Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
EPICKA, NIEZWYKLE PORUSZAJĄCA OPOWIEŚĆ O LOSACH PIĘCIU MŁODYCH MĘŻCZYZN, KTÓRZY PRZYJAŹNIĄ SIĘ, UCZĄ, PRACUJĄ I KOCHAJĄ Z PASJĄ, Z WŁAŚCIWYM LUDZIOM MŁODYM POCZUCIEM WSZECHMOCY I NIEŚMIERTELNOŚCI.
Spotykamy ich późną jesienią 1933 roku, w przededniu
rozejścia się ich życiowych dróg. W chwili, gdy świat stoi przed nimi otworem, gdy są przekonani, że mogą osiągnąć wszystko, czego zapragną, a miłość postrzegają jako piękną przygodę, ślepi na zagrożenia. W kolejnych miesiącach życie weryfikuje ich sposób myślenia, prowadząc ku nieuniknionej dojrzałości, na którą nie zawsze chcą się zgodzić.
Romantyczne wzloty, bolesne upadki, tragedie burzące świat, rozstania i powroty, a wszystko to na tle Warszawy połowy lat trzydziestych, uwodzącej swym ogromnym wdziękiem i urokiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Rok wydania: 2025
Słowem wstępu
Wydany we wrześniu 2015 roku nakładem wydawnictwa Czwarta Strona Warszawski niebotyk był moim debiutem. Pierwszy raz pokazałam swoją twórczość szerszemu gronu odbiorców. Był to wielki akt odwagi i początek jednej z najpiękniejszych przygód mojego życia, która szczęśliwie trwa do dziś.
Moja debiutancka powieść została doceniona zarówno przez Czytelników, jak i recenzentów. Znalazła się nawet w finale I edycji konkursu Promotorzy Debiutów organizowanego przez Instytut Książki i Fundację Tygodnika Powszechnego. Czy można pragnąć czegoś więcej?
Moja Redaktorka zwykła mawiać, że lepsze jest wrogiem dobrego, i przeważnie przyznaję jej rację. Jako osoba o naturze ciążącej ku perfekcjonizmowi, bez tego głosu zdrowego rozsądku prawdopodobnie do końca moich dni poprawiałabym jedną i tę samą książkę, bo przecież zawsze można jeszcze ciut lepiej…
Mimo to, gdy zaproponowano mi wznowienie Warszawskiego niebotyku, postanowiłam wprowadzić w tej powieści parę zmian.
Przez ostatnią dekadę napisałam blisko trzydzieści książek i bardzo wiele się nauczyłam.
Miałam poczucie, że historia braci Zasławskich i ich przyjaciół, która jest mi wyjątkowo bliska, zasługuje na odrobinę tej zdobytej wiedzy.
Nie każdy dostaje szansę skorygowania niedociągnięć czy błędów popełnionych w młodości.
Mnie taką szansę dano i musiałam, po prostu musiałam z niej skorzystać.
Dobrej lektury!
Warszawa, 10 grudnia 2024
Piotrowi…
Jestem głęboko przekonany, że chociaż inny jest teraz świat i inni ludzie, urok dawnych czasów przemówi do nowych pokoleń i że zawsze kochana Warszawa stanie się wszystkim jeszcze droższa.
W. Herbaczyński
Rozdział 1
Pan Antoni Starczewski zamknął ciężkie drzwi mieszkania; starał się zachowywać jak najciszej, żeby nie obudzić domowników. Zszedł ostrożnie po drewnianych schodach na parter i wyszedł na pogrążoną we śnie ulicę Moniuszki. Był wilgotny i mglisty poranek. Jedynie dogasające już latarnie łukowe rozświetlały nieco szarugę przedświtu. Blade światło latarni odbijało się w błyszczącej od mżawki asfaltowej nawierzchni. Rozłożywszy parasol, pan Antoni ruszył w stronę ulicy Marszałkowskiej, skąd dobiegał już turkot pierwszego odjeżdżającego tego dnia tramwaju elektrycznego. Siąpiła mżawka, wiał przenikający, chłodny wiatr, a buty pana Antoniego raz po raz rozchlapywały na boki wodę z maleńkich zagłębień chodnika, które deszcz systematycznie napełniał na nowo, kropla po kropli.
Na rogu Moniuszki i Marszałkowskiej zatrzymał się na chwilę. Kamienica przy Marszałkowskiej 124, zbudowana dla petersburskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Rosija”, była jego zdaniem najpiękniejszym budynkiem Warszawy. Jako mały chłopiec w drodze do szkoły przychodził tu z dziadkiem, żeby sprawdzić, jak posuwają się prace nad budową tego niezwykle nowoczesnego na owe czasy budynku. Obserwowali, jak z tygodnia na tydzień stalowo-betonowe monstrum przeobraża się w subtelny, elegancki, bogato zdobiony budynek. Ponad kamienicą górowała pięciometrowa rzeźba kobiety – alegorii elektryczności – która miała podkreślać jej nowoczesny charakter. W niedługim czasie dolne lokale zajęły salony modowe, luksusowe butiki, sklepiki kolonialne, kawiarnie oraz jeden z najsłynniejszych sklepów obuwniczych w stolicy. Na pierwszym piętrze ulokowano liczne biura, a wyższe kondygnacje przeznaczono na ekskluzywne pięcio- i siedmiopokojowe mieszkania z osobnymi sypialniami dla służby, centralnym ogrzewaniem, oświetleniem elektrycznym, windą, a nawet bieżącą, ciepłą wodą. Patrząc na bogatych mieszczan, głównie ważnych urzędników carskich, wprowadzających się do tej wspaniałej kamienicy, Antoni nie podejrzewał nawet, że wśród nich on, chłopak z rzemieślniczej rodziny, znajdzie miłość swojego życia. Teraz, po ponad trzydziestu czterech latach od ukończenia budowy, stał w porannym deszczu, wpatrując się w ciemne o tej porze dnia okna narożnego mieszkania na drugim piętrze. Przynależny do lokalu balkon z donicami ciemnopomarańczowych nagietków nieśmiało wychylał się spomiędzy lekkich kolumn. Nagietki były ukochanymi kwiatami jego żony – Hanny.
Pierwszy raz zobaczył ją, gdy jako czeladnik cukierniczy odbywał praktyki u Semadeniego. Owego pamiętnego dnia został wysłany, aby na Marszałkowską 124 dostarczyć sporych rozmiarów tort śmietanowy, ozdobiony marcepanowym bzem i piramidą z karmelu przedstawiającą dwa serca. To arcydzieło zostało przygotowane na dwudziestą rocznicę ślubu rosyjskiego urzędnika Michaiła Sugarowa i jego polskiej żony – Marii, słynącej z niezwykłej urody. Cukiernia Semadeniego mieściła się na Krakowskim Przedmieściu 385, nieopodal kościoła karmelitów. Pan Antoni musiał więc owo kunsztowne dzieło sztuki cukierniczej przenieść na specjalnej paterze przez spory kawałek miasta.
Był już bardzo blisko celu, gdy lekko się potknął i łapiąc równowagę, ukruszył delikatną piramidę. Przerażony, natychmiast wszedł do pobliskiej bramy, ustawił tort na stopniu i wyjął z kieszeni zapałki. Każdy posłaniec Semadeniego zawsze miał je przy sobie, aby móc w razie potrzeby naprawić zwieńczenie tortu. Skupiony na misternej robocie, jaką było klejenie kruchej dekoracji w tak niekomfortowych warunkach, nie dostrzegł jasnowłosej dziewczyny, która przyglądała mu się z uwagą i uśmiechem.
– To chyba zła wróżba dla pana na przyszłość – powiedziała, gdy skończył.
Dźwięk jej głosu wyrwał pana Antoniego ze skupionego zamyślenia i śmiertelnie przeraził. Serce waliło mu jak oszalałe, a w ustach odczuwał dziwną suchość. Był pewien, że ktoś z przechodniów podejrzał jego cukiernicze akrobacje w bramie, dostrzegł emblemat cukierni na pudełku i postanowił go poinformować, że doniesie o wszystkim Semadeniemu, co niewątpliwie oznaczałoby koniec marzeń młodego mężczyzny o karierze cukiernika.
Kiedy pierwszy szok minął, pan Antoni podniósł wzrok i ujrzał dziewczynę stojącą tyłem do światła. Była zachwycająca. Wysoka, szczupła, z włosami w kolorze słomy, których pojedyncze nitki błyszczały w słońcu. Wyglądała jak nieziemskie zjawisko i tylko lekko kpiący ton wskazywał, że istnieje naprawdę, a nie jest jedynie wytworem jego wyobraźni.
– Tak pan skleja te serca po bramach – kontynuowała, wyraźnie ucieszona jego zmieszaniem. – Oby swojego nie musiał pan kleić.
Zaśmiała się perliście, odwróciła i wyszła z bramy. Wsłuchiwał się w cichnący z każdą sekundą stukot jej obcasów. Kiedy się oddalała, czuł zaciskającą się na sercu pętlę tęsknoty za jej śmiechem, który wciąż rozbrzmiewał mu w uszach. Pozwoliłby tej niezwykłej istocie naigrywać się z niego przez całe życie, byleby tylko mógł częściej słuchać jej śmiechu.
Ciszę wypełnioną rozkoszą wspomnień o złotowłosej panience przerwał rumor na podwórku, niedaleko miejsca, w którym siedział. Otrząsnął się z zamyślenia. Schował paterę do pudełka. Spocony z nerwów, rozgrzany od emocji, z ciężkim sercem nagle wypełnionym tęsknotą, poszedł dostarczyć zamówienie. Kilka minut później był już na drugim piętrze kamienicy przy Marszałkowskiej 124. Onieśmielony bogactwem wystroju i tym, że pierwszy raz znalazł się wewnątrz swojego ukochanego budynku, zastukał do drzwi opatrzonych złotą cyfrą pięć. Zza ciemnych, drewnianych, lśniących odrzwi dobiegały odgłosy krzątaniny. Przez chwilę nikt mu nie otwierał. Chciał zastukać kolejny raz, gdy nagle drzwi rozwarły się na oścież i stanęła w nich złotowłosa panienka z bramy.
– Ładna historia! – zaśmiała się w głos. – Zatem to dla nas pan tak pieczołowicie sklejał te serduszka!
Panu Antoniemu zrobiło się gorąco. Zaczerwienił się. Stał jak wryty, nie mogąc się poruszyć ze zdenerwowania. Patrzył tylko na piękną dziewczynę szeroko otwartymi oczami.
– Czemu pan tak stoi? Proszę wejść! – zarządziła wesoło, po czym dodała konspiracyjnym szeptem: – Spokojnie, nikomu nie powiem. To będzie nasz mały sekret.
Ten dzień zmienił na zawsze jego życie. Hanka Sugarowa, po półtora roku starań Hanka Starczewska, była jego pierwszą i jedyną miłością. Śmiała się, że na męża cukiernika skusiła się przez łakomstwo, a dokładniej przez zamiłowanie do babeczek orzechowych, które były specjalnością Antoniego. Poza wielkim uczuciem i prawdziwym szczęściem małżeńskim nic w życiu nie przychodziło im łatwo. Sugarow, nie mogąc się pogodzić z tym, że jego wykształcona córka postanowiła wyjść za nikomu nieznanego polskiego cukiernika na dorobku, zaraz po odzyskaniu niepodległości przez Polskę wyjechał do Petersburga. Choć Hance mówiono, że ojciec został wezwany na jakąś placówkę i jego wyjazd nie miał nic wspólnego z jej zamążpójściem, faktem było to, że nigdy nie wrócił. Regularnie przesyłał jednak środki na utrzymanie rodziny i listy pełne czułych słów.
Matka Hanki została w pięknej kamienicy z czwórką młodszych dzieci i gospodynią, a młodzi zamieszkali nieopodal, w domu rodzinnym pana Antoniego przy ulicy Moniuszki. Ich radosne wspólne życie, wypełnione ciężką pracą w nowo otwartej cukierni, skończyło się jednak zbyt szybko. Hanka zmarła nagle na grypę, zostawiając pana Antoniego samego z dwójką małych dzieci.
Po pewnym czasie krewni i znajomi zaczęli go namawiać, by ponownie się ożenił. Swatali go wszyscy: rodzina, przyjaciele, bliżsi i dalsi znajomi, a nawet stolarz, u którego nie tak dawno zamawiali z Hanką meble do cukierni. Długo nie mogli zrozumieć, że pan Antoni żonę już ma i jej śmierć niczego w tym aspekcie nie zmieniła. W końcu, widząc, że zdania nie zmieni, dali sobie spokój. Jego matka i siostry pomogły w wychowaniu Apolonii i kilka lat starszego Wojciecha, a pan Antoni żył pogrążony w przeszłości, rozwijając jedną z najsłynniejszych warszawskich cukierni, „U Hanki”.
Nasilający się deszcz bezlitośnie uderzał w płatki małych ciemnopomarańczowych kwiatków. Obecnie z oddaniem sadziła je i pielęgnowała jego teściowa, jakby i ona wciąż nie mogła się pogodzić z przedwczesnym odejściem córki. Coraz większe krople spływające po twarzy wyrwały pana Antoniego z nostalgicznego zamyślenia. Westchnął ciężko i jak co rano spojrzał w niebo.
– Dzień dobry, kochana – powiedział cicho, posyłając żonie smutny uśmiech.
Szczelniej owinął się płaszczem i szybkim krokiem ruszył w głąb Marszałkowskiej, kierując się na południe. Mijał eleganckie kamienice mieszkalne, których dolne piętra wypełniały restauracje i sklepy. Na całej długości ulicy, aż do placu przy kościele Zbawiciela, posadzono niedawno małe drzewka, które w połączeniu z wdzięcznie wygiętymi latarniami, markizami przed restauracjami, hotelami i kawiarniami, białymi baldachimami osłaniającymi wystawy sklepowe nadawały Marszałkowskiej bardziej wysmakowany charakter.
Kiedy przechodził obok budynku dawnej fabryki tapet Spoerlin i Rahn, na skrzyżowaniu z ulicą Złotą, w którym obecnie mieścił się Metropol, przywitał się ze starszym portierem. Mężczyzna w każdy wtorek wychodził do domu po nocnej zmianie akurat wówczas, gdy pan Antoni szedł do cukierni. Wpadali na siebie z tak niesłychaną regularnością, że zgodnie twierdzili, iż zegarki należy nakręcać nie według rozkładu jazdy kolei wiedeńskiej, ale trybu życia warszawiaków, którzy widują wschód słońca na Marszałkowskiej.
Pan Antoni zatrzymał się na chwilkę przy witrynie biura oferującego letnie podróże morskie. Ponad wejściem, po prawej stronie, na rogu budynku pysznił się dodany niedawno neon z dumnym napisem „Linia Gdynia–Ameryka”. Cukiernik nie podzielał zachwytu gawiedzi nad neonami. Uważał, że są krzykliwe i ujmują uroku Marszałkowskiej, a przede wszystkim odwracają uwagę od architektury jej wdzięcznych, choć pstrokatych kamienic.
Idąc dalej na południe, minął stojący na rogu Chmielnej dom z imponującym blaszanym hełmem imitującym wieżę. Uderzenia deszczu o metal wydawały taki dźwięk, jakby przez stolicę przechodziła właśnie wielka nawałnica, a nie tylko lekko padało. Minął Hotel Warszawsko–Wiedeński, a potem kamienicę Lothego, nad której dachem górowały potężne neony reklamowe piwa Żywiec; największy z nich kusił: „Pijcie piwo żywieckie”. Umiejscowienie czegoś tak okropnego na budynku, który fasadą przypominał paryski Luwr, wydawało się mu zupełnie niezrozumiałe. Pan Antoni odruchowo przymykał oczy, przechodząc obok, jakby w akcie protestu wobec oszpecania stolicy. Czuł wyraźnie, że się starzeje, że przestaje pasować do tego świata, że nie rozumie jego estetyki.
W ostatnim czasie jego Warszawa tak szybko się zmieniała! Patrząc na coraz nowocześniejsze, choć według pana Antoniego nie zawsze ładniejsze, budynki, zwiększającą się liczbę samochodów i ludzi na ulicach, zaczynał czuć się zagubiony we własnym mieście. To niemiłe uczucie pogłębiło się jeszcze, gdy pan Antoni przeszedł przez skrzyżowanie z Alejami Jerozolimskimi. Ze smutkiem spojrzał na pozostałości niegdyś tak wspaniałego budynku dworca Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, projektu Henryka Marconiego, do niedawna jedynego ruchliwego o tej porze dnia punktu na trasie jego spaceru. Przymknął oczy, wspominając, jak niegdyś nieustannie tętniło tu życie stolicy, przez co wielu mieszkańców nazywało to miejsce sercem Warszawy. Wprost roiło się tutaj od samochodów, dorożek obwieszonych reklamami, powozów i ryksz. Ludzie zdawali się iść we wszystkich kierunkach, jako masa przedstawiając zupełnie bezładny tłum. Panowie w eleganckich cylindrach mieszali się z biedakami w obdartych ubraniach, żydowskimi ortodoksami w czarnych kapeluszach i chałatach tej samej barwy, babami sprzedającymi podróżnym kwas chlebowy na drogę, młodymi kobietami z dziećmi i warszawskimi cwaniakami z chusteczkami na szyjach i czapkami nasuniętymi głęboko na oczy. Ten przydworcowy gwar z jednej strony fascynował pana Antoniego, z drugiej przerażał, jak każdy niekontrolowany żywioł, mimo to wolał ów żywioł od wielkiego placu budowy rozciągającego się przed jego oczyma. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, jakby rozbiórka legendarnego dworca wyrwała jego miastu kawałek serca.
Wszystko marność, pomyślał z nostalgią.
Minął okolice dworca i ruszył dalej żwawszym krokiem, jakby chciał czym prędzej uwolnić się od smutnych rozważań. Przeszedł obok kamienicy „Pod Husarzem”, następnie obok bliźniaczych budynków należących do rodziny Taubenhausów, zbyt modernistycznych i na domiar złego obłożonych żółtą licówką. Przy kamienicy Fruzińskiego przystanął na moment, żeby obejrzeć nowości na wystawie jednego ze swoich głównych konkurentów. Na parterze budynku mieściła się ekskluzywna cukiernia, nazywana przez wszystkich Salonem Fruzińskiego. Pan Antoni zawsze z lekkim pobłażaniem patrzył na przepych, z jakim była urządzona, ale nie mógł odmówić Fruzińskiemu doskonałej czekolady, chałwy i kakao, produkowanych w fabryce na Chocimskiej 5. Do wypieków na specjalne okazje i dla wyjątkowych gości używał wyłącznie wyrobów Fruzińskiego, choć za nim samym nie przepadał.
Na wystawie pyszniły się obecnie stosy czekolad, ułożone tak, aby przechodnie mogli podziwiać opakowania wykonane przez znanych warszawskich artystów. Podobno kilka z leżących na obecnej wystawie zaprojektowała sama Zofia Stryjeńska, jednak w bladym świetle budzącego się jesiennego dnia mężczyzna nie zdołał dojrzeć, które opakowanie zostało przygotowane przez tę wielką artystkę. Zerknął na swoje odbicie w szybie wystawowej, poprawił nieznacznie kapelusz i ruszył dalej, a tuż za kamienicą skręcił w Wilczą.
Deszcz rozpadał się na dobre akurat w chwili, gdy pan Antoni doszedł wreszcie do narożnej kamienicy numer 78, wybudowanej w miejscu, gdzie Wilcza łączy się z Koszykową. Był to całkiem nowy budynek, do niedawna należący do rodziny Morozowów. Dzięki pozostałym po mężu koneksjom matka Hanki – pani Maria – doskonale znała Annę Michajłownę Morozow, żonę właściciela kamienicy. Obie panie miały zwyczaj co czwartek przychodzić na obiad do restauracji Hotelu Europejskiego, w którym tego dnia od lat odbywały się spotkania dawnych oficjeli carskich pozostałych w Warszawie. Po obiedzie panowie udawali się do sali bilardowej na koniak, cygaro i rozmowy o polityce, a panie przechodziły do drugiego skrzydła hotelu, u zbiegu Krakowskiego Przedmieścia i ulicy Czystej, w którym mieściła się cukiernia Lourse’a. Całe nowoczesne wnętrze tego eleganckiego lokalu wypełnione było zapachem świeżo palonej kawy, uchodzącej za najlepszą w Warszawie.
Owego pamiętnego czwartkowego popołudnia przed wieloma laty, po zamówieniu specjalności Semadeniego, czyli napoleonki z grylażem i białej kawy z dodatkiem konfitury, Maria przybrała zmartwiony wyraz twarzy i rozglądając się po wspaniałym wnętrzu cukierni, westchnęła ciężko, że szkoda, iż w pobliżu dawnego Instytutu Politechnicznego imienia Mikołaja II, obecnej Politechniki Warszawskiej, nie ma tak przyjemnych miejsc. Zaczęła opowiadać, jak jej syn ciągle narzeka, że po zajęciach trzeba udawać się na naprawdę długi, jesienią i zimą wyjątkowo uciążliwy spacer, żeby móc usiąść i porozmawiać przy kawie w jakimś zacisznym lokalu. Nie mówiąc już o tym, że studenci nie mają dokąd zapraszać panien. Tylu potencjalnych klientów: żaków, uczennic pobliskich szkół czy żołnierzy skoszarowanych przy Koszykowej… i żadnej porządnej kawiarni. A widząc starszego pana wychodzącego właśnie od Lourse’a z pięknie zapakowanym pudełkiem ciastek tacowych, dodała, że nie ma też w tamtej okolicy ani jednej przyzwoitej cukierni, w której można by było kupić takie pudełko z dobrymi ciastkami lub cukierkami, idąc do kogoś z wizytą. Anna Morozowa nie była specjalnie wrażliwa na potrzeby warszawskich studentów, szczególnie Polaków, ale miała niezwykłą smykałkę do interesu. Pani Maria, widząc żywe zainteresowanie w jej oczach, roztoczyła przed nią wizję wspaniałej cukierni, dla której pierwszorzędną lokalizacją byłby parter ich rodzinnej kamienicy. Następnie zgrabnie wmanewrowała na najemcę tego lokalu swojego zięcia, który – co podkreślała z dumą – ukończył niedawno praktyki u samego wielkiego Semadeniego, a obecnie pracuje jako dekorator na Nowym Świecie, u Antoniego Wiesława Bliklego.
I tak, po półrocznych przygotowaniach, w sierpniu 1919 roku na parterze kamienicy Morozowów po prawej stronie od wejścia głównego ulokowała się na dobre cukiernia „U Hanki”. Piękny, słoneczny dzień otwarcia pan Antoni zawsze wspominał jako drugi po ślubie z Hanną najszczęśliwszy dzień w swoim życiu. Kochał to miejsce. Zdawało mu się, że tak naprawdę tu właśnie jest jego dom.
Jak zwykle z przyjemnością spojrzał na kremową markizę w granatowe pasy, chroniącą przed deszczem szklane drzwi w mahoniowej ramie. Widniała na nich otoczona kwiatami, bogato zdobiona, starannie wygrawerowana litera H – emblemat cukierni. Eleganckie wejście doskonale komponowało się z tą oszczędną w dekoracje, eklektyczną kamienicą, której harmonijną całość szpeciło nieco dodatkowe piętro nadbudowane nad zdobionym gzymsem i ponura mansarda, na szczęście słabo widoczna z chodnika. Przed budynkiem niedawno posadzono kilka brzóz i lip, które rozjaśniły i rozweseliły ponurą ulicę Wilczą.
Przed głównym wejściem do cukierni pan Antoni złożył ociekający wodą parasol i zatupał żwawo, chcąc strząsnąć błoto z butów. Wszedł bocznymi drzwiami do kamienicy, po czym skręcił w prawo i zszedł schodkami w dół, do sutereny, w której znajdował się magazyn cukierni. Bardzo lubił to ciemne pomieszczenie, wypełnione workami z mąką, cukrem i zielonymi ziarnami kawy. W sąsiednim pomieszczeniu mieściła się piwniczka ze starannie wyselekcjonowanymi trunkami, serwowanymi do wytrawnych deserów lub kawy albo używanymi do produkcji ciast, lodów, cukierków, czekoladek i pomadek. Minął piwniczkę i przez maleńkie drzwi wszedł na wewnętrzną klatkę schodową, prowadzącą bezpośrednio na zaplecze cukierni. Mimo wczesnej pory całe wnętrze przepełnione było już zapachem świeżo pieczonego ciasta. Piekarnia działała od czwartej rano, żeby zdążyć ze wszystkimi wypiekami do kawiarni i zamówieniami do odbioru w pierwszej połowie dnia.
Przybycie do cukierni z samego rana umożliwiało panu Antoniemu ukrycie się w mieszczącym się nieopodal dekoratorni kantorku bez konieczności uczestnictwa w porannym rozgardiaszu, towarzyszącym otwieraniu lokalu. Nie przepadał za tą częścią dnia, gdy wszystko działo się w pośpiechu. Z byle powodu wybuchały spory, a wszyscy wpadali na siebie, usiłując jak najlepiej przygotować cukiernię do otwarcia punktualnie o godzinie dziewiątej. On wolał na ten czas schować się przed światem w miejscu, w którym po przeglądzie prasy codziennej oddawał się opracowywaniu wypieków i deserów specjalnych na kolejne dni i urozmaicaniu już znanych przepisów. Była jednak osoba, która zawsze wiedziała o jego przybyciu. Panna Maryla, jak zwykł ją tytułować pan Antoni, szefowa piekarni, była kobietą w nieokreślonym wieku. Wcześniej pracowała jako pomocnica gospodyni w domu pani Marii. Rzutka, pomysłowa, nielubiąca zbędnych słów kobieta bardzo przypadła do gustu Antoniemu i Hance. Gdy otwierali cukiernię, udało im się namówić matkę, by pozwoliła pannie Maryli pracować dla nich. Przekonanie teściowej, która nie chciała się pozbywać dobrej służącej, nie było sprawą łatwą. Zwłaszcza że mimo sympatii do zaradnej dziewczyny nie wyobrażała sobie, jak ta prosta, choć – trzeba przyznać – obrotna chłopka z Lubelszczyzny miałaby pomagać w eleganckim lokalu, i to jako ktoś na ważniejszym stanowisku niż pomoc kuchenna. Jednakże pan Antoni, który znał się dobrze na ludziach, uparł się przy tym pomyśle jak rzadko i wkrótce musiała ustąpić.
Rychło okazało się, że miał rację. W nowo otwartej cukierni nigdy niezmęczona panna Maryla wprowadziła mnóstwo rozmaitych zasad, od punktualności zaczynając, na higienie pracowników kończąc. Bardzo szybko wyegzekwowała przestrzeganie ich przez cały personel. Miała niezłomną siłę woli, rozbudowane poczucie obowiązku i sprawiedliwości, a na dodatek wymagała zawsze najpierw od siebie, a w drugiej kolejności od innych. Cechy te często nie przydają sympatii, ale zawsze budzą szacunek, toteż panna Maryla była niepisanym władcą absolutnym zaplecza cukierni „U Hanki”. Dzięki jej staraniom w całym lokalu dało się zauważyć schludność i porządek. Wszyscy pracownicy piekarni, dekoratorni i kuchni nosili nieskazitelnie białe fartuchy i specjalne czepki przykrywające włosy. Kelnerzy pod granatowymi liberiami w delikatne złote prążki musieli mieć zawsze idealnie wyprasowane białe koszule, a do tego czyste kołnierzyki. Paznokcie pracowników miały być krótkie i dokładnie wyszorowane, choć do układania ciastek czy czekoladek w pudełkach i nakładania ich na talerzyki używano wyłącznie srebrnych szczypiec. To także z inicjatywy panny Maryli na wszystkich serwetkach, pudełkach, markizach przed cukiernią, a także na niektórych wypiekach umieszczano emblemat firmy.
Gdy panna Maryla jak co rano weszła bez pukania do kantorku pana Antoniego, niosąc na srebrnej tacy parującą filiżankę świeżo parzonej kawy, cukiernik zastanawiał się, czy wie, jakiego koloru są jej włosy. Miał wrażenie, że nigdy nie widział ich nieukrytych szczelnie pod chusteczką czy czepkiem. Kobieta przywitała go cicho. Prawie bezszelestnie zdjęła z tacy gazety i filiżankę, zabrała tacę i wyszła równie szybko, jak się pojawiła. Pan Antoni z przyjemnością wciągnął w nozdrza intensywny zapach kawy, po czym sięgnął do kredensu stojącego za biurkiem i wyjął na stół cukiernicę. Była to cukiernica jego babki – austriackiej szlachcianki, która popełniła mezalians, wychodząc za cukiernika z Galicji. Srebrna, stojąca na czterech nóżkach, ozdobiona dyskretnym motywem kwiatowym, zamykana na kluczyk, była jedyną rzeczą, którą babka zabrała z domu rodzinnego, z czasem stała się najcenniejszą pamiątką rodzinną, ulubionym przedmiotem pana Antoniego. Co rano otwierał ją z pewnym namaszczeniem i maleńką srebrną łyżeczką wsypywał dwie porcje cukru do filiżanki. Następnie zamykał znów cukiernicę i nosił kluczyk cały dzień przy dewizce zegarka – na szczęście.
Rozdział 2
Punktualnie o dziesiątej pan Antoni wszedł bocznym wejściem do frontowej sali, pełniącej funkcję sklepu. Było to jasne pomieszczenie, którego dwie ściany wypełniały wielkie witrynowe okna ozdobione cieniutkimi jak pajęczyna żorżetowymi firankami i ciężkimi granatowymi kotarami, związanymi po bokach złotymi wstążkami. Wzdłuż pozostałych ścian, obitych beżową tapetą w dyskretne złote prążki, stały ustawione w literę L wielkie kredensy wypełnione różnobarwnymi porcelanowymi urnami z produktami sprowadzanymi z Turcji. Te przysmaki pan Antoni zdobywał dzięki pomocy swego serdecznego przyjaciela, nazywanego nieco kąśliwie „sułtanem piekarskim” – Abdullaha Abdułły Alijewa. Poznali się, gdy pan Antoni, uchodzący w owym czasie za warszawskiego mistrza wypieków orzechowych, dowiedział się, że ma poważnego konkurenta do tego tytułu. Namówiony przez znajomego, postanowił wyprawić się na odległą ulicę Targową, gdzie Alijew wówczas prowadził swój lokal, żeby spróbować słodkich wypieków Turka. Migdałowe rogale były doskonałe. Pan Antoni po raz pierwszy w życiu postanowił złożyć wyrazy uznania koledze po fachu.
Alijew okazał się człowiekiem niezwykle serdecznym i prostodusznym. Przyjął komplement ze skromnym uśmiechem, choć wiedział, jaką sławą cukiernictwa był już wówczas jego rozmówca. Następnie jak gdyby nigdy nic zaprosił go na kawę parzoną po turecku z przyprawami i bułeczki z rodzynkami. Całe popołudnie rozmawiali jak starzy znajomi – i tak już zostało. Od tamtej pory pan Antoni w każde środowe popołudnie wyprawiał się na Targową na spotkanie z przyjacielem.
Po pewnym czasie Alijew popadł w poważne kłopoty finansowe i to właśnie pan Antoni podpowiedział mu, żeby zwrócił się do sądu o nadzór nad piekarnią i odroczenie spłat, a tym samym zapobiegł upadłości maleńkiego zakładu. Sąd przychylnie rozpatrzył wniosek. Alijew szybko odbił się od dna i wkrótce przeniósł swój interes w lepszą lokalizację – na ulicę Marszałkowską 105. Pan Antoni odgrażał się, że z dniem, w którym Turek otworzy piekarnię tak blisko jego cukierni, przestanie sprzedawać jakiekolwiek wyroby z orzechami, gdyż wie, że nigdy nie dorówna Alijewowi. Jednak zamiast strat cukiernia „U Hanki” odniosła niewątpliwą korzyść z tego sąsiedztwa. Dzięki rozlicznym kontaktom zagranicznym i wyjątkowo rozgałęzionej rodzinie (pan Antoni miał wrażenie, że jego przyjaciel ma jakiegoś bliższego czy dalszego krewnego w absolutnie każdym miejscu na ziemi) Alijew zorganizował stałe dostawy wybornych herbat, szlachetnych ziaren kawy, a także przypraw korzennych, orzechów i suszonych owoców ze Wschodu do swojej piekarni. Po przeniesieniu na Marszałkowską zaproponował panu Antoniemu wejście do spółki, na co ten ostatni rzecz jasna przystał. Jakiś czas później w sali sklepowej cukierni na Wilczej pojawiły się owe porcelanowe urny z egzotycznymi wiktuałami sprzedawanymi mieszkańcom stolicy spragnionym nietypowych, orientalnych doznań smakowych.
W cukierni „U Hanki” przed kredensami znajdowało się wąskie przejście dla sprzedającego, za nim wspaniałe szklane kontuary. Pierwszy wypełniony był różnokolorowymi bombonierkami, pięknie zdobionymi ciasteczkami tacowymi, zgrabnymi stosikami wytwornych czekoladek, w tym cieszących się ogromną popularnością pomadek Palermo w złoconych papierkach. Osobną półkę zajmowały marcepanowe zwierzątka, owoce, a nawet warzywa, zabawne figurki z czekolady, piramidki na torty z karmelu, tragantowe dekoracje na ciasta oraz specjalność pana Antoniego – tylko przez niego wyrabiane kwiaty z mas cukierniczych. Można było tam znaleźć misternie lepione konwalie, róże, fiołki, irysy, słoneczniki oraz ukochane przez Hannę nagietki, zza szyby łudząco podobne do naturalnych. W drugim kontuarze za szkłem kryły się prawdziwe arcydzieła wśród wypieków. Były tam babeczki z różnymi nadzieniami, ponczówki, stefanki, warszawianki, bajaderki, eklery, rożki, rogaliki, serniki oraz cała masa innych ciastek i ciasteczek, a także obowiązkowy w każdej warszawskiej cukierni szeroki wybór ciast drożdżowych i herbatników deserowych. Centralne miejsce zajmował specjalny wypiek według autorskiego przepisu pana Antoniego, będący w sprzedaży zaledwie przez siedem dni. W tym tygodniu za szybą pyszniły się ciastka czekoladowe nadziewane puszystym kremem jajecznym z koniakiem i prażonymi orzechami laskowymi.
Szyby od strony wystawowej były zamocowane nieco pod kątem oraz zabezpieczone grubymi, mosiężnymi drążkami, biegnącymi przez całą szerokość kontuarów. Wszystko po to, by zminimalizować ryzyko ich zbicia lub zabrudzenia przez któregoś z najmłodszych klientów, którzy wpatrując się z nabożnym zachwytem w umieszczone za szkłem łakocie, zwykli tracić poczucie rzeczywistości, a tym samym wszelką ostrożność. W rogach sali na specjalnych okrągłych stoliczkach przykrytych granatowymi serwetami w złote prążki ustawione były imponujących rozmiarów sękacze oraz ogromne baby drożdżowe.
Dokładnie na wprost wejścia znajdowało się obite mahoniową boazerią przejście w głąb cukierni, gdzie mieściła się sala kawiarniana. Po prawej stronie od przejścia, na końcu kontuaru stała ciężka kasa, a za nią oprawione w pozłacaną ramkę trzy powody do dumy pana Antoniego: dwujęzyczny dyplom czeladniczy wydany przez Urząd Starszych Zgromadzenia Cukierników, świadectwo ukończenia z wyróżnieniem szkoły handlowej Roeslerów oraz wiszący nieco poniżej, zdobyty niedawno dyplom Honorowego Członka Warszawskiego Zgromadzenia Cukierników. Obok kasy stał zaś wielki słoik wypełniony czerwonymi, zwiniętymi w świderki lizakami, obiekt westchnień wszystkich dzieci.
– Dzień dobry, Polu – zwrócił się pan Antoni do dziewczyny wkładającej właśnie do szuflady kasy pieniądze za odebrany przed chwilą tort.
– Dzień dobry, tatko! – odpowiedziała wesoło, zamknęła szufladę, po czym uśmiechnęła się serdecznie.
Apolonia Starczewska, nazywana przez wszystkich Słodką Polą, była prawie siedemnastoletnim dziewczęciem imponujących rozmiarów; ledwo mieściła się w wąskim przejściu za ladą. O głowę wyższa od ojca, postawna, żeby nie rzec ogromna, miała ostre rysy i wydatny nos, a surowego wyglądu oraz lat dodawały jej jeszcze kruczoczarne włosy i ciemne oczy. W niczym nie przypominała swojej urodziwej matki. Była za to wierną kopią babki pana Antoniego, którą wszyscy w rodzinie – choć od jej śmierci minęło wiele lat – nadal wspominali z lekkim strachem, najczęściej szeptem. Mimo nieprzyjaznego wyglądu Apolonia była dziewczyną o najsłodszym i najmilszym usposobieniu, jakie można sobie wyobrazić. Swoją pogodą ducha, wesołością i ujmującym zachowaniem urzekała każdego, kto się z nią zetknął.
– Przed godziną przyszedł chłopiec od Orzelskich po bombonierki na wieczór do teatru. Tort dla państwa Miśkiewiczów będzie gotowy po jedenastej, choć panna Maryla dokonała istnego cudu, żeby w tak krótkim czasie zorganizować powiększenie go o całe jedno piętro. Całe piętro, tatko! Niech tatko sobie wyobrazi, że państwo Miśkiewiczowie zgłosili taką prośbę dopiero wczoraj tuż przed zamknięciem, gdy tort był już niemal gotowy. Rano chłopcy z dekoratorni mieli go tylko ozdobić tymi cukrowymi koszyczkami z winogronami, które sam przygotowałeś. Ech… – Pokręciła głową z oburzeniem, a gdy pan Antoni spojrzał na nią pytająco, poczęła wyjaśniać: – Wielu gości musiało im potwierdzić przybycie na przyjęcie z dodatkowymi osobami w ostatniej chwili. Czy już nie obowiązują żadne zasady dobrego wychowania? Państwo Miśkiewiczowie to tacy kulturalni ludzie! Gdyby nie była to sytuacja najwyższej wagi, z pewnością nie poprosiliby o taką zmianę na wieczór przed terminem odbioru. Kiedy o tym usłyszałam, wpadłam w czarną rozpacz! Poszłam prędko na zaplecze porozmawiać z panną Marylą, która po chwili namysłu stwierdziła, że powiększą tort, ale nie będzie gotowy na dziewiątą, tylko na jedenastą. Tatko zdaje sobie sprawę, jakie dantejskie sceny rozgrywały się na zapleczu? Chłopcy z dekoratorni pół nocy dorabiali te cukrowe listki, żeby wystarczyło do udekorowania kolejnego piętra. Tyle zamieszania, tyle dodatkowej pracy, tylko dlatego, że goście państwa Miśkiewiczów nie potrafią się zachować jak należy – oburzała się Słodka Pola, jednocześnie dokładając lizaków do słoika i układając nowy papier do pakowania na blacie. Dziewczyna nie znosiła bezczynności i pomimo obfitych kształtów uwijała się szybko i zwinnie.
Pan Antoni stał, przyglądając się córce z wyraźnym rozbawianiem i przyjemnością – lubił słuchać jej rozwlekłych wywodów. Słodka Pola już w dzieciństwie miała zwyczaj mówić jednym ciągiem, poruszać dziesiątki wątków, nie dając swojemu rozmówcy dojść do słowa, choć jako dobrze wychowana panienka, kierowała raz po raz pytania do osoby, z którą konwersowała. Mimo to pan Antoni miał wrażenie, że Pola rzadko jest zainteresowana odpowiedziami.
– A ten teraz to był tort marcepanowy dla Szydłowskiego – referowała dalej, porządkując przy okazji małe karteczki, na których zwykle zapisywała zamówienia. – Pani Szydłowska bardzo chwaliła te irysy, które wczoraj zrobiłeś do udekorowania ciasta. Kazała ci za nie szczególnie podziękować.
W tej samej chwili drzwi otworzyły się; weszła przez nie elegancko ubrana pani w średnim wieku z malutką dziewczynką. Słodka Pola mrugnęła do ojca, schowała karteczki pod ladę i zaczęła obsługiwać klientkę, serdecznie zagadując przy tym jej córeczkę. Pan Antoni był przekonany, że mała zaraz dostanie lizaka – w prezencie rzecz jasna. Pola miała słabość do dzieci. Wszystkie okoliczne maluchy wiedziały, że nigdy nie wyjdą z cukierni z pustymi rękami, gdy za kasą stoi córka właściciela. Ojciec patrzył na te zwyczaje z przymrużeniem oka, ciesząc się z jej dobroci i wrażliwości. Dzieci zresztą nie pozostawały dłużne. Ku wyraźnemu niezadowoleniu panny Maryli, znosiły do cukierni kwiatki, nierzadko zrywane z miejskich klombów zdobiących Marszałkowską, listki, patyczki, kamienie i wszelkie inne skarby znalezione podczas dziecięcych wędrówek, i składały je u stóp Poli z szerokim, ufnym uśmiechem na twarzach. Dziewczyna przyjmowała owe podarki ze słowami zachwytu, od których maluchy czerwieniły się z radości.
Pan Antoni zostawił córkę z klientką i szybko przemierzywszy krótki, ciemny korytarzyk, wszedł do sali kawiarnianej. Po drodze ukłonił się porannemu szefowi sali, Eustachemu Zarębie, który z nieodłączną śnieżnobiałą serwetką przewieszoną przez lewą rękę uprzejmym uśmiechem witał gości i prowadził ich do stolików. Wypełnione gwarem rozmów i brzękiem naczyń pomieszczenie było przeciwieństwem spokojnej sali sklepowej i to właśnie ono było sercem cukierni. Pana Antoniego owionął słodki aromat ciasta, przeplatany intensywnym zapachem kawy serwowanej w porcelanowych białych filiżankach, o tej porze dnia popijanej z dodatkiem gęstej śmietanki podawanej w mlecznikach. Poczuł, że jest w domu. Wnętrze było nieco staroświeckie – wyglądało dokładnie tak, jak piętnaście lat temu, gdy razem z Hanką je zaprojektowali, jednakże większość klientów uważała to za atut.
Sala kawiarniana była przestronna. Na tle trzech ścian pomalowanych w grube granatowo-kremowe pasy wyraźnie odcinały się trzy pary masywnych drzwi. Pierwsze prowadziły do sali bilardowej – jedynej, w której można było zapalić cygaro i popularne ostatnio, zwłaszcza wśród pań, papierosy. Przez drugie można było wejść do pokoju służącego do gry w domino, nazywanej „dominiakiem”. Trzecie drzwi prowadziły do specjalnej salki, stworzonej na wyraźne życzenie pani Marii, przeznaczonej wyłącznie dla starszych pań. Podśmiewano się nieco z tej salki, przezywając ją „swatkownią”, co jednak nie zrażało zupełnie jej stałych bywalczyń. Wiekowe damy czuły się tu doskonale, rozmawiając o minionych latach, utyskując na dzisiejszą modę i rozluźnienie obyczajów, a nade wszystko plotkując namiętnie o mariażach planowanych i już istniejących, zarówno udanych, jak i – z większym entuzjazmem – o tych nieudanych. Co ciekawe, w tej sali jakoś nigdy nie zamawiano cotygodniowych arcydzieł pana Antoniego, Eustachy mógł natomiast bez trudu w każdej chwili odgadnąć, czego zażyczą sobie poszczególne grupy pań.
W rogu sali ustawione były trzy bogato zdobione, złocone samowary z porcelanowymi uchwytami, wykonane na zamówienie w Odessie; ich obsługą zajmował się wyłącznie Zaręba, który traktował obowiązek parzenia herbat dla gości jako przywilej i powód do dumy. Mówiono, iż w Warszawie nie było miejsca ze wspanialszą herbatą, a sławę ten serwowany obowiązkowo w delikatnych, wysokich szklankach napar zawdzięczał w dużej mierze pasji Eustachego. W rogu po przekątnej od samowara znajdował się stojak na gazety. Pan Antoni bardzo dbał o to, aby pod tym względem cukiernia „U Hanki” nie ustępowała „Szwajcarskiej”, lokalowi usytuowanemu na połączeniu Chmielnej, Brackiej, Szpitalnej i Zgody, gdzie nad cukiernią i w jej sąsiedztwie mieściły się redakcje najważniejszych gazet. Na Wilczej również dostępna była cała warszawska prasa codzienna i periodyki, zarówno krajowe, jak i zagraniczne, przede wszystkim rosyjskie, francuskie, angielskie i niemieckie.
Po przywitaniu z kilkoma stałymi bywalcami pan Antoni skierował swoje kroki do narożnego stolika, gdzie, jak co wtorek, dwaj starsi profesorowie Politechniki Warszawskiej – Stanisław Zasławski i Stefan Bryła – popijali poranną kawę, zajadając się puszystą, delikatną babką drożdżową, przyrządzaną z dodatkiem dużej liczby żółtek i tartych migdałów.
– Witamy, witamy! – ucieszył się na jego widok profesor Bryła, podnosząc się z miejsca.
– Witam szanownych panów. – Pan Antoni uśmiechnął się, kolejno ściskając serdecznie podane mu dłonie.
– Prosimy do nas, panie Antoni. – Zasławski wskazał krzesło po swojej prawej stronie.
Zaproszenie to stanowiło część ich cotygodniowego rytuału. W zasadzie było zbędne. Pan Antoni cieszył się poważaniem wśród inteligencji warszawskiej jako przedstawiciel niedawno zdefiniowanej warstwy społecznej, nazywanej roboczo w prasie inteligencją rzemieślniczą. Mimo braku klasycznego wychowania i wyższego wykształcenia był oczytany, ukończył prestiżową szkołę handlową, a nade wszystko cechował się żywym, chłonnym umysłem i spostrzegawczą naturą. Dodatkowo z profesorem Zasławskim łączyła go bliższa znajomość, spowodowana głęboką przyjaźnią, jaka nie wiadomo kiedy, w niejasnych dla ojców okolicznościach zawiązała się pomiędzy średnim synem profesora, Andrzejem, i Wojtkiem Starczewskim. Chłopcy byli praktycznie nierozłączni, z musu rozstawali się jedynie w czasie zajęć szkolnych i na noc. Taki stan rzeczy powodował stały przepływ informacji pomiędzy mieszkaniem Starczewskich na Moniuszki a Kolonią Profesorską mieszczącą się pomiędzy ulicami Myśliwiecką, Górnośląską i Hoene-Wrońskiego, gdzie w domu należącym pierwotnie i zaprojektowanym przez nieżyjącego już profesora Karola Jankowskiego mieszkali obecnie Zasławscy. Zarówno Andrzej, jak i Wojciech od blisko dekady pojawiali się na zmianę w obu domach bez zaproszenia i bez skrępowania, o najdziwniejszych porach dnia. Żona profesora, Janina, śmiała się, że ma czterech synów, choć urodziła tylko trzech. Kiedy składała u gospodyni zlecenie na obiad danego dnia, Helenka nieodmiennie pytała, czy będzie i pan Wojtuś, który ze względu na nieokiełznany apetyt, nijak niepasujący do jego szczupłej sylwetki, był jej absolutnym ulubieńcem.
Mimo tak zażyłych relacji pomiędzy synami profesora Zasławskiego i pana Antoniego wszyscy trzej mężczyźni uważali się za panów starej daty, choć żaden z nich nie miał jeszcze pięćdziesięciu lat. Dobrze czuli się w ramach wytyczonych przez konwenanse i zwyczaje, w których wyrośli. Zgodnie zaś z tymi wytycznymi pan Antoni, jako najmłodszy i pochodzący z niższej klasy społecznej, musiał zostać przez profesorów zaproszony na kawę. Tak po prostu wypadało, a z tym, co przystoi, się nie dyskutuje, jak ich trzech uczono od dziecka.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Maria Paszyńska 2015
Copyright © by Grupa wydawnicza Filia, 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I Filia, Poznań 2025
Projekt okładki: Michał Grosicki
W tekście wykorzystano cytaty z Moralności Cypriana Kamila Norwida oraz Dialogów Lucjusza Anneusza Seneki (przeł. Leon Joachimowicz, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1998).
Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak
Korekta: Joanna Pawłowska
Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8402-033-3
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe