Listy do Gestapo - Maria Paszyńska - ebook + audiobook + książka

Listy do Gestapo ebook

Maria Paszyńska

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ile jesteś w stanie znieść dla miłości?

Warszawa, wiosna 1938 roku. Osiemnastoletnia Zuzanna wierzy, że jej życie będzie usłane różami. Pewnego dnia zachwyca ją wygrywana na skrzypcach melodia, a kilka miesięcy później poznaje zdolnego muzyka i traci dla niego głowę. Rodzi się pierwsza miłość, pojawiają marzenia i plany, a potem przychodzi wojna. Znaczy kolejne miesiące pasmem strat, cierpienia i bólu…

Zuzanna zaczyna pracę na Poczcie Głównej i włącza się w podziemną walkę z okupantem. Zostaje przydzielona do komórki „P” zajmującej się przechwytywaniem anonimowych donosów pisanych przez Polaków do „Szanownego Pana Gestapo”. Jeden z listów rozdziera jej serce. Okazuje się, że działalność konspiracyjna to niebezpieczna gra, w której stawką jest nie tylko życie, ale i miłość.

 

Listy do Gestapo to poruszająca do głębi spowiedź kobiety, która stanęła przed dramatycznymi wyborami. Opowieść o życiu brutalnie zmienionym przez wojnę. O ranach, które nigdy się nie goją, winach, które domagają się odkupienia, i przebaczeniu, które być może nie nadejdzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 379

Oceny
4,3 (198 ocen)
112
51
24
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tedi_now

Nie oderwiesz się od lektury

Przejmująca opowieść, pięknie przeczytana.Polecam gorąco audiobooka.
20
olimpek13

Nie oderwiesz się od lektury

Porusza do głębi.
20
fzosia60

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka . Dużo książek przeczytałam Marii Paszyński ej. Polecam.Napewno się nie zawiedziecie.
10
Ola_songo

Dobrze spędzony czas

Denerwowalo mnie podejście głównej bohaterki ze nie mówiła tego co powinna tylko milczała w zbyt wielu kwestiach.
10
Ela267

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
10

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okład­ki ANNA SLO­TORSZ / ART­NO­VO.PL
Fo­to­gra­fie na okład­ce © Col­la­bo­ra­tion JS/Ar­can­gel © jak­ka­pan/Ado­be Stock
Gra­fi­ka we wnętrzu© Yana/Ado­be Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tu i kon­cep­cja okład­kiALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaSZTAM­BO­OK – KA­RO­LI­NA BO­RO­WIEC-PIE­NIAK
Ko­rek­taUR­SZU­LA WŁO­DAR­SKA
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ma­ria Pa­szy­ńska, Pu­bli­cat S.A. MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6374-5
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­ce@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­zni­ca@pu­bli­cat.pl

Mo­jej Cór­ce, Na­ta­lii

Do T.

Na­sze pierw­sze spo­tka­nie w rze­czy­wi­sto­ści nie było pierw­szym, Ta­de­uszu. Już kie­dyś się spo­tka­li­śmy. Ty nie mo­głeś tego pa­mi­ętać, ja ta­kże za­po­mnia­łam na wie­le mie­si­ęcy. A może bar­dzo chcia­łam za­po­mnieć, żeby móc pó­jść da­lej, żyć jak po­zo­sta­li, od­dy­chać, móc skon­cen­tro­wać się na czym­kol­wiek in­nym niż tam­to wspo­mnie­nie, któ­re tak bar­dzo pra­gnęłam uwol­nić, po­zwo­lić mu się za­gu­bić w nur­cie zda­rzeń?

Ale ono wra­ca­ło. Ty wra­ca­łeś. Wi­dzia­łam cię w snach. Sły­sza­łam two­ją mu­zy­kę. Znów tam by­łam. Mi­nęło tak wie­le lat, ale tu nie zmie­ni­ło się nic. Wy­star­czy, że przy­mknę po­wie­ki, przy­wo­łam me­lo­dię i już tam je­stem, jak­by czas i prze­strzeń ni­g­dy nie ist­nia­ły.

Wio­sną 1938 moja mat­ka wiesz­czy­ła za­gła­dę. Po An­schlus­sie Au­strii do­ko­na­nym w mar­cu przez Hi­tle­ra nie­mal bez sprze­ci­wu wiel­kich mo­carstw przez kil­ka dni nie wsta­wa­ła z łó­żka.

– Po nas też przyj­dzie – mam­ro­ta­ła w ma­li­gnie. – Po nas też przyj­dzie.

Gdy tyl­ko od­zy­ska­ła siły, ze zdwo­jo­ną ener­gią za­po­wia­da­ła ko­niec świa­ta, któ­ry zna­li­śmy, w któ­rym się uro­dzi­łam, za­zna­łam roz­ko­szy bez­tro­skie­go dzie­ci­ństwa i w któ­rym roz­po­częło się moje prze­obra­że­nie w ko­bie­tę. Czy­ta­łam pra­sę kra­jo­wą i za­gra­nicz­ną – ro­dzi­ce za­dba­li, bym ode­bra­ła sta­ran­ne wy­kszta­łce­nie, zna­łam więc ła­ci­nę i gre­kę, z ła­two­ścią czy­ta­łam po nie­miec­ku i fran­cu­sku, a gdy za­szła po­trze­ba, i po ro­syj­sku po­ro­zu­mie­wa­łam się dość swo­bod­nie, choć uro­dzo­na w War­sza­wie w pierw­szym po­ko­le­niu od­ro­dzo­nej Pol­ski jak ognia uni­ka­łam kon­tak­tu z tym języ­kiem.

Tak roz­le­głe mo­żli­wo­ści ab­sor­bo­wa­nia wie­dzy o świe­cie nie po­zo­sta­wia­ły miej­sca na na­iw­no­ść czy złu­dze­nia. Mia­łam pe­łną świa­do­mo­ść, że spra­wy mi­ędzy­na­ro­do­we przy­bie­ra­ją co­raz bar­dziej nie­po­ko­jący ob­rót, lecz była to tyl­ko mar­twa wie­dza. Kasz­ta­ny kwi­tły jak za­wsze, wo­kół pach­nia­ło świe­żo­ścią i sło­ńcem, a ja by­łam mło­da, zbyt mło­da, żeby przej­mo­wać się czym­kol­wiek, co nie było moim udzia­łem. To wszyst­ko wy­da­rza­ło się gdzieś tam, da­le­ko, za gra­ni­ca­mi, za rze­ką, za gó­ra­mi, za la­sa­mi – jak w baj­ce. Sło­wa mat­ki bra­łam więc za ko­lej­ne dzi­wac­twa, któ­ry­mi re­kom­pen­so­wa­ła so­bie tru­dy kon­se­kwen­cji wła­snych wy­bo­rów.

Od za­wsze przy­pusz­cza­łam, że to wła­śnie le­ża­ło gdzieś głębo­ko u pod­staw ca­łej jej eks­tra­wa­gan­cji, nie­kon­wen­cjo­nal­no­ści, wszyst­kich nie­ty­po­wych za­cho­wań, któ­ry­mi tak się che­łpi­ła. Poza jej oso­bą wszyst­ko w na­szym domu i ży­ciu – w moim ży­ciu – było ści­śle ob­wa­ro­wa­ne miesz­cza­ński­mi re­gu­ła­mi. Za­sa­dy wol­no było ła­mać tyl­ko mat­ce, jak­by two­rzy­ła je i wy­ma­ga­ła ich prze­strze­ga­nia wy­łącz­nie po to, by sa­mej je prze­kra­czać. Nie za­sta­na­wia­łam się na­wet, dla­cze­go tym ra­zem mia­ło­by być ina­czej. Może chcia­ła nas prze­stra­szyć, by po­tem wy­ka­zać się od­wa­gą i dziel­no­ścią? Nie wiem i już ni­g­dy się nie do­wiem. Nie zdąży­łam jej spy­tać. Nie zdo­ła­łam ni­g­dy do ko­ńca jej zro­zu­mieć, o ile w ogó­le mo­żli­we jest ta­kie zro­zu­mie­nie dru­gie­go czło­wie­ka, Ta­de­uszu...

Wów­czas nie za­prząta­łam so­bie gło­wy tymi pro­roc­twa­mi. Wo­kół mnie wio­sna wy­bu­chła fe­erią barw, aż chcia­ło się śmiać, ta­ńczyć i krzy­czeć z ra­do­ści pły­nącej z sa­me­go fak­tu ist­nie­nia. Nie po­trze­bo­wa­łam ni­cze­go wi­ęcej. By­łam nie­ustra­szo­na.

Nie po­tra­fię przy­po­mnieć so­bie, do­kąd zmie­rza­łam czy skąd wra­ca­łam tam­te­go dnia, gdy cię spo­tka­łam, ale na­wet te­raz mogę przy­wo­łać w my­ślach ja­sne bły­ski mi­go­czące w ko­ro­nach so­czy­ście zie­lo­nych drzew, gdy szłam Tam­ką, uli­cą po­wsta­łą w miej­scu wąwo­zu u stóp cy­pla skar­py wi­śla­nej.

– Daw­niej pły­nął tędy po­tok – po­wie­dzia­łeś kie­dyś.

W two­im gło­sie wy­ra­źnie sły­sza­łam żal, jak­by ta stra­ta była i two­im udzia­łem, jak­byś i ty po­czuł się oka­le­czo­ny, gdy two­je­mu mia­stu za­bra­kło tego po­to­ku, choć prze­cież to wszyst­ko dzia­ło się wie­le lat przed two­imi na­ro­dzi­na­mi. Tam­te­go dnia po raz pierw­szy coś we mnie pękło, a w tę szcze­li­nę wsączy­ły się pierw­sze kro­ple wąt­pli­wo­ści. Po pew­nym cza­sie za­częłam głębo­ko od­czu­wać ka­żdą stra­tę, prze­sta­łam zga­dzać się na nie­unik­nio­ne, a to spra­wia­ło, że ból już ni­g­dy mnie nie opu­ścił. Coś się ko­ńczy­ło, a moje my­śli za­raz bie­gły w stro­nę tam­te­go wąwo­zu. Su­che­go, pu­ste­go, ja­ło­we­go, choć prze­cież jesz­cze przed chwi­lą pły­nął tam­tędy rwący, pe­łen ży­cia stru­mień; wte­dy na­wet naj­szczęśliw­sza chwi­la męt­nia­ła wo­bec nie­uchron­no­ści stra­ty. Mimo to by­łam ci wdzi­ęcz­na i za to. Ta świa­do­mo­ść uczy­ni­ła mnie kom­plet­ną. Po­zwo­li­ła do­strzec całą pa­le­tę ko­lo­rów, nie tyl­ko sło­necz­ne ja­skra­wo­ści i ró­żo­wie­jące pa­ste­le. Cze­rń, brąz, sza­ro­ści do­da­ły wy­ra­zu, pod­kre­śli­ły kon­tu­ry, wy­ci­ągnęły wła­ści­wo­ści kszta­łtów, po­zwo­li­ły mi bar­dziej do­ce­niać ży­cie, nie trwo­nić ani chwi­li.

Idąc Tam­ką tam­te­go wio­sen­ne­go dnia, nie usły­sza­łam jesz­cze tych słów, nic więc nie mąci­ło mo­jej po­go­dy du­cha. Mia­łam osiem­na­ście lat, dłu­gi ja­sny war­kocz, kil­ka po­je­dyn­czych pie­gów na no­sie. By­łam ulu­bie­ni­cą wszyst­kich, je­dy­ną cór­ką ro­dzi­ców, je­dy­nym dziec­kiem, któ­re­mu wol­no było przy­cho­dzić na pró­by do fil­har­mo­nii, je­dy­nym czło­wie­kiem, któ­re­go zda­wał się to­le­ro­wać pan Ata­na­zy, sta­ry in­spi­cjent w ope­rze, je­dy­ną pod­opiecz­ną do roz­piesz­cza­nia na­szej go­spo­dy­ni, Ja­dwi­si. Wy­ra­sta­łam w po­czu­ciu, że je­stem per­łą w ko­ro­nie i cze­ka mnie ży­cie usła­ne ró­ża­mi. Ni­g­dy nie cho­ro­wa­łam, mia­łam ape­tyt, do­brą fi­gu­rę, chłon­ny umy­sł, a jak­by tego było mało, los po­da­ro­wał mi jesz­cze ta­lent do ry­sun­ku. Ży­cie od po­cząt­ku było dla mnie ła­ska­we, więc przy­jęłam to za nor­mę. By­łam stwo­rzo­na do tego, by ko­chać i być ko­cha­ną, do ja­sno­ści, uśmie­chu, si­ęga­nia po to, cze­go pra­gnęło moje ser­ce.

Oczy­wi­ście wi­dzia­łam, jak zmie­nia­ją się pory roku, i bli­skich le­żących na ma­rach wśród gry­zące­go dymu świec, a jed­nak wola ży­cia była sil­niej­sza od tej świa­do­mo­ści, za­po­mi­na­łam o śmier­ci, gdy tyl­ko znik­nęła mi sprzed oczu. Za­po­mi­na­łam o bez­pow­rot­nej utra­cie. Za­nim się po­ja­wi­łeś, czu­łam się nie­śmier­tel­na, ale ty nie pa­mi­ętasz mnie ta­kiej.

Nie uprze­dzaj­my jed­nak wy­pad­ków. Wspo­mi­na­nie jest nie­ła­twym za­da­niem. Wy­do­by­wa­nie scen ży­cia z od­mętów wiel­kie­go ty­gla cza­su wy­ma­ga cier­pli­wo­ści i po­rząd­ku, je­śli chce się opo­wie­dzieć ko­muś tę wła­sną praw­dę. A ja mu­szę ci ją opo­wie­dzieć. Mam dość ży­cia pod­szy­te­go kłam­stwa­mi. Dzie­si­ąt­ka­mi kłamstw, z po­zo­ru nie­win­nych, a jed­nak tak bar­dzo nisz­czących. Nie, nie chcę wspó­łczu­cia, Ta­de­uszu. Pra­gnę znów móc wzi­ąć głębo­ki wdech. Za­czerp­nąć tchu pe­łną pier­sią.

Już czas, że­byś to wszyst­ko zro­zu­miał i wy­dał wy­rok. Co­kol­wiek po­sta­no­wisz, pod­dam się two­jej woli. Dość już mam wal­ki. Je­stem go­to­wa przy­jąć ka­żdy wy­rok. Ty będziesz moim sędzią.

Jak już wspo­mnia­łam, tam­tej wio­sny się nie spo­tka­li­śmy, choć dla mnie na­sze pierw­sze spo­tka­nie nie było tym pierw­szym.

Owe­go wio­sen­ne­go dnia, wędru­jąc Tam­ką, prze­cho­dzi­łam wła­śnie obok pa­ła­cu Ostrog­skich, gdy usły­sza­łam tęsk­ne łka­nie skrzy­piec. Tak, naj­mil­szy, łka­nie, któ­re wda­rło się głębo­ko w moją du­szę. Na­gle wszyst­ko, czym by­łam, znik­nęło. W moim wnętrzu była pust­ka, któ­rą wy­pe­łnia­ły ko­lej­ne dźwi­ęki, a ja nie po­tra­fi­łam się osło­nić przed obez­wład­nia­jącym uczu­ciem tęsk­no­ty. Jak­bym całe ży­cie cze­ka­ła tyl­ko na te kil­ka nut, któ­rych słu­cha­nie spra­wia­ło mi te­raz nie­mal fi­zycz­ny ból. A jed­nak chcia­łam słu­chać. Pra­gnęłam tego bar­dziej niż cze­go­kol­wiek kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Chcia­łam, by ta mu­zy­ka ni­g­dy nie uci­chła.

Do­zna­nie było tak sil­ne i za­ska­ku­jące, jak­by zie­mia roz­stąpi­ła mi się pod no­ga­mi. By ca­łkiem się w tym wszyst­kim nie za­tra­cić, opa­rłam się o oka­la­jące pa­łac ogro­dze­nie i przy­mknęłam oczy. Nie ro­zu­mia­łam, co się dzia­ło, ale w tej chwi­li nie mia­ło to żad­ne­go zna­cze­nia. Po­zwa­la­łam, by mu­zy­ka pły­nęła prze­ze mnie. By­łam nią, tam­tą me­lo­dią wy­pły­wa­jącą spod two­ich pal­ców.

Wszyst­ko to było tym nie­zwy­klej­sze, że jak wiesz, w moim domu ro­dzin­nym mu­zy­ka sta­no­wi­ła nie­odłącz­ny ele­ment co­dzien­no­ści, a przez to sta­ła się czy­mś ca­łkiem po­wsze­dnim, jak kawa o po­ran­ku. Mój oj­ciec był dy­ry­gen­tem w war­szaw­skiej fil­har­mo­nii, nie­kie­dy go­ścin­nie prze­wo­dził ta­kże or­kie­strze ope­ry na­ro­do­wej lub in­nym ze­spo­łom pod­czas szcze­gól­nych uro­czy­sto­ści i wa­żnych wy­da­rzeń mu­zycz­nych.

Uwiel­bia­łam pa­trzeć, jak de­li­kat­nie uj­mu­je ba­tu­tę mi­ędzy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­jącym. Gdy by­łam dziec­kiem, my­śla­łam, że jest to ma­gicz­ny przed­miot, baj­ko­wa ró­żdżka. Wszyst­ko się zga­dza­ło. Oj­ciec uno­sił ją i na­gle słu­cha­czy za­le­wa­ła fala dźwi­ęków. Ba­tu­ta ta­ńczy­ła jak skrzy­dła mo­ty­la, lek­ko, sub­tel­nie tnąc po­wie­trze, kre­śląc nie­wi­dzial­ne zna­ki, a oj­ciec pląsał z nią, cały owład­ni­ęty mu­zy­ką. Nada­wał tem­po, od­mie­rzał rytm, de­cy­do­wał o gło­sie i mil­cze­niu in­stru­men­tów. Jed­no jego ski­nie­nie wy­star­czy­ło, by ko­lej­ne nuty sto­pi­ły się z in­ny­mi, za­tra­ci­ły się w har­mo­nii. Zna­łam brzmie­nie po­je­dyn­czych in­stru­men­tów i przez wie­le lat wy­da­wa­ło mi się, że tam musi dziać się ma­gia, że cza­ry mo­je­go ojca są nie­zbęd­ne, by z wal­tor­ni i kon­tra­ba­su uczy­nić jed­no.

Przed moim na­ro­dze­niem ro­dzi­ce z rzad­ka by­wa­li w domu, oj­ciec kon­cer­to­wał bo­wiem na wszyst­kich naj­wa­żniej­szych sce­nach Sta­re­go Kon­ty­nen­tu, a na­wet za oce­anem, jako świa­to­wej kla­sy wir­tu­oz skrzy­piec. Od naj­młod­szych lat sły­sza­łam, że jest wiel­kim mu­zy­kiem, i choć nie po­tra­fi­łam w pe­łni tego do­ce­nić, od za­wsze wie­dzia­łam, że języ­kiem, w któ­rym mój oj­ciec po­ro­zu­mie­wa się ze świa­tem, jest mu­zy­ka. Była więc też pierw­szym języ­kiem, któ­ry na­uczy­łam się ro­zu­mieć.

– Nie wol­no prze­szka­dzać – upo­mi­na­ła mnie Ja­dwi­sia, gdy chcia­łam zaj­rzeć do ojca z ja­kąś nie­zwy­kle wa­żną dzie­ci­ęcą kwe­stią. – Pan pro­fe­sor ćwi­czy.

Sia­da­łam wów­czas pod drzwia­mi opar­ta o ścia­nę i słu­cha­łam, od­czy­tu­jąc jego my­śli i na­stro­je.

Mat­ka, jak ka­żda pan­na z do­bre­go domu wy­cho­wy­wa­na na po­cząt­ku dwu­dzie­ste­go wie­ku, nie­źle gra­ła na for­te­pia­nie. Nie było w tym wpraw­dzie ca­łej pa­le­ty emo­cji i owej ma­gii cha­rak­te­ry­zu­jących grę ojca, ale jej pal­ce były spraw­ne, tem­po od­po­wied­nie, a utwo­ry od­twa­rza­ła z do­kład­no­ścią szkol­ne­go pry­mu­sa. Mnie ta­kże za­chęca­no do gry na in­stru­men­tach, ale szyb­ko oka­za­ło się, że nie mam ani ta­len­tu ojca, ani wy­trwa­ło­ści mo­jej mat­ki. Ni­g­dy tak na­praw­dę nie czu­łam po­trze­by gra­nia. Wo­la­łam słu­chać cu­dzych wy­ko­nań i od­czy­ty­wać z nich praw­dzi­we uspo­so­bie­nie gra­jące­go. Szyb­ko bo­wiem na­uczy­łam się, że po­przez mu­zy­kę wy­ra­zić mo­żna o wie­le wi­ęcej niż w roz­mo­wie. Już jako dziec­ko do­strze­ga­łam wy­ra­źnie, że lu­dzie często uda­ją ko­goś, kim wca­le nie są. Oj­ciec mój z po­zo­ru był spo­koj­nym i wy­ci­szo­nym czło­wie­kiem, tym­cza­sem jego wnętrze skry­wa­ło dzi­kie ogro­dy ta­jem­nic, tęsk­not, ma­rzeń i pa­sji. Mat­ka na ze­wnątrz była eks­cen­trycz­na i otwar­ta, ale gdzieś głębo­ko w środ­ku nie­mi­ło­sier­nie ści­skał ją gor­set zie­mia­ńskie­go wy­cho­wa­nia i miesz­cza­ńskiej ma­łost­ko­wo­ści. To wszyst­ko sły­sza­łam w dźwi­ękach, któ­re wy­do­by­wa­li z in­stru­men­tów.

Mie­li­śmy też gra­mo­fon, często by­wa­li­śmy na roz­ma­itych przed­sta­wie­niach mu­zycz­nych, a co nie­dzie­la punk­tu­al­nie o dwu­na­stej sia­da­li­śmy wszy­scy w sa­lo­nie i słu­cha­li­śmy w ra­diu kon­cer­tów z fil­har­mo­nii lwow­skiej. Często, le­żąc na dy­wa­nie z za­mkni­ęty­mi ocza­mi, wy­obra­ża­łam so­bie wów­czas gra­jących: jak wy­gląda­ją, co lu­bią, kim są, o czym ma­rzą.

Po­wsta­łam z mi­ło­ści, wiel­kiej, praw­dzi­wej mi­ło­ści, choć nie­zbyt zro­zu­mia­łej i trud­nej dla ko­goś z ze­wnątrz. Sil­ne uczu­cie wi­ążące tak ró­żnych lu­dzi jak moi ro­dzi­ce zwy­kle wy­da­je się nie­praw­do­po­dob­ne, a jed­nak się wy­da­rza, a ja wy­ro­słam w jego cie­niu. Pod aba­żu­rem utka­nym z mi­ło­ści i mu­zy­ki.

Mu­zy­ka była dla mnie od dziec­ka jak od­dech, czy­mś za­chwy­ca­jącym i ca­łkiem zwy­czaj­nym za­ra­zem. Prze­cież nikt nie zwra­ca uwa­gi na po­wie­trze, do­pó­ki go nie za­brak­nie lub od nad­mia­ru nie za­kręci mu się w gło­wie.

Tak wła­śnie się czu­łam, Ta­de­uszu, słu­cha­jąc, jak grasz. Jak­by po­wie­trza było na­gle we mnie aż nad­to, jak­bym mia­ła unie­ść się w górę, choć nie­zno­śne cia­ło przy­trzy­my­wa­ło mnie bli­sko zie­mi.

Coś w gra­nej przez cie­bie me­lo­dii ude­rzy­ło mnie ni­czym trąba po­wietrz­na, za­trzy­ma­ło mnie w pół kro­ku, za­ssa­ło i unio­sło w górę. Do­brze zna­ny mi świat pierz­chł ni­czym pył zdmuch­ni­ęty z dło­ni. Wi­ro­wa­łam wśród dźwi­ęków, jak­by rzu­co­no na mnie czar... a może klątwę? Ba­łam się po­ru­szyć, ode­tchnąć głębiej, zro­bić co­kol­wiek, co mo­gło­by spło­szyć tę me­lo­dię. Ogar­nął mnie za­bo­bon­ny lęk, że je­śli prze­sta­niesz grać, zgi­nę. Wie­dzia­łam bo­wiem od po­cząt­ku, że już nic ni­g­dy nie będzie ta­kie jak wcze­śniej. Tego by­łam pew­na.

Po­tem prze­sta­łeś grać i wszyst­ko się sko­ńczy­ło, a ja wci­ąż ży­łam. Po­czu­łam się tak sa­mot­na, jak ni­g­dy przed­tem. Nic we mnie nie zo­sta­ło z za­chwy­tu nad wio­sną i ży­ciem. Było tyl­ko pra­gnie­nie, tęsk­no­ta tak sil­na, że aż bo­le­sna, nie­mo­żli­wa do uga­sze­nia.

Nie za­sta­no­wiw­szy się na­wet, co ro­bię, pod­bie­głam do ścia­ny bu­dyn­ku i wspi­ąw­szy się na pal­cach, zaj­rza­łam do środ­ka sali, z któ­rej – jak mi się zda­wa­ło – pły­nęła me­lo­dia. Ser­ce biło mi moc­no w pier­si, a w gło­wie ko­ła­ta­ło tyl­ko jed­no py­ta­nie. Kim jest oso­ba, któ­rej gra prze­ni­ka mnie całą? Mu­sia­łam to wie­dzieć, nie mo­głam stra­cić szan­sy, by za­czerp­nąć wi­ęcej. Czu­le do­tknąłeś mo­jej du­szy na dłu­go przed­tem, nim po­zna­łam cie­pło two­ich dło­ni.

Czy już wów­czas prze­czu­wa­łam, kim się sta­niesz?

Nie wiem. Wte­dy pew­na by­łam je­dy­nie tego, że mu­szę do­wie­dzieć się, kto tak gra. Gdy­bym ode­szła, zi­gno­ro­wa­ła to pra­gnie­nie, z pew­no­ścią ni­g­dy nie da­ło­by mi ono spo­ko­ju. Mu­sia­łam po­znać od­po­wie­dź, po pro­stu mu­sia­łam.

Kto wie, może po­zna­ła­bym ją mimo to? Prze­cież na­sze dro­gi w ko­ńcu i tak się skrzy­żo­wa­ły. A jed­nak czy gdy­bym naj­pierw nie usły­sza­ła two­jej mu­zy­ki, zwró­ci­ła­bym na cie­bie uwa­gę? Czy zwró­ci­łam ją, po­nie­waż wie­dzia­łam, jak grasz?

Chy­ba tę wła­śnie nie­uchron­no­ść zda­rzeń lu­dzie na­zy­wa­ją prze­zna­cze­niem, Ta­de­uszu. Coś się do­ko­nu­je, bo musi, by wy­da­rzyć się mo­gło coś in­ne­go, a wszyst­kie te igrasz­ki losu wio­dą ku cze­muś wi­ęk­sze­mu, wa­żniej­sze­mu, ku pe­łni. Tak, Ta­de­uszu, sądzę, że od po­cząt­ku by­li­śmy so­bie prze­zna­cze­ni...

Moc­no trzy­ma­jąc się pa­ra­pe­tu, by nie stra­cić rów­no­wa­gi, zaj­rza­łam do wnętrza sali prze­słu­chań. Naj­pierw zo­ba­czy­łam skrzyp­ce. La­kie­ro­wa­ne pu­dło za­lśni­ło, od­bi­ja­jąc wio­sen­ne sło­ńce, i było tak, jak­by mru­gnęło w moją stro­nę. Drgnęłam, ale nie od­su­nęłam się. Chło­nęłam wzro­kiem two­ją syl­wet­kę, szczu­płą i przy­gar­bio­ną. Pa­trzy­łam na po­chy­lo­ną lek­ko gło­wę, sze­ro­kie ra­mio­na, zbyt dłu­gie i ca­łkiem roz­wi­chrzo­ne ciem­ne wło­sy. Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że to wła­śnie ty gra­łeś. We­wnątrz pa­no­wa­ła ci­sza, ale dźwi­ęki wci­ąż zda­wa­ły się od­bi­jać echem od ścian. Wresz­cie ktoś od­chrząk­nął, jak­by usi­ło­wał prze­ci­snąć głos przez za­ta­mo­wa­ną emo­cja­mi krtań. Nie ro­zu­mia­łam słów, któ­rych ty słu­cha­łeś w wiel­kim sku­pie­niu. Lu­dzie za sto­łem ko­lej­no mó­wi­li o two­jej mu­zy­ce, a ty mil­cza­łeś.

Pó­źniej do­wie­dzia­łam się, że trwa­ły won­czas prze­słu­cha­nia do Pa­ństwo­we­go Kon­ser­wa­to­rium Mu­zycz­ne­go, że przy­jęto cię z naj­lep­szym wy­ni­kiem, a za sto­łem sie­dzia­ło dwóch bli­skich przy­ja­ciół mo­je­go ojca, któ­rych zna­łam od naj­młod­szych lat. Wte­dy jed­nak na­wet ich nie za­uwa­ży­łam.

Nie mo­głam wi­dzieć two­jej twa­rzy, lecz gdy wresz­cie ją uj­rza­łam, nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że to ty. Zdąży­łam jed­nak na­uczyć się na pa­mi­ęć two­ich dłu­gich, smu­kłych pal­ców obej­mu­jących in­stru­ment. Kszta­łtu two­ich de­li­kat­nych dło­ni.

Za­szu­ra­ły krze­sła. Ock­nęłam się jak czło­wiek wy­rwa­ny na­gle z głębo­kie­go snu. Po­wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści. Nikt nie mógł mnie zo­ba­czyć. Co by po­wie­dzie­li moi ro­dzi­ce? Pro­fe­so­ro­wie w li­ceum? Po­dob­ne za­cho­wa­nie nie przy­sta­ło pa­nien­ce w moim wie­ku. Człon­ko­wie ko­mi­sji za­częli wy­cho­dzić. Pu­ści­łam pa­ra­pet, opa­dłam na sto­py. Szyb­ko prze­do­sta­łam się przez ogro­dze­nie i znów by­łam na uli­cy w pe­łnym sło­ńcu ja­sne­go dnia za­po­wia­da­jące­go ry­chłe na­de­jście lata. Przy­gła­dzi­łam spód­ni­cę i wło­sy, prze­rzu­ci­łam war­kocz przez pra­we ra­mię, ści­ągnęłam ło­pat­ki, pro­stu­jąc się. Przez cały ten czas moje ser­ce ło­po­ta­ło jak skrzy­dła wa­żki.

To wszyst­ko trwa­ło kil­ka­na­ście mi­nut, a jed­nak coś się we mnie zmie­ni­ło. Rze­czy­wi­sto­ść, do­tąd od­czu­wa­na z taką in­ten­syw­no­ścią, wy­bla­kła. Wci­ąż wi­dzia­łam bar­wy, ale wszyst­ko utra­ci­ło swój blask, jak­bym przy­gląda­ła się świa­tu zza za­sło­ny, przez mgłę. Nogi same po­nio­sły mnie do domu, a ka­żdy krok, któ­ry od­da­lał mnie od kon­ser­wa­to­rium, sta­wia­łam z trud­no­ścią, z oci­ąga­niem. W pew­nym mo­men­cie na­wet za­wró­ci­łam. Za­mie­rza­łam sta­nąć pod drze­wem i cze­kać na cie­bie tak dłu­go, jak będzie trze­ba. Nie pla­no­wa­łam, co zro­bię, gdy w ko­ńcu opu­ścisz mury uczel­ni. Nie by­łam na­wet pew­na, czy star­czy mi od­wa­gi, by w ogó­le do cie­bie za­gad­nąć, jak­kol­wiek zwró­cić na sie­bie two­ją uwa­gę. Ro­zum jed­nak nie po­zwo­lił mi na po­dob­ne sztu­bac­two.

– Okól­nik ma kil­ka wy­jść – szep­ta­łam do sie­bie, jak­bym była nie­sfor­nym ma­łym dziec­kiem, któ­re­mu trze­ba cier­pli­wie wy­tłu­ma­czyć, w czym rzecz. – Mo­gli­śmy się mi­nąć. Nie znam tego czło­wie­ka – wy­mie­nia­łam pó­łgło­sem ko­lej­ne ra­cjo­nal­ne ar­gu­men­ty.

Mat­ka na­uczy­ła mnie tej me­to­dy, gdy by­łam jesz­cze ca­łkiem mała.

– Ile­kroć czu­jesz, że uczu­cia na­zbyt tobą tar­ga­ją, po­zba­wia­jąc ra­cjo­nal­ne­go osądu, za­cznij na głos wy­mie­niać to, co po­win­no cię po­wstrzy­mać przed po­chop­nym dzia­ła­niem – tłu­ma­czy­ła to­nem gu­wer­nant­ki, a ja za­sta­na­wia­łam się, czy i ją kie­dyś też ktoś tak uczył ra­dzić so­bie z nad­mia­rem emo­cji na­rzędziem nie­mo­żli­wym do uży­cia, ca­łkiem nie­zro­zu­mia­łym.

– Na­praw­dę mam to mó­wić? – do­py­ty­wa­łam tym­cza­sem, nie mo­gąc so­bie ja­koś wy­obra­zić mat­ki, praw­dzi­wej damy, mam­ro­czącej do sa­mej sie­bie.

– Tak, w prze­ciw­nym ra­zie szept roz­sąd­ku zgu­bi się w two­jej gło­wie po­mi­ędzy gło­sa­mi uczuć – wy­ja­śni­ła.

To aku­rat ła­two było mi so­bie wy­obra­zić. Wi­dzia­łam wnętrze mo­jej gło­wy jako las tak gęsty, że na­wet w naj­ja­śniej­sze dni pro­mie­nie sło­ńca nie były w sta­nie prze­bić się przez za­sło­nę z li­ści. Były tam drze­wa o po­tężnych pniach po­zna­czo­nych bruz­da­mi jak twarz bar­dzo sta­re­go czło­wie­ka, krze­wy ob­sy­pa­ne wie­lo­ko­lo­ro­wy­mi kwia­ta­mi, na któ­rych błysz­cza­ły kro­ple rosy, pu­szy­sty dy­wan mchu we wszyst­kich od­cie­niach zie­le­ni, kęp­ki krzacz­ków czar­nych ja­gód i wy­so­kie pa­pro­cie. Pra­sta­ra pusz­cza była pe­łna ciem­no­ści, zjaw, nie­bez­pie­cze­ństw, ale i ży­cia. W ko­ro­nach drzew świer­go­ta­ły pta­ki, wie­wiór­ki go­ni­ły się po ga­łęziach, sar­ny ma­je­sta­tycz­ny­mi su­sa­mi prze­sa­dza­ły oba­lo­ne przez bu­rzę ko­na­ry, a bo­bry, nie zwa­ża­jąc na nic, cier­pli­wie ob­gry­za­ły pnia­ki. W tej ca­łej pląta­ni­nie stra­chu i ra­do­ści, śmier­ci i ży­cia, wy­ol­brzy­mień i ma­ło­ści ła­two było się za­gu­bić. Już jako dziec­ko ro­zu­mia­łam to bar­dzo do­brze.

Kie­dy wpa­da­łam w zło­ść, w moim le­sie sza­la­ła bu­rza. Wów­czas mat­ka ni­czym pani rządząca na­wa­łni­ca­mi przy­sia­da­ła przy mnie i pro­si­ła, bym wy­mie­ni­ła te po­wo­dy lub zna­la­zła choć je­den, dla któ­re­go po­win­nam ko­pać w stół, szczy­pać Ja­dwi­się czy krzy­czeć na całą salę. Jej głos do­cho­dził do mnie z od­da­li, zza za­sło­ny uczuć, spo­mi­ędzy ścia­ny pra­sta­rej pusz­czy w mo­jej gło­wie. Podąża­łam za nim. Wie­dzia­łam, że tak znaj­dę dro­gę wy­jścia.

– Po­tem mo­żesz się gnie­wać do woli – za­chęca­ła mat­ka. – Tyl­ko znaj­dź je­den do­bry po­wód ku temu. Je­den w zu­pe­łno­ści wy­star­czy.

Za­czy­na­łam się za­sta­na­wiać, co też jej od­po­wie­dzieć. Emo­cje opa­da­ły, gąszcz rze­dł, ciem­no­ści się roz­stępo­wa­ły, a po paru chwi­lach mia­łam już zwy­kle kil­ka po­wo­dów do opa­no­wa­nia.

Szłam więc w pe­łnym sło­ńcu wio­sen­ne­go dnia i szu­ka­łam po­wo­dów, dla któ­rych po­win­nam za­cho­wać się jak na­le­ży. Tym ra­zem jed­nak ża­den nie był dość do­bry, by wy­ci­szyć moje emo­cje. Czu­łam się od­rętwia­ła od ich nad­mia­ru. Zdo­ła­łam jed­nak zmu­sić samą sie­bie do po­wro­tu do domu, by nie na­ra­zić się na śmiesz­no­ść. Prze­strze­ga­nie re­guł to po­tężny oręż w wal­ce z sza­le­ństwem. Mu­sia­łam wró­cić, po­nie­waż w na­szym domu od za­wsze po­si­łki ja­da­no o ści­śle wy­zna­czo­nych po­rach, a ich omi­ni­ęcie uspra­wie­dli­wia­ła za­le­d­wie garst­ka oko­licz­no­ści nad­zwy­czaj rzad­ko spo­ty­ka­nych.

Wró­ci­łam więc i usi­ło­wa­łam żyć da­lej, jak zwy­kle, ale nic już nie było jak zwy­kle. By­łam za­klęta, wy­pe­łnio­na two­ją mu­zy­ką. Wci­ąż sły­sza­łam ją w uszach, na ja­wie i we śnie.

Nie ro­zu­mia­łam tego, co się ze mną dzie­je, ale by­łam pew­na, że ma to zwi­ązek z tobą. Dla­te­go ze wszyst­kich sił sta­ra­łam się nie wra­cać do tam­tych chwil, nie roz­pa­mi­ęty­wać tego, co się wy­da­rzy­ło, nie pró­bo­wać ni­cze­go zro­zu­mieć. Ro­bi­łam wszyst­ko, by za­po­mnieć, by to wspo­mnie­nie roz­pły­nęło się, zni­kło jak ty­si­ące in­nych w moim bli­sko osiem­na­sto­let­nim ży­ciu. By znów wszyst­ko było jak daw­niej, bym ja była taka jak przed­tem. Z mar­nym skut­kiem.

Chwil prze­bu­dze­nia nie spo­sób za­po­mnieć.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki