Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy wypełni się przeznaczenie dynastii Jagiellonów?
Świat pogrąża się w chaosie wojny trzynastoletniej. Rozpoczęte ze splendorem rządy Kazimierza Jagiellończyka rozczarowują z każdym dniem. Po niedawnych hołdach nie ma już śladu, ze wszech stron pojawiają się jedynie roszczenia. Marzenie o odzyskaniu dla Korony dostępu do morza wydaje się mrzonką. Król zadaje sobie pytanie o sens sprawowanych rządów. Powracają dawne lęki, podsycane krążącymi plotkami o powrocie Władysława Warneńczyka. Czy zaginiony przed laty brat ponownie zasiadłby na tronie? Jak potoczą się losy wojny, która miała się skończyć spektakularnym zwycięstwem? Czy zakon krzyżacki odzyska dominację w Prusach?
Życie prywatne także przysparza królowi jedynie trosk. Jego małżeństwo z Elżbietą Rakuszanką okazuje się pomyłką. Od dnia zaślubin nie zbliżyli się ani na jotę, są parą zupełnie obcych sobie ludzi. Co gorsza, nieoczekiwanie pojawiają się dwie piękne niewiasty z przeszłości Kazimierza… Do czego jest zdolna złakniona miłości kobieta? Czy brzydkie kaczątko zdoła się przemienić w potężną królową?
Drugi tom serii o dynastii, która władała średniowieczną Europą
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Piotrowi...
Mam na imię Andrzej i wkrótce umrę. Nic nie może uchronić mnie od śmierci. Nie istnieje wszak remedium na starość. Każdego, kto kiedykolwiek urodził się pod niebem, prędzej czy później dopadnie nieubłagany wyrok czasu.
Alchemicy na całym świecie od setek lat głowią się, próbując opracować formułę eliksiru życia, jak dotąd z marnym skutkiem. Nigdy nie zaprzątałem sobie głowy tą kwestią. Nazbyt zajęty byłem życiem, które wielu strawiło, starając się za wszelką cenę nie umrzeć.
Widziałem śmierć tak wiele razy, że już się jej nie boję. Na moich rękach skonali wszyscy, do których należało moje serce. Teraz wypełniają je już tylko wspomnienia i tęsknota za tymi, co odeszli.
Jestem więc gotowy na odejście, choć muszę przyznać, że to, co pomiędzy, było o wiele bardziej złożone, niż przypuszczałem. By umrzeć tak, jakbym chciał, musiałem nauczyć się żyć na nowo. Paradoks.
W starości najtrudniejsze okazują się bowiem sprawy całkiem proste, niegdyś zwyczajne. Wstanie z łóżka lub położenie się spać, zejście po schodach, pokrojenie mięsiwa, pchnięcie masywnych drzwi, zapalenie świecy... Te wszystkie czynności, których wykonywanie niegdyś było taką błahostką, że w zasadzie się ich nie zauważało, nagle stają się problemami. Ręce odmawiają posłuszeństwa, krok staje się niepewny, oczy nie widzą już tak ostro jak dawniej, a w uszach coraz częściej słychać tylko ciszę.
Starość przychodzi z zaskoczenia, jak śmierć, choć obie są przecież tak oczywiste. Każdy się ich spodziewa, wie na pewno, że kiedyś nadejdą, a jednak gdy stają w progu, dziwimy się, że to już, że to dziś. Tak bez uprzedzenia? Bez słówka ostrzeżenia? Przecież miała po drodze odwiedzić jeszcze tylu innych. Czemu zagląda już do mnie, skoro są jeszcze ci przede mną?
A przecież były znaki, dostrzegane dopiero po czasie, bo uparcie nie chcemy ich widzieć. Kolejny siwy włos na skroni, głębsza bruzda na twarzy, brązowe plamy coraz gęściej pokrywające dłonie, oczy niknące w fałdach zmarszczek, coraz bardziej zaokrąglone plecy, coraz niżej chyląca się ku ziemi głowa...
To wszystko nie dzieje się z dnia na dzień. Pewnie dlatego pozostajemy zwykle zbyt długo ślepi. Zbyt długo łudzimy się, że to jeszcze nie ten czas. Jak długo się da, przymykamy oczy i robimy dobrą minę do złej gry, którą ostatecznie i tak pisane nam jest przegrać. Zmagamy się, usiłując stawić czoła niepokonanemu, rzucić wyzwanie Stwórcy porządku tego świata.
Lecz czy jest jakiś inny wybór?
Pozostało mi jeszcze jedno zadanie. Jedna opowieść, którą muszę ukończyć, nim odejdę. Dlatego co rano udaję się do skryptorium, by pisać dalej. To ważne, ważniejsze niż wszystko inne. Kto wie, czy nie żyłem właśnie po to, by to opisać?
Przygotowywanie atramentu jest dla mnie obecnie wielką przyjemnością. Jedną z ostatnich, jakie mi pozostały.
Niegdyś, zawsze w pośpiechu, sięgałem do zapasów królewskiej kancelarii. Ani myślałem tracić czas na zdobywanie czy mieszanie ingrediencji. Dopiero gdy siły fizyczne niemal mnie opuściły, a jedynie mój umysł nie poddał się jeszcze zgubnemu wpływowi czasu, odkryłem, jak przyjemnym może być samodzielne sporządzanie inkaustu.
Jest w tym coś magicznego, jakbym sporządzał tajemne eliksiry z alchemicznych receptur, a to sprawia mi niemal dziecięcą radość, której jestem ostatnio tak spragniony. Mam wrażenie, że z utęsknieniem wypatruję chwil zaprawionych tym pierwotnym uczuciem szczęścia, gdy wszystko wokół znika i jest tylko owo nieznające granic wrażenie pełni. To właśnie stało się głównym celem mojej obecnej egzystencji. Poszukiwanie radości i snucie opowieści o tych, którym jestem ją winien.
Tylko ja pozostałem. Jestem jedynym, który znał ich wszystkich. Jedynym, któremu zawierzali swoje tajemnice, lęki, marzenia i sny. Jedynym, który może opowiedzieć prawdę o nich samych.
Przeznaczone mi skryptorium zalała fala porannego słońca. Drobinki kurzu zawirowały w smugach światła. Kontury nabrały ostrości, kolory stały się żywsze. Wstał nowy dzień. Kolejny poranek będący jednocześnie podarunkiem i krokiem ku wieczności.
Podszedłem do okna i otworzyłem je. Do wnętrza wpadł codzienny gwar z dziedzińca. Lubię pracować wśród odgłosów tętniącego życia. Czuję wówczas, że warto się trudzić. Warto zanurzać się w odmęty choćby najboleśniejszej przeszłości, by ci, którzy przyjdą po nas, mieli szansę spróbować nas poznać i zrozumieć.
Chcę, by ci, z którymi złączył mnie los, byli więcej niż tylko legendą. Legendami pozostawali przecież niemal przez całe swoje życie. Każdy z im współczesnych miał o nich własne zdanie, choćby nigdy nie zamienili słowa. To przekleństwo sławy. Ja zapragnąłem przekazać pamięć o tym, kim byli pod powierzchnią, za tymi wszystkimi kostiumami i rolami, które zobowiązani byli odgrywać od świtu do zmierzchu, niemal bez chwili wytchnienia.
Nie, nie zamierzałem odbierać im godności ani chwały, marginalizować ich dokonań czy umniejszać porażek. Od tego są kronikarze, a każdy z nich w zależności od sympatii na jednych patrzy okiem łaskawszym, o innych zaś przekazuje relację surowszą. Szukają swojej szansy, by opowieściami o przeszłości uformować przyszłość. Usiłują przemycić pamięć o swoim imieniu. Potomni wszak wspominać będą, że „Kadłubek twierdził...”, „u Długosza stoi...”. Sprytny to zabieg, lecz mnie chodzi o coś całkiem innego. Nie zależy mi na moim imieniu. Moje dzieje też nie wydają się godne przekazywania przyszłym pokoleniom. Nie dokonałem żadnego wielkiego odkrycia, bohaterskiego czynu ani aktu odwagi godnych pieśni.
Sam nie muszę zostać zapamiętany. Pragnę jedynie ocalić od zapomnienia tych, których kochałem. Różne to były oblicza miłości, różne ich koleje, rzadko szczęśliwe. Jedno pozostało niezmienne: nie chcę pogodzić się z ich odejściem. Z utratą prawdziwych twarzy, błysku spojrzeń, który do dziś nawiedza mnie w snach. Nie mogę znieść myśli, że rozpłyną się na zawsze. Nie chcę, by stali się jedynie surowymi bezdusznymi obliczami na obrazach, znaczących wszystko i nic. Prawda tak łatwo gubi się w świecie, w którym każdy ma coś do powiedzenia!
Nie powinienem zwlekać. Jestem już starym człowiekiem, nie wiem, ile czasu mi jeszcze pozostało. Pewny jestem jedynie tego, że ktoś, komu dane było żyć tak długo, kto musiał pożegnać wszystkich, których kochał, stał się obcym na świecie, na którym przecież był pierwszy.
Tak, tak, muszę zabrać się do pracy. Zacznę od atramentu.
Najpierw należy przygotować składniki. Im lepszej są jakości, tym piękniejszy i trwalszy atrament można uzyskać. Doceniania jakości także nauczył mnie czas. Gdy byłem młody, nie obchodziło mnie, co piję, co wkładam do ust, czym piszę, na czym śpię. Chodziło głównie o to, by zaspokoić potrzeby ciała i mknąć dalej w tkackim czółenku codziennych spraw, z których każda zdawała się najważniejsza. Teraz, gdy główny nurt życia biegnie jakby obok mnie, mam więcej sposobności, by przyjrzeć się samemu życiu. To, co niegdyś było czymś niezauważalnym, teraz daje mi rozkosz. Chłód jedwabiu poduszki na moim pomarszczonym policzku, zapach olejku różanego, kęs jeszcze ciepłego chleba, łyk świeżego mleka, pierwszy haust powietrza po otwarciu okna o poranku... Siły mnie opuszczają, ale widzę więcej i wiele spraw czuję mocniej niż kiedyś, jakbym umierając, żył bardziej – wreszcie żył naprawdę, z pełną świadomością skończoności każdej z chwil.
Potrzebuję porcji siarczanu żelaza i miedzi, trochę narośli z liści dębowych zawierających dużo taniny, wody zmieszanej ze złocistym sokiem z drzewa akacjowego i odrobinę wina lub octu dla pogłębienia koloru.
Staranne odmierzanie składników mnie uspokaja. Ich łączenie jest sztuką, która wymaga dużo cierpliwości. Wszystko musi być wykonane we właściwej kolejności, inaczej inkaust, jak wypiek, po prostu się nie uda.
Te czynności wymagają skupienia. Pozwalają pozostać w teraźniejszości. W moim wieku to cenny dar. Większość czasu spędzam bowiem w przeszłości, wędrując wśród chwil dawno minionych, jakby tu i teraz nie czekało mnie już nic.
Od zawsze najbardziej lubiłem czarny atrament, lecz czasem ogarniała mnie nieprzezwyciężona ochota na kolory. Czerwony inkaust uzyskiwałem dzięki dodaniu krwi ślimaków pewnego gatunku, cynobrowy – za sprawą rtęci lub siarki, a odcień minii – w efekcie spalania bieli ołowianej. Tak przygotowany inkaust był niezwykle trwały. Nie sposób go usunąć ani wybielić.
Niekiedy przenikał mnie dreszcz, na poły rozkoszny, na poły przerażający, jakbym tworząc tę kronikę, dokonywał czegoś wielkiego, odciskał ślad w wieczności, unieśmiertelniał ich wszystkich. A przecież sami już tego dokonali. Własnymi czynami zapisali się w panteonie, wśród gwiazd lśniących jasno na granacie nieba.
Ułożyłem na blacie świeży pergamin, szlifowany z obu stron, choć – rzecz jasna – zapisuję tylko jedną z nich. Wiem, że papier staje się coraz powszechniejszy, ale być może tak jak nie przesadza się starych drzew, nie sposób nauczyć starego skryby pisania na nowym materiale. Wciąż najchętniej zaopatruję się w pergamin klasztorny, choć pewnie niewiele gorszy okazałby się ten oferowany przez krakowskich pergaminników. Wytwarzanie pergaminu jest jednak trudną sztuką i jakoś nie daję wiary, że w miejskim warsztacie, wśród szumu, zamętu i wszechobecnego pośpiechu, może powstać porządna karta. A może po prostu wciąż zakupuję takie same, by podtrzymać wrażenie, że mój świat nadal istnieje, że coś jest takie jak dawniej, niezmienne?
Sięgnąłem po nowe pióro. Do wykonywania szkiców czy rysunków najczęściej używałem piór kruczych, jednak do pisania służyły mi wyłącznie pióra czarnych gęsi. Wyjąłem jedno z nich i przesunąłem pomiędzy palcami. Jedwabisty puch był tak delikatny, że przez moment nie miałem pewności, czy w ogóle coś poczułem. Coraz częściej opadały mnie takie wątpliwości. Teraźniejszość zamazywała mi się, jakbym spoglądał na nią zza zasłony łez czy gęstej mgły. Jedynie przeszłość wciąż była ostra i wyraźna. Tylko pamięci mogłem zaufać.
Z podłużnego rogowego pudełeczka wyjąłem nożyk pisarski i zacząłem przygotowywać pióro. Im ostrzejszy udało mi się zrobić koniec, tym cieńsze i elegantsze stawało się moje pismo.
Wreszcie zanurzyłem zaostrzoną gładko końcówkę w czarnym jak smoła atramencie i zacząłem pisać, samemu zagłębiając się w odmęty wspomnień. Musiałem się spieszyć. Miałem zadanie do wykonania. Jestem ostatnim, który pamięta.