Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Imperium Osmańskie fascynuje, zadziwia i przeraża. W Krwawym morzu historia przeplata się z fikcją literacką, a w cieniu politycznych knowań i walki o władzę rozgrywają się ludzkie dramaty
Parne lato 1571 roku. Oblężenie weneckiej Famagusty przez wojska osmańskie trwa już prawie rok. Za murami szerzą się głód i epidemia, ludzie są na skraju szaleństwa. Dowódca twierdzy wydaje rozkaz kapitulacji. Tymczasem w Stambule wrze. Coraz trudniej ukryć nieudolność sułtana i jego świty. Wielki wezyr Mehmed Pasza Sokollu po raz pierwszy staje do walki z wrogiem, którego nie zna i nie rozumie. Rozpoczyna się nierówna rozgrywka, a stawką jest ocalenie Imperium Osmańskiego.
W pałacowym haremie piętnastoletnia Birgül zostaje wplątana w wielką politykę. Wkrótce będzie zmuszona wybierać pomiędzy miłością i lojalnością wobec żony sułtana a duchami przeszłości, które domagają się zemsty. Intrygi doprowadzą do jednej z największych i najkrwawszych bitew morskich. To właśnie bitwa pod Lepanto rozstrzygnie o losach świata.
Drugi tom fascynującej SERII SUŁTAŃSKIEJ Marii Paszyńskiej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 385
Piotrowi...
Niechaj ci jaśnieje twarzw obu światach...
Radovan Samardžić,Mehmed Sokolović
Prolog
ISKRA
27 września 1569 –Stambuł –IMPERIUM OSMAŃSKIE
1
Miasto płonęło. Łuna bijąca od stojących w płomieniach wielkich stambulskich targowisk przysłoniła księżyc i gwiazdy. Łatwopalne hale, w większości zbudowane z drewna i suszonej cegły, jedna po drugiej rozpadały się z trzaskiem przypominającym dźwięk łamanych kości. Wąskie uliczki Stambułu zalała rzeka lamentujących ludzi, porywająca ze sobą wszystko, co napotkała na swej drodze.
Wielki wezyr Mehmed Pasza Sokollu patrzył na ścianę ognia, niezdolny wykonać żadnego ruchu. W miejscu, w którym stał, wciąż było bezpiecznie, choć i tu czuć już było żar bijący od ognia trawiącego stolicę. Wokół niego gwardia sułtańska, przebywające w Stambule oddziały konnicy oraz słudzy wszystkich wezyrów burzyli kolejne budynki. Należało jak najszybciej usunąć z drogi rozszalałego żywiołu wszystko, czymkolwiek mógłby się pożywić. Drewno, kamienie, stosy towarów i dóbr wywożonych z domów i kramów ładowano na wozy i taczki, a gdy i tych zabrakło, ludzie brali ciężkie ładunki na plecy. Sił dodawała im nadzieja, że w ten sposób zdołają ocalić przed pożogą swoje mienie, znajdujące się w części miasta jeszcze nieogarniętej ogniem.
Pożary, podobnie jak trzęsienia ziemi, często nawiedzały stolicę Imperium. Mieszkańcy Stambułu żyli więc w sprzyjającym zabobonnej pobożności przekonaniu, że na tej ziemi nic nie trwa wiecznie. Większość domostw była zorganizowana tak, by w razie zagrożenia dobytek mógł zostać czym prędzej spakowany i wyniesiony. Interesy prowadzono na prowizorycznych kramach, z góry przeznaczonych na wcześniejsze czy późniejsze zniszczenie. Walka z takim nastawieniem mieszkańców do ich miasta nie była sprawą łatwą. Mimo to w ostatnim czasie udało się przekonać poddanych do konieczności zadbania o bezpieczeństwo stolicy. Nakazano przebudowę wielkich połaci miasta, tak by rozsunąć pchające się na siebie budynki. Zbyt ścisła zabudowa zwiększała bowiem straty nawet przy niewielkich zaprószeniach ognia. Mieszczanie zobowiązani byli także przy każdym domu, zależnie od jego wielkości i budulca, stawiać drabiny i od kilku do kilkudziesięciu beczek z wodą, którą należało stale uzupełniać i udostępniać każdemu, gdyby zaistniała taka potrzeba.
Tym razem jednak wszelkie nadzieje pokładane w środkach ostrożności okazały się płonne. Woda w beczkach skończyła się niemal natychmiast, a rusztowania ustawione przy przebudowywanych gmachach stanowiły łącze, po którym ogień swobodnie przepływał pomiędzy jednym a drugim domem. Nigdy dotąd pożar nie przybrał tak zatrważających rozmiarów.
Niesienie pomocy mieszkańcom dzielnic, które jako pierwsze stanęły w ogniu, utrudniała cisnąca się bezładnie we wszystkich kierunkach ciżba. Ogarnięci paniką ludzie biegali tam i z powrotem, wykrzykiwali imiona najbliższych, zanosili ku niebu błagania lub przeciwnie, pomstowali na los, który stał się ich udziałem. Sytuację komplikowały także stosy przedmiotów leżące wprost na ulicach. Meble, poduszki, materace, dywany, lampy tarasowały przejścia, zmuszały do szukania okrężnych, nierzadko dłuższych dróg. Wielu złorzeczyło ich właścicielom, ale Sokollu rozumiał, że wyrzucając przez okna wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, ludzie ci podejmowali desperacką próbę uratowania swojego skromnego dobytku. Z domu, który miał zostać zniszczony jako następny, wyprowadzano właśnie starca. Jego długa biała broda zlewała się w jedno z idealnie białą koszulą nocną, w którą był przyodziany. Najwyraźniej nie zdążył się ubrać. Sokollu już chciał podjechać i zwrócić uwagę iczoglanów, by nie popędzali starca i pozwolili mu wziąć chociaż kaftan, lecz w tej samej chwili jego uwagę przykuły ręce staruszka. Mężczyzna tulił do piersi kilka opasłych ksiąg, stanowczo zbyt ciężkich dla jego chudych, zmęczonych życiem ramion. W jednej z nich Sokollu zdołał rozpoznać Kanon medycyny Ibn Siny, zwanego przez łacinników Awicenną. A zatem ów stary medyk dany mu czas przeznaczył na zabranie tego, co było najdroższe. Nie dbając o przyodziewek, postanowił ocalić bezcenne źródła wiedzy lekarskiej. Wezyr przywołał jednego z sług i zdjąwszy swój wyszywany złotą nicią płaszcz, kazał oddać go medykowi.
– Panie mój, ogień się zbliża! – wykrzyknął jeden z sipahisów. Jego twarz pokryta była warstwą sadzy, którą znaczyły bruzdami spływające krople potu. – Musisz stąd odjechać.
– Mam przeciwne zamiary – odparł Sokollu, dziwnie pokrzepiony widokiem starca odchodzącego wraz ze swymi księgami w bezpiecznym kierunku.
– Panie mój, tam ludzie umierają na ulicach, stratowani przez sąsiadów! Giną w płomieniach, które wybuchają niespodziewanie w różnych miejscach. Padają jak muchy, uduszeni dymem. Nie możesz tam pójść, nie ty, panie! – nie ustępował kawalerzysta, choć takim zachowaniem mógł narazić się na gniew wielkiego wezyra. – Tam jest piekło.
– „A kto będzie stronić od Niego, ten zostanie najgorszym z ludzi. I palić go będą na wielkim ogniu piekielnym. A w tym ogniu nie ma dlań ni śmierci, ni żywota” – wyrecytował Sokollu, po czym dodał spokojnie: – Błogosławieństwo i moc Allaha osłonią mnie, wierny sługo.
Młodzieniec zrobił minę, jakby chciał się rozpłakać z bezsilności. Nie powiedział już nic więcej. Zacisnął pięści, skłonił się wezyrowi i odszedł ze zwieszoną głową.
Wkrótce gdzieś niedaleko rozległ się ogłuszający huk. Zaraz potem w niebo wystrzelił żółtawy słup ognia.
– Składy konopne płoną! – wykrzyknął któryś z żołnierzy.
Sokollu stał nieporuszony, wpatrując się w płomień górujący nad morzem ognia mieniącym się krwawym blaskiem. Nie było już nocy, mroku dymnego i ciemności, nastała oślepiająca jasność. W uszach rozbrzmiewały mu fragmenty At-Tawrat opowiadające, jak Allah objawił się prorokowi Musie podczas wyjścia Izraelitów z niewoli egipskiej.
„A Pan szedł przed nimi w dzień jako słup obłoku, by ich prowadzić drogą. W nocy zaś jak słup ognia, aby im świecić...” – wyrecytował w myślach wielki wezyr i choć nie był człowiekiem zbyt wierzącym, poczuł lęk przed Bożym gniewem, zsyłającym straszną karę na stolicę. Karę za pychę, niesprawiedliwość i okrucieństwo, które po śmierci Sulejmana Prawodawcy zdawały się opanowywać Imperium Osmańskie. Sułtan Selim był niczym ów faraon ciemiężący lud Boży. Coraz częściej zapominano o praworządności i sprawiedliwości. „Pokój turecki” w całym Imperium, który podczas rozmów z zachodnimi poselstwami Sokollu z lubością porównywał do starożytnej pax romana, był zagrożony. Zachłanność możnych i ucisk biedoty, znudzenie i zgnuśnienie armii, a ponad tym wszystkim władca, który miast – jak nakazuje Koran – opiekować się swą trzodą, dba jedynie o własne przyjemności.
Usłyszał rozpaczliwy kobiecy krzyk. Zadrżał, gdy zdołał odróżnić słowa.
– Gniew Boży! – wołała staruszka, która z odsłoniętą twarzą i obłędem w wielkich oczach biegła w jego stronę, niosąc na rękach zwęglone zwłoki dziecka. – Gniew Boży!
Strażnicy powstrzymali ją. Upadła na kolana i zawodziła, kołysząc się w przód i w tył. Sokollu odwrócił wzrok, po czym spiął konia i spróbował podjechać bliżej ognia, ale tym razem instynkt zwyciężył nad posłuszeństwem wobec jeźdźca. Wierzchowiec szarpnął głową, odwrócił się wokół własnej osi i zarżał, cofając gwałtownie, omal nie zrzucając wezyra. Sokollu poklepał zwierzę uspokajająco po szyi.
– Odprowadź go do stajni i każ mu wydać dodatkową porcję owsa – polecił jednemu ze sług, zsiadając z konia. – I dowiedz się wreszcie, gdzie są janczarzy. Dlaczego nikt nie gasi pożaru? Gdzie jest Cafer Aga?
W odpowiedzi sługa jedynie pokręcił głową, dając znać, że nie wie, co się stało z dowódcą janczarów i jego oddziałami.
– Znajdźcie Cafera Agę – powiedział wezyr i ruszył samotnie pod prąd nadciągającej ludzkiej fali, gnanej strachem.
2
Zwalisty mężczyzna w podartym odzieniu wszedł na dziedziniec miejskiego hammamu. Ciemności panujące wokoło rozjaśniała jedynie srebrzysta poświata księżyca. Nagły powiew wiatru poruszył liśćmi migdałowców rosnących na środku placyku. Ptak skryty dotąd wśród gałęzi z głośnym skrzekiem wzbił się w powietrze. Mężczyzna odczuł ulgę, gdy w podcieniu jednej z arkad ujrzał płomień pochodni. Ruszył w tamtą stronę, lecz gdy był już blisko, łuczywo zgasło, skrywając w ciemnościach wysoką, szczupłą postać.
– Zadanie wykonane, panie – powiedział mężczyzna, starając się brzmieć pewnie.
– Dobrze, bracie, dobrze – pochwalił z czułością przyciszony głos z ciemności.
Był to głos przyjemnej barwy, znamionujący człowieka spokojnego, o łagodnym usposobieniu, nieskorego do uniesień czy złych emocji. Mimo to mężczyzna wzdrygnął się, zdjęty grozą. Ten dobrotliwy głos należał przecież do osoby, przez którą tej nocy w Stambule szalały śmierć i zniszczenie. Podrapał się po głowie i splunął, chcąc dodać sobie odwagi. Zabierze przyobiecany mu trzos srebra i jeszcze tej nocy opuści stolicę, zapominając na zawsze o tym wszystkim.
– Chcesz zapewne zapytać o nagrodę, bracie? – odezwał się znów głos.
Mężczyzna szarpnął głową. Wbił wzrok w ciemność, usiłując dojrzeć osobę skrywającą się w mroku. Nie widać było jednak nawet zarysów postaci. Tylko ów głos świadczył o tym, że był tu ktoś jeszcze. W głowie mężczyzny zaczęły pojawiać się przerażające myśli. Wszystkie opowieści o złych duchach krążących po ziemi na zgubę dusz ludzkich zdawały się ożywać w ciemnościach nocy, która w podrażnionej wyobraźni zdawała się gęstnieć z każdą chwilą. Ogarnęły go wątpliwości, czy dobrze zrobił, zgadzając się przyjąć to zlecenie. Obiecano mu wprawdzie sowitą zapłatę w kruszcu, a i zadanie nie wyglądało na niebezpieczne. Zaraz po zapadnięciu zmroku miał cisnąć pochodnię w jeden z magazynów w dzielnicy żydowskiej, ściśle określony, wskazany w liście, który otrzymał. Upewniwszy się, że budynek zapłonął, miał oddalić się tak, by nikt go nie zauważył, i przybyć do tego – położonego nieco na uboczu – hammamu. Nie spodziewał się, że od jednego magazynu w płomieniach może stanąć pół miasta. Wyrzuty sumienia obudziły irracjonalny strach. Może dał się wplątać w jakieś intrygi ifrytów? Wymacał pod koszulą zawieszony na rzemieniu amulet z imionami świętych i zacisnąwszy na nim palce, zaczął pospiesznie szeptać sury chroniące przed złem. Choć stał na dworze, poczuł, że brakuje mu powietrza. Serce załomotało mu w piersi, a na czoło wystąpiły krople potu.
– Nie obawiaj się. – Głos zdawał się przybliżać. – Słusznie postąpiłeś i czeka cię zapłata godna twych zasług.
Czerń nocy pozostała nieporuszona. Mimo to mężczyzna czuł narastający lęk. Wiedziony instynktem, cofnął się gwałtownie, jakby groziło mu jakieś niewidzialne niebezpieczeństwo. Jego stopa zaczepiła o kamienny podest. Zachwiał się i upadł. W tym momencie z ciemności wyłoniła się ręka dzierżąca sztylet. Mężczyzna otworzył usta, by krzyknąć, lecz żaden dźwięk nie zdążył wydostać się z jego krtani. Z rozpłatanego gardła trysnęła krew. Wyraz szeroko otwartych oczu mężczyzny był jak niemy krzyk przerażenia. Nic nie zmąciło ciszy panującej na dziedzińcu łaźni. Postać cofnęła się w mrok.
– Już tylko czterech. – Głos, który odbił się echem od zdobionych ceramiką ścian, utracił całą dobrotliwość, był zimny jak stal. – Czterech.