Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Iran, 1963 rok. Czterdziestoletnie Stefania i Elżbieta wiodą pozornie szczęśliwe życie u boku mężów. Obie podjęły decyzje, które miały zapewnić im spokój, ale te nadzieje okazały się płonne. Niezagojone rany, niewybaczone winy, niewyleczone traumy coraz silniej zatruwają codzienność kobiet. Halszka, która jest znaną farmaceutką i cenionym naukowcem, nie może zapomnieć o przeszłości, a Stefania, mimo iż osiągnęła swój cel – wyszła za Jędrzeja – nie potrafi się odnaleźć w wymarzonej rzeczywistości.
Tymczasem Iran przeżywa swój wielki sen o wolności. Pod rządami Mossadegha, który zostaje człowiekiem roku tygodnika „Time”, kraj rozkwita i dąży do niezależności, która z czasem okazuje się jednak tylko złudzeniem. W powietrzu czuć kryzys – i osobisty, i państwowy. Wkrótce dochodzi do przesilenia, które zburzy równowagę osiągniętą przez bliźniaczki i Iran...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Piotrowi...
Nie chodzi o to, żeby tajemnicę ujawnić,lecz żeby odkryć, dlaczego ta tajemnicajest podstawą czyjegoś życia.
Joanna Murray-SmithVictoria
ISKRA
Rok 1963
Elżbieta Taheri szła wąskim korytarzem swojego mieszkania w Teheranie. Od lat po powrocie z każdej dłuższej podróży, zaraz po zdjęciu palta, jeszcze nim zabrała się do rozpakowywania walizek, urządzała sobie taki spacer po własnym domu, z uwagą przyglądając się zdjęciom powieszonym między framugami drzwi, jakby chciała sprawdzić, czy każde jest na właściwym miejscu. Były to duże, w znakomitej większości czarno-białe fotografie oprawione w cieniutkie, eleganckie, a zarazem nowoczesne srebrne ramki. Goście, znajomi i rodzina, którzy odwiedzali dom Halszki i Mehrdada w stolicy Iranu, zawsze śmiali się, że ta nietypowa galeria mówi o jego mieszkańcach o wiele więcej, niż oni sami kiedykolwiek powiedzieli.
Mieli rację. Choć Halszka i Mehrdad byli małżeństwem od dwunastu lat, nie było tu portretów państwa Taherich, rodzinnych fotografii, żadnego zdjęcia ślubnego czy choćby pejzażu uwiecznionego na pamiątkę mile spędzonych chwil podczas któregoś z ich licznych wojaży. Ze wszystkich ramek na przechodzących spoglądały duże, ciemne, lekko wyłupiaste, smutne oczy starszego mężczyzny. Na każdej fotografii widniała twarz Mohammada Mosaddegha, byłego premiera Iranu, największego autorytetu Mehrdada, jego bohatera, życiowej inspiracji – człowieka, który miał odmienić Iran, wprowadzić ukochaną ojczyznę we współczesność, sprawić, że znów będzie w pełni niepodległa i suwerenna. Halszka niekiedy żartowała przy rodzinie i znajomych, że nie jest pewna, kogo Mehrdad darzy głębszym uczuciem: własną żonę czy doktora Mosaddegha, co nieodmiennie wywoływało salwy śmiechu. Wszyscy wiedzieli bowiem, że młody Taheri, jak nadal go nazywano, choć czterdziestą wiosnę życia miał już za sobą, szaleje na punkcie swojej złotowłosej żony z Polski, a z biegiem lat uczucie to miast słabnąć, jak to się zwykle dzieje z upływem czasu, zdawało się umacniać z każdym kolejnym dniem.
Na pierwszym zdjęciu w domowej galeryjce Taherich uśmiechnięty Mosaddegh machał do fotografów, stojąc po prawej stronie prezydenta Stanów Zjednoczonych, Harry’ego Trumana. Dalej pochylał się, poufale szepcząc coś do George’a McGhee, siedzącego z nim przy stoliku w eleganckim wnętrzu egipskiej ambasady w Waszyngtonie. Na kolejnej fotografii zamyślony Mosaddegh opierał czoło na prawej dłoni. Na następnej uśmiechnięty premier przemawiał do tłumu, a poszczególne osoby zlewały się, tworząc wrażenie, iż na zdjęciu jest tylko jedna postać – on. To była ukochana fotografia Mehrdada, opatrzona odręcznym podpisem premiera, którą Mosaddegh podarował swemu młodemu doradcy z okazji jego czterdziestych urodzin. Elżbieta wiedziała, że to syn premiera podsunął ojcu ten pomysł, lecz zatrzymała tę informację dla siebie, by nie kłaść najmniejszego cienia na zadowoleniu Mehrdada. Lata mijały, wokół oczu jej męża pojawiało się coraz więcej zmarszczek, lecz on nadal potrafił cieszyć się całym sobą, a ktokolwiek był wówczas w pobliżu, nie mógł się nie uśmiechnąć. Taheri był jak dziecko, którego promiennej radości nie potrafił oprzeć się nikt, niezależnie od wieku, nawet najbardziej zmęczony życiem, surowy czy poważny człowiek.
Ulubione zdjęcie Halszki powieszono naprzeciwko tej fotografii. Odwróciła się teraz ku niemu i musnęła je, jakby poprawiała nieco przekrzywioną ramkę.
Przedstawiało Mosaddegha, który oparty o kolumnę, z laseczką w lewej dłoni stał na schodach Sądu Najwyższego w Waszyngtonie. Towarzyszyli mu William O. Douglas, sędzia, który otrzymał nominację jeszcze za czasów Franklina Delano Roosevelta, i dwóch innych mężczyzn. Choć od tamtej chwili minęło dopiero dwanaście lat, ich nazwiska nieustannie umykały Elżbiecie. Za nimi widać było zachmurzony, lecz błyszczący od przebijającego zza zasłony słońca nieboskłon. Ci ważni, rządzący światem mężczyźni, a nawet budynek będący symbolem ludzkiej sprawiedliwości, wydawali się śmiesznie mali i nieistotni wobec potęgi nieba.
Niewielką galerię w nowocześnie, a nade wszystko funkcjonalnie urządzonym mieszkaniu państwa Taherich zamykał ogromny plakat wiszący na ścianie na krańcu korytarza, pomiędzy drzwiami do łazienki a sypialnią Mehrdada. Była to powiększona okładka tygodnika „Time” przedstawiająca twarz Mosaddegha, pod którą widniał napis „Człowiek Roku 1951”.
Halszka spojrzała uważnie na fotografię.
Zdjęcie wiszące na ścianie przywiodło jej na myśl dawne czasy. Dokładnie pamiętała dzień, w którym dowiedzieli się o przyznaniu prestiżowego tytułu „Człowieka Roku” po raz pierwszy w historii Irańczykowi, właśnie w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym. Było to podczas ich podróży poślubnej, w którą udali się wraz z całym sztabem doradców, sekretarzy i współpracowników premiera Mosaddegha, towarzyszących mu w trakcie wizyty w Stanach Zjednoczonych. Wyjazd zorganizowano, ponieważ niedługo po tym, jak madżles powierzył mu stanowisko prezesa irańskiego rządu, Mosaddegh spełnił obietnicę wyborczą i znacjonalizował Angielsko-Irańską Kompanię Naftową, zwracając rodakom ich własność. W odpowiedzi dotychczasowy największy beneficjent perskich złóż, Wielka Brytania, wzmocnił swoje siły na wodach wokół Iranu i złożył skargę do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Nowo obrany premier został poproszony o wygłoszenie przemowy i przedstawienie irańskiego punktu widzenia na forum ONZ w Nowym Jorku. Ku zaskoczeniu wszystkich z Brytyjczykami na czele wystąpienie, podobnie jak cała wizyta, okazało się wielkim sukcesem dyplomatycznym Mosaddegha.
– Nigdy nie zgadniesz, co się stało! – wykrzyknął Mehrdad tamtego dnia, wpadając nagle do gabinetu w ich nowojorskim apartamencie, w którym żona przygotowywała artykuł naukowy o przeciwmiażdżycowych właściwościach wyciągu z owocu granatu. Była tak pochłonięta pracą, że nie usłyszała kroków nadchodzącego męża, i gdy wszedł, aż podskoczyła ze strachu.
– Och, Halszko, to wspaniały, wspaniały dzień!
Elżbieta spróbowała opanować targające nią nieprzyjemne emocje. Nie lubiła, gdy ktoś przerywał jej pracę, a tym bardziej gdy robił to w tak nagły i głośny sposób. Miała ochotę w dosadnych słowach zwrócić Mehrdadowi uwagę, jednak cała złość minęła jej w chwili, gdy podniosła wzrok i popatrzyła na męża. Jego przystojna, dobra twarz iskrzyła szczęściem. Halszka uśmiechnęła się mimo zniecierpliwienia. W jej mężu było coś, co sprawiało, że już sama jego obecność zwykle koiła jej nerwy. Niekiedy miała wrażenie, że jaśniał od środka, zgodnie z tym, co mówiło jego imię: „Podarowany przez słońce”.
Jej życie z Mehrdadem można było uznać za udane, choć zdawało jej się, że bardziej przypominali parę najlepszych przyjaciół lub zgodne rodzeństwo niż związek jej rodziców czy dziadków Białkowskich. Wiedziała też, dlaczego tak jest, lecz była bezsilna wobec paraliżującej ją niemocy oraz wstrętu, który ogarniał ją na samą myśl o zbliżeniu z mężczyzną. Choć to wszystko wydarzyło się przed wieloma laty, przemoc przez długi czas zadawana jej ciału ubezwłasnowolniła duszę i skryte w niej pragnienia. Nie potrafiła już czuć w ten sposób. Była całkowicie zobojętniała.
Mehrdad dotrzymał obietnicy, którą złożył jej, nim zgodziła się zostać jego żoną. Gdziekolwiek mieszkali czy zatrzymywali się w czasie podróży, zapewniał im osobne sypialnie i ani razu nie wspomniał o większej bliskości fizycznej niż ta ograniczająca się niekiedy do zdawkowych pocałunków w policzek czy pełnego serdeczności uścisku dłoni. Elżbieta zdawała sobie sprawę, ile go to kosztowało, zwłaszcza na początku ich małżeństwa. Potem jednak zauważyła, że gdy czasem wychodził wieczorami, wracał swobodniejszy, bardziej odprężony i jakby lekko zawstydzony. Unikał jej spojrzenia, lakonicznie odpowiadał na pytania, brał prysznic i szybko kładł się spać. Jej uwadze nie uchodziły wówczas źle zapięte guziki koszuli ani to, że nieodłączny krawat wystawał mu z kieszeni. Domyślała się, gdzie bywał, lecz nie miała mu tego za złe. Wiedziała, że kocha tylko ją, lecz jest też mężczyzną mającym potrzeby, których ona nie mogła zaspokoić. Od wydarzeń na Syberii, gdy podczas zsyłki doświadczyła wielokrotnych gwałtów, a potem, mając osiemnaście lat, z pomocą szaleju zabiła swego oprawcę, tylko raz, jeden jedyny raz obudziło się w niej dziwnie zaskakujące, a zarazem przyjemne szybko narastające doznanie, które zdołała po pewnym czasie zidentyfikować i nazwać pożądaniem. Tylko raz, w Isfahanie, kiedy spotkała Jędrzeja Walickiego, swoją pierwszą miłość, przez jedną krótką chwilę łudziła się, że być może wojna, zsyłka, utrata godności, a wreszcie zbrodnia, którą popełniła w pełni świadomie – że cały mrok jej przeszłości choć na moment mógłby naprawdę przestać istnieć. Przez tych kilka chwil, gdy Jędrzej trzymał ją w ramionach w ponurym wnętrzu ormiańskiej katedry w Dżulfie, czuła, że mogłaby spróbować być kimś innym. Mogłaby, gdyby nie kochający ją do szaleństwa Mehrdad, któremu zawdzięczała wszystko, od życia poczynając, przez rodzinę, którą ją obdarzył, bezpieczeństwo, wykształcenie, możliwość samorealizacji zawodowej, na wolności, o jakiej nigdy wcześniej nawet nie śniła, kończąc. Jego uczucie było całkowicie bezinteresowne. Niczego od niej nie wymagał, poza tym, by pozwoliła mu siebie kochać i była blisko. Czasem nazywał ją światłem swoich oczu, a czasem mówił, że Elżbieta jest jak żywy ogień, w którego cieple ogrzewa się jego dusza. Nie, nigdy nie potrafiłaby go skrzywdzić.
Była jeszcze Stefania, jej siostra bliźniaczka, wówczas narzeczona Jędrzeja, wobec której nie tyle z miłości, ile z jakiegoś niezrozumiałego przymusu wewnętrznego – słowa, które Halszka dała w nieistniejącym świecie najprawdopodobniej teraz nieżyjącemu od lat, niemal zapomnianemu już ojcu, zanim wyruszył on na front – czuła się także zobowiązana. Elżbieta Taheri, dawniej Łukowska, odkryła bowiem, że siłą, która pozwoliła jej przeżyć koszmar Syberii, była właśnie owa przysięga. Być może złożyła ją pod wpływem chwili, a mając zaledwie piętnaście lat, nie przypuszczała nawet, jak wiele będzie kosztowało jej dotrzymanie. Wychowana została jednak w świecie, w którym nie było usprawiedliwienia dla złamania raz danego słowa. Przyrzekła, że zaopiekuje się rodziną, i dopóki nie zapewniła Stefanii bezpieczeństwa, musiała żyć i walczyć, nie bacząc na cenę, którą przyszło jej zapłacić. Dotrzymała przysięgi. Wyrwała z piekła ostatniego żyjącego członka rodziny spośród tych, którzy zostali wywiezieni, i bezpiecznie doprowadziła siostrę do obozu w Bandar-e Pahlawi.
To właśnie przez tych dwoje wbrew samej sobie, wbrew duszy pragnącej odnaleźć w ramionach Jędrzeja zapomniany spokój i dawne, młodzieńcze marzenia, wbrew sercu, które wciąż biło mocniej na widok Walickiego, i wbrew ciału, które zamrożone przemocą na Syberii, w bliskości Jędrzeja po raz pierwszy zadrżało, jakby fizyczność zapamiętała zagubione przez umysł emocje i pragnienia, kazała ukochanemu odejść i zapomnieć o niej.
„Zapomnij. To jedyny sposób, żebyś przynajmniej ty mógł być wolny, a kto wie, może pewnego dnia nawet szczęśliwy. Żegnaj, Jędrzeju” – powiedziała wówczas i przez długi czas nie mogła sobie przebaczyć tych słów oraz tego, że go nie zatrzymała.
Niewiele brakowało, żeby w wieczór przed ślubem z Mehrdadem jednak zawróciła do Isfahanu i spróbowała odnaleźć Jędrzeja. Zapragnęła zrobić coś tylko dla siebie, wyłącznie dla własnego szczęścia, choć raz nie zważając na innych. Nie zdołała jednak tego uczynić. Zbyt wiele wycierpiała, zbyt dobrze znała cenę poczucia bezpieczeństwa, by wówczas oddać to wszystko za kilka chwil wzruszenia czy rozkoszy.
Potem było już za późno. Dni mijały, przepływały jeden za drugim, wypełnione po brzegi aktywnością. Wrażenia tamtego spotkania w mrokach ormiańskiej katedry, rozświetlonych jedynie migotliwym blaskiem promieni odbijających się od złotych malowideł, słabły, emocje cichły, aż wreszcie stały się znośne.
Czas nie leczy ran, ale daje dystans, który sprawia, że można oswoić się z bólem, co zmniejsza cierpienie. Niekiedy, gdy samotność stawała się nie do zniesienia, Elżbieta pozwalała sobie wracać myślami do tamtych kilku wyblakłych chwil z Jędrzejem, na nowo starając się coś poczuć, choć bezwzględny czas robił swoje i nadgryzał wszystko, także te drogocenne, pełne prawdziwych uczuć momenty, które tak bardzo chciała zachować. Pragnęła pamiętać i zapomnieć jednocześnie, bo niekiedy piękno tamtych przeżyć wydawało jej się niemal bolesne wobec faktu, że już nigdy miała nie doświadczyć czegoś podobnego. Nieraz zastanawiała się, jak to możliwe, że wciąż jest zdolna funkcjonować w społeczeństwie, przez tyle lat żyjąc w poczuciu rozdarcia, nie należąc do nikogo – ani do samej siebie, ani do innych; bez ojczyzny, bez świadomości, co tak naprawdę stało się z jej bliskimi. Starała się jednak nie poddawać takim myślom, nie zastanawiać się nad tym, odpychać wspomnienia, nie analizować ich, nie wypominać samej sobie przeszłości. Halszka nauczyła się wreszcie nie oglądać za siebie, nie patrzeć wstecz. Bycie nieustannie w drodze, w ruchu, zajmowanie głowy tysiącem projektów naukowych, konferencje, odczyty, życie akademickie, współuczestnictwo w zaangażowaniu politycznym męża, to wszystko ułatwiało jej spychanie mroków przeszłości głęboko w miejsca, do których nie miała na co dzień dostępu. I choć czasem przeczuwała je tak, jak idąc wieczorem ulicą, wyczuwa się niekiedy czyjąś obecność na długo, zanim dostrzeże się zarys postaci, Elżbieta umiała już odwracać uwagę, szybko podejmować kolejne zadanie.
Zajęło jej to mnóstwo czasu, a niekiedy, gdy miała gorsze dni, była zmęczona, chora, zniechęcona, przegrywała walkę i demony przeszłości uderzały w nią ze zdwojoną siłą. Zdarzało się jednak, że mimo osłabienia wygrywała te starcia. Zwykle myślała wówczas o Bahar, której koszmar trwał od lat i nie było nadziei, by kiedykolwiek miał się skończyć. Iranka jednak zdawała się wciąż patrzeć w stronę, gdzie tlił się choćby najmniejszy jasny płomień, skupiać się na miłości.
Kiedy owego pamiętnego dnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku rozradowany Mehrdad wdarł się niespodziewanie w jej samotność, uderzyła ją fala złych wspomnień. Na chwilę zabrakło jej oddechu. Cios był ostry, gwałtowny jak błyskawica, lecz ból minął równie szybko, jak się pojawił. Znów była tu i teraz. W powojennej Ameryce, w Nowym Jorku, w jednym z pokoi wynajmowanego przez nich apartamentu, z mężczyzną, który nigdy by jej nie skrzywdził i nie pozwoliłby na to nikomu innemu. Syberia była złym wspomnieniem.
Nazywała się Elżbieta Taheri i była bezpieczna.
– „Time” ogłosił Mosaddegha człowiekiem roku! – Mehrdad w jednej chwili znalazł się tuż przy niej, rzucił na biurko kolorowe czasopismo, po czym sam opadł na stojący obok fotel. – Dasz wiarę?! Przecież to najbardziej prestiżowy magazyn opiniotwórczy świata. Podobno w tym roku do tytułu pretendowali między innymi dwaj znakomici amerykańscy generałowie, Dwight D. Eisenhower i Douglas MacArthur. A wybrano doktora Mosaddegha!!! Wszyscy go teraz poznają! Przeczytają o nim i jego celach politycznych. Pojmą ideę nowoczesnego Iranu! Wreszcie przestaniemy być zaliczani do krajów Trzeciego Świata i międzynarodowa opinia publiczna nie będzie już mogła dłużej przymykać oczu na to, co robili z naszym krajem Anglicy, Rosjanie, a do niedawna i Amerykanie. Och, Halszko dżan, to wielki, wspaniały dzień!
Zaintrygowana tą płomienną przemową Elżbieta podniosła periodyk. Pod wielkim napisem: „Time. The Weekly Newsmagazine” znajdowała się podobizna Mosaddegha. Wyeksponowany lewy półprofil, pociągła, szczupła twarz poznaczona bruzdami, zmarszczki na czole, łysina okolona kępkami siwych włosów, lekko zaciśnięte usta i przenikliwe, ale jednocześnie nie nazbyt surowe spojrzenie – wszystko to sprawiało, że trzydziesty piąty irański premier wyglądał jak uosobienie męża stanu. Niespełna siedemdziesięcioletni Mosaddegh przedstawiony został na tle kuli ziemskiej, której poszczególne części były przebite przez wychodzące spod powierzchni dłonie zaciśnięte w pięść, symbol zmiany porządków na świecie, nadejścia nowej epoki, upadku imperializmów i początku wyzwalania się narodów świata. Mohammad Mosaddegh miał być personifikacją nowego rozdania kart w rozgrywkach na arenie świata. Grafikę opatrzono lapidarnym, nieco przewrotnym hasłem „He oiled the wheels of chaos”. Elżbieta była przekonana, że ta odważna i bardzo wymowna w przekazie okładka nie spodoba się wielu ludziom.
– To wielka chwila! – emocjonował się Mehrdad, który już zdążył zerwać się z fotela i teraz chodził od jednej do drugiej ściany niewielkiego pokoju. – Powinienem czym prędzej udać się do biura premiera. Na pewno wszyscy już wiedzą. Telefony się urywają. Przychodzą telegramy z gratulacjami. Ach, Halszko! Nie mogłem się jednak powstrzymać i zawróciłem z drogi do pracy, żebyś i ty mogła zobaczyć Mosaddegha na okładce tygodnika „Time”! Jestem taki szczęśliwy!
Halszka nie odpowiedziała. Czuła, że Mehrdad nie potrzebuje jej słów, a jedynie uwagi. Czasem zadziwiało ją to, z jaką łatwością potrafiła odczytywać jego uczucia, pragnienia i oczekiwania, by następnie je spełnić. Gdy tak postępowała, ich wzajemne relacje układały się gładko, dni przepływały bezszelestnie. Każde miało swoje życie, swoje pasje, pracę, której było oddane. Małżeństwo okazywało się dzięki temu łatwiejsze do zniesienia, niż Elżbieta przypuszczała.
Kilka dni później, jeszcze w Nowym Jorku, osobiście udała się do redakcji magazynu i zapłaciła niebotyczną sumę za negatyw z projektem okładki, który następnie oddała do powiększenia i w tajemnicy przed Mehrdadem wysłała pocztą dyplomatyczną do Teheranu. Podarowała je mężowi podczas kolejnych urodzin, a on nie posiadał się ze szczęścia i zachowywał się tak, jakby nie mógł się zdecydować, czy bardziej chce mu się płakać, czy śmiać. Elżbieta przyglądała się tej grze emocji na twarzy Mehrdada i wtedy pierwszy raz poczuła, że mogłaby kiedyś odnaleźć w sercu więcej czułości dla tego niezwykłego, pełnego ideałów mężczyzny. Musiało jednak upłynąć sporo czasu od tego pierwszego przebłysku, nim ta myśl na dobre zakorzeniła się w jej wnętrzu.