Jagiellonowie. Taniec mieczy - Maria Paszyńska - ebook

Jagiellonowie. Taniec mieczy ebook

Maria Paszyńska

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy wypełni się przeznaczenie dynastii Jagiellonów?

Świat pogrąża się w chaosie wojny trzynastoletniej. Rozpoczęte ze splendorem rządy Kazimierza Jagiellończyka rozczarowują z każdym dniem. Po niedawnych hołdach nie ma już śladu, ze wszech stron pojawiają się jedynie roszczenia. Marzenie o odzyskaniu dla Korony dostępu do morza wydaje się mrzonką. Król zadaje sobie pytanie o sens sprawowanych rządów. Powracają dawne lęki, podsycane krążącymi plotkami o powrocie Władysława Warneńczyka. Czy zaginiony przed laty brat ponownie zasiadłby na tronie? Jak potoczą się losy wojny, która miała się skończyć spektakularnym zwycięstwem? Czy zakon krzyżacki odzyska dominację w Prusach?

Życie prywatne także przysparza królowi jedynie trosk. Jego małżeństwo z Elżbietą Rakuszanką okazuje się pomyłką. Od dnia zaślubin nie zbliżyli się ani na jotę, są parą zupełnie obcych sobie ludzi. Co gorsza, nieoczekiwanie pojawiają się dwie piękne niewiasty z przeszłości Kazimierza… Do czego jest zdolna złakniona miłości kobieta? Czy brzydkie kaczątko zdoła się przemienić w potężną królową?

Drugi tom serii o dynastii, która władała średniowieczną Europą

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 294

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii, okładki i stron ty­tu­ło­wychANNA SLO­TORSZ / ART­NOVO.PL
Ilu­stra­cje na okładce© MdSay­eed/Adobe Stock © Ro­verto/Adobe Stock © li­vier Le Moal/Adobe Stock Do­mena pu­bliczna
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaMO­NIKA KRZY­WO­SZYŃ­SKA
Ko­rektaANNA KU­RZYCA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ma­ria Pa­szyń­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6786-6
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Pio­trowi...

Mam na imię An­drzej i wkrótce umrę. Nic nie może uchro­nić mnie od śmierci. Nie ist­nieje wszak re­me­dium na sta­rość. Każ­dego, kto kie­dy­kol­wiek uro­dził się pod nie­bem, prę­dzej czy póź­niej do­pad­nie nie­ubła­gany wy­rok czasu.

Al­che­micy na ca­łym świe­cie od se­tek lat gło­wią się, pró­bu­jąc opra­co­wać for­mułę elik­siru ży­cia, jak do­tąd z mar­nym skut­kiem. Ni­gdy nie za­przą­ta­łem so­bie głowy tą kwe­stią. Na­zbyt za­jęty by­łem ży­ciem, które wielu stra­wiło, sta­ra­jąc się za wszelką cenę nie umrzeć.

Wi­dzia­łem śmierć tak wiele razy, że już się jej nie boję. Na mo­ich rę­kach sko­nali wszy­scy, do któ­rych na­le­żało moje serce. Te­raz wy­peł­niają je już tylko wspo­mnie­nia i tę­sk­nota za tymi, co ode­szli.

Je­stem więc go­towy na odej­ście, choć mu­szę przy­znać, że to, co po­mię­dzy, było o wiele bar­dziej zło­żone, niż przy­pusz­cza­łem. By umrzeć tak, jak­bym chciał, mu­sia­łem na­uczyć się żyć na nowo. Pa­ra­doks.

W sta­ro­ści naj­trud­niej­sze oka­zują się bo­wiem sprawy cał­kiem pro­ste, nie­gdyś zwy­czajne. Wsta­nie z łóżka lub po­ło­że­nie się spać, zej­ście po scho­dach, po­kro­je­nie mię­siwa, pchnię­cie ma­syw­nych drzwi, za­pa­le­nie świecy... Te wszyst­kie czyn­no­ści, któ­rych wy­ko­ny­wa­nie nie­gdyś było taką bła­hostką, że w za­sa­dzie się ich nie za­uwa­żało, na­gle stają się pro­ble­mami. Ręce od­ma­wiają po­słu­szeń­stwa, krok staje się nie­pewny, oczy nie wi­dzą już tak ostro jak daw­niej, a w uszach co­raz czę­ściej sły­chać tylko ci­szę.

Sta­rość przy­cho­dzi z za­sko­cze­nia, jak śmierć, choć obie są prze­cież tak oczy­wi­ste. Każdy się ich spo­dziewa, wie na pewno, że kie­dyś na­dejdą, a jed­nak gdy stają w progu, dzi­wimy się, że to już, że to dziś. Tak bez uprze­dze­nia? Bez słówka ostrze­że­nia? Prze­cież miała po dro­dze od­wie­dzić jesz­cze tylu in­nych. Czemu za­gląda już do mnie, skoro są jesz­cze ci przede mną?

A prze­cież były znaki, do­strze­gane do­piero po cza­sie, bo upar­cie nie chcemy ich wi­dzieć. Ko­lejny siwy włos na skroni, głęb­sza bruzda na twa­rzy, brą­zowe plamy co­raz gę­ściej po­kry­wa­jące dło­nie, oczy nik­nące w fał­dach zmarsz­czek, co­raz bar­dziej za­okrą­glone plecy, co­raz ni­żej chy­ląca się ku ziemi głowa...

To wszystko nie dzieje się z dnia na dzień. Pew­nie dla­tego po­zo­sta­jemy zwy­kle zbyt długo ślepi. Zbyt długo łu­dzimy się, że to jesz­cze nie ten czas. Jak długo się da, przy­my­kamy oczy i ro­bimy do­brą minę do złej gry, którą osta­tecz­nie i tak pi­sane nam jest prze­grać. Zma­gamy się, usi­łu­jąc sta­wić czoła nie­po­ko­na­nemu, rzu­cić wy­zwa­nie Stwórcy po­rządku tego świata.

Lecz czy jest ja­kiś inny wy­bór?

Po­zo­stało mi jesz­cze jedno za­da­nie. Jedna opo­wieść, którą mu­szę ukoń­czyć, nim odejdę. Dla­tego co rano udaję się do skryp­to­rium, by pi­sać da­lej. To ważne, waż­niej­sze niż wszystko inne. Kto wie, czy nie ży­łem wła­śnie po to, by to opi­sać?

Przy­go­to­wy­wa­nie atra­mentu jest dla mnie obec­nie wielką przy­jem­no­ścią. Jedną z ostat­nich, ja­kie mi po­zo­stały.

Nie­gdyś, za­wsze w po­śpie­chu, się­ga­łem do za­pa­sów kró­lew­skiej kan­ce­la­rii. Ani my­śla­łem tra­cić czas na zdo­by­wa­nie czy mie­sza­nie in­gre­dien­cji. Do­piero gdy siły fi­zyczne nie­mal mnie opu­ściły, a je­dy­nie mój umysł nie pod­dał się jesz­cze zgub­nemu wpły­wowi czasu, od­kry­łem, jak przy­jem­nym może być sa­mo­dzielne spo­rzą­dza­nie in­kau­stu.

Jest w tym coś ma­gicz­nego, jak­bym spo­rzą­dzał ta­jemne elik­siry z al­che­micz­nych re­cep­tur, a to spra­wia mi nie­mal dzie­cięcą ra­dość, któ­rej je­stem ostat­nio tak spra­gniony. Mam wra­że­nie, że z utę­sk­nie­niem wy­pa­truję chwil za­pra­wio­nych tym pier­wot­nym uczu­ciem szczę­ścia, gdy wszystko wo­kół znika i jest tylko owo nie­zna­jące gra­nic wra­że­nie pełni. To wła­śnie stało się głów­nym ce­lem mo­jej obec­nej eg­zy­sten­cji. Po­szu­ki­wa­nie ra­do­ści i snu­cie opo­wie­ści o tych, któ­rym je­stem ją wi­nien.

Tylko ja po­zo­sta­łem. Je­stem je­dy­nym, który znał ich wszyst­kich. Je­dy­nym, któ­remu za­wie­rzali swoje ta­jem­nice, lęki, ma­rze­nia i sny. Je­dy­nym, który może opo­wie­dzieć prawdę o nich sa­mych.

Prze­zna­czone mi skryp­to­rium za­lała fala po­ran­nego słońca. Dro­binki ku­rzu za­wi­ro­wały w smu­gach świa­tła. Kon­tury na­brały ostro­ści, ko­lory stały się żyw­sze. Wstał nowy dzień. Ko­lejny po­ra­nek bę­dący jed­no­cze­śnie po­da­run­kiem i kro­kiem ku wiecz­no­ści.

Pod­sze­dłem do okna i otwo­rzy­łem je. Do wnę­trza wpadł co­dzienny gwar z dzie­dzińca. Lu­bię pra­co­wać wśród od­gło­sów tęt­nią­cego ży­cia. Czuję wów­czas, że warto się tru­dzić. Warto za­nu­rzać się w od­męty choćby naj­bo­le­śniej­szej prze­szło­ści, by ci, któ­rzy przyjdą po nas, mieli szansę spró­bo­wać nas po­znać i zro­zu­mieć.

Chcę, by ci, z któ­rymi złą­czył mnie los, byli wię­cej niż tylko le­gendą. Le­gen­dami po­zo­sta­wali prze­cież nie­mal przez całe swoje ży­cie. Każdy z im współ­cze­snych miał o nich wła­sne zda­nie, choćby ni­gdy nie za­mie­nili słowa. To prze­kleń­stwo sławy. Ja za­pra­gną­łem prze­ka­zać pa­mięć o tym, kim byli pod po­wierzch­nią, za tymi wszyst­kimi ko­stiu­mami i ro­lami, które zo­bo­wią­zani byli od­gry­wać od świtu do zmierz­chu, nie­mal bez chwili wy­tchnie­nia.

Nie, nie za­mie­rza­łem od­bie­rać im god­no­ści ani chwały, mar­gi­na­li­zo­wać ich do­ko­nań czy umniej­szać po­ra­żek. Od tego są kro­ni­ka­rze, a każdy z nich w za­leż­no­ści od sym­pa­tii na jed­nych pa­trzy okiem ła­skaw­szym, o in­nych zaś prze­ka­zuje re­la­cję su­row­szą. Szu­kają swo­jej szansy, by opo­wie­ściami o prze­szło­ści ufor­mo­wać przy­szłość. Usi­łują prze­my­cić pa­mięć o swoim imie­niu. Po­tomni wszak wspo­mi­nać będą, że „Ka­dłu­bek twier­dził...”, „u Dłu­go­sza stoi...”. Sprytny to za­bieg, lecz mnie cho­dzi o coś cał­kiem in­nego. Nie za­leży mi na moim imie­niu. Moje dzieje też nie wy­dają się godne prze­ka­zy­wa­nia przy­szłym po­ko­le­niom. Nie do­ko­na­łem żad­nego wiel­kiego od­kry­cia, bo­ha­ter­skiego czynu ani aktu od­wagi god­nych pie­śni.

Sam nie mu­szę zo­stać za­pa­mię­tany. Pra­gnę je­dy­nie oca­lić od za­po­mnie­nia tych, któ­rych ko­cha­łem. Różne to były ob­li­cza mi­ło­ści, różne ich ko­leje, rzadko szczę­śliwe. Jedno po­zo­stało nie­zmienne: nie chcę po­go­dzić się z ich odej­ściem. Z utratą praw­dzi­wych twa­rzy, bły­sku spoj­rzeń, który do dziś na­wie­dza mnie w snach. Nie mogę znieść my­śli, że roz­płyną się na za­wsze. Nie chcę, by stali się je­dy­nie su­ro­wymi bez­dusz­nymi ob­li­czami na ob­ra­zach, zna­czą­cych wszystko i nic. Prawda tak ła­two gubi się w świe­cie, w któ­rym każdy ma coś do po­wie­dze­nia!

Nie po­wi­nie­nem zwle­kać. Je­stem już sta­rym czło­wie­kiem, nie wiem, ile czasu mi jesz­cze po­zo­stało. Pewny je­stem je­dy­nie tego, że ktoś, komu dane było żyć tak długo, kto mu­siał po­że­gnać wszyst­kich, któ­rych ko­chał, stał się ob­cym na świe­cie, na któ­rym prze­cież był pierw­szy.

Tak, tak, mu­szę za­brać się do pracy. Za­cznę od atra­mentu.

Naj­pierw na­leży przy­go­to­wać skład­niki. Im lep­szej są ja­ko­ści, tym pięk­niej­szy i trwal­szy atra­ment można uzy­skać. Do­ce­nia­nia ja­ko­ści także na­uczył mnie czas. Gdy by­łem młody, nie ob­cho­dziło mnie, co piję, co wkła­dam do ust, czym pi­szę, na czym śpię. Cho­dziło głów­nie o to, by za­spo­koić po­trzeby ciała i mknąć da­lej w tkac­kim czó­łenku co­dzien­nych spraw, z któ­rych każda zda­wała się naj­waż­niej­sza. Te­raz, gdy główny nurt ży­cia bie­gnie jakby obok mnie, mam wię­cej spo­sob­no­ści, by przyj­rzeć się sa­memu ży­ciu. To, co nie­gdyś było czymś nie­zau­wa­żal­nym, te­raz daje mi roz­kosz. Chłód je­dwa­biu po­duszki na moim po­marsz­czo­nym po­liczku, za­pach olejku ró­ża­nego, kęs jesz­cze cie­płego chleba, łyk świe­żego mleka, pierw­szy haust po­wie­trza po otwar­ciu okna o po­ranku... Siły mnie opusz­czają, ale wi­dzę wię­cej i wiele spraw czuję moc­niej niż kie­dyś, jak­bym umie­ra­jąc, żył bar­dziej – wresz­cie żył na­prawdę, z pełną świa­do­mo­ścią skoń­czo­no­ści każ­dej z chwil.

Po­trze­buję por­cji siar­czanu że­laza i mie­dzi, tro­chę na­ro­śli z li­ści dę­bo­wych za­wie­ra­ją­cych dużo ta­niny, wody zmie­sza­nej ze zło­ci­stym so­kiem z drzewa aka­cjo­wego i odro­binę wina lub octu dla po­głę­bie­nia ko­loru.

Sta­ranne od­mie­rza­nie skład­ni­ków mnie uspo­kaja. Ich łą­cze­nie jest sztuką, która wy­maga dużo cier­pli­wo­ści. Wszystko musi być wy­ko­nane we wła­ści­wej ko­lej­no­ści, ina­czej in­kaust, jak wy­piek, po pro­stu się nie uda.

Te czyn­no­ści wy­ma­gają sku­pie­nia. Po­zwa­lają po­zo­stać w te­raź­niej­szo­ści. W moim wieku to cenny dar. Więk­szość czasu spę­dzam bo­wiem w prze­szło­ści, wę­dru­jąc wśród chwil dawno mi­nio­nych, jakby tu i te­raz nie cze­kało mnie już nic.

Od za­wsze naj­bar­dziej lu­bi­łem czarny atra­ment, lecz cza­sem ogar­niała mnie nie­prze­zwy­cię­żona ochota na ko­lory. Czer­wony in­kaust uzy­ski­wa­łem dzięki do­da­niu krwi śli­ma­ków pew­nego ga­tunku, cy­no­browy – za sprawą rtęci lub siarki, a od­cień mi­nii – w efek­cie spa­la­nia bieli oło­wia­nej. Tak przy­go­to­wany in­kaust był nie­zwy­kle trwały. Nie spo­sób go usu­nąć ani wy­bie­lić.

Nie­kiedy prze­ni­kał mnie dreszcz, na poły roz­koszny, na poły prze­ra­ża­jący, jak­bym two­rząc tę kro­nikę, do­ko­ny­wał cze­goś wiel­kiego, od­ci­skał ślad w wiecz­no­ści, unie­śmier­tel­niał ich wszyst­kich. A prze­cież sami już tego do­ko­nali. Wła­snymi czy­nami za­pi­sali się w pan­te­onie, wśród gwiazd lśnią­cych ja­sno na gra­na­cie nieba.

Uło­ży­łem na bla­cie świeży per­ga­min, szli­fo­wany z obu stron, choć – rzecz ja­sna – za­pi­suję tylko jedną z nich. Wiem, że pa­pier staje się co­raz po­wszech­niej­szy, ale być może tak jak nie prze­sa­dza się sta­rych drzew, nie spo­sób na­uczyć sta­rego skryby pi­sa­nia na no­wym ma­te­riale. Wciąż naj­chęt­niej za­opa­truję się w per­ga­min klasz­torny, choć pew­nie nie­wiele gor­szy oka­załby się ten ofe­ro­wany przez kra­kow­skich per­ga­min­ni­ków. Wy­twa­rza­nie per­ga­minu jest jed­nak trudną sztuką i ja­koś nie daję wiary, że w miej­skim warsz­ta­cie, wśród szumu, za­mętu i wszech­obec­nego po­śpie­chu, może po­wstać po­rządna karta. A może po pro­stu wciąż za­ku­puję ta­kie same, by pod­trzy­mać wra­że­nie, że mój świat na­dal ist­nieje, że coś jest ta­kie jak daw­niej, nie­zmienne?

Się­gną­łem po nowe pióro. Do wy­ko­ny­wa­nia szki­ców czy ry­sun­ków naj­czę­ściej uży­wa­łem piór kru­czych, jed­nak do pi­sa­nia słu­żyły mi wy­łącz­nie pióra czar­nych gęsi. Wy­ją­łem jedno z nich i prze­su­ną­łem po­mię­dzy pal­cami. Je­dwa­bi­sty puch był tak de­li­katny, że przez mo­ment nie mia­łem pew­no­ści, czy w ogóle coś po­czu­łem. Co­raz czę­ściej opa­dały mnie ta­kie wąt­pli­wo­ści. Te­raź­niej­szość za­ma­zy­wała mi się, jak­bym spo­glą­dał na nią zza za­słony łez czy gę­stej mgły. Je­dy­nie prze­szłość wciąż była ostra i wy­raźna. Tylko pa­mięci mo­głem za­ufać.

Z po­dłuż­nego ro­go­wego pu­de­łeczka wy­ją­łem no­żyk pi­sar­ski i za­czą­łem przy­go­to­wy­wać pióro. Im ostrzej­szy udało mi się zro­bić ko­niec, tym cień­sze i ele­gant­sze sta­wało się moje pi­smo.

Wresz­cie za­nu­rzy­łem za­ostrzoną gładko koń­cówkę w czar­nym jak smoła atra­men­cie i za­czą­łem pi­sać, sa­memu za­głę­bia­jąc się w od­męty wspo­mnień. Mu­sia­łem się spie­szyć. Mia­łem za­da­nie do wy­ko­na­nia. Je­stem ostat­nim, który pa­mięta.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki