Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zamknięcie bram getta warszawskiego brutalnie przerwało bieg setek ludzkich historii. Mur odebrał nadzieję, pozostawiając jedynie obietnicę śmierci.
Anna otrzymuje zawiadomienie o obowiązku przesiedlenia do getta – tak dowiaduje się, że została uznana za Żydówkę. Szanowany architekt dobrowolnie przenosi się do zamkniętej dzielnicy, by być ze swoimi najbliższymi. Profesorska para pomaga w tworzeniu „archiwum życia” w getcie. Marek i Franek, przyjaciele z dzieciństwa, podejmują walkę z Niemcami, szmuglując za mur żywność. Noemi wierzy, że ludzie wciąż mogą być dobrzy.
Gdy pierwszy wstrząs minął, skazani na zagładę młodzi ludzie zapragnęli nie tylko przetrwać, lecz także śmiać się, kochać, tworzyć. Na przekór wszystkiemu na nowo odkrywają piękno życia, prawo do marzeń, wolności i buntu. Zaczynają dopisywać kolejne rozdziały swoich historii. Choćby jutra miało nie być…
Poruszająca do głębi opowieść o ludziach, którzy postanowili sprzeciwić się ciemnościom, i o miłości, która pozwala pokonać strach, a nawet śmierć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
...Piotrowi
„Nie myśleć, nie wspominać – być!
Czy to mało?”
Maria Iwaszkiewicz
„Najważniejsze jest życie”.
Marek Edelman
„Chciałem pokazać, że w grozie getta można było być człowiekiem z normalnymi uczuciami [...]. Mit getta trzeba zmienić. W micie getta trzeba pokazać poszczególnych ludzi, trzeba pokazać to, co robili, jak żyli. Bo żyli nie tylko nędzą i głodem”.
Marek Edelman
1940
Rozdział 1
Gdy ostatecznie zamknięto getto, wciąż nie powiedział Annie, że ją kocha. Jesienią tysiąc dziewięćset czterdziestego roku za trzymetrowym murem o długości ponad osiemnastu kilometrów, na czterystu hektarach ciasno zabudowanego terenu miejskiego stłoczono kilkaset tysięcy ludzi bez możliwości wyjścia, ale jego każdą myśl i tak pochłaniało niewyznane dotąd uczucie.
Tamtej drugiej okupacyjnej jesieni próbował wiele razy, ale gdy była blisko, słowa po prostu nie chciały przecisnąć mu się przez gardło i wszystko toczyło się swoim zwyczajnym biegiem, jakby nic się w nim nie działo, jakby byli jedynie parą znajomych, dość przypadkowo złączonych przez niezbyt łaskawy w tych dniach los. Gdyby nie wojna, gdyby nie szatański plan utworzenia zamkniętej dzielnicy żydowskiej, Marek Goldman najprawdopodobniej nigdy nie poznałby Anny Zatorskiej. Ich światy oddzielał mur o wiele trwalszy od tego z cegieł i zaprawy i o wiele trudniejszy do przesadzenia. W tamtym murze nie było żadnych wyłomów. Obowiązywały ścisłe reguły, od których wyjątki były surowo karane.
Teraz dane mu było spędzać z nią czas i mimo całej panującej wokół grozy był za to wdzięczny. Mijały kolejne kwadranse, ich wspólne chwile płynęły zawsze zdecydowanie zbyt szybko, a on nie mógł przebić się przez tę własną niewidzialną wewnętrzną barierę, mieszaninę zawstydzenia, obawy przed odrzuceniem, nieśmiałości i czegoś na kształt czci, jaką ją otaczał. Wydawała mu się zbyt doskonała, by mógł ją brukać swoimi uczuciami.
Kim był, żeby mieć śmiałość choćby śnić o ziszczeniu się marzeń, o tym, że Anna Zatorska kiedykolwiek poczuje do niego cokolwiek poza serdeczną grzecznością, z którą jako panienka z dobrego domu traktowała wszystkich wokoło? Dlaczego w ogóle miałby ją obchodzić jako mężczyzna? Co miał jej do zaoferowania?
