Skrawki nadziei - Maria Paszyńska - ebook + książka

Skrawki nadziei ebook

Maria Paszyńska

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dalsze losy rodziny Ciszaków, kontynuacja "Cudów codzienności"

Ciszakowie wiodą spokojne życie w warszawskiej kamienicy na Smolnej. Wraz z odzyskaniem przez Polskę niepodległości we wszystkich wstępuje nadzieja na lepsze jutro. Wkrótce jednak nad krajem znów zbierają się ciemne chmury – do stolicy zbliża się ofensywa bolszewicka. Echo niesie odgłosy wystrzałów, powietrze pachnie krwią… Zawieruchy wojny nie omijają stróżówki, w której Maciej i Staszka na przekór wszystkiemu usiłują ocalić swój mały świat od zagłady.

Czy można przywrócić do życia serce skute lodem? Czy każdy zasługuje na przebaczenie? Czy miłość zdoła uleczyć nawet najbardziej bolesne rany?

W burzliwych czasach jedyną spokojną przystanią są dom oraz najbliżsi. W ich ramionach można skryć się nawet wtedy, gdy pozostają jedynie skrawki nadziei…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 380

Oceny
4,6 (107 ocen)
69
29
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
myszka192

Dobrze spędzony czas

szybko się czyta,.ale czuć też niedosyt.
00
Aga0607

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, choć początkowo raziły mnie dygresje historyczne....wciąga .....
00
dotka02

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna! Musi być kontynuacja! Po prostu musi!
00
Adaaga

Dobrze spędzony czas

Drugi tom opowieści o rodzinie Ciszaków. w tle warszawa po I wojnie i u wrót drugiej. ciekawie opowiedziana. Czekam na tom 3.
00
Iwona640404

Nie oderwiesz się od lektury

Chętnie przeczytałabym dalsze losy
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt okładki ANNA SLOTORSZ / artnovo.pl
Fotografie na okładce© Kimo/Adobe Stock © vik_y/Adobe Stock Narodowe Archiwum Cyfrowe
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
RedakcjaSZTAMBOOK – KAROLINA BOROWIEC-PIENIAK
KorektaURSZULA WŁODARSKA
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Maria Paszyńska, Publicat S.A. MMXXII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
Motto cytowane za: Dwoje ludzi, tekst i ilustracje: Iwona Chmielewska, Media Rodzina, Poznań 2014.
ISBN 978-83-271-6249-6
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Piotrowi...

.

„Mogą też być połączeni jak dwie ściany podtrzymujące dach domu.

Stoją one naprzeciwko siebie i nigdy nie mogą się zbliżyć.

Choćby bardzo chciały”.

Iwona Chmielewska

WIOSNA 1920

1.

– Będzie kolejna wojna – sapnął Maciej Ciszak. Rzucił na stół gazetę i opadł ciężko na krzesło.

Miał już pięćdziesiąt siedem lat, lecz zwykle ciężar przeżytych wiosen mu nie doskwierał. Przeciwnie – im dłużej chodził po tym świecie, tym bardziej czuł się zaciekawiony i tym większą miał ochotę jeszcze trochę pożyć. Był zdrowy i krzepki, a kobiety nadal od czasu do czasu przyglądały mu się nieco dłużej, niż wypadało. Potrafił doceniać swoją codzienność, żonę od tak wielu lat nieodmiennie bliską, córki, każdą niezwykłą, choć przecież były tak różne, syna, który – mimo iż nieobecny duchem – wciąż żył, dach nad głową, smaczne jedzenie, pracę chroniącą przed ubóstwem.

Z każdym rokiem miasto, które przed laty było jego wielkim marzeniem, zachwycało go coraz bardziej, rozbudowywało się i unowocześniało, na jego oczach zmieniając się w imponującą europejską metropolię. Wszelkie nowinki, szczególnie technologiczne, sprawiały, że krew szybciej krążyła w żyłach Macieja i od razu chciał wiedzieć, jak ten czy ów wynalazek działa. Czasem nawet próbował go odtworzyć wieczorami w zaciszu domowym. W takich chwilach wracały doń wspomnienia dni, które spędził w maleńkiej wsi na Lubelszczyźnie, w kuźni swego przybranego ojca. Przecierając śrubkę szmatą ze smarem, raz po raz kręcił głową, jakby wciąż nie mógł uwierzyć we własne szczęście, które ledwo mieściło mu się w piersi.

Jednak w takie poranki jak ten nawet on całkowicie tracił wiarę w sens wszystkiego. Dopiero co skończyła się wielka wojna, z której jego jedyny syn Michał, mając lat ledwie dwadzieścia pięć, wrócił ciężko okaleczony na duszy, tak że nikt poza Nawojką nie ufał już w jego całkowite wyzdrowienie, choć Maciej, złapawszy się na tej myśli, każdorazowo robił na piersi znak krzyża i prosił Boga, by wybaczył mu niedowiarstwo. Dopiero co komuniści z tą swoją rewolucją obalili w Rosji cara, obiecując przy tym równość, pokój, braterstwo i dostatek wszystkim ludziom. Dopiero co Piłsudski zjechał do Warszawy i po raz pierwszy od stu dwudziestu trzech lat wciągnięto na maszty biało-czerwone flagi. Przecież to było dopiero co, jakby wczoraj, a tu znów wojna, która mogła obrócić wszystko wniwecz.

Maciej podparł głowę na dłoni i zapatrzył się w dal, próbując sięgnąć wzrokiem za zasłonę, przez którą spoglądał Michał, i jak on całkiem odciąć się od zmartwień tego świata, choć na parę chwil.

– Wojna wojną, ale kapotę i buty mógłbyś zdjąć, dopiero co zamiotłam – utyskiwała Staszka, starając się nie dopuścić do siebie prawdy zawartej w słowach męża. Wbrew rozsądkowi miała nadzieję, że choć w jej wnętrzu coś boleśnie zacisnęło się w okolicy żołądka, był to jakiś ponury żart czy zwyczajne nieporozumienie. Zerknęła spod oka na siedzącego nieopodal Michała, by sprawdzić, czy straszliwe słowo „wojna” go nie przerazi, ale syn wydawał się pogrążony we własnym świecie, do którego nie docierały żadne, choćby i najtragiczniejsze wieści z zewnątrz.

Może to i dobrze – pomyślała Ciszakowa, biorąc do ręki przyniesioną przez męża gazetę.

Wytłuszczone nagłówki krzyczały o kolejnych ruchach Armii Czerwonej.

– Maćko... – szepnęła strwożona. – Dojdą tu do nas, do Warszawy?

Stary Ciszak wzruszył ramionami.

– Kto ich tam wie... Ruscy są jak zaraza. Zwykle nie trzeba wiele, żeby się rozprzestrzenili.

– Czyli wszystko na nic! – westchnęła smutno Staszka.

Przez jej głowę pędziły dziesiątki myśli. Wspomnienia chwil przepełnionych radością z odzyskanej niepodległości, pierwsze święta z przystrojoną na biało-czerwono choinką, tamten wigilijny wieczór, gdy siedzieli razem przy stole i marzyli o przyszłości w wolnej Polsce. I na co były im te wszystkie wspaniałe sny i plany? Na co wiara w lepsze jutro? Ruscy idą. Armia polska jeszcze przecież nic nie znaczy, nie da im rady. Żołnierze dotąd służący w wojskach trzech zaborców nie mieli nawet dość czasu, by nauczyć się wspólnie walczyć, o broni i całej tej machinie wojennej nie wspominając.

Poczuła się rozżalona. Czy naprawdę chciała tak wiele, pragnąc pokoju? Czemu Bóg ciągle karał ją kolejnymi wojnami? Jak miała żyć, kiedy każdy skrawek nadziei tak szybko obracał się w popiół?

– I co z weselem Bogny?! – wykrzyknęła, tknięta nagłą myślą.

Najstarsza córka Ciszaków zamierzała tego lata poślubić Józefa Kowalskiego, niepozornego warszawskiego fiakra poznanego podczas pewnej przedświątecznej wyprawy po choinkę. Choć nikt nie mówił tego głośno i nie zwierzał się innym ze swoich myśli, historia uczucia tych dwojga wydawała się wszystkim z lekka nietypowa.

Od pamiętnej kolacji wigilijnej, na którą przybył jako niespodziewany gość, pan Józef po wielokroć zaglądał na Smolną. Bawił się z Amelką, grywał w karty z Maciejem, odpytywał Nawojkę, gdy przygotowywała się do egzaminów na uniwersytet, przywoził Staszce zakupy z targu na Nalewkach, gdzie można było dostać najlepsze ryby, a przy tym raz po raz zerkał na Bognę. Staszka, widząc te spojrzenia, wiedziała, że wszystko, co robił, było dla jej córki i z myślą o niej.

Kiedy tylko Bogna i Józef mogli, przebywali razem; chodzili do kawiarni, na wspólne spacery po Krakowskim Przedmieściu czy na niedzielne nabożeństwa. Każdorazowo mieli jednak coś do załatwienia, a chwile we dwoje dzielili niejako przy okazji, rozprawiając wyłącznie o czekających ich zadaniach. A to dostarczali opał do noclegowni, a to zabierali dzieci z ochronki, w której pracowała Nawojka, na topienie marzanny w Wiśle, to znów zwozili drewno do stolarni, w której zabrakło syna, bo nie wrócił z wielkiej wojny, a stolarz sam był za słaby, żeby sobie materiał do pracy zapewnić. Bogna miała niezwykły dar do wyszukiwania ludzi w potrzebie, a celem życia Kowalskiego zdawało się wspomaganie jej w tej dobroczynności.

Podekscytowane do granic siostry pilnie przyglądały się najstarszej Ciszakównie, usiłując dostrzec jakieś zmiany w jej zachowaniu wywołane znajomością z Józefem, gdyż w nich samych wizyty rudawego mężczyzny wzbudzały trudną do opanowania wesołość, a między sobą nie nazywały go inaczej niż panem kawalerem. Z wypiekami na policzkach śledziły każdy ruch siostry, by zawczasu dojrzeć choćby najmniejszą oznakę wzruszenia czy przywiązania, ale Bogna była jak zawsze łagodna, miła, uprzejma i ku wielkiemu ich rozczarowaniu jak dotąd powściągliwa.

Aż tu nagle pewnego razu Józef poprosił Staszkę i Macieja o rozmowę. Wyznał, że chciałby się z Bogną ożenić, i spytał, czy im pobłogosławią. Oczywiście zawczasu odprawiono od stołu pozostałe dzieci, ale Amelka i Nawojka pilnie nasłuchiwały każdego słowa, przyciskając uszy do cienkiej ścianki, dzielącej pokoje w stróżówce. Jedynie Bogna o niczym nie wiedziała, bo wdowiec zjawił się specjalnie w porze, gdy nie powinien jej zastać.

Kiedy Józef skończył mówić, Maciej popatrzył na Staszkę, która wydawała się nieobecna, jakby nie dosłyszała powodu wizyty Kowalskiego. Ciszak był głęboko przekonany, że zna myśli żony. Wiedział, że choć miała dość czasu, by oswoić się z tym, że Józef asystuje Bognie, lubiła i szanowała tego skromnego i ciężko pracującego człowieka, to jednak marzyła o innym losie dla swojej córki. Przede wszystkim zaś o tym, by wyszła za kogoś młodszego, z kim mogłaby mieć dzieci i przeżywszy długie lata, dzielić starość.

Staszka wyczuła najwyraźniej na sobie jego wzrok, bo podniosła oczy. Patrzyli tak na siebie przez chwilę, rozumiejąc się bez słów, a tymczasem biedny Józef siedział skulony, mnąc czapkę w dłoniach, i w myślach klął, na czym świat stoi. Jak mógł być tak niemądry i naiwny, by choć przez chwilę uwierzyć, że mu ją oddadzą?

Za starym, zbyt nieokrzesany – wyrzucał sobie. – Ona taka piękna, pracowita, gospodarna; za dobra dla mnie, stanowczo za dobra.

Chciał zerwać się z miejsca, wskoczyć na kozła i popędzić konie dokądkolwiek, byle jak najdalej stąd, byle nigdy więcej nie widzieć Bogny, byle zapomnieć o doznanym wstydzie. Jednak gdy tylko to pomyślał, zaraz pojawiła się następna wizja, o wiele straszliwsza od tamtej. Wtenczas pojął, że gdyby przyszło mu nigdy więcej nie oglądać słodkiej twarzyczki najstarszej Ciszakówny, nie słyszeć łagodnych tonów jej głosu, tedy i umrzeć mógłby choćby dziś. Siedział więc jak skamieniały, z przerażenia nie mogąc wykonać żadnego ruchu, i wsłuchiwał się w pospieszne bicie własnego serca, które zdawało mu się głośne jak katedralny dzwon.

– A czy ona pana zechce? – spytał wreszcie Maciej. – Bo ja córki do zamążpójścia zmuszał nie będę.

Głowa jeszcze niżej opadła Józefowi na pierś, bo nie śmiał ni razu panny o to spytać, a potem, gdy zamiar już powziął, wolał zgodnie z obyczajem najpierw całą sprawę omówić z rodzicami. Aż dotąd miał bowiem nadzieję, że jest jej miły. Gdyby nie dziwne przekonanie, że i ona coś do niego czuje, nigdy nie zdobyłby się na odwagę, żeby tu przyjść. Teraz jednak, gdy Ciszak jasno postawił sprawę i spytał o wzajemność uczuć córki, Józef uświadomił sobie nagle, że żadnej pewności mieć nie może, i rozpacz chwyciła go za gardło.

– Zechce – odezwała się niespodziewanie Staszka. – Na pewno zechce.

Wielki głaz w jednej chwili stoczył się z serca Józefa. Szarpnął głowę i spojrzał na matkę Bogny tak, że kobiecie aż dech w piersi zaparło, bo takiego szczęścia nie widuje się co dzień. Zaraz też pomyślała, jak on musi bardzo kochać jej córkę, a taka miłość wystarczy za wszystko – i wdowieństwo, i wiek, i nawet rude włosy była mu nagle skora wybaczyć, bo to przecież błahostki.

– Zechce – powtórzyła. – Ale spytać i tak trzeba.

Józef pokiwał skwapliwie głową i wkrótce ustalono, że jeszcze tego popołudnia sprawa zostanie przedstawiona pannie. Kowalski jak niesiony na anielskich skrzydłach wrócił tymczasem do swojej garsoniery, a ani konie, ani niebo, ani miasto nigdy nie wydawały mu się tak piękne jak teraz.

Gdy tylko Bogna wróciła do domu, matka podała jej obiad, po czym zabrała rozchichotane młodsze córki na targ owocowo-warzywny na Szerokim Dunaju, choć pora była tak późna, że nie należało mieć żadnej nadziei na jakikolwiek sensowny zakup. Warszawskie targowiska były miejscami, w których czas płynął inaczej, i jak powiadano, „rano to jest pół do czwartej, a pół do piątej to jest już »później«. O godzinie szóstej można już kupić mało co”.

Potem zjawił się Józef. Ubrany odświętnie, z wypomadowanym wąsem i gładko uczesany, wydał się Bognie tak elegancki i uroczysty, że natychmiast pojęła jego zamiary. Policzki zapłonęły jej szkarłatem, spuściła skromnie oczy, a myśli splątały jej się nagle między sobą tak, że nic sensownego z nich nie wynikało. Po chwili rozmowy, upewniwszy się, że Staszka miała rację i Bogna chce wyjść za Kowalskiego, Maciej uznał, że koniecznie musi podwórze zamieść, i wyszedł ze stróżówki, zostawiając ich samych, jeśli nie liczyć Michała siedzącego bez ruchu przy oknie. Wtedy też wybrano datę ślubu.

Bogna i Józef mieli się pobrać na Matki Boskiej Zielnej, 15 sierpnia.

– Wiosna wkrótce przeminie, a w sierpniu ślub – biadoliła teraz Staszka, mnąc w dłoniach przyniesioną przez męża gazetę, po czym wypuściła ją z rąk, jakby było to coś szczególnie paskudnego. – Pierwsza córka za mąż ma iść, a tu bolszewicy.

Mimo ogromu zmartwień Maciej nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Piłsudski zachodził w głowę, co by tu zrobić, ogłoszono mobilizację wojskowych, na ich oczach paszcza historii znów się rozwierała, by pożerać tysiące ofiar, a jego żona jak zawsze myślała o rodzinie, domu i dzieciach, o swoim małym świecie.

A może to jedyne słuszne rozwiązanie? – rozmyślał, bębniąc palcami o pogniecioną podobiznę Marszałka na pierwszej stronie podniesionej gazety. – Może to wszystko, co się liczy, jedyne, na co mamy jakikolwiek wpływ?

– Tyle trosk, a ty się ze mnie śmiejesz – bąknęła oburzona Staszka, czym wywołała jeszcze szerszy uśmiech męża.

– Nie śmiałbym się śmiać – zażartował Maciej.

– Lepiej buty byś zdjął – przypomniała burkliwie Ciszakowa, ale w jej oczach zamigotały wesołe iskierki, bo radość męża i w niej obudziła nadzieję, że jakoś to będzie.

2.

Nawojka ze zdziwieniem przyglądała się zmieniającemu się miastu. Co dnia na słupach ogłoszeniowych pojawiały się nowe plakaty agitacyjne, z których straszyły karykatury bolszewickich najeźdźców. Zdawało jej się, że na każdym murze widniały napisy: „Wszystko dla frontu! Wszyscy na front!”, a słowa „Nowe Termopile” odmieniano w kontekście stolicy Polski przez wszystkie przypadki. Nikt nie pamiętał o wiośnie. Nikt nie przyglądał się płatkom kwiatów opadającym z drzew, a potem znikającym z chodników, niesionym przez wiatr czy szczotki zamiataczy ulic. Wreszcie wszystko wokół zazieleniło się jaskrawymi odcieniami pełni lata, lecz nic nie było jak zawsze. Ulicznych lodziarzy zastąpiły kwestujące na rzecz wojsk kobiety, kataryniarze wyśpiewywali zagrzewające do boju piosenki, przed sklepami ciągnęły się kolejki niepewnych przyszłości ludzi, pragnących zabezpieczyć byt swoich najbliższych na wypadek dłuższych przerw w dostawach i utrudnionego dostępu do żywności.

W domu Ciszaków, zamiast o ślubie Bogny, mówiono teraz tylko o wojnie. Czytano kolejne doniesienia z frontu, znoszono ulotki i jednodniówki, broszury propagandowe i almanachy drukowane w gazetach, wszystko przesączone emocjami, pisane na gorąco, niemal na żywo. Przy stole przekazywano sobie najnowsze informacje o położeniu wojsk i rozważano wszelkie możliwe scenariusze. Nawojka miała tego wszystkiego serdecznie dość. Przyłapywała się na pragnieniu, by Armia Czerwona stanęła wreszcie na przedpolach Warszawy, żeby rozpoczęła się walka, orzeł biały starł się z czerwoną gwiazdą i to całe szaleństwo wreszcie się zakończyło. Oczekiwanie bowiem wysysało z niej siły bardziej niż upał czy stołeczny zaduch.

W parę tygodni Warszawę przekształcono w miasto frontowe. Wszystkie aspekty życia regulowały rozporządzenia Rady Obrony Stolicy. Nawojka wracała do domu po całym dniu kopania nasypów ziemnych, do których to działań warszawiacy garnęli się tłumnie. Starzy i młodzi, kobiety i dzieci, chrześcijanie i starozakonni rytmicznie machali łopatami, a pot spływał im po plecach, twarze czerwieniały z wysiłku i spiekoty, ubrania zaś kleiły się do karków. Wolałaby wprawdzie służyć stolicy, uczęszczając na kursa dla sanitariuszek, ale musiała przeczekać jeszcze parę dni, bo na pierwszy nabór było tak wiele chętnych, że nie zdążyła się zapisać. By nie pozostać bezczynną przez ten czas, mimo sprzeciwu rodziców zgłosiła się do kopania.

Gdy pierwszy raz wychodziła na roboty, miała zaciśnięte usta i bojowy wyraz twarzy. Nie zamierzała pozwolić, by ktokolwiek przeszkodził jej w realizacji powziętego postanowienia. W sieni spotkała ojca, a ten, zamiast robić jej wymówki, podał tylko córce grube rękawice.

– Mogą ci się przydać – rzekł, wciskając sobie czapkę głęboko na oczy.

Z matką nie poszło tak łatwo. Wybiegła za nią na podwórko i nie bacząc na mijających je lokatorów i służbę, do ostatniej chwili usiłowała wyperswadować Nawojce z głowy ten niedorzeczny pomysł.

– Chcę się przydać! – ryknęła dziewczyna.

– Ręce do pracy są potrzebne wszędzie. – Staszka próbowała nie podnosić głosu, choć ten drżał jej jak zwierzę pragnące zerwać się ze smyczy. – W jadłodajniach na przykład...

– Przecież ja nie umiem gotować!

– Możesz pomagać na dziesiątki innych sposobów – przekonywała Ciszakowa. – A okopy zostaw mężczyznom.

– Bo tylko im wolno, tak? Tylko oni potrafią?

– Nie to miałam na myśli...

– A co?!

– Są silniejsi...

– Mądrzejsi, bardziej rozsądni i mają większe mózgi! – wyliczyła na jednym wydechu Nawojka. – I dlatego tylko oni nadają się na lekarzy!

– Dziecko, o czym ty mówisz?

– Uch! – sapnęła gniewnie Nawojka, po czym mocniej ścisnęła rękawice ojca. – I tak nie zrozumiesz! Nigdy niczego nie rozumiesz! – wrzasnęła i wybiegła z bramy, zostawiając zatroskaną matkę samą.

Teraz pomyślała, że może Ciszakowa miała rację i praca przy ziemnych nasypach była jednak zbyt ciężka dla kobiet.

Ogarnęła ją nagła słabość. Przystanęła, oddychając ciężko. Kręciło jej się w głowie. Poczuła, że nie zniesie popołudniowego skwaru ani minuty dłużej. W dodatku męczyło ją pragnienie. Niewiele sobie robiąc z rzucanych w jej stronę zaciekawionych spojrzeń, weszła do piwiarni, przed której drzwiami szczęśliwie się zatrzymała.

Nie była tu nigdy wcześniej. Niemal pozbawione okien wnętrze było ponure i zacienione, co sprawiało, że panował w nim przyjemny chłód. Nawojka stanęła przy ladzie.

– Piwo – rzuciła do zdziwionego szynkarza, a gdy ten przyglądał się jej jakoś niepewnie, spojrzała mu prosto w oczy i wycedziła twardo: – Byle zimne.

Gdy podano jej kufel, natychmiast upiła spory łyk. Poczuła ulgę. Myśli znów jej się wyostrzyły, a dudnienie w skroniach ustało. Wzięła napitek i podeszła do długiej ławy, wokół której kłębili się ludzie. Usiadła na jedynym wolnym miejscu i podparła głowę na dłoni. Ogarnęło ją nieludzkie znużenie. Przymknęła oczy.

Z oddali dobiegały ją odgłosy ożywionej rozmowy. Dzielono się najnowszymi doniesieniami z frontu. Nawojka nie miała ochoty słuchać tego wszystkiego, lecz zabrakło jej śmiałości, by przerywać.

– „Twarz Warszawy spochmurniała. Nie widziano zupełnie końca wojny: nie była ona zbyt krwawa – to prawda – ale denerwowała do ostateczności naród przez uczucie, że prowadzi ją sam i że jest tyle rzeczy do zrobienia, których nie robiono” – czytał niski męski głos.

Słyszała go wyraźnie, więc właściciel musiał siedzieć nieopodal. Nie miała jednak siły, by rozewrzeć powieki i spojrzeć, kto zacz. Czy to za sprawą trunku, nadmiaru słońca czy zmęczenia, Nawojka miała wrażenie, jakby nieznajomy czytał jej do snu.

– „Życie stawało się z dnia na dzień cięższe. Trzeba było oglądać straszny tłum na przedmieściach Pragi i Woli, aby zgłębić, do jakiego stopnia nędza może dosięgnąć ludzi. Trzeba było iść wzdłuż niekończących się ogonków kobiet, mężczyzn i dzieci o błędnym spojrzeniu, oczekujących godzinami przed sklepem miejskiego piekarza na kawał czarnego, raz na tydzień wydawanego chleba, odczuwać ciążące na swoim samochodzie ponure spojrzenia tego tłumu, aby zrozumieć, że nasza cywilizacja trzyma się na włosku...”

– Jak kto jeździ samochodem, to może faktycznie tak mu się widzi, że od czarnego chleba świat wisi na włosku? – zakpił inny głos, wyższy, prawie piskliwy, a tłum w odpowiedzi zarechotał zgodnie. Korzystając z przerwy w lekturze, któryś z jegomościów poprosił o polanie, inny dopił, co tam jeszcze było, i z hukiem odstawił szklanicę.

Nawojka się wzdrygnęła. Otworzyła oczy i rozejrzała się czujnie.

– Czytajta dalej, bo to ciekawe – ponaglił piskliwy głos, który należał do chudego jak patyk, wysokiego mężczyzny, który zgarbiony pochylał się nad niemal pustym kuflem.

– „Na murach niezliczone afisze, przed którymi tłum zatrzymuje się na dłużej. Są tu odezwy szefa państwa, partii politycznych, nawoływania pod broń i do podpisywania pożyczek...” – podjął lekturę czytający, którym okazał się krzepki srebrnowłosy mężczyzna w okrągłych okularach.

Nawojka przyjrzała mu się z uwagą, bo podobnie jak ona całkiem nie pasował do tego miejsca.

Pewnie jest nauczycielem – zgadywała w myślach. – Albo literatem. Szczególnie ci ostatni chyba lubią włóczyć się po takich wątpliwej sławy przybytkach.

– Przynajmniej ruskich liter nie widać! – rzucił któryś z pijących i uderzył kuflem o ławę.

Pieniacz – podsumowała Nawojka, patrząc z niechęcią na niskiego mężczyznę o kilkudniowym zaroście; jego oczy ciskały gromy.

– Cicho tam... Dajcie słuchać.

– „Nikt nie krzyczy, nie ma poruszenia w tłumie. Co to wszystko znaczy? Spokój społeczeństwa pewnego swej siły i ufnego w swoje przeznaczenie...” – czytał dalej mężczyzna w okularach.

– A jakże inaczej! Bolszewika goń, goń, goń!

– Bolszewika goń, goń, goń! – zawyli współbiesiadnicy.

– „Czy... – czytający podniósł głos, żeby skupić na sobie uwagę coraz bardziej rozochoconych mężczyzn – czy rezygnacja narodu od wieków nieszczęśliwego, który nie miał czasu na odbudowanie swojej wolnej duszy i którego niepowodzenia nie poruszają...”

– Jaka rezygnacja?! – ryknął mężczyzna o błyszczącej od potu twarzy i mokrej koszuli.

Nawojka wzdrygnęła się na samą myśl o tym, jak okropnie musiał śmierdzieć. W następnej jednak chwili zawstydziła się, bo pojęła, że i ona pewnie nie pachnie najlepiej. Pociągnęła spory łyk, przysięgając sobie, że zaraz po przyjściu do domu spędzi resztę wieczoru w balii z wodą, szorując skórę szarym mydłem.

– Prawda! O żadnej rezygnacji nie ma mowy! Kto się tak rozwodzi, siejąc bolszewicką propagandę? I jakie tam dzieci o błędnym spojrzeniu?! Uch, jak dorwę tego pismaka... – Pieniacz nie zdążył skończyć groźby, bo tak się ręką zamachnął, że zrzucił kufel i z żalu za rozlanym piwem cała złość mu odeszła.

– Żaden pismak, a niejaki kapitan Charles de Gaulle – wyjaśnił mężczyzna w okularach.

– Pierwsze słyszę.

– Napisano tu, że to członek francuskiej misji wojskowej w Polsce.

– A co go tak naszło? – rzekł otyły mężczyzna o podwójnym podbródku, na którego kompani wołali „Gruby Stefek”, i beknął głośno, wywołując salwę śmiechu. – Pewnie chce i u siebie czerwonych rychło witać.

– Bolszewiki mu zapłacili, to pisze, co chcą.

– Ale że nie pomyśli, że tu i o jego kraj się rozchodzi! Przecież Lenin, psia jego mać, sam mówi, że wpierw Polska, potem Niemce, Francuzy i wsie mir – gorączkował się Gruby Stefek, a Nawojka nie mogła oderwać wzroku od jego trzęsącej się gardzieli.

– To...

– Bo jemu ten czarny chleb zawadza.

– A to nie u nich ta królowa była, co to głodnym, którzy na brak chleba narzekali, kazała jeść ciastka? Niech więc u nas je kasze. Brzuch zapełni i zdrowszy niż od ciastek będzie ten Francuzina – dodał Gruby Stefek.

– My tymczasem, zamiast biadolić, okrągłymi słowami pogonimy bolszewika.

– Bolszewika goń, goń, goń! – podniósł się znów fałszujący chóralny zaśpiew mężczyzn, z coraz większym trudem utrzymujących na siedząco postawę pionową.

Żaden z nich nie pamiętał już, że nucą żurawiejkę, która po prawdzie nigdy nie powinna była dostać się na usta narodu. Pioseneczki te układali bowiem oficerowie poszczególnych pułków, którym wolno je było śpiewać tylko we własnym gronie, gdyż w tekstach żurawiejek nie szczędzono wulgaryzmów i uszczypliwości. Nucenie ich w towarzystwie pań także uznawane było, rzecz jasna, za nieobyczajne, lecz tak to już jest, że im bardziej coś zakazane, tym szybciej się rozprzestrzenia i popularyzuje, a gdy w dodatku tekst piosnka miała udany i wyjątkowo aktualny, nie było na nią mocnych i wkrótce cała Warszawa śpiewała ją, dodając sobie animuszu butą słów.

– Lance do boju, szable w dłoń... – zanuciła wraz z nimi Nawojka, czując, że siły całkiem jej wróciły. Choć wiedziała, że siedzący wokół niej mężczyźni byli w większości nierobami i opojami, i jej udzielił się ich entuzjazm i zapał do obrony Polski.

Dopiła resztkę piwa, otarła usta dłonią i wstała z ławy, pełna energii do działania, choć zaledwie parę chwil wcześniej marzyła jedynie o odpoczynku.

– A panienka dokąd? – zagadnął chudzielec o piskliwym głosie.

Nawojka, która dotąd czuła się niewidzialna, zdziwiła się, że zwrócił się bezpośrednio do niej.

– Tę kaszę gotować – odparła butnie. – Jak mamy wygrać wojnę, trzeba coś robić, a nie tylko pić i śpiewać.

– Zuch dziewczyna – pochwalił ją Gruby Stefek i roześmiał się przyjaźnie, a jego gardziel zatańczyła na boki. – Powinniście brać z niej przykład! Wypijmy zdrowie bohaterskich dam!

3.

W niedzielę 18 lipca dzień był parny, bezwietrzny i tak jasny, że oczu nie szło szerzej otworzyć, a o wyjściu z domu bez kapelusza czy parasolki w ogóle nie mogło być mowy. Od rana na ulicach panowała nienaturalna cisza, a kawiarniane ogródki, choć przesłonięte pasiastymi markizami, były puste. Od kilku dni warszawiacy woleli raczej przeczekać w domach, aż upał zelżeje, i poza nielicznymi wyjątkami robili, co mogli, by nie wychodzić na miasto przed zachodem słońca.

Tego dnia Józef obiecał zabrać Bognę i Amelkę nad wodę, więc nie zważając na skwar, punktualnie o dziesiątej, gdy miał pewność, że Ciszakowie będą już po porannej mszy i rodzinnym śniadaniu, zajechał świeżo wymiecioną furmanką pod kamienicę hrabiostwa Przytyckich. W głębi wozu owinięte szczelnie w kilka koców leżały butelki z zimnym mlekiem i lemoniadą, a obok koszyk z owocami i duży parasol, ponieważ w planach był piknik na plaży po drugiej stronie Wisły.

Pierwotny plan zakładał przepłynięcie na praski brzeg parostatkiem spod mostu Kierbedzia, ale Józef przekonał panny, że czas podróży będzie podobny, a ekwipunek piknikowy łatwiej zabrać na wozie. Z początku nieprzychylna temu pomysłowi Amelcia, której upał warzył humor niczym mleko, dała się wreszcie przekonać, gdy Józef przyobiecał zabrać dla niej hamak i rozwiesić między drzewami.

Wypoczynek na ukrytych wśród niewielkich zagajników i zarośli plażach Saskiej Kępy szczególnie upodobali sobie warszawscy robotnicy, a bogatsze mieszczaństwo przyglądało się temu z pewnym dystansem, lecz i zaciekawieniem. Jak okiem sięgnąć, bujna roślinność niczym dziwaczny kobierzec poprzetykana była drewnianymi zadaszonymi budami. Wewnątrz było puste pomieszczenie do tańczenia, choć tańce, szczególnie w dni wolne, często rozlewały się i na trawę – pląsano, gdzie tylko dało się nogę postawić i nie ugrzęznąć w błocie. Oberka na skrzypkach, harmonijce i bębenkach wygrywano na zmianę z popularnymi szczególnie wśród młodzieży szlagierami. Na zewnątrz budy wzdłuż ścian ustawiano bufety z napitkiem i zakąskami.

– Znam sekretną zatoczkę – powiedział w pewnym momencie Józef do Amelki, mrugając przy tym zawadiacko. – Nikt nas tam nie znajdzie.

Bogna mimowolnie zaczęła się zastanawiać, czy Józef przyjeżdżał tu dawniej ze swoją żoną, i aż przygryzła wargę, martwiąc się, że przez cały dzień będzie myślał tylko o tamtej.

Powinnam trzymać wyobraźnię na wodzy – wymawiała sobie. Nie zamierzała pozwolić, by widmo zmarłej wciąż płoszyło jej chwile szczęścia. Była przecież świadoma, że nie wiąże się z kawalerem, lecz z wdowcem, człowiekiem z przeszłością, który kiedyś kochał gorąco inną kobietę. Z drugiej jednak strony, ilekroć opadały ją wątpliwości i zapytywała samą siebie, czy słusznie wybrała, natychmiast zbierało jej się na płacz, bo życie bez Józefa wydawało się jej całkowicie pozbawione sensu i barw. Chciała tylko jego albo nikogo.

– A słychać tam muzykę? – dopytywała tymczasem Amelka, zeskakując z wozu.

– Z kilku stron – zapewnił Józef, podając jej kosz z owocami. – Gdy jedni przestają grać, zaraz słychać następnych.

– A tancerzy widać?

Józef zamyślił się, przybierając komiczną minę, nim odpowiedział:

– Sam nie tańczę, to i za tancerzami się nie oglądałem, ale przecież jak będzie trzeba, to Amelcia na drzewo wskoczy i wszystko będzie widziała.

Amelka wybuchnęła radosnym śmiechem i pokręciła karcąco głową.

– Pan Józef to wciąż tylko żartuje – rzekła tonem dorosłej, poważnej damy, co rozśmieszyło wszystkich, nawet Bognę.

– A bo mi przy pannach Ciszakównach tak jakoś wesele do głowy uderza – powiedział raźno, lecz zaraz też, niczym psiak wierny za swym panem, tęsknym wzrokiem podążył za Bogną.

– Chodźmy zatem zobaczyć tę pańską oazę – zakomenderowała Bogna, zarzucając sobie na ramię parasol i paradnym krokiem ruszając przed siebie.

– Tyle że to nie w tę stronę! – zawołał za nią Józef, znów wywołując salwę śmiechu.

Wcisnął kilka groszy usmarkanemu chłopcu w przydużej koszuli, przykazując, żeby konia pilnował, wziął pozostałe pakunki i poprowadził dziewczęta krętą ścieżką między nadrzecznymi mokradłami.

Rozłożyli koce i sięgnęli do koszyka z jedzeniem, bo jak tylko usiedli w trawie, Amelia stwierdziła, że koniecznie musi coś zjeść.

– Dopiero wtedy uwierzę, że to wszystko prawda! – wołała cała rozentuzjazmowana.

Obiad mieli zjeść w „Prado”, w gospodzie „Pod Dębem” albo „Pod Kotwicą”, ale po obfitym drugim śniadaniu nie było im do tego spieszno. Zmęczona wodnymi zabawami Amelka przysnęła, ukołysana bujaniem, szemraniem rzeki i kojącym szelestem liści poruszanych delikatnym wietrzykiem. Józef siedział oparty o pień drzewa i żuł źdźbło łęgowej trawy, a Bogna leżała z głową na jego kolanach. Oczy miała przymknięte, lecz nie spała. Rozmyślała o tym, jak odległa zdaje się teraz wojna, a jakim nieprawdopodobieństwem to, że Polska znów mogłaby być zniewolona; cała czerwona fala bolszewizmu brzmiała jej niemal jak opowieść o straszydłach z bajki dla dzieci. Było jej tak przyjemnie, tak beztrosko, że żadne strachy nie miały do niej teraz dostępu.

– „Saska Kępa zielenieje, tańczą kuchty i złodzieje, i panowie oficery, i pospólstwo różnej sfery”! – ryknął ktoś zza zarośli śpiewem tyleż nagłym, co tubalnym, wyrywając Bognę z błogostanu.

Wzdrygnęła się i czym prędzej otworzyła oczy, a jej wzrok napotkał wpatrzone w nią z czułością oczy Józefa.

– Pan na mnie patrzy... – odezwała się sennie.

– Boś panna śliczna jak marzenie – szepnął. – Patrzę sobie i we własne szczęście uwierzyć nie mogę, że pewnego dnia będziesz moją.

Bogna spłoniła się wdzięcznie, lecz nie spuściła wzroku, tak jej dobrze było w te kochające oczy spoglądać.

– Już za miesiąc – wymamrotała cichutko.

Po twarzy Józefa przebiegł cień, jakby po letnim niebie wiatr przegnał gradową chmurę. Bogna uczuła, że mimo upału nagle zrobiło jej się zimno. Usiadła i otuliła się ramionami.

– Coś się stało? – spytała wreszcie, gdy pełne napięcia milczenie, które wypełniło przestrzeń pomiędzy nimi, się przedłużało.

Wiedziony odruchem Józef wyglądał, jakby chciał zaprzeczyć, lecz zatrzymał się w pół gestu i skinął głową.

– Aleś pan zdrów? – zapytała znowu, a w jej głosie pobrzmiewał niepokój, którego nijