Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wielki finał bestsellerowej serii o przyjaźni, miłości i nienawiści
Lata 30. XX wieku. Nad Związkiem Radzieckim wschodzi gwiazda czerwonego cara. Stalin skupia wokół siebie coraz większą władzę. By go wesprzeć, Borys Bogdanow postanawia przejąć majątek Birsztejnów. Porzucona przez męża Tatiana wydaje się łatwym łupem…
Cudem ocalała Anastazja budzi się w szpitalu. Nie może pojąć, dlaczego przeżyła, skoro tak bardzo pragnie śmierci. Życie bez ukochanego nie ma już dla niej wartości.
W oddalonej o setki kilometrów Warszawie Kazimierz usiłuje odnaleźć prawdę o sobie. Rzuca się w wir pracy na politechnice, gdzie zaprzyjaźnia się z inżynierem Stanisławem Wigurą i pilotem Franciszkiem Żwirką. Czy zdoła odciąć się od przeszłości? Czy ostatecznie porzuci żonę i syna? A przede wszystkim – czy będzie w stanie zapomnieć o Anastazji?
Za zasłoną chmur to przejmująca podróż z Petersburga i Warszawy na gnębioną wielkim głodem Ukrainę, gdzie człowieczeństwo zostaje wystawione na największą próbę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 393
Piotrowi...
„Zabić pamięć ostatkiem rozsądku,
Moje serce niech będzie z kamienia,
Muszę uczyć się żyć od początku”
Anna Achmatowa, Wyrok
„Zasnąć stroskaną,
Wstać zakochaną,
Zobaczyć czerwień maków.
Nieznana siła
Dzisiaj wstąpiła
Do twej świątyni mroku.
W podwórku magnolie,
Wysokie topole
I dymy jak gorzki miód...
Szeherezada
Wychodzi z sadu...
Oto jest właśnie Wschód!”
Anna Achmatowa, Księżyc w zenicie
Znów jestem w podróży. Nic mnie tu już nie zatrzymuje. Tam też nikt na mnie nie czeka, przynajmniej nie tak, jak pragnie się być oczekiwanym. Otworzę drzwi i wsunę się pomiędzy ściany, od których nie odbije się echo niczyich kroków spieszących mi na powitanie. Na tę myśl znów ogarnia mnie smutek. By go odegnać, próbuję skupić się na pojedynczych czynnościach, drobnych, pozornie niewiele znaczących, a jednak pozwalających mi zachować łączność z trwającą właśnie chwilą, zanim przeszłość wciśnie mnie w objęcia rozpaczy.
Układam walizkę na półce, starannie wieszam płaszcz, rozsiadam się wcale wygodnie. Po chwili jednak wstaję i zmieniam miejsce. Mogę pozwolić sobie na ten luksus, przedział jest pusty. Tylko ja i sześć niezajętych przez nikogo siedzeń. Wszechotaczająca samotność.
Zerkam na zegarek; do odjazdu pozostało zaledwie kilka minut. Nagle opada mnie myśl, że być może właśnie nadeszła chwila, gdy wyruszam w podróż po raz ostatni. Przypominam sobie jednak, że podobne myśli towarzyszyły mi zawsze, ilekroć los nakazał mi dokądś się udać czy skądkolwiek wrócić, nieważne, czy droga miała być daleka, czy całkiem krótka, ani na który moment życia przypadała owa wyprawa.
Pod pewnymi względami podróż przypomina życie. Możesz poświęcić wiele czasu na przygotowania, wszystko dokładnie przemyśleć, rozważnie wybrać trasę, skompletować odpowiedni ekwipunek, starannie się spakować, nie zapominając o niczym, sporządzić listę miejsc do odwiedzenia i zadań przypisanych każdemu postojowi, spożytkować czas na zgromadzenie odpowiedniego zapasu jedzenia i napitków, na wypadek gdyby po drodze złapał cię głód... Zakupić idealny strój podróżny, wygodny, nieprzesadnie swobodny ani nie nazbyt elegancki, przewiewny, łatwy do uprania. Możesz zrobić to i tysiące innych rzeczy, a jednak gdy nadchodzi czas, by wyruszyć, tak samo jak inni doznajesz wrażenia, że coś pominąłeś, niechybnie o czymś zapomniałeś. Patrzysz, jak stojące wokół ciebie kobiety przeszukują nerwowo torebki, upewniając się, czy zabrały wszystko. Mężczyźni klepią się po kieszeniach marynarek i spodni, kolejno wymacując portfele, dokumenty podróżne, chustki, zapalniczki, papierośnice, drobne monety na napiwki. Oddychają z ulgą, gdy wszystko jest tam, gdzie być powinno, a ty wraz z nimi, ale uczucie dziwnego niepokoju nie odpuszcza. Trzyma za gardło, gdy przez twoją głowę przebiegają kolejne dziesiątki niemal panicznych myśli.
Podenerwowany strachem, na który nie możesz nic poradzić, bo nie zdołałeś ustalić jego przyczyny, w ostatniej chwili przeskakujesz tę nieprzyjemną szczelinę, w której czerni się otchłań torowiska, dzielącą peron od stopni pociągu. Chwytasz się poręczy i doznajesz namiastki ulgi, że znów ci się udało. Gramolisz się między pasażerami, ze zniecierpliwieniem wypatrujesz miejsca, które mógłbyś zająć, by stało się twoim azylem i przez ten krótki czas należało tylko do ciebie.
Aż wreszcie pociąg rusza, statek odbija od przystani, powóz pokonuje pierwszy zakręt, samochód osiąga właściwą prędkość. Potem jest już tylko pęd. Nie czujesz jednak tej szybkości; z miejsca, na którym siedzisz, nie sposób jej poczuć. Zauważasz jedynie stacje – co pięć, dziesięć, piętnaście lat. Orientujesz się, że kolejny odcinek drogi jest za tobą, gdy ktoś się urodzi, umrze, obroni dyplom, weźmie ślub. Za oknami zmieniają się pory roku, a ty tylko się dziwisz, że to już, że znów jest wiosna. Czasem targnie tobą ostrzejszy zakręt, most czy wysiłek, z którym pokonywane jest wzniesienie, ale wiesz, że nie ma już odwrotu, musisz jechać dalej aż do kresu.
Nie potrafię przypomnieć sobie, na jakim etapie życia nauczono mnie doceniać poezję, ale paradoksalnie to właśnie ona pomaga mi teraz przetrwać. Niegdysiejszy wróg nie wiedzieć kiedy stał się przyjacielem, ostatnim, jaki mi pozostał. Przyznam szczerze, że z początku wydawało mi się to niemożliwym. Wymyślne strofy pełne niezrozumiałych obrazów nużyły mnie niemiłosiernie. Czytanie było jak smakowanie wykwintnych dań, początkowo bez uznania wartości – kosztowanie z przymusu, grzeczności lub jakiejkolwiek innej motywacji, która zazwyczaj nie wychodzi człowiekowi na zdrowie – z czasem jednak odkrywało się w nim kolejne zaskakujące doznania, a apetyt rósł. Powoli słowa odsłaniały przede mną swoje tajemnice, poruszały struny mojego serca, układając się w coraz to nowe konstelacje, niczym gwiazdy na niebie. Wreszcie jednak, tyle razy mamrotane niezbyt chętnie, słowa wryły się w moją duszę, zapisując się trudnymi do usunięcia zgłoskami. Wśród zabiegania dnia i ciszy bezsennych nocy powracały do mnie nieodmiennie akuratne, pasujące do nastroju chwili.
Napisano gdzieś, że Achmatowa była głosem rosyjskiej duszy Srebrnego Wieku. Nie potrafię ostatecznie osądzić, ile w tym prawdy, a ile bajdurzenia krytyków literackich, którzy nierzadko doszukują się sensu tam, gdzie go nie ma, i celu tam, gdzie od początku brakło założeń.
Wiem tylko, że pewnego dnia moja samotność stałaby się nieznośna bez jej subtelnych fraz, w których niczym salwy armatnie rozbrzmiewała hukiem rozpacz. Zdawało mi się, że tylko ona rozumie to, co dzieje się we mnie, choć przecież nawet nie zdawała sobie sprawy, że w ogóle istnieję.
Powiadano, że gdy Achmatowa uznawała utwór za skończony, uczyła się go na pamięć, a potem paliła jedyny zapis. Ginął fizyczny ślad, pozostawała pamięć. Tylko jej poetka gotowa była zawierzyć swój największy skarb, tylko na niej polegała, tylko jej nikt nie zdołałby odebrać Achmatowej ani wykorzystać przeciwko niej. To był wybór powodowany rozpaczliwym pragnieniem wolności. Zaufała pamięci, by ocalić pamięć.
Od dnia pogrzebu w moich myślach kołacze się wciąż kilka tych samych strof, jakby inne nigdy nie istniały, nie miały żadnego znaczenia.
„Wiatr szarpnął, odsłonił – i stało się samo, że wszyscy pojęli: to kończy się dramat, to nie trzecia jesień, to śmierć”.
Czasem zmienia się tylko język szeptu, ale słowa pozostają te same. Nie potrafię przypomnieć sobie innych wierszy, a przecież było ich tak wiele. Wciąż od nowa rozważam, czemu moja pamięć uparcie przywołuje te same słowa; czy to aby nie znak? Ostrzeżenie? Stojąc niemal na progu wieczności, człowiek nareszcie zyskuje prawo, by stać się przesądnym. A może nie ma to nic wspólnego z zabobonem, ze swej definicji oznaczającym coś bezzasadnego i od korzeni błędnego. Może taki jest właśnie odwieczny porządek wszechświata.
Może i mnie słowa zdołają ocalić. Wyrwać z otchłani niepamięci.
Dziwne, że do starego człowieka powracają czasem wspomnienia chwil, które pozostawały uśpione przez kilkadziesiąt lat. W szybie pędzącego na tle ciemniejących łąk pociągu odbiła się moja twarz. Nagle cofam się myślą do dnia, w którym ta twarz ukazała mi się po raz pierwszy w odbiciu wypolerowanego do czysta lustra. Pamiętam dobrze tamto uczucie. Dokądś bardzo mi się spieszyło, ale na ten widok pęd życia wstrzymał swój bieg. Wszystko zastygło w bezruchu. Ta twarz nie budziła mojego lęku, raczej ciekawość.
Nie wiem, kim jesteś – rozbrzmiało w mojej głowie.
Ogarnęło mnie niejasne przeczucie, że znam tego kogoś, choć był mi niewątpliwie obcy. Trudno właściwie oddać to, co wydarzyło się w trakcie tych kilkunastu sekund, nim życie pognało dalej. Ten moment, w którym przyglądasz się komuś, jeszcze nie wiedząc, że to ty, pozostał jednak ze mną, towarzyszył mi przez całe życie, choć przez tyle lat pozostawał zapomniany. Dziś już wiem, że było to jedno jedyne spojrzenie – wejrzenie w przyszłość, odbicie, zarys czegoś, co miało się dopiero wydarzyć. Ten ułamek wieczności, gdy nagle jesteś sobą, ale jeszcze nie wiesz, co cię czeka i kim się staniesz, gdy przestaniesz być wyłącznie odbiciem.
Lecz choć moje życie dobiega końca, to przecież „nie trzecia jesień, to śmierć” będzie moją następną stacją, wciąż nie wiem. Nie zdołam już niczego dodać ani odjąć z zapisków mojego losu, zostanie postawiona ostatnia kropka przed wielką ciszą i pytania na zawsze pozostaną bez odpowiedzi.
Nagle ogarnia mnie zniecierpliwienie, podobne do tego, którego doświadczają dzieci, gdy nagle zrywają się do biegu, choć mogłyby przecież iść spokojnie. Czuję, że coś mnie przynagla, coś, czego nie potrafię nazwać. Pod tym względem starcy i dzieci są do siebie bardzo podobni, bardzo im się spieszy. Dzieciom, bo są spragnione poznania, starcom, bo boją się, że zbraknie im czasu na coś ważnego.
Muszę dokończyć. Muszę pozwolić wybrzmieć tym jeszcze kilku pozostałym słowom, po raz ostatni rozwibrować się opowieści minionego życia, naszego życia. Inaczej nie pozbędę się jej z siebie, a nie opowiedziawszy jej do końca, nie zdołam odejść, choć przecież dobrze wiem, że już czas.
Wiatr wiejący od wschodu kołysze drzewami rosnącymi wzdłuż drogi. Wiatr ze wschodu niesie wspomnienia, lecz pomiędzy nimi w powietrzu wyczuwam już wyraźnie łagodne muśnięcia wieczności, tak jak niegdyś wśród powiewów jesieni nieomylnie wyczuwaliśmy nadchodzący śnieg. Gdy tylko skończę, nadejdzie kres. Taki jest porządek rzeczy. Nie lękam się niczego poza tym, że nie zdążę. Niedopowiedziane historie zbyt szybko bledną, ulegają wypaczeniu, skręcają się niczym nadpalona kartka i jak ona zmieniają się w popiół. Nikt nie przechowuje niedokończonych opowieści.
Poprzez odbicie własnej twarzy przyglądam się światu i widzę, że znów się zmienia. Pod powierzchnią codzienności coś niebezpiecznie buzuje. Znaki są wyraźne, niemal krzykliwe, ale ludzie ich nie dostrzegają, nie słyszą ostrzegawczych podszeptów historii – a może zwyczajnie nie chcą widzieć ani słyszeć. Chcą po prostu żyć. Błądzą? Czy może mają rację, skupiając się na tym, co trwa, na jedynym, co mogą uchwycić? Potem, jak mnie, zostaną im tylko wspomnienia, pyły przeszłości i prochy najbliższych zagrzebane w obcej ziemi. Widma dawnych marzeń, cienie pragnień, ostatnie echa słów, których przecież tak wiele wypełniało naszą codzienność. Jeszcze wczoraj były wszystkim, dziś są cichsze od liści spadających z miotanych wiatrem drzew, jutro umilkną zupełnie. Jeśli mnie zabraknie, nie będzie komu opowiedzieć końca.
Niezwykła jest myśl, że może nas nie być, przerażająca i ekscytująca zarazem, póki wciąż jesteśmy, póki jeszcze o czymkolwiek możemy zadecydować. Mnie zabraknie, a drzewami przy drodze znów zakołysze wiatr ze wschodu.
Nie mogę nic na to poradzić. Nikt nie może zmieniać reguł w trakcie gry. Podczas partii masz tylko te karty, które dostałeś. Musisz rozegrać wszystko tymi na ręku. Niczego nie dobierzesz, niczego nie oddasz. Masz, co zostało ci dane. Od ciebie jednak zależy, jak będziesz grał. To jest twoja wolność, to jest twoja siła. Twoja odpowiedzialność. Pora zdjąć brzemię ze świata, to twoja gra i nikt nie rozegra żadnej partii za ciebie. Tego nauczyło mnie życie. Z pozoru niewiele, jak na tyle dziesięcioleci.
Moja opowieść o rozegranym już życiu domaga się uwagi. Odrywam wzrok od świata, zamykam oczy. Pod powiekami widzę wciąż tę samą twarz.
Miłość to przedziwna materia, o tak wielu obliczach, smakach, zapachach, kolorach, odcieniach, że aż dziw, iż ktoś pokusił się na określenie tego wszystkiego tylko jednym słowem. Miłość jest przecież nieopisana.
Ktokolwiek sądzi, że zgłębił naturę miłości, jest głupcem. Choć tylu ludzi w historii świata już kochało, miłość wciąż pozostaje przestrzenią niezgłębioną, niedefiniowalną, równie tajemniczą jak to, co naprawdę dzieje się z duszą człowieka po śmierci.
Jest pytaniem, na które nie ma prostej, jednoznacznej odpowiedzi. Każda miłość ma własną opowieść.
1924
Rozdział 1
Było późne popołudnie. Tatiana Filipowna Stawicka wsunęła klucz w dziurkę bocznych drzwi wejściowych, których nie używał niemal nikt. Były bowiem całkowicie niepraktyczne, zanadto oddalone od kuchni, by chciała korzystać z nich służba, zbyt ciasne i wąskie, słowem: nie dość wygodne, co gorsza, nie dość reprezentatywne, by pełnić funkcję wejścia codziennego dla domowników i gości. W dodatku, aby znaleźć się wewnątrz domu, najpierw trzeba było zejść dwa schodki na zewnątrz, a potem wspiąć się po trzech już wewnątrz – i nikt nie mógł dojść przyczyny zastosowania podobnego rozwiązania. Ojciec Tatiany, Filip Birsztejn, niejednokrotnie żartował, że ktokolwiek projektował ten dom, z pewnością otrzymał zapłatę przed wykonaniem pracy.
– Upił się z radości tak bardzo, że pewne szczegóły, ot, choćby te nieszczęsne drzwi, dorysowywał zapewne w pijackim widzie.
– Albo wychylając szklankę wody z ogórków kiszonych dnia następnego... – dopowiedział pewnego razu Borys. – Poczuł, że nienawidzi ludzi tak bardzo, że do dość zgrabnej całości dołoży okrutnie wąskie i całkowicie zbędne schody. To miała być zapewne jego osobista zemsta na petersburżanach za nieznośny ból głowy, suchość w ustach i trawiące go mdłości.
Bogdanow wywołał tym salwę śmiechu. Najgłośniej ze wszystkich śmiał się stary Birsztejn. Tatiana wzdrygnęła się na to wspomnienie, niepewna, czy jeszcze kiedykolwiek usłyszy ten wspaniały śmiech. Czym prędzej odsunęła od siebie tę myśl. Ojciec, owszem, chorował, ale wciąż żył, a póki żył, mógł jeszcze odzyskać zdrowie.
Pokrzepiona tą myślą spróbowała przekręcić klucz w zamku, ale mechanizm nie chciał ustąpić. Nienaoliwione zasuwy odmawiały posłuszeństwa, a Tatiana jęła zastanawiać się, co też przyszło jej do głowy, żeby się z nimi mocować. Była jednak zbyt rozdrażniona, żeby teraz się poddać. Potrzebowała jakiegokolwiek zwycięstwa, choćby najmniejszego, a to, choć niedorzeczne, było równie dobre jak inne. Pozwalało zająć ręce i odciągnąć myśli od wypadków tego dnia, skupić się na czymś innym niż wyobrażanie sobie, jak Anastazja wpada na dworcu w ramiona Kazimierza. Widziała piękne miedziane włosy muskające twarz jej męża. Wielokolorowe oczy wpatrzone z miłością w tego, który przecież to jej obiecywał dochować wierności, był ojcem jej dziecka.
Szarpnęła za klamkę. Coś chrupnęło, ale drzwi nadal pozostawały zamknięte. Tatiana miała ochotę kopnąć je z wściekłości. I tym razem zdołała się jednak opanować.
W tym jednym jestem naprawdę dobra – pomyślała z goryczą. – W byciu opanowaną.
Podczas rozmowy z Anastazją właśnie taka była: spokojna i zrównoważona, choć przecież w tej samej chwili w jej wnętrzu coś umierało. Potem pobiegła do domu. Musiała wychodzić złość, liczyła, że wiatr rozwieje łzy, które cisnęły się jej do oczu. Chciała raz na zawsze zatrzasnąć za sobą te drzwi. Zapomnieć o wszystkim. O wiarołomnym mężu, o jego kochance, o własnych planach i marzeniach. Zatopić się w teraźniejszości.
Coś jednak nie dawało jej spokoju. Nie mogąc zapanować nad odruchowym zerkaniem na złoty zegarek, konsekwentnie odmierzający minuty do odjazdu pociągu Kazimierza, w przypływie determinacji odpięła go z nadgarstka i wsunęła w dłoń żebraka proszącego o datek. Nie obejrzała się, gdy obdarowany zaczął wołać za nią, dziękując wylewnie za taką hojność. Nie zważała na nikogo i na nic. Nie czuła tęsknoty czy bólu, a przynajmniej robiła wszystko, by nie dopuścić ich do głosu. Nie pozostawiono jej wyboru. Zadecydowano za nią.
Postąpiła tak, jak należało. Wypełniła już zadaną jej rolę w opowieści o miłości tych dwojga, teraz chciała tylko zapomnieć, wrócić do domu i skupić się na tych, którzy jej potrzebowali, chorym ojcu, zagubionej matce, ukochanym synku. Jedyne, czego nie byłaby w stanie teraz znieść, to rozmowa z kimkolwiek. Konieczność odpowiedzenia na jakiekolwiek, choćby najprostsze pytanie wydawała się jej zadaniem ponad siły. Dlatego stała, szamocząc się z tymi nieszczęsnymi drzwiami. Najwidoczniej jednak i one postanowiły stawić jej opór. Tatiana poczuła, że coś gniecie ją w środku.
Lekki powiew wiosennego wiatru starł z jej policzka samotną łzę, choć zdawało jej się, że tego ranka wypłakała już wszystkie.
– Chcę tylko wejść do środka – wyszeptała przez zaciśnięte zęby, jakby rzucała czar lub przekleństwo.
Ponieważ była to pora poobiedniej drzemki Karola, Tatiana zamierzała niezauważona przez nikogo wślizgnąć się do domu, przemknąć wąską klatką schodową dla służby do pokoju nieprzytomnego ojca i spędzić ten czas, siedząc przy nim, w milczeniu, którego tak bardzo potrzebowała. Zastanowić się nad krokami, które będzie musiała podjąć po odejściu Kazimierza. Nie miała żadnych wątpliwości, że było ono ostateczne.
Nacisnęła klamkę, oparła się ramieniem o stare drewno i pchnęła mocno. Zawiasy jęknęły przeciągle, żałośnie jak dusze czyśćcowe, i drzwi ustąpiły.
Tatiana poprawiła włosy, które wysunęły się jej z upięcia, strzepnęła niewidzialne pyłki z ubrania i postąpiła krok do przodu, lecz naraz zatrzymała się z dłonią opartą na klamce i nie mogła zdecydować się, by wejść do środka. Ogarnął ją palący niepokój, tak straszny, że żadnymi racjonalnymi argumentami nie szło go uciszyć. Miała wrażenie, że coś przeoczyła, gdzieś popełniła błąd, który wciąż jeszcze mogła naprawić. Zadrżała z emocji i cofnęła się. Zamknęła drzwi, nie zważając na to, że wciąż trzymany w dłoni klucz prześlizgnął się jej między palcami i z brzdękiem uderzył o kamienny schodek. Nie usłyszała tego, ponieważ zerwała się już do biegu. Wypadła za róg ulicy i zamachała na przejeżdżający właśnie samochód. Kierowca, człowiek niemłody, ale i nie całkiem jeszcze stary, choć wokół jego oczu utworzyła się już siateczka zmarszczek, a gęstą czuprynę niegdyś ciemnych włosów tu i ówdzie przyprószyła siwizna, był wyraźnie zszokowany. Jednak to właśnie to uczucie niechybnie zmusiło go do zatrzymania się obok niezwykle eleganckiej kobiety o kruczoczarnych włosach i mocno zaczerwienionych policzkach, której oczy lśniły niezdrowym blaskiem.
– Czy mógłby pan mnie zawieźć na Dworzec Warszawski? – spytała, gdy pospiesznie opuścił szybę. – To bardzo, bardzo ważne. Zapłacę. Każdą cenę. Muszę tylko dostać się na Dworzec Warszawski.
Mężczyzna, któremu od tych niecodziennych wypadków aż zaschło w gardle, poczuł nagle zew emocji. Coś podobnego nie zdarzyło mu się nigdy przedtem, lecz żył dostatecznie długo, by zdążyć się już nauczyć, że czasem niezwykłe zajścia bywają przyczynkiem tragedii lub przeciwnie, wielkiego szczęścia, a on nie chciał być odpowiedzialny za tę pierwszą okoliczność ani za niedopuszczenie do zaistnienia drugiej. W zamyśleniu potarł nazbyt szeroką szczękę.
– Chodzi o mojego męża – wyznała Tatiana, nieświadomie ściszając głos, nim mężczyzna zdążył się odezwać. Słowa wypływały z jej ust rwącym potokiem. – Powinnam była walczyć, spróbować... Na Boga, powinnam mu powiedzieć... Muszę mu powiedzieć... On musi wiedzieć.
Kierowca bez słowa skinął głową. Tatiana umilkła w jednej chwili, jakby zaskoczona tym gestem.
– Proszę wsiadać – rzucił, a dostrzegłszy wahanie kobiety, czym prędzej wysiadł i otworzył przed nią drzwi.
Ukradkiem przeżegnał się jeszcze, wzywając wszystkich świętych, by partyjne spotkanie, z którego miał wkrótce odebrać właściciela samochodu, przedłużyło się przynajmniej o dwa kwadranse. Żona nie wybaczyłaby mu, gdyby stracił tę pracę.
– Preswiataja Trojce, pomiłuj nas – szepnął bezgłośnie.
Zatrzasnął drzwiczki, siadł za kierownicą i ruszył w stronę dworca. Raz po raz zerkał w lusterku na siedzącą za nim kobietę. Pierwsze wrażenie nie zmyliło go, była to prawdziwa piękność i z pewnością wielka dama. Zastygła teraz w pełnej gracji pozie, idealnie wyprostowana. Z głową lekko pochyloną w prawo spoglądała przez okno niewidzącym wzrokiem.
– Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam się panu odwdzięczyć – odezwała się po raz pierwszy, odkąd ruszyli, gdy w oddali zamajaczyły kontury dworca. Rozejrzała się wokoło, dopiero teraz orientując się, że nie ma przy sobie torebki. Odłożyła ją na schodek przy wejściu, gdy mocowała się z drzwiami. – Ale nie zapomnę. Nigdy panu tego nie zapomnę.
Mężczyzna zamruczał coś niewyraźnie, nagle onieśmielony jej pełnym dostojeństwa głosem i wypowiadanymi przez nią słowami, z których biła dziwna siła.
– Nazywam się Tatiana Stawi... – zawahała się. – Gdyby kiedykolwiek potrzebował pan jakiejkolwiek pomocy, proszę pytać o córkę Filipa Birsztejna.
Nie powiedziała nic więcej. Wysiadła, pozostawiając po sobie jedynie delikatną woń perfum unoszących się w kabinie samochodu.
Kierowca zdjął czapkę i otarł pot z czoła. Chciał odjechać, lecz nieopodal dostrzegł tęgą kobiecinę siedzącą na niskim stołeczku, mimo ciepłego dnia opatuloną w kolorową wełnianą chustę. Obok niej stała duża metalowa bańka, przed którą uformowała się prędko kolejka spragnionych orzeźwienia podróżnych. Mężczyzna przełknął ślinę. Poczuł palące pragnienie, które – jak mu się w owej chwili zdawało – ugasić mogła tylko szklanka świeżego mleka. Przez chwilę pokusa walczyła z poczuciem obowiązku zaprawionym strachem przed gniewem żony. Wreszcie uznał, że i tak zmitrężył już dość czasu i nagiął obowiązujące go zasady. Jeśli ma ponieść konsekwencje, poniesie je, wszystko się wyda i z pewnością nie uniknie kary. Kilka dodatkowych minut nie zrobi już więc żadnej różnicy. Pokrzepiony tą myślą, wysiadł z samochodu i stanął na końcu ogonka.