Od początku wiedział, że zasługiwała na kogoś lepszego. Lekarza, adwokata, arystokratę. Kogoś doskonale wykształconego, znającego języki obce, wielokrotnego bywalca londyńskich galerii, rzymskich katedr, paryskich uliczek, poruszającego się w zawiłym świecie etykiety równie sprawnie jak w meandrach filozofii czy poezji. Kogoś, kto rozumiałby muzykę, którą tak kochała.
On sam opuścił Warszawę tylko raz, już po rozpoczęciu wojny. Wrócił po kilku zaledwie dniach, ze świata zobaczywszy tylko niekończące się połacie mazowieckich pól, zaraz po żniwach poranionych lejami po bombach i czarnymi oparzeniami od pożarów. Warszawa była całym jego światem i dopóki nie poznał Anny, nigdy mu to nie przeszkadzało. Podobnie jak nie przeszkadzało mu to, kim jest, co wie i co umie. Był sobą i było mu dobrze. Dopiero wobec jej niezwykłości zobaczył swoją małość. Zupełnie jakby ktoś zapalił lampę, w której świetle ujrzał całą swoją nędzę.
Ilekroć wyobrażał sobie mężczyznę godnego jej względów, coś zaciskało mu się w piersi i przez chwilę Marek Goldman nie mógł złapać oddechu. Nie znał tego mężczyzny, ale już teraz nienawidził go ze wszystkich sił. Tak silne uczucie względem nieznajomego też było dla niego czymś nowym. Nie przypuszczał nawet, że jest zdolny nienawidzić kogoś aż tak mocno.
Wreszcie czas ich spotkania dobiegał końca. Żegnali się, a Marek stał jeszcze chwilę i patrzył, jak Anna znika w bramie kamienicy przy placu Muranowskim, i ciskał pod swoim adresem najpodlejsze obelgi. Znów stchórzył, zabrakło mu odwagi, a przecież był tak dobrze przygotowany! Bezsenne godziny kolejnych nocy spędzał na układaniu kwiecistych zdań ze słów, z których każde wydawało mu się niewystarczające, zbyt zwyczajne, by opisać wszystko, co do niej czuł.
Nie miał pojęcia, czy ona w ogóle kiedykolwiek pomyślała o nim inaczej niż o siedzącym na schodach kocie, dozorcy kamienicy czy piekarzu z pobliskiej piekarni. Owszem, w krótkim czasie stał się jakimś elementem jej życia, ale miał wrażenie, że stanowi raczej coś na kształt oswojonego przedmiotu, fotela, który zawsze stoi w tym samym miejscu, niż osoby, kogoś, komu mogłaby pozwolić podejść bliżej, dopuścić go do tajemnic swojej duszy.
Mimo to Marek Goldman wiedział, że musi wyznać jej prawdę, która paliła jego wnętrze, odbierała spokój, mąciła myśli. Mniej przerażającym wydawało mu się zrobienie z siebie głupca niż bycie trawionym przez niewypowiedziane słowa. Był jak opętany, jak szaleniec owładnięty chorobą, która czyniła go jednocześnie mocnym i całkiem bezsilnym.
Od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył, nie miał żadnych wątpliwości, że nie zdoła bez niej żyć. Nie potrafił wyjaśnić tego, co się z nim stało. Nigdy wcześniej nie przypuszczał, że możliwym jest, by ktoś niemal nieznajomy stał się sensem i celem życia. Po prawdzie nigdy nawet się nad tym nie zastanawiał. Miał dwadzieścia lat, był zdrów i wesół, zdążył już poznać uroki młodości, wiedział, dokąd zmierza, potrafił czerpać przyjemność z codzienności. Teraz to wszystko przestało mieć znaczenie. Liczyła się tylko ona.
Przed wojną Marek Goldman uczciwie dzielił czas pomiędzy pracę i zabawę, w obie wkładając całą duszę.
Pracować zaczął wcześnie, żeby pomóc matce. Pani Goldman była praczką. Od prania ciężkich zwałów materiału w lodowatej wodzie szybko nabawiła się reumatyzmu. Z powykręcanymi palcami coraz trudniej było jej zdobyć zamówienia. Klienci nie chcieli oddawać bielizny w takie ręce. Matka robiła, co mogła, ale jej dłonie słabły, a dokładne pranie stawało się powoli niemożliwe. Marek miał zaledwie dwanaście lat, gdy po raz pierwszy zimą zabrakło im węgla. Tamtego styczniowego wieczoru patrzył, jak matka dygocze z zimna, i zrozumiał, że jego dzieciństwo dobiegło końca. Teraz on musiał zaopiekować się matką. Wyszedł z domu i poszedł po radę do swojego najlepszego przyjaciela, Franka Kajzera, który o życiu zdawał się wiedzieć wszystko.
– Skąd można wziąć węgiel? – zapytał.
– Ze składu – odparł Franek. – Tylko to kosztuje, wiesz o tym, prawda?
– A jak się nie ma pieniędzy?
Franek przyjrzał się przyjacielowi uważnie.
– No, jak się nie ma pieniędzy, to do składu nie ma po co iść – orzekł wreszcie. – Trzeba jakoś się zakręcić i zdobyć węgiel mimo to.
– A jak to się robi? – dopytywał Goldman, wpatrując się w niego z nadzieją.
– Można ukraść.
– Nie będę kradł – uciął szybko Marek. Jego matka była prostą kobietą, ale zdołała wpoić synowi zasady, których należy przestrzegać zawsze i pomimo wszystko.
Kajzer wzruszył ramionami.
– No to zapracuj.
– Nikt mnie nie zatrudni. – Goldman zmarkotniał. – W fabrykach biorą od czternastu lat.
– Nie muszą cię od razu zatrudniać.
– To za co mają mi płacić?
– Za przysługi – odpowiedział Franek, przybierając minę mędrca.
– Nie rozumiem – wyznał szczerze Marek.
– Robotnikom nie wolno wyjść z fabryki przed fajrantem, co nie?
Goldman skinął głową.
– No i to jest twoje szczęście. Któremuś skończą się papierosy? Skaczesz do kiosku, żeby mu kupić. Potrzeba pół literka? W try miga dostarczasz. Węglarzowi pęknie worek, rzucasz się do pomocy w zbieraniu. Trzeba pozamiatać miał, a nikomu nie uśmiecha się krztusić w czarnym pyle, pojawiasz się ty. Sami nie zauważą, kiedy zaczną wypatrywać twojego przyjścia, bo staniesz się im niezbędny. Łapiesz?
Marek przez chwilę mu się przyglądał, a wyraz jego twarzy świadczył niezbicie, że nad czymś usilnie się zastanawia.
– Ale skąd właściwie mam wiedzieć, gdzie akurat będę potrzebny? – spytał wreszcie.
– Musisz mieć oczy szeroko otwarte i wciąż szukać okazji – odparł Franek tonem sugerującym, że jest to najprostsza rzecz na świecie.
Więc Marek szukał. Jeszcze tego wieczoru napalił w piecu połamanymi sztachetami, które znalazł na skwerku nieopodal ich kamienicy. Okropnie dymiło, ale w pokoju zaraz zrobiło się cieplej. Zaparzył matce herbatę, przykrył ją dodatkowym kocem, a gdy zasnęła spokojnie w cieple, przyrzekł sobie, że już nigdy nie pozwoli jej zmarznąć.
Po jakimś czasie udało mu się zostać chłopcem na posyłki u pewnego żydowskiego stolarza, który prowadził swój zakład na Nalewkach. Kilkanaście miesięcy później majster, widząc, że chłopak jest nadzwyczaj pracowity i bardzo pojętny, postanowił wziąć go do siebie na naukę. Matka była zachwycona. Nie mogła nawet śnić o zapewnieniu swemu jedynakowi jakiegokolwiek wykształcenia, a tu miał zdobyć tak dobry zawód.
– Ucz się, syneczku, ucz – powtarzała. – Cuda nie zdarzają się przecież codziennie.
Marek nie musiał się specjalnie starać, żeby spełnić prośbę matki. Uczył się nadzwyczaj szybko, był uważny i skupiony na powierzonych mu zadaniach, punktualny, niegadatliwy, co dla lubującego się w ciszy stolarza było niemałą zaletą. W dodatku palce chłopaka okazały się stworzone do pracy z drewnem.
Po jakimś czasie został czeladnikiem, a jego dalsze losy zdawały się przesądzone. Gdyby nie wybuchła wojna, podszedłby zapewne do egzaminów mistrzowskich, został przyjęty do cechu i mógłby pomyśleć o własnym warsztacie.
Później wielokrotnie zastanawiał się, czy żałuje, że tamta ścieżka została tak nagle zamknięta. Czy byłaby to jego droga do szczęścia? Odpowiedź zawsze była negatywna. Gdyby tak się nie stało, najprawdopodobniej nigdy nie poznałby Anny Zatorskiej.
Od dnia, w którym ją zobaczył, przestał bać się śmierci. W ogóle przestał się nią interesować, choć otaczała go z każdej strony, coraz natrętniej domagając się uwagi za pomocą czerwonej chorągwi ze swastyką, błyskawic na patkach munduru czy trupich czaszek na wojskowych czapkach.
Wybuchła wojna, koniec i początek wielu historii. Niby wszyscy się jej spodziewali, miesiącami wieszczono przecież jej nadejście, a jednak gdy faktycznie Niemcy przekroczyli polską granicę, wszyscy zdawali się tym zaskoczeni, jakby nie dowierzali, że te wczorajsze wróżby kiedykolwiek się ziszczą. Kolejna wojna z dnia na dzień stała się rzeczywistością, jakby ludzkość nie potrafiła się zbyt długo bez niej obejść.
Drugiego września Rada Naczelna Związku Rabinów RP wystosowała do swoich braci w wierze następującą odezwę: „Niechaj będzie pochwalone imię Wiekuistego, Bracia w Izraelu, Obywatele Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej! Odwieczny wróg napadł w niecny, nikczemny sposób na naszą tak gorąco przez nas umiłowaną Ojczyznę, Polskę... My Żydzi, dzieci tej ziemi od zamierzchłych czasów, stajemy wszyscy w karnym ordynku, zwarci i opanowani na wezwanie Pana Prezydenta Rzeczypospolitej i Naczelnego Wodza, aby bronić naszej ukochanej Ojczyzny [...] i oddamy, gdy zajdzie tego potrzeba, na ołtarzu Ojczyzny nasze życie i nasze mienie bez reszty. Jest to naszym najszczytniejszym obowiązkiem obywatelskim i religijnym, według nakazów naszej Świętej Wiary, który z największą radością spełnimy – tak nam i Polsce dopomóż Bóg...”.
W szeregach Wojska Polskiego na terenie całego kraju walczyło około stu tysięcy żołnierzy pochodzenia żydowskiego. Marek także się zgłosił. Chciał bronić swojej ojczyzny, swojego miasta, swojej ulicy, swojego domu. Słyszał wprawdzie o narodzie wybranym będącym wspólnotą ponadpaństwową, o ruchach syjonistycznych i antysemickich, codziennie bywał na Nalewkach i nierzadko nie mógł pojąć, jak w środku stolicy ludzie mogą nie mówić w języku kraju, w którym mieszkają od pokoleń. Każdorazowo jednak wreszcie wzruszał ramionami.
– Nic mi do tego – mówił sobie, zarzucając na plecy wór z poszatkowaną kapustą kupiony od starego mężczyzny z długą brodą. – Każdy żyje po swojemu.
Jedną ze złotych niepisanych zasad warszawskich było bowiem to, że każdy mógł żyć, jak chce, byle nie wadził innym i przypadkiem kogo nie krzywdził.
Jego językiem był polski. W tym języku mówiła do niego matka, w tym wołali go koledzy na podwórku, w tym języku nauczył się czytać i pisać, choć po prawdzie nigdy nie szło mu to szczególnie dobrze. W tym języku poznawał stolarski fach i po raz pierwszy usłyszał od majstra, że ma rękę do drewna.
Marek Goldman był Polakiem, warszawiakiem, Żydem, ale nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiał, tak jak nie zastanawiał się nad biciem serca czy pracą nerek. Nie widział w tym żadnej sprzeczności. Gdy ktoś pytał go, kim jest, odpowiadał, że nazywa się Marek Goldman i jest stolarzem. Cała reszta była zbyt oczywista, żeby o niej mówić.
Jego rodzinne miasto kojarzyło mu się z wielkim saganem, w którym zawierała się cała ludzka różnorodność. Miejsca dla każdego było dość, a wielobarwność Warszawy, mnogość odcieni jej mieszkańców tworzyła niepowtarzalny, niemal baśniowy krajobraz.
Szatkownicy kapusty, wytworne damy ubrane według najnowszej paryskiej mody, obdarci gazeciarze, rękawicznicy, eleganccy panowie palący drogie papierosy, rikszarze oparci o słupy ogłoszeniowe zwijający tani tytoń na tle plakatu zapowiadającego koncert jakiejś światowej sławy, ortodoksyjni Żydzi w chałatach, protestanccy pastorzy, katoliccy księża, muzułmanie, zakonnice, rubaszne karczmarki z Powiśla, wiecznie zamyśleni naukowcy, panie lekkich obyczajów, zmęczeni robotnicy, przybyłe ze wsi naiwne służące, przedsiębiorcy, zadzierający nosa sztywno wyprostowani kelnerzy po elitarnych szkołach serwujący w Bristolu czy Europejskim zagranicznym dyplomatom drinki w idealnie schłodzonych kieliszkach, piłkarze Legii i Polonii, czerniakowskie i praskie cwaniaki, biedota z Annopola – każdy miał swój wycinek miasta przepołowionego Wisłą i wszystkim udawało się żyć obok siebie w jako takiej zgodzie, choć przejścia między światami w zasadzie nie istniały. Gdy urodziłeś się robotnikiem, zostawałeś robotnikiem, syn piekarza był piekarzem, a lekarza – lekarzem.
Jego mistrz stolarski rok przed wojną powiedział mu, że w Warszawie według statystyk wykupnych świadectw przemysłowych istnieje prawie szesnaście tysięcy warsztatów rzemieślniczych.
– Pięćdziesiąt jeden procent chrześcijańskich, czterdzieści dziewięć żydowskich – dodał, ponieważ był człowiekiem dokładnym i lubił precyzyjne informacje. – Może kiedyś i twój dołączy do tych rejestrów – dodał, poklepując Marka po plecach.
Chłopak uśmiechnął się, jakby spodobała mu się ta wizja, ale w rzeczywistości wcale nie marzył o własnym warsztacie. Lubił ten, w którym pracował. Wszechobecny zapach drewna, kleju, olejów i spirytusu szybko stał się wonią jego drugiego domu. Jego bukowa strugnica ustawiona była blisko okna, tak że od czasu do czasu mógł wyjrzeć na zewnątrz, a że warsztat mieścił się w suterenie, Marek oglądał świat z perspektywy chodnika, rozpoznając znajomych przechodniów nie po twarzy, ale po obuwiu. W pobliżu ławy w doskonałym porządku leżały dłuta, strugi, pilniki, żłobaki, tarniki, zdzieraki, wszelkiego rodzaju noże stolarskie i młotki. Na ścianie wisiały piły, świdry i przeróżne zaciski. W wielkiej szafie przechowywano rozpuszczalniki, oleje, bejce i farby, a w małych szufladkach – gwoździe, śrubki i wkręty we wszystkich możliwych rozmiarach. Marek nie potrafił sobie wyobrazić miejsca, w którym mogłoby mu się pracować lepiej. Było mu dobrze tak, jak jest.
Wkrótce jednak okazało się, że to, co od zawsze wydawało mu się tak oczywiste, w rzeczywistości takie nie jest. Wojna nagle naznaczyła Warszawę nie tylko szramami okopów i dziurami po bombach, lecz pojawiły się także pierwsze rysy na żywej tkance miasta. Wciąż jednak parki i place miejskie przeznaczono na chowanie poległych warszawiaków bez dzielenia ich według wyznania. Wszyscy byli przecież synami stolicy, poległymi w walce o wspólną wolność.
Jego miasto broniło się dzielnie, ale niewiele można było poradzić wobec miażdżącej przewagi wroga.
Dwudziestego drugiego i dwudziestego trzeciego września, gdy warszawiacy wyznania mojżeszowego obchodzili święto Jom Kippur, dzień pokuty i pojednania, w Polsce niekiedy nazywany „Sądnym Dniem”, Niemcy zawzięcie bombardowali żydowskie domy i synagogi.
Dwudziestego piątego września nastąpił wielki finał udręki miasta. Ponad czterysta samolotów Luftwaffe od siódmej rano przez kolejnych jedenaście godzin zrzucało bomby na Warszawę, łamiąc tym nie tylko prawo wojenne poprzez świadome wybranie cywilnych celów, ale też wszystkie dotychczasowe niepisane zasady sztuki wojny. Bombardowano szpitale oznaczone Czerwonym Krzyżem. W tym Świętego Ducha było blisko siedmiuset rannych, zginęli prawie wszyscy. W płomieniach stanęły cmentarze, kościoły, reprezentacyjne ulice miast. Zniszczenia nie były przypadkowe, lecz precyzyjnie zaplanowane, by złamać ducha obrońców stolicy.
Niemieccy piloci nurkowali nad ulicami, by strzelać z karabinów do ludzi, którzy usiłowali gasić pożary. Pociski trafiały kobiety, starców i dzieci.
Skąpa obrona przeciwlotnicza miasta, której siły z każdą minutą słabły, nie miała żadnych szans z deszczem bomb.
Tamtego dnia na Warszawę spadło blisko sześćset trzydzieści ton bomb, od których zginęło dziesięć tysięcy warszawiaków. Nikt, kto tego nie przeżył, nie powinien nawet próbować sobie tego wyobrazić. Granice ludzkich imaginacji nie sięgają tak daleko. Mieszkańcy Warszawy, ocierając łzy, z właściwym sobie czarnym humorem szybko okrzyknęli ten tragiczny dzień mianem lanego poniedziałku.
Ciągu dalszego miało nie być. Stolica nie miała amunicji, żywności, ludność cywilna znajdowała się w opłakanym stanie. Rozpoczęto więc rozmowy o kapitulacji. W celu zapewnienia nowym włodarzom miasta bezpieczeństwa przed aktami sabotażu wyznaczono dwunastu zakładników, gwarantów posłuszeństwa ponad miliona pozostałych. Stanowili prawdziwą mozaikę, idealnie warszawski obraz. Byli wśród nich chrześcijanie, żydzi, ateiści, jeden wolnomularz, ksiądz. Zostali zamknięci w ratuszu piątego października, by nic nie zmąciło spokoju Adolfa Hitlera, który tego dnia przyleciał do Warszawy odebrać paradę zwycięstwa.
Wiele osób zastanawiało się, na co było to całe bohaterstwo obrońców, skoro po podpisaniu aktu kapitulacji polscy żołnierze wymaszerowali z miasta do niewoli.
– Ani myślę iść z nimi – powiedział wówczas Franek, zrzucając mundur i wkładając cywilne ubranie.
– To dezercja – stwierdził Marek.
– Dezercja to będzie wtedy, gdy mnie znajdą – odparł Franek, uśmiechając się szelmowsko. – A kto by tam szukał w takich warunkach. Założę się, że niejeden zaraz po wyjściu z miasta czmychnie do lasu. Niemcy wygrali. Teraz musimy wymyślić sobie życie na nowo pod okupacją.
Marek poszedł w jego ślady, żeby skazawszy się na niepewny los, nie zostawić matki samej.
Życie w Warszawie okaleczonej przez wybuch wojny powoli zaczynało toczyć się dalej, choć było znacznie bardziej skomplikowane. Zbliżała się zima. Tysiące domów zostały bez okien. Około piętnastu procent budynków zburzono, a ich mieszkańcy pozostali bez dachu nad głową. Zniszczono dwieście dużych fabryk. Wielu ludzi nie miało pracy. Wskutek spustoszeń dowóz żywności do miasta był ograniczony. Stowarzyszenia dobroczynne i Zarząd Miasta wydawały czasem i sto tysięcy cienkich zupek dla robotników i inteligencji, z których pochodziła większość bezrobotnych.
Świat Goldmana nie zniknął nagle wraz z napaścią Niemców, choć biało-czerwone flagi usunięto z budynków i ulic. Przeciwnie, rozpadał się kawałek po kawałku. Długie miesiące iluzję jego istnienia podtrzymywali otaczający chłopaka ludzie, którzy na przekór zdrowemu rozsądkowi i faktom uparcie wierzyli, że to wszystko potrwa tylko chwilę, że to tylko stan przejściowy, pauza dziejowa. Starali się żyć jak dawniej, omijając wzrokiem czarne pająki na czerwonych sztandarach, dwujęzyczne kolorowe obwieszczenia na słupach, głusi na wycie syren, ryki megafonów, szczekliwą germańską mowę i stukot podkutych oficerskich butów. Owijali słomą na zimę podwórkowe krzewy różane, cerowali dziurawe rękawice, co sobotę pastowali podłogi i maglowali obrusy.
– Do świąt Amerykanie pogonią Hitlera! – przekonywali jedni drugich.
– Przed Nowym Rokiem nie będzie śladu po swastyce – zapewniali.
– Do wiosny już na pewno wszyscy zapomnimy o wojnie – argumentowali z mocą.
Ludzie do końca trzymają się najmniejszych choćby namiastek nadziei. Marek słuchał tego wszystkiego i choć rozum podpowiadał mu niewiarę, serce z całej siły pragnęło, by te proroctwa okazały się prawdą. On także jeszcze wówczas chciał, żeby było jak przedtem. Tęsknił za dawnym, przewidywalnym rytmem swojego życia, dzielonego na pracę, czas z matką i rozmaite przygody przeżywane z Frankiem w piwiarniach na Czerniakowie czy Powiślu.
A potem stało się jasne, że ciąg dalszy prędko nie nastąpi. To nie była przerwa, ale koniec tamtego świata.
Dobrze pamiętał dzień, w którym pierwszy raz usłyszał o podziale jego miasta na trzy dzielnice: niemiecką, polską i żydowską. Na ulicach natychmiast zaczęto debatować, gdzie zostanie utworzona część żydowska. Niektórzy mówili o okolicach Nalewek, ale byli i tacy, którzy obstawiali, że Żydzi zostaną przeniesieni na drugą stronę Wisły.
– Na Pelcowiznę – przekonywali. – Albo Szmulki.
Te wizje przerażały ludzi. O ile w okolicy dzielnicy północnej zabudowa była gęsta, a to oznaczało dużą liczbę mieszkań, o tyle znalezienie noclegów dla tysięcy ludzi na prawym brzegu Wisły było niemożliwością.
Marek był zdezorientowany. Po raz pierwszy dotarło do niego z całą mocą, że kwestia bycia Żydem w teatrum wojny może okazać się czynnikiem decydującym o czymkolwiek, na przykład o konieczności opuszczenia domu, w którym spędził całe dzieciństwo. Oczywiście wiedział jak wszyscy, że Hitler ma obsesję na punkcie starozakonnych, obwinia ich o całe zło tego świata, wszystkie niepowodzenia i spiski kierowane przeciwko Niemcom. Podobno pod koniec stycznia, na osiem miesięcy przed wybuchem wojny, opowiadał o konieczności zdobycia przestrzeni życiowej dla Niemców i zniszczenia rasy żydowskiej w Europie. Jednak Marek, tak jak inni, nie bardzo przejmował się tymi wizjami szaleńca ze śmiesznym wąsikiem, wygłaszanymi w zdecydowanie zbyt długich przemówieniach.
Aż dotąd traktował więc wszystkie ograniczenia nakładane na Żydów tak, jakby nie były jego sprawą i dotyczyły wyłącznie ortodoksyjnych mieszkańców Nalewek czy rabinów i ich rodzin. Ale on był zwykłym chłopakiem, który wychował się na warszawskiej ulicy. Nie obchodził żydowskich świąt, nigdy nawet nie był w synagodze, w kościele zresztą też nie. Religia wydawała mu się rozrywką wyższych sfer. Gdy był mały, czasem przystawał nieopodal którejś świątyni i przyglądał się wiernym spieszącym na nabożeństwo. Wydawali mu się tacy dostojni, poważni, wystrojeni, jakby zmierzali do teatru czy na koncert. Dlatego też wszelkie przejawy religijności ustawił w jednym rzędzie z wydarzeniami kulturalnymi, w których tak lubowali się bogacze. W przestrzeni, do której tacy jak on nie mieli dostępu. Ludzie pracujący nie mieli czasu, siły ani pieniędzy na podobne rozrywki. Ktoś, kto od najmłodszych lat musi codziennie od nowa rozpoczynać walkę o przetrwanie, wierzy w trud, uczciwą pracę, pieniądz i chleb.
Gdy pierwszego grudnia, po zaledwie dwóch miesiącach okupacji, nakazano Żydom powyżej dziesiątego roku życia nosić opaskę z gwiazdą Dawida, kupił sobie jedną i nosił w kieszeni, by w razie niebezpieczeństwa szybko ją założyć. Nie zamierzał jednak paradować w niej po mieście i wystawiać się na szykany, których Niemcy nie szczędzili Żydom. Miał dobry, czyli całkiem zwyczajny wygląd: kasztanowe włosy, jasną cerę, piwne oczy, jak połowa warszawiaków.
Żydom zakazywano kolejnych rzeczy, Marek Goldman nadal jednak nie odczuwał z tego powodu żadnego dyskomfortu. W grudniu zlikwidowano żydowskie szkoły, ale on i tak nigdy się w nich nie uczył. W styczniu zakazano podróży koleją, ale on i tak nigdy nie jechał pociągiem. W marcu zakazano Żydom pracy w lokalach gastronomicznych i rozrywkowych, ale on ani tam nie pracował, ani od wybuchu wojny raczej nie bywał. Wiosną odebrano Żydom koncesje dorożkarskie, ale on nie miał ani konia, ani powozu, podobnie jak kiosku tytoniowego czy cukierni, których działalności też zakazano. We wrześniu chorych Żydów usunięto ze szpitali, ale on miał żelazne zdrowie i nigdy nie musiał korzystać z tamtejszej opieki. Nie miał też brody ani pejsów, których obcięciem można by go dręczyć.
Trzynastego września ograniczono Żydom prawo do swobodnego zamieszkania, ale on i tak nie planował przeprowadzki. Od zawsze mieszkał w tym samym miejscu i nie zamierzał tego zmieniać.
Gdy drugiego października gubernator dystryktu warszawskiego zapowiedział utworzenie zamkniętej dzielnicy żydowskiej, Marek sprawdził tylko, czy jego ulica znajdzie się w tych granicach. Ignorowana przez niego latami religia miała decydować o przyporządkowaniu do konkretnej części miasta.
Getto wyznaczono ostatecznie w tzw. północnej dzielnicy, co było o tyle logiczne, że mieszkała tu spora część z ponad trzystu tysięcy starozakonnych warszawiaków. Reszta, rezydująca poza wyznaczonymi granicami, do piętnastego listopada musiała znaleźć lokum w obrębie murów. Chrześcijanie zostali zmuszeni do opuszczenia tej części Warszawy najdalej w ciągu kolejnych dwóch tygodni. Dozwolone było zamienianie się mieszkaniami, najem, kupno i sprzedaż. Przenieść można się było z całym legalnie posiadanym dobytkiem.
Wszystkie sklepy żydowskie znajdujące się poza tym obszarem, tak jak warsztaty, zakłady wytwórcze i małe fabryki, wraz z towarem, sprzętem i surowcami podlegały konfiskacie.
Gdy pierwszy szok minął, zaczął się rejwach. Do i z getta płynął nieprzerwany strumień ludzi ciągnących wózki, dorożek, riksz, wozów. Najwięcej jednak osób taszczyło dobytek na własnych plecach.
Systematycznie dobudowywany na koszt gminy żydowskiej mur rozszarpywał miasto na części, zmienił utarte szlaki ulic w niezrozumiałą plątaninę, labirynt, którego granice ciągle się przesuwały, a ludzie przemieszczali się, żegnając miejsca, w których nierzadko ich rodziny żyły od tak wielu pokoleń, że nikt już nie pamiętał nawet imienia tego, kto wybrał dla nich ten adres.
Samo getto też szybko pękło – wzdłuż ulicy Chłodnej – dzieląc się na małe południowe, położone bliżej Marszałkowskiej, i duże północne, bardziej oddalone od centrum.
W murze wyznaczono dwadzieścia dwie bramy. Niektórzy twierdzili, że zostaną tam ustawione straże i ich przekraczanie po zamknięciu getta będzie możliwe jedynie za okazaniem przepustki. Ilekroć Marek przechodził obok którejś z nich, czuł niepokój, choć nie było jeszcze żadnych żołnierzy ani szlabanów. By ukoić ten niepokój, przechodził na drugą stronę i spacerował po Warszawie całkiem bez celu, tylko po to, by upewnić się, że wszystko jest jak dawniej. Miał jednak wrażenie, że coś przegapił, choć całkiem nie umiał powiedzieć co, i że jest już za późno, by odwrócić bieg zdarzeń.