się w moją stronę.
– A miałaby panienka coś przeciwko temu, żebyśmy dyskretnie zamienili się talerzami? – wyszeptał, choć wśród wrzawy, której głównym źródłem był oczywiście mój brat, i tak nikt nie mógł go usłyszeć.
– N-nie – wyjąkałam, zupełnie nie wiedząc, o co w tym wszystkim chodzi. Gorączkowo się zastanawiałam, czy nie jest to jakiś ponury żart i czy właśnie nie zachowuję się beznadziejnie dziecinnie, ale chłopak tylko skinął głową i błyskawicznie zamienił nasze talerze.
Osłupiała patrzyłam, jak w mgnieniu oka pochłania przeznaczony dla mnie kawałek sernika.
– Panienka wybaczy obcesowość – odezwał się znów, ocierając serwetką kąciki ust. – Ale… po prostu nie mogłem wytrzymać.
– Czego?
– Patrzenia na ten sernik stojący tak blisko mnie – jęknął żałośnie.
Wybuchnęłam tłumionym śmiechem.
– Dziwak z pana – wyrwało mi się, nim zdążyłam zatrzymać słowa.
Chłopak nie wydawał się urażony. Przeciwnie, rozciągnął usta w szerokim uśmiechu.
– Skądże znowu. Jestem obrzydliwie wręcz normalny, tylko chwilowo… – Zawiesił głos wyraźnie speszony.
– Tak?
– Tylko chwilowo tak okropnie głodny! W nocy miałem dyżur w szpitalu, potem cały dzień wykładów, nie było kiedy wygospodarować godziny, by zajść do domu po coś do zjedzenia – wyznał wreszcie.
– Ach – westchnęłam ze współczuciem. – Może zamówić dla pana coś jeszcze?
– To nie takie proste – odparł, znów się uśmiechając. – Widzi panienka, jedno takie ciasto kosztuje tyle, ile wydaję na jedzenie przez tydzień. No dobrze, przesadziłem, przez trzy dni. Może cztery.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. W moim świecie nikt nie przejmował się pieniędzmi. Matka pochodziła z zamożnej rodziny ziemiańskiej, która na nową drogę życia odpowiednio ją uposażyła. Ojciec był znanym chirurgiem, profesorem nauk medycznych. Prowadził też prywatną praktykę lekarską w domowym gabinecie. Mieliśmy przestronne, jasne mieszkanie z pianinem, wanną i elektrycznością, dochodzącą służbę, kucharkę i gospodynię. Finanse nigdy nie stanowiły powodu do zmartwień.
– A panienka tak siedziała nad tym sernikiem i nawet na niego nie patrzyła – tłumaczył chłopak, z zawrotną prędkością wyrzucając z siebie słowa. – Pomyślałem sobie przeto, że może nie jada panienka ciastek, nie lubi słodyczy albo cierpkości skórki cytrynowej, a nie odmówiła z grzeczności, i że może jak zapytam, to wybawię panienkę z kłopotu…
Patrzyłam na niego szeroko otwartymi oczami, a w duchu przeklinałam samą siebie i los, który poskąpił mi tupetu i wymowności.
– Wiem, co panienka sobie myśli. Tak, tak, Ryszard miał rację z tym łakomstwem – ciągnął niezrażony brakiem odpowiedzi. – Jutro się wyspowiadam, obiecuję, jakem Jan, syn Jana, syna Jana.
– Głód i łakomstwo to jednak nie to samo – powiedziałam, spuszczając oczy. Bałam się, że nieopatrznym słowem wprawię go w zakłopotanie. – W byciu głodnym nie ma nic złego.
– Co prawda, to prawda – odparł wesoło, wygodniej opierając się na ławie. – Racja, nie będę się spowiadał.
Podniosłam wzrok. Patrzył na mnie wciąż tak samo, tym jasnym, spokojnym spojrzeniem.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc milczałam. Odwróciłam wzrok i udałam, że znów przysłuchuję się rozmowie toczącej się na środku stołu, lecz po prawdzie cały czas w napięciu oczekiwałam, czy Jan znów się do mnie odezwie.
– Powiem panience, że ci cukiernicy to są bardzo ciekawi ludzie – zaczął po chwili ku mojej uciesze.
Z trudem powstrzymałam uśmiech, by nie okazać nadmiernego entuzjazmu. Wszystkie te zasady dobrego wychowania, co wypada, a co nie, wpajane mi przez matkę od dziecka, tamtego dnia uwierały mnie szczególnie mocno.
– A czemuż to, jeśli można wiedzieć? – spytałam z grzecznym zainteresowaniem.
– Bo to prawdziwi artyści! – rzucił z emfazą. – Ludzie podziwiają malarzy, rzeźbiarzy, grafików, a przecież to cukiernicy tworzą sztukę doskonałą, dzieła, która chłonie się wszystkimi zmysłami. Tylko tworzywo wybrali sobie, delikatnie mówiąc, nietrwałe – zauważył, tęsknym spojrzeniem obrzucając pusty już talerzyk.
– Może nie każdy artysta marzy o pomniku trwalszym od spiżu? – zasugerowałam.
– Być może – zgodził się. – Ale mnie chyba serce pękłoby z rozpaczy, gdybym patrzył, jak moje arcydzieło, ot choćby azalia zdobiąca tamten tort na wystawie, znika wewnątrz czyjejś, proszę mi wybaczyć, gęby.
Roześmiałam się głośno. O wiele głośniej, niż planowałam. Ryszard zerknął w moją stronę i uniósł brwi ze zdziwieniem. On jeden wiedział, że zwykle kryłam ten śmiech przed nieznajomymi, bo trochę się go wstydziłam.
– Wyciągasz z mojej siostry wszystko, co najlepsze, Franuś! – rzucił w stronę Janka.
– Franuś? – spytałam. – Myślałam, że pan ma na imię Jan…
– To nasz najwspanialszy Janek Franek – dopowiedział mój brat, choć niewiele mi to wyjaśniało.
– Jan Frankowski – przedstawił się piegus. – Ale wszyscy wołają na mnie Janek Franek. Na naszym roku jest pięciu Janów, trzeba jakoś odróżniać ich od siebie.
– Gdyby nie nadzwyczaj wdzięczne nazwisko, zapewne okrzyknęlibyśmy cię złotą rączką – rzucił mój brat wciąż tym samym żartobliwym tonem.
– Nie przesadzajmy… – Janek po raz pierwszy tego wieczoru zdał mi się lekko stremowany.
– No już nie wstydź się tak, nie wstydź – dworował Ryszard. – Nigdy nie uważałem skromności za jakąś specjalną cnotę. Każdy, kto tak mówi, sam zapewne jest beztalenciem.
– Umiejętność naprawiania różnych rzeczy… – zaczęłam, chcąc wesprzeć Janka.
– O, nie o naprawianie tu chodzi! – wpadał mi w słowo brat. – Choć gdyby się nad tym głębiej zastanowić…
– Może jaśniej? – poprosiłam całkiem zdezorientowana.
– Janek naprawia ludzi.
– Jak wy wszyscy…
– O nie, nie, moja droga. Jak nikt. Janek ma doskonałą rękę do skalpela – wyjaśnił siedzący po przeciwnej stronie stołu chłopak w okrągłych okularach, którego imienia nie pamiętałam. – Wszyscy zazdroszczą mu talentu.
– A mówiąc „wszyscy”, mamy na myśli wszystkich – uściślił Ryszard. – Nie wyłączając profesorów.
Młodzieńcy wybuchnęli pełnym satysfakcji śmiechem.
– Nie przesadzajmy… – Głos Janka nie mógł się przebić przez ogólną wrzawę.
– Żadna w tym przesada! – wykrzyknął Ryszard. – Każdy z nas, jak tu siedzimy, zaświadczy, że mówię prawdę.
Młodzieńcy siedzący wokół stołu jednocześnie wznieśli toast filiżankami z kawą.
To była pierwsza rzecz, której dowiedziałam się o Janie Frankowskim. Miał niezwykłe zdolności i w przeciwieństwie do mojego brata, który też miał niemały talent do chirurgii, nie obnosił się z tym. Właściwie miałam wrażenie, że nie do końca w siebie wierzył. Ale takie były fakty.
– A ty, Staszek, skąd wiesz? – spytał przytomnie Ryszard, zerkając kpiąco na przyjaciela. – O ile wiem, nie studiujesz z nami, ale może coś mnie ominęło? Wytłumacz mi to, jeśli łaska.
Marchwicki natychmiast opuścił dłoń z filiżanką i najwyraźniej żadna cięta riposta nie przyszła mu do głowy, bo poczerwieniał i zaczął świdrować wzrokiem blat stołu. Wstyd się przyznać, ale patrzenie na to sprawiło mi niemałą radość.
– Nie wiem, czy takie niedostatki w wymowie są dobrą wróżbą dla adepta prawa – rzucił jeszcze Ryszard i klepnął przyjaciela po plecach.
Marchwicki, który właśnie upił łyk kawy, zakrztusił się i zrobił się już całkiem czerwony. Ryszard zaczął gorliwie go oklepywać, przy wtórze docinków i kolejnych rad przyszłych lekarzy. Gdy Marchwicki odzyskał oddech, wszyscy zasiedli znów na ławie i rozmowy potoczyły się dalej tym dziwacznym młodzieńczym rytmem.
Mówili ciągle, o wszystkim i o niczym, śmiali się dużo, często wznosili okrzyki, poklepywali się, szturchali i zachowywali się jak mocno wyrośnięte przedszkolaki. Siedzący obok mnie Janek Frankowski obserwował ich z pobłażliwym uśmiechem. Nie próbował na siłę zabawiać mnie rozmową, za co byłam mu szczerze wdzięczna. W milczeniu przyglądaliśmy się rozgrywającym się przed naszymi oczami scenom, a ja ku własnemu zdumieniu czułam się całkiem swobodnie.
To była druga rzecz, której dowiedziałam się o Janku Franku. Dobrze się milczało w jego towarzystwie.
WARSZAWA
CZERWIEC–SIERPIEŃ 1939
Ostatnie dni przed wakacjami ciągnęły mi się w nieskończoność. Egzaminy, odpytywania i nauka były już za nami. Teraz nasze szkolne dni wypełniały porządki w klasach i próby występu na akademię z okazji zakończenia roku szkolnego 1938/39. Ponieważ nie umiałam śpiewać, tańczyć ani recytować z odpowiednią dykcją i dozą dramatyzmu, co gorsza nie przejawiałam też specjalnych uzdolnień plastycznych, zostawiono mnie w spokoju. Mój wkład w to wydarzenie miał się ograniczyć do tego, że w dniu przedstawienia powitam gości w naszych szkolnych progach i wskażę im drogę do auli. Niezbyt skomplikowane zadanie, w dodatku niewymagające żadnego przygotowania.
We wtorek wracałam ze szkoły znużona nicnierobieniem. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak będą wyglądały kolejne dni. Marzyłam o tym, żeby się rozchorować i spędzić je w łóżku, ale doskonale wiedziałam, że nic mi nie dolega, a pech w byciu córką lekarza polega na tym, że wszelkie próby symulowania choroby nieodmiennie kończą się fiaskiem. Zły humor pogłębiał fakt, że moja serdeczna przyjaciółka i jedyna uczennica naszej szkoły, która jakkolwiek umiała grać w szachy, została też obdarzona przez naturę wspaniałym głosem. Wróżono jej karierę wielkiej śpiewaczki, tymczasem polecono nauczyć się kilku solowych numerów na akademię. Amelia była więc co chwilę niezbędna tej czy innej grupce akompaniatorów do przećwiczenia ich numeru, a to nie sprzyjało jej grze. Robiła głupie błędy, raz pomyliła nawet ruch skoczka.
– Przepraszam – bąknęła zawstydzona i szybko postawiła figurę na właściwym polu.
Wiedziałam, że chciała dobrze, naprawdę się lubiłyśmy, ale nie mogłam nie zauważyć tęsknych spojrzeń, które rzucała w stronę dziewcząt stojących przy pianinie.
– Dokończymy tę partię innym razem – stwierdziłam w końcu.
– Grajmy dalej – zaoponowała bez przekonania.
– Amelko, naprawdę musimy dokończyć innym razem – przekonywałam ją. – Bo widzisz, przypomniałam sobie, że obiecałam profesor od łaciny pomóc jej poukładać tablice. Wiesz, ile tego jest.
Wyraz ulgi, który odmalował się na twarzy przyjaciółki, upewnił mnie, że dalsza gra byłaby bezcelowa.
Uporządkowanie tablic z deklinacjami i koniugacjami zajęło mi zaledwie kwadrans. Przez pozostałą część dnia włóczyłam się bez celu po korytarzach. Nuda okazała się o wiele bardziej wyczerpująca niż codzienny szkolny trud.
Wracając do domu, byłam tak przygnębiona i senna, że nie zauważyłam chłopaka, który przeskoczył przez żywopłot tuż za moimi plecami. Nie zważając na pełne dezaprobaty spojrzenia eleganckich kobiet, które gęsto obsiadły parkowe ławki, jednym wielkim susem pokonał dzielącą nas odległość i wyrósł przede mną jak spod ziemi. Pisnęłam zaskoczona.
– Dzień dobry, kłaniam się nisko pannie Mariannie – przywitał się, wykonując przy tym zabawny gest, jakby omiatał dłonią parkową ścieżkę.
– O, dzień dobry, Janku – ucieszyłam się szczerze.
Od tamtego spotkania w cukierni widywaliśmy się jeszcze od czasu do czasu, zawsze przypadkiem, zawsze w towarzystwie mojego brata i ich wspólnych kolegów. Teraz też rozejrzałam się, szukając ich wzrokiem, ale wyglądało na to, że tym razem Janek Franek był sam. To spostrzeżenie nieco mnie onieśmieliło, ale na bardzo krótko.
– Wyglądasz na zmęczoną – stwierdził rzeczowym tonem przyszłego lekarza, po czym natychmiast dodał: – Co jednakowoż w niczym ci nie ujmuje.
– Mam nadzieję – odparłam ze śmiechem. – W przeciwnym razie do końca roku zbrzydłabym zupełnie. Jestem nieludzko zmęczona.
– Czym, jeśli można wiedzieć? – zainteresował się.
– Nieróbstwem! – wybuchnęłam, a on, zamiast wyrazić współczucie, zachichotał, jakbym powiedziała coś bardzo zabawnego.
– Nie wiedziałem, że tym można się zmęczyć – powiedział i ruszył powoli cienistą alejką.
– Uwierz mi, można – zapewniłam stanowczo, dotrzymując mu kroku. – Lubię porządek, ustalone strategie, określone cele, do których można systematycznie dążyć. Wiesz, o czym mówię?
– Oczywiście, jestem przecież studentem medycyny.
Wymieniliśmy uśmiechy.
– Co nie zmienia faktu, że wiele bym dał, żeby czasem poleżeć i nie robić zupełnie nic – dodał.
– Ja też! Tyle że nie w szkole.
Byłam zdziwiona tym, jak swobodnie czuję się w jego obecności, choć przecież prawie się nie znaliśmy. Nie było między nami żadnego zawstydzenia, skrępowania, żadnej niepewności, o czym mówić czy jak się zachować. Wszystko zdawało się tak proste i naturalne, jakbyśmy rozmawiali w ten sposób od najmłodszych lat. Opowiedziałam mu o zamieszaniu wokół akademii i o mojej wymuszonej bezczynności.
– Grasz w szachy? – zapytał.
Potwierdziłam skinieniem głowy.
– Ale grasz jak typowa panienka z dobrego domu czy trochę lepiej? – Uniósł prawą brew w wyrazie powątpiewania.
– Trochę lepiej – zapewniłam rozbawiona.
– Jak dużo lepiej?
– Nie jestem wprawdzie Wróblem ani Przepiórką… – zaczęłam.
– Słucham? – Na twarzy Janka odmalowało się coś na kształt szoku zaprawionego całkowitą dezorientacją.
– Nie żartuj nawet! Naprawdę nigdy nie słyszałeś o Dawidzie Przepiórce? – wykrzyknęłam. – Mistrz Polski, złoty medalista olimpijski, wicemistrz świata w kategorii amatorów, mówi ci to coś?
– Niestety nie.
– Rozumiem, że o jego uczniu, Marianie Wróblu, którego parę lat temu Związek Problemistów sklasyfikował jako czwartego najlepszego gracza świata, też nie?
– To może dla jasności od razu zaznaczę, że o Związku Problemistów także nigdy nie słyszałem – powiedział Janek, przyglądając mi się z wyraźnym zainteresowaniem.
– A o Złotej Drużynie i ich wyczynach w Hamburgu? – Emocjonowałam się, jakby przyszło mi odkrywać przed kimś całkiem nowe lądy, których istnienie było dla mnie czymś oczywistym i fascynującym zarazem. Tak jak ojciec z Ryszardem mogli godzinami, nawet przy jedzeniu, rozprawiać o ciekawych przypadkach medycznych i temat ten nigdy im się nie nudził, ja mogłam mówić o szachach bez końca, jeśli tylko znalazł się jakiś wdzięczny słuchacz.
Janek Franek pokręcił głową. Wzięłam wdech.
– A o olimpiadzie szachowej w Warszawie?
Znów zaprzeczył.
– Przecież to było cztery lata temu?! Jak możesz tego nie pamiętać? – Nie zdołałam ukryć wzburzenia, bo tamte sierpniowe dni wspominałam jako najważniejsze w swoim dotychczasowym życiu i jak każdemu pasjonacie, tak i mnie zdawało się, że dla wszystkich powinny być równie znaczące.
Wszystkich przybyłych w 1935 roku do Warszawy uczestników olimpiady (oprócz mistrza świata Aleksandra Aleksandrowicza Alechina, któremu przeznaczono apartament w Hotelu Europejskim) zakwaterowano w Hotelu Sejmowym. Co rano wraz z tłumami pasjonatów szłam pod hotel i wyczekiwałam chwili, gdy zawodnicy wyjdą, żeby przemieścić się do Kasyna Oficerskiego na Szucha, nieopodal Parku Ujazdowskiego, gdzie odbywały się rozgrywki. Chciałam jak inni choć na nich popatrzeć. Nie co dzień ma się szansę zobaczyć na żywo największe umysły swoich czasów, ludzi, których teorie szachowe fascynowały, a układane przez nich zadania spędzały pozostałym sen z powiek. Każdy miał swoich faworytów, więc pod drzwiami hotelu toczyły się zażarte dyskusje na temat wyższości Tartakowera nad Ståhlbergiem czy Stolza nad Dakiem.
Równolegle z olimpiadą toczyły się rozgrywki o tytuł szachowej mistrzyni świata, które wzbudzały we mnie nie mniejsze emocje, choć tu od dziesięciu lat nie było niespodzianek. Tytuł mistrzyni nieodmiennie zdobywała Vera Menchik, urodzona w Moskwie córka Czecha i Angielki. Jej dominacja na turniejach była niekwestionowana, choć Amerykanka Sonja Graf nie ustawała w wysiłkach, żeby ją dogonić. Byłam jednak bez reszty ciekawa ich pojedynku, szczególnie że były to bodajże pierwsze w historii kobiety, które dopuszczano do turniejów z mężczyznami.
– Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że w naszym pięknym mieście wciąż coś się dzieje. – Głos Janka Franka wyrwał mnie ze wspomnień. – Tu koncert, tam parada, jakieś biegi…
– Ale to była szósta w dziejach olimpiada szachowa! – Rozemocjonowałam się na nowo. – Dwadzieścia drużyn, prawie setka zawodników. Dwa tygodnie rozgrywek na najwyższym światowym poziomie.
– Wygraliśmy? – spytał, a jego zainteresowanie wydawało się szczere.
Pokręciłam głową.
– Z tego wszystkiego wnoszę, że faktycznie interesujesz się szachami – skwitował żartobliwie i kopnął kamyczek, który krzywo potoczył się po piaszczystej parkowej alejce.
– Można tak powiedzieć – odpowiedziałam i odwzajemniłam uśmiech. – Szachy to szalenie twórcze zajęcie, łączy w sobie naukę, sztukę i sport…
– Sport? – powtórzył zdziwiony Janek.
– A co myślałeś?
– No nie wiem, chyba miałem odmienną definicję sportu. W tych wszystkich ćwiczeniach i grach, które ludzie powszechnie nazywają sportem, nie chodzi przypadkiem o podniesienie sprawności fizycznej, o bycie w ruchu?
– Zdziwiłbyś się, jak doskonałej formy fizycznej wymaga od zawodnika kilkugodzinna partia szachów.
– Być może. – Janek nie sprawiał wrażenia przekonanego, lecz zdawało mi się, że w przeciwieństwie do mojego brata wolał unikać konfliktów niż za wszelką cenę udowadniać swoje racje. – Ja w każdym razie preferuję oglądanie sportów nieco bardziej, jak by to ująć, dynamicznych.
– Wbrew pozorom szachy są dynamiczne, tylko na swój sposób – przekonywałam – i zaskakujące, trochę jak wojna rozgrywająca się na wszystkich polach ludzkiego umysłu. Niby armia jest przygotowana na każdy ruch przeciwnika, a jednak sytuacja nierzadko wymyka się spod kontroli.
– Może zamiast wojen głównodowodzący powinni siadać naprzeciwko siebie nad szachownicą i w ten sposób rozstrzygać o losach świata? – zasugerował Janek.
– Doskonała myśl, choć nienowa – zgasiłam jego zapał.
– Naprawdę? Ktoś przede mną wpadł już na tak niepospolity pomysł?
– I to bardzo dawno temu – uświadomiłam mu. – Przynajmniej kilkanaście stuleci.
Pokręcił głową z niedowierzaniem, zabawnie zaciskając przy tym usta.
– Istnieje cała masa legend o pochodzeniu szachów – ciągnęłam, gdy skręciliśmy w kolejną alejkę. Przy gęstych krzakach kotłowała się masa sikorek, którym chłopczyk w marynarskim ubranku i białych podkolanówkach garściami sypał nasiona słonecznika. – Najsłynniejsza jest rzecz jasna ta z ziarnkami ryżu…
– Zdaje mi się, że profesor matematyki w gimnazjum nam ją opowiadał. – Janek zrobił minę, jakby usiłował wydobyć coś z głębin pamięci. – Jak to szło…?
– Wynalazca miał sam wybrać sobie nagrodę… – podpowiedziałam, bo zakończenie tej opowieści było o wiele częściej powtarzane niż sama historia początków szachów.
– I poprosił o jedno ziarnko pszenicy za pierwsze pole na szachownicy, dwa za drugie, a za kolejne dwa razy więcej ziaren niż za pole poprzednie – zawołał Janek tonem odkrywcy. – Ha, pamiętam! Profesor zrobił nam z tego zadanie egzaminacyjne.
– Wyzwanie. – Spojrzałam na niego ze szczerym podziwem i odruchowo zaczęłam liczyć w pamięci. Szybko jednak się otrząsnęłam i mówiłam dalej. – Ja najbardziej lubię inną wersję tej legendy.
– Opowiesz?
– Przed wiekami w Indiach żył sobie radża. Jego żona była kobietą niezwykłej urody i intelektu. On kochał wojny i nieustannie organizował nowe wyprawy, napadał sąsiednie królestwa, grabił cudze ziemie. Wówczas kruchy pokój pękał i rozsypywał się w pył, a życie w pałacu robiło się nieznośne. Nudzący się pod nieobecność swojego pana dworzanie rozleniwiali się, popadali w rozpustę, pojedynkowali się o byle co, słowem: gnuśnieli. Pewnego dnia żona radży wymyśliła grę, by spróbować powstrzymać męża przed napadaniem na innych i zatrzymać go przy sobie, a przy okazji zająć czymś służbę. Gdy jej mąż powrócił z kolejnej wojny, zaciekawiło go, co tak mocno zajmuje wszystkich jego dworzan. Zaproszony przez jednego z nich do gry, usiadł i nie ruszył się z miejsca przez wiele godzin. Całkowicie stracił zainteresowanie wojną. Od tamtej pory wystarczyły mu szachy.
– Które wymyśliła kobieta – rzekł Janek, ale w jego głosie nie było kpiny.
Skinęłam głową.
– Oczywiście czaturanga trochę różniła się od dzisiejszych szachów, radża biały nie stał naprzeciwko czarnego, słoń, czyli dzisiejszy goniec, mógł poruszać się tylko o dwa pola na ukos, szachownica była jednolitego koloru i takie tam, ale podwaliny pozostały.
– Świetna historia – pochwalił Janek. – I doskonała metoda na zaprowadzenie pokoju na świecie.
– Może i doskonała, tylko czemu, skoro znana jest od tylu stuleci, nikt nie chce się nią posłużyć? – mruknęłam, a moje myśli natychmiast poszybowały ku niewesołym sprawom międzynarodowym, którymi tej wiosny żyli wszyscy.
Rozmawialiśmy, klucząc parkowymi uliczkami, a gdy tylko mignęło nam w oddali ogrodzenie, bez słowa zmienialiśmy kierunek, by znów zagubić się w czerwcowej zieleni. Nie potrafiłam zrozumieć, skąd brała się ta swoboda między nami. Ta dziwna, ale niepodważalna pewność, że się rozumiemy. Powiadają, że w każdej bajce jest ziarnko prawdy. Gdyby więc była i okruszyna w tej historyjce o dwóch połówkach jabłka, gotowa byłabym przysiąc, że właśnie to stało się naszym udziałem. Ani przez chwilę nie pomyślałam o tym, że mogłabym zakochać się w tym wesołym, złotowłosym chłopaku, słowo daję, ale polubiłam go jak nikogo wcześniej. Śmialiśmy się z tych samych żartów, oboje byliśmy ciekawi świata i ludzi, lubiliśmy postawić tezę i rozważać wszystkie możliwe warianty rozwiązania, w większym gronie woleliśmy milczeć niż mówić. Oboje nie przepadaliśmy za sportem, ale dużo spacerowaliśmy, szczególnie gdy trzeba było ułożyć sobie coś w głowie. Szybko zostaliśmy przyjaciółmi.
Wielu twierdzi, że prawdziwa przyjaźń potrzebuje lat, by rozkwitnąć. Nasza była jak tchnienie wiosny. Drzewo jednego dnia pokryte pąkami następnego obsypane jest kwieciem tak gęsto, że nie sposób dostrzec gałęzi. Właśnie tak było z nami.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Maria Paszyńska, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: archiwum M. Banachowicza
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-319-9
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe