Wszystko dla Emilii - Maria Paszyńska - ebook + książka

Wszystko dla Emilii ebook

Maria Paszyńska

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pełna czułości opowieść o wyboistej drodze do szczęścia i o prawdziwych obliczach miłości

Podczas zimowego balu warszawski zabawkarz Jakub Modrzycki poznaje miłość swojego życia, Emilię. Potem wszystko toczy się jak w najpiękniejszej bajce – wspaniały ślub, dom, dzieci, doskonale prosperujący interes. Chciałoby się powiedzieć: żyli długo i szczęśliwie. A jednak… mijają lata i coś się zmienia. Bez kłótni i dramatów Modrzyccy dzień po dniu oddalają się od siebie. Nie ma w tym niczyjej winy, a może oboje są winni?

Kilka dni przed adwentem na jaw wychodzą sekrety odzierające Jakuba ze złudzeń. Jego rodzinne szczęście jest zagrożone, a miłość żony staje się wielką niewiadomą. Czy dla państwa Modrzyckich jest jeszcze nadzieja? Czy grudniowych dni wystarczy, by odnaleźć zagubioną bliskość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 334

Oceny
4,4 (58 ocen)
36
13
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MajaNowara

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka.. czyta się wspaniałe..
10
_ixzca_

Dobrze spędzony czas

Moje pierwsze spotkanie z piórem autorki i przyznam szczerze, że jestem zdziwiona jak bardzo ta historia mnie pochłonęła. Na początku książki mamy bardzo dużo informacji o głównych bohaterach. Od tego czym się zajmują, aż po ich plan dnia. Trochę bałam się, że z racji iż historia osadzona jest w odległych dla mnie czasach, to nie będę w stanie jej zrozumieć. Jest ona jednak napisana prostym i zrozumiałym językiem. Kompletnie inna historia miłosna ze świętami w tle niż moglibyśmy się spodziewać. Kartki nie są przesiąknięte nadmiernym okazywaniem miłości i nie pachną tak zupełnie świętami, bo ono stanowi jedynie tło, do tego co dzieje się między Jakubem a Emilią. Po przebrnięciu przez początek, czułam się naprawdę pochłonięta. Każdy kolejny rozdział zbliżał mnie do zakończenia, którego już od połowy książki nie mogłam się doczekać. Historię poznania dwójki głównych bohaterów możemy poznać z obu stron. Jest to świetny zabieg w książkach, ponieważ możemy poznać uczucia do konkretnej syt...
10
orikasia1

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna, nastrojowa
10
Rochowiak

Dobrze spędzony czas

Wyjątkowa, magiczna historia o tym, że gdy coś się zepsuje, warto próbować to naprawić, a nie wyrzucić na śmietnik
10
agatabab

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna powieść o miłości, zatraceniu się w pasji, przebaczeniu...w sam raz na bożonarodzeniowy lub zimowy czas.
00

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okład­ki NA­TA­LIA TWAR­DY
Fo­to­gra­fie na okład­ce© San­dra Cun­nin­gham / Tre­vil­lion Ima­ges
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaEDY­TA MA­SE­ŁKO-ŁA­CIOK
Ko­rek­taUR­SZU­LA WŁO­DAR­SKA
Re­dak­cja tech­nicz­naLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ma­ria Pa­szy­ńska, Pu­bli­cat S.A. MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6376-9
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­ce@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­zni­ca@pu­bli­cat.pl

Pio­tro­wi...

A na­dzie­ja znów wstąpi w nas,

nie­obec­nych po­ja­wią się cie­nie.

Uwie­rzy­my ko­lej­ny raz

w jesz­cze jed­no Boże Na­ro­dze­nie

Ko­lęda dla nie­obec­nych, Szy­mon Mu­cha

PIĘĆ NIE­DZIELPRZEDBO­ŻYM NA­RO­DZE­NIEM1934 ROK

Roz­dział 1

Owe­go po­ran­ka pod ko­niec li­sto­pa­da Ja­kub Mo­drzyc­ki sta­nął w bra­mie ka­mie­ni­cy, w któ­rej z ma­ły­mi prze­rwa­mi za­miesz­ki­wał od za­wsze, czy­li od lat po­nad pi­ęćdzie­si­ęciu. Za­pi­ąw­szy ostat­ni gu­zik płasz­cza, przy­mknął po­wie­ki i z przy­jem­no­ścią wzi­ął głębo­ki wdech. Świe­że, prze­pe­łnio­ne je­sien­ną wil­go­cią po­wie­trze na­tych­miast wy­pe­łni­ło ka­żdy za­ka­ma­rek jego płuc, usu­wa­jąc z cia­ła mężczy­zny ostat­nie reszt­ki sen­no­ści. Za­raz jed­nak Mo­drzyc­ki otwo­rzył oczy i mimo pa­nu­jącej wo­kół sza­ru­gi uśmiech­nął się sze­ro­ko.

– Nad­cho­dzi zima – szep­nął, po czym dys­kret­nie ro­zej­rzał się wo­ko­ło, by upew­nić się, że nikt nie przy­ła­pał go na mó­wie­niu do sie­bie. W jego wie­ku mo­gło to zo­stać od­czy­ta­ne jako pierw­sza z oznak sta­ro­ści, de­men­cji lub, co naj­strasz­niej­sze, ja­ko­we­goś sza­le­ństwa. Jemu zaś na­zbyt za­le­ża­ło na opi­nii in­nych, czy to sąsia­dów, czy przy­pad­ko­wych prze­chod­niów, by po­zwo­lił cho­ćby za­kie­łko­wać po­dob­nym plot­kom.

Ja­kub Mo­drzyc­ki lu­bił prze­glądać się w oczach in­nych i zwy­kle po­do­ba­ło mu się to, co w nich wi­dział. Był mężczy­zną w sile wie­ku, o wci­ąż buj­nych, ciem­nych wło­sach i wąsach bez cie­nia si­wi­zny, aku­rat­nej po­stu­rze, któ­ra po­zwa­la­ła mu do­brze pre­zen­to­wać się za­rów­no w ele­ganc­kim fra­ku na ope­ro­wej pre­mie­rze, jak i w pod­ko­szul­ku spor­to­wym pod­czas tre­nin­gów w przy­sta­ni War­szaw­skie­go To­wa­rzy­stwa Wio­ślar­skie­go, do któ­re­go przy­na­le­żał od chwi­li jego po­wsta­nia. Nie był na­zbyt wy­so­ki, ale z pew­no­ścią nikt nie okre­śli­łby go mia­nem ni­skie­go. Ko­bie­ty wci­ąż wo­dzi­ły za nim wzro­kiem, mężczy­źni po­dzi­wia­li jego tęży­znę fi­zycz­ną oraz nie­wąt­pli­wą smy­ka­łkę do in­te­re­sów, a dzie­ci i do­ro­śli oboj­ga płci ota­cza­li uwiel­bie­niem jego wy­obra­źnię, któ­ra zda­wa­ła się nie mieć gra­nic.

Mo­drzyc­ki pa­rał się za­baw­kar­stwem, a w swo­im fa­chu ucho­dził nie tyl­ko za zna­ko­mi­te­go rze­mie­śl­ni­ka, lecz ta­kże czło­wie­ka ob­da­rzo­ne­go wy­jąt­ko­wy­mi zdol­no­ścia­mi. Jed­ni twier­dzi­li, że jest wy­bra­ńcem bo­gów, inni, że ma dia­bel­ski wprost ta­lent. Często mó­wio­no o nim jak o cza­ro­dzie­ju czy ma­gi­ku, a te z oczy­wi­stych względów nie­zwy­kle no­śne okre­śle­nia po­zwa­la­ły za­osz­czędzić na re­kla­mie pro­wa­dzo­ne­go prze­zeń in­te­re­su. Re­kla­my sta­ły się w ostat­nim cza­sie bar­dzo po­pu­lar­ne i wie­lu po­wta­rza­ło, że bez po­rząd­ne­go za­in­we­sto­wa­nia w pla­ka­ty i ogło­sze­nia w pra­sie pro­wa­dze­nie ren­tow­ne­go biz­ne­su jest w za­sa­dzie nie­mo­żli­we.

Fak­tem było jed­nak, że Mo­drzyc­ki do­sko­na­le pro­spe­ro­wał bez płat­nych ogło­szeń na afi­szach i przy­ci­ąga­jących wzrok ry­sun­ków. Ni­g­dy nie bra­ko­wa­ło mu po­my­słów na nowe za­baw­ki, a ka­żda ko­lej­na zda­wa­ła się jesz­cze zmy­śl­niej­sza od po­przed­niej, co przy­spa­rza­ło mu nie tyl­ko pie­ni­ędzy, lecz i do­dat­ko­we­go roz­gło­su. Za­mó­wień w jego skle­pie do­ko­ny­wa­li co za­mo­żniej­si miesz­cza­nie, wła­ści­cie­le ziem­scy, ban­kie­rzy, pro­fe­so­ro­wie, ary­sto­kra­cja, a ta­kże za­gra­nicz­ne ko­ro­no­wa­ne gło­wy. Na­wet do Bel­we­de­ru do­star­czo­no raz pu­de­łko z em­ble­ma­tem warsz­ta­tu za­baw­kar­skie­go Ja­ku­ba Mo­drzyc­kie­go, w któ­re za­pa­ko­wa­no wspa­nia­łe por­ce­la­no­we lal­ki dla Ja­dwi­gi i Wan­dy, có­rek Mar­sza­łka.

Ja­kub do­brze za­pa­mi­ętał dzień, kie­dy po raz pierw­szy prze­mknęło mu przez myśl, że w przy­szło­ści chcia­łby ro­bić za­baw­ki. Był kwie­cień, a on miał wów­czas za­le­d­wie pięć czy sze­ść lat, gdy mat­ka z oj­cem za­bra­li go w pod­róż do Kra­ko­wa. Pla­no­wa­li spędzić Świ­ęta Wiel­ka­noc­ne u któ­re­goś z roz­licz­nych krew­nych ojca. W po­dzie­lo­nej przez za­bor­ców Pol­sce dro­ga do Ga­li­cji była won­czas wy­pra­wą do in­ne­go kra­ju. Je­cha­li po­ci­ągiem, a Ja­kub chło­nął ka­żdy szcze­gół tej wy­pra­wy. Gdy do­tar­li na miej­sce, zda­wa­ło mu się, że jego ser­ce nie po­mie­ści już wi­ęcej wra­żeń. Kie­dy tyl­ko zna­le­źli się w domu krew­nych, po­ło­żył się na łó­żku i za­snął snem tak głębo­kim, że ro­dzi­ce zdo­ła­li obu­dzić go do­pie­ro na­stęp­ne­go ran­ka. Po śnia­da­niu wy­bra­li się wszy­scy tro­je na spa­cer po kra­kow­skim ryn­ku. Ja­kub bie­gał mi­ędzy stra­ga­na­mi i nie mógł zro­zu­mieć, jak żył do­tąd, nie wi­dząc tych cu­dow­no­ści. Ow­szem, War­sza­wa była jego do­mem, ale to Kra­ków oszo­ło­mił go swo­ją ener­gią, któ­rą, jak mu się wów­czas zda­wa­ło, mia­sto czer­pa­ło z mno­go­ści barw. W War­sza­wie wie­le ka­mie­nic było po pro­stu bia­łych, tu zaś wszyst­ko wy­da­wa­ło się ko­lo­ro­we.

Świ­ęta mi­nęły pręd­ko i za­pew­ne sta­ły­by się jed­nym z wie­lu wspo­mnień, któ­re czas prędzej czy pó­źniej za­cie­ra w pa­mi­ęci, aż w ko­ńcu trud­no jest w nie uwie­rzyć, gdy­by nie wy­pra­wa na kier­masz Emaus, któ­ra od­mie­ni­ła ży­cie Ja­ku­ba.

W Po­nie­dzia­łek Wiel­ka­noc­ny bar­dzo wcze­snym ran­kiem, jesz­cze przed śnia­da­niem, wraz z ro­dzi­ca­mi udał się do ko­ścio­ła na Zwie­rzy­ńcu nad rze­ką Ru­da­wą, gdzie tego dnia tra­dy­cyj­nie ob­cho­dzo­no od­pust ku czci Świ­ęte­go Sal­wa­to­ra.

– Grze­chem by­ło­by świ­ęto­wać Zmar­twych­wsta­nie Pa­ńskie w Kra­ko­wie i nie zaj­rzeć na kra­kow­ski Emaus – stwier­dzi­ła po­przed­nie­go dnia jed­na z cio­tek Ja­ku­ba i za­rządzi­ła po­ran­ną wy­pra­wę do ko­ścio­ła pa­ra­fial­ne­go klasz­to­ru Nor­ber­ta­nek.

– Od­pust wzi­ął swo­ją na­zwę od miej­sco­wo­ści, do któ­rej szli ucznio­wie, gdy spo­tka­li Zmar­twych­wsta­łe­go Pana – wy­ja­śnił chłop­cu oj­ciec. Jan Mo­drzyc­ki nie tra­cił żad­nej spo­sob­no­ści, by po­pi­sać się elo­kwen­cją. – „Je­zus przy­bli­żył się i sze­dł z nimi. Lecz oczy ich były nie­ja­ko na uwi­ęzi, tak że Go nie po­zna­li” – za­cy­to­wał frag­ment Bi­blii. Te­raz ta­kże, choć zwra­cał się do syna, ukrad­kiem spo­glądał na ob­wie­szo­ną per­ła­mi ciot­kę, któ­ra sen­nie ki­wa­ła gło­wą.

– Po wszyst­kim, je­śli star­czy nam sił, a po­go­da do­pi­sze, mo­że­my wy­brać się na spa­cer do La­sku Wol­skie­go albo na Ko­piec Ko­ściusz­ki – ode­zwa­ła się krew­na, sku­pio­na ra­czej na pla­no­wa­niu roz­ry­wek dla ro­dzi­ny niż na roz­wa­ża­niach bi­blij­nych.

Mia­sto zda­wa­ło się spać jesz­cze, gdy na­stęp­ne­go dnia wy­szli z domu ciot­ki. Ich kro­ki na bru­ku od­bi­ja­ły się od ścian ka­mie­nic gło­śnym echem. Prze­cho­dzi­li przez ry­nek, lecz tam ta­kże pa­no­wał nie­na­tu­ral­ny spo­kój. Wo­kół za­le­ga­ła głębo­ka ci­sza, je­śli nie li­czyć gru­cha­jących go­łębi prze­cha­dza­jących się tu i ów­dzie w po­szu­ki­wa­niu resz­tek je­dze­nia.

Sie­dząc w ław­ce po­mi­ędzy oj­cem i mat­ką, Ja­kub za nic nie mógł sku­pić się na my­śle­niu o po­bo­żnych spra­wach. Wo­kół było zbyt wie­le pi­ęk­na, a świa­tło prze­ni­ka­jące do wnętrza ko­ścio­ła przez ko­lo­ro­we szyb­ki wi­tra­ży, od­bi­ja­ne przez zło­te zdo­bie­nia ko­lumn, przez wie­le lat wi­dy­wał po­tem w snach. Gdy wy­cho­dzi­li ze świ­ąty­ni, jesz­cze nim otwar­to jej wro­ta, usły­sze­li gwar. Wy­szli na za­la­ną wio­sen­nym sło­ńcem uli­cę i Ja­kub unió­sł dłoń, by osło­nić twarz przed ja­skra­wym świa­tłem dnia. Pierw­szym, co zo­ba­czył, gdy jego wzrok przy­zwy­cza­ił się do świa­tła, były zwi­sa­jące z ga­łęzi nogi ubra­ne w dłu­gie pod­ko­la­nów­ki i wi­zy­to­we buty. Chło­piec zmru­żył oczy i uj­rzał sie­dzące­go na drze­wie odświ­ęt­nie ubra­ne­go mal­ca, któ­ry przy­glądał się cze­muś z uwa­gą. Mo­drzyc­ki podążył wzro­kiem w tam­tą stro­nę i zo­ba­czył, że w cza­sie, gdy oni byli na mszy, wszędzie wo­kół za­ro­iło się od lu­dzi. Stra­ga­ny, na któ­re wcze­śniej nie zwró­cił uwa­gi, te­raz po­otwie­ra­ne na oścież za­chęca­ły do ogląda­nia, ku­po­wa­nia, a ta­kże za­ba­wy, gdyż w wie­lu z nich urządzo­no strzel­ni­ce oraz lo­te­rie fan­to­we. Wzdłuż klasz­tor­nych mu­rów usta­wio­no sto­ły, na któ­rych sio­stry za­kon­ne wy­kła­da­ły ozdo­by i sło­dy­cze, w tym ser­dusz­ka z pier­ni­ka.

Dzie­ci krew­nych na­tych­miast po­bie­gły po słod­ko­ści, ale Ja­kub nie miał te­raz gło­wy do my­śle­nia o je­dze­niu. Przy­pa­try­wał się roz­ło­żo­nym wszędzie za­baw­kom i nie wie­dział, na czym wzrok za­trzy­mać. Zda­wa­ło mu się, że zna­la­zł się w ca­łkiem in­nym świe­cie. Czuł się jak Gu­li­wer w Kra­inie Li­li­pu­tów, po­stać z ksi­ążki, któ­rą przez ostat­nie ty­go­dnie mat­ka czy­ty­wa­ła mu na do­bra­noc.

Ocza­ro­wa­ny oglądał ma­le­ńkie drew­nia­ne sto­li­ki, sza­fy, krze­sła ze wspa­nia­le rze­źbio­ny­mi opar­cia­mi i kre­den­sy z praw­dzi­wy­mi szyb­ka­mi, a ta­kże mi­nia­tu­ro­we łó­żecz­ka, na któ­rych le­ża­ły jesz­cze mniej­sze ko­łdry i pu­cho­we po­du­szecz­ki. Ka­żdy przed­miot mógł za­mknąć w dło­ni, spra­wia­jąc tym sa­mym, że zni­kał przed ludz­kim spoj­rze­niem, jak­by prze­sta­wał ist­nieć.

Na kra­mach od­pu­sto­wych było ta­kże mnó­stwo in­nych za­ba­wek: małe gra­bie, mo­ty­ki i sie­kier­ki, gli­nia­ne mi­secz­ki, dzba­nusz­ki, for­my do ba­bek, dzwon­ki, kle­kot­ki, ter­kot­ki i ptasz­ki, któ­re na­pe­łnio­ne wodą wy­da­wa­ły tęsk­ne tre­le.

To wła­śnie tu, na jar­mar­ku, Ja­kub po raz pierw­szy zo­ba­czył drew­nia­ne fi­gur­ki na­zy­wa­ne „żyd­ka­mi”. Przed­sta­wia­ły one po­sta­cie ki­wa­jących się nad Torą Ży­dów w dłu­gich cha­ła­tach, ży­dow­skich kup­ców z wo­za­mi wy­pe­łnio­ny­mi to­wa­ra­mi lub graj­ków z ró­żny­mi in­stru­men­ta­mi.

Mło­dy Mo­drzyc­ki przy­glądał się ich twa­rzom i od­no­sił wra­że­nie, że i oni mu się przy­gląda­ją. Ca­łkiem jak­by byli żywi. Wresz­cie je­den ze sprze­daw­ców po­ka­zał mu za­baw­ko­we­go chłop­ca wspi­na­jące­go się po słu­pie, na któ­rym za­wie­szo­na była ko­lo­ro­wa pi­łka. Mężczy­zna po­ci­ągnął za sznu­rek, a wte­dy drew­nia­na fi­gur­ka wspi­ęła się po za­baw­kę aż na wierz­cho­łek słu­pa.

Zgro­ma­dze­ni wo­kół sto­li­ka lu­dzie za­częli bić bra­wo, ale Ja­kub tyl­ko pa­trzył oszo­ło­mio­ny. To, co do­tąd je­dy­nie po­dej­rze­wał, zna­la­zło po­twier­dze­nie. Zy­skał nie­zbi­tą pew­no­ść, że za­baw­ki kry­ją w so­bie ta­jem­ni­ce, i po­sta­no­wił, że spró­bu­je od­kryć je wszyst­kie.

Kil­ka lat pó­źniej, wra­ca­jąc z boną ze spa­ce­ru, za­sze­dł na Na­lew­ki. W ży­dow­skiej dziel­ni­cy pierw­szy raz zo­ba­czył sprze­da­jących fi­gur­ki zro­bio­ne z gnie­cio­ne­go chle­ba. Upro­sił pia­stun­kę, by ku­pi­ła mu jed­ną z nich, a przy oka­zji za­dał rze­mie­śl­ni­kom kil­ka wni­kli­wych py­tań, by do­wie­dzieć się wszyst­kie­go o tej dziw­nej ma­sie ro­bio­nej z ugnie­cio­ne­go pie­czy­wa z do­dat­kiem kle­iste­go spo­iwa z mącz­ki kasz­ta­no­wej.

Uznał, że to do­sko­na­ły po­my­sł, i po­sta­no­wił czym prędzej, nie zwie­rza­jąc się z ni­cze­go ro­dzi­com, sam roz­po­cząć po­dob­ną pro­duk­cję, a po­tem, kto wie, może i sprze­daż. Wie­dział, że mat­ka i oj­ciec nie by­li­by za­chwy­ce­ni, gdy­by usły­sze­li o jego pla­nach.

Skład­ni­ki na masę były nie­dro­gie, ca­ło­ść da­wa­ła się ła­two kszta­łto­wać i szyb­ko schła, pro­duk­cja szła więc pe­łną parą. Za pierw­sze za­ro­bio­ne w ten spo­sób pie­ni­ądze Ja­kub do­ku­pił jesz­cze skład­ni­ków. Ko­lej­ne prze­zna­czył na far­by i olej­ki po­zwa­la­jące nadać fi­gur­kom po­łysk. Co­raz częściej wy­my­kał się z domu na całe dnie, dla­te­go nie upły­nęło dużo cza­su, a mat­ka zo­rien­to­wa­ła się we wszyst­kim.

Ja­kub był zmu­szo­ny wy­ja­śnić jej, na co po­świ­ęca swój czas. W pierw­szej chwi­li, do­wie­dziaw­szy się o tym, że syn han­dlu­je na tar­go­wi­skach zro­bio­ny­mi przez sie­bie fi­gur­ka­mi, Ka­ta­rzy­na Mo­drzyc­ka po­bla­dła, opa­dła na fo­tel i wy­gląda­ła, jak­by za chwi­lę mia­ło z niej ule­cieć ży­cie. Ja­kub przy­nió­sł jej sole trze­źwi­ące, po dro­dze wy­rzu­ca­jąc so­bie wła­sną głu­po­tę, któ­ra wy­wo­ła­ła tak wiel­ki wstrząs u mat­ki.

Ka­ta­rzy­na od­kor­ko­wa­ła bu­te­lecz­kę, po­wącha­ła jej za­war­to­ść, wzdry­gnęła się i ru­mie­ńce po­wo­li za­częły wra­cać na jej po­licz­ki.

– Po­każ mi wszyst­ko – ode­zwa­ła się w ko­ńcu.

Ja­kub wczo­łgał się pod łó­żko i wy­jął stam­tąd duże, pła­skie pu­dło, w któ­rym prze­cho­wy­wał go­to­we do sprze­da­nia fi­gur­ki. Ka­ta­rzy­na bra­ła je ko­lej­no do rąk i z uwa­gą ogląda­ła. Byli tam ho­dow­ca go­łębi, któ­re­mu ma­le­ńkie pta­ki sie­dzia­ły na dło­niach i ra­mio­nach, hy­cel, kacz­ka z ma­ły­mi ka­cząt­ka­mi, śpi­ący li­sek zwi­ni­ęty w kłębek, ko­nik, a na­wet cęt­ko­wa­na ży­ra­fa.

– Ja­kie to pi­ęk­ne! – wzdy­cha­ła raz za ra­zem pani Mo­drzyc­ka, po­pa­tru­jąc to na fi­gur­ki, to znów na syna, któ­ry na­gle, ujaw­niw­szy swój ta­lent, wy­dał jej się kimś ob­cym.

Ja­kub z dumą i pew­ną ulgą, bo nie zno­sił mieć przed mat­ką ta­jem­nic, po­ka­zy­wał jej ko­lej­ne za­baw­ki, a na ko­niec wy­jął ze­szyt z ry­sun­ka­mi po­my­słów, któ­re kie­dyś za­mie­rzał zre­ali­zo­wać.

Osta­tecz­nie mat­ka zgo­dzi­ła się, żeby na­dal han­dlo­wał swo­imi wy­two­ra­mi. Jej duma wpraw­dzie cier­pia­ła na tym, ale nie po­tra­fi­ła zna­le­źć żad­ne­go ra­cjo­nal­ne­go ar­gu­men­tu prze­ciw­ko za­jęciu syna.

– Bacz tyl­ko, żeby nikt cię nie roz­po­znał – ostrze­ga­ła. – Twój oj­ciec nie znió­słby tego.

Ja­kub skwa­pli­wie po­ki­wał gło­wą. Od po­cząt­ku mu­siał kryć się przed ro­dzi­ca­mi ze swo­ją pa­sją, dla­te­go zdążył już nie­źle opa­no­wać sztu­kę zba­cza­nia z dróg uczęsz­cza­nych przez krew­nych i zna­jo­mych. Poza tym i tak na wszel­ki wy­pa­dek han­dlo­wał głów­nie na Na­lew­kach albo na Pra­dze na tar­go­wi­skach dla bie­do­ty.

In­te­res sze­dł świet­nie, a wkrót­ce oka­za­ło się, że pie­ni­ądze za­ra­bia­ne przez Ja­ku­ba są nie­zbęd­nym skład­ni­kiem do­mo­we­go bu­dże­tu. Roz­rzut­no­ść ojca wpędzi­ła ro­dzi­nę w dłu­gi i mat­ka rwa­ła wło­sy z gło­wy, otrzy­mu­jąc ko­lej­ne pi­sma od ko­mor­ni­ków. Była więc za­chwy­co­na, ile­kroć Ja­kub przy­nió­sł do domu parę gro­szy.

– Mój syn, mój ko­cha­ny, do­bry syn... – po­wta­rza­ła, gła­dząc go po wło­sach.

Nie zmie­nia­ło to fak­tu, że za­jęcie Ja­ku­ba na­dal mu­sia­ło po­zo­sta­wać w wiel­kiej ta­jem­ni­cy, za­rów­no przed oj­cem, jak i całą resz­tą ich oto­cze­nia.

Gosz­czące na urządza­nych przez mat­kę Ja­ku­ba pod­wie­czor­kach licz­ne krew­ne chwa­li­ły go­spo­dy­nię za mno­go­ść i ró­żno­rod­no­ść wy­pie­ków, nie za­sta­na­wia­jąc się nad kosz­ta­mi, ja­kie mu­sia­ła po­no­sić. Ja­kub na­to­miast pa­trzył, jak kęsy słod­kiej bab­ki upie­czo­nej z kil­ku­na­stu jaj i okra­szo­nej ro­dzyn­ka­mi zni­ka­ją w ustach tej czy in­nej ciot­ki, i czuł dumę, że jego pra­ca oszczędza mat­ce ko­lej­nych upo­ko­rzeń.

Poza tym wszyst­kim skry­wa­ło się coś jesz­cze. Ro­bi­ąc za­baw­ki, Mo­drzyc­ki po raz pierw­szy w ży­ciu czuł się na­praw­dę szczęśli­wy. Pa­so­wał do tego za­jęcia, a może to ono pa­so­wa­ło do nie­go. Pod­skór­nie prze­czu­wał, że wła­śnie do tej pra­cy zo­stał stwo­rzo­ny. W wie­lu po­da­niach, mi­tach, a na­wet w Bi­blii często po­ja­wiał się mo­tyw czło­wie­ka, któ­re­go ży­cie zo­sta­ło zde­ter­mi­no­wa­ne przez siły wy­ższe. Bo­ha­te­rów tych, jak­by na po­cie­sze­nie, zwy­kle okre­śla­no mia­nem wy­bra­ńców. Tak wła­śnie czuł się Ja­kub, gdy pa­trzył na twa­rze lu­dzi ogląda­jących jego za­baw­ki. Wi­dział w ich oczach za­chwyt oraz po­dziw, jak­by do­ko­nał cze­goś wiel­kie­go. Nikt nie zda­wał so­bie spra­wy z tego, jak pro­ste było dla Mo­drzyc­kie­go wy­ko­na­nie tych cu­de­niek. Tro­chę go to śmie­szy­ło, a tro­chę onie­śmie­la­ło.

– Sam to zro­bi­łeś? – py­ta­li lu­dzie, przy­gląda­jąc mu się z nie­do­wie­rza­niem.

– Na­praw­dę? – dzi­wi­li się, gdy na po­przed­nie py­ta­nie od­po­wia­dał twier­dząco.

Po po­now­nym przy­tak­ni­ęciu jed­ni gwiz­da­li z po­dzi­wem, inni kręci­li gło­wa­mi na­dal nie­prze­ko­na­ni. Byli też tacy, któ­rzy za­sy­py­wa­li go kom­ple­men­ta­mi.

– Masz praw­dzi­wy ta­lent, chłop­cze – po­wie­dział pe­wien sta­ry Żyd, któ­ry dłu­go oglądał ule­pio­ną przez Ja­ku­ba ka­czusz­kę. – A to nie zda­rza się często, o nie.

Na­sto­let­ni Ja­kub uśmiech­nął się wów­czas uprzej­mie owym uśmie­chem, w któ­rym zwy­kle wy­ra­ża się cała aro­gan­cja mło­do­ści, i po­ki­wał gło­wą, my­śląc tyl­ko o tym, by Żyd po­sze­dł już da­lej. Wi­dać było, że nie za­mie­rza ni­cze­go ku­po­wać, a swo­im czar­nym, dłu­gim cha­ła­tem tyl­ko za­sła­niał nie­wiel­kie sto­isko Ja­ku­ba.

A jed­nak gdy wie­czo­rem chło­pak wra­cał do domu, sło­wa sta­re­go Żyda wci­ąż od­bi­ja­ły się echem w jego gło­wie. Aż do­tąd przyj­mo­wał swo­je zdol­no­ści jako coś na­tu­ral­ne­go. Lu­bił le­pić chle­bo­we fi­gur­ki i wi­dział, że spod jego pal­ców wy­cho­dzą ład­ne przed­mio­ty, lecz ni­g­dy nie za­sta­na­wiał się nad tym, dla­cze­go tak się dzie­je. To było coś zu­pe­łnie zwy­czaj­ne­go, jak od­dy­cha­nie czy umie­jęt­no­ść po­ru­sza­nia się. Nie do­strze­gał w tym nic nie­zwy­kłe­go i po praw­dzie za­kła­dał chy­ba, że ka­żdy czło­wiek po­sia­da coś po­dob­ne­go.

Sło­wa sta­re­go Żyda spra­wi­ły, że po raz pierw­szy za­czął za­sta­na­wiać się nad tym, czy rze­czy­wi­ście ma ta­lent. Sło­wo to ko­ja­rzy­ło mu się z czy­mś wy­jąt­ko­wym, a za­ra­zem ta­jem­ni­czym, nie do ko­ńca zro­zu­mia­łym. Był to je­den z tych wy­ra­zów, któ­re ka­żdy zna, a jed­nak nie­wie­lu po­tra­fi­ło­by po­dać jego de­fi­ni­cję. Ta­lent wy­da­wał się bo­wiem Ja­ku­bo­wi czy­mś wi­ęcej niż tyl­ko szcze­gól­ną umie­jęt­no­ścią czy spraw­no­ścią w ja­kie­jś dzie­dzi­nie. Pod­skór­nie prze­czu­wał, że jest to coś, co od­ró­żnia­ło jed­ne­go ka­ta­ry­nia­rza ze Sta­rów­ki od dru­gie­go. Obaj po­tra­fi­li grać, ale tyl­ko je­den spra­wiał, że wszy­scy wo­kół za­sty­ga­li w bez­ru­chu, a gdy jego in­stru­ment mil­kł, ci­sza zda­wa­ła się jesz­cze głęb­sza i dziw­nie nie­na­tu­ral­na. Mężczy­źni w mil­cze­niu wsu­wa­li wte­dy dło­nie w kie­sze­nie i od­cho­dzi­li szyb­kim kro­kiem, jak­by bali się, że ktoś do­strze­że to, co dzia­ło się w ich wnętrzach. Ko­bie­ty zaś otwar­cie ocie­ra­ły chu­s­tecz­ka­mi łzy wzru­sze­nia.

– Jesz­cze! Jesz­cze! – wy­krzy­ki­wa­ły małe dzie­ci, jako je­dy­ne go­to­we po­ka­zać ca­łe­mu świa­tu, jak wiel­kie wra­że­nie wy­wa­rła na nich mu­zy­ka graj­ka.

Ta­lent był więc dla Ja­ku­ba czy­mś, co wzbu­dza­ło w lu­dziach emo­cje, rzu­ca­ło na nich swo­isty czar i spra­wia­ło, że nie mo­gli po­zo­stać obo­jęt­ni.

Zda­niem sta­re­go Żyda wła­śnie ta­kie wa­lo­ry po­sia­da­ły za­baw­ki Mo­drzyc­kie­go.

Choć Ja­kub był zmęczo­ny po ca­łym dniu spędzo­nym na tar­gu, tam­te­go po­po­łud­nia przy­go­to­wał kasz­ta­no­wy klej i chle­bo­wą pap­kę, usia­dł przy sto­le i spró­bo­wał przyj­rzeć się temu, co się z nim dzia­ło, gdy le­pił fi­gur­kę, roz­ło­żyć ten pro­ces na czyn­ni­ki pierw­sze, na­zwać je, a co za tym idzie zro­zu­mieć. Spraw­dzić, czy sta­rzec miał ra­cję.

Za­nim si­ęgnął do mi­ski z two­rzy­wem, wi­dział już to, co za­raz stwo­rzy. Nie za­sta­na­wiał się, nie ana­li­zo­wał, nie wy­ko­ny­wał żad­nych ry­sun­ków czy ob­li­czeń. Po pro­stu zo­ba­czył swo­je dzie­ło, nim jesz­cze za­ist­nia­ło, a może za­ist­nia­ło wła­śnie w chwi­li, gdy uj­rzał je w swo­jej wy­obra­źni. Wi­dział ma­łe­go go­łębia o de­li­kat­nie roz­chy­lo­nych skrzy­dłach, jak­by za­mie­rzał wzbić się w prze­stwo­rza, choć jego pa­zur­ki wci­ąż pła­sko do­ty­ka­ły zie­mi. Było to bar­dziej prze­czu­cie ru­chu niż sam ruch.

Ja­kub uj­rzał tę fi­gur­kę w swo­jej gło­wie i wie­dział, po pro­stu wie­dział, że będzie do­sko­na­ła. Si­ęgnął do misy i wy­jął z niej tro­chę chłod­nej pap­ki. Jego pro­wa­dzo­ne przez wy­obra­źnię pal­ce go­rącz­ko­wo nada­wa­ły for­mę bez­kszta­łto­wi. Chło­pak rze­źbił ze znie­cier­pli­wie­niem, jak­by chciał czym prędzej zo­ba­czyć na ja­wie to, co tak do­brze znał ze snu. Gdy sko­ńczył, był już pe­wien, że tego, co się z nim dzia­ło, nie da się ubrać w sło­wa ani ni­jak opi­sać. To się po pro­stu wy­da­rza­ło, a on był nie tyle stwór­cą, co ele­men­tem wez­bra­ne­go stru­mie­nia kre­acji, któ­ry z ja­kie­goś po­wo­du zde­cy­do­wał, że chce prze­pły­wać wła­śnie przez jego ser­ce i jego pal­ce. Ten stru­mień trze­ba było no­sić w so­bie. Jego wez­bra­ne wody mie­sza­ją się z krwią, wy­obra­że­nia plączą ro­zum­ne my­śli, rze­czy­wi­sto­ść spla­ta się z ima­gi­na­cją. Zgo­da na przy­jęcie ta­len­tu jest bo­wiem ta­kże zgo­dą na nie­wo­lę, pod­da­niem się, by­ciem po­słusz­nym woli muz.

Po chwi­li go­łąbek był go­to­wy. Ja­kub od­dy­chał szyb­ko, pa­trząc na pta­ka, któ­ry wy­glądał do­kład­nie tak, jak so­bie wy­obra­ził, i wie­dział, że jest go­tów do­bro­wol­nie za­kuć się w kaj­da­ny, byle tyl­ko jego ręce mo­gły do­ko­ny­wać ta­kich cu­dów.

Tej nocy padł na łó­żko i dłu­go le­żał, wpa­tru­jąc się w pe­łga­jące po ścia­nach świa­tło świe­cy. Ni­g­dy wcze­śniej nie czuł się tak szczęśli­wy.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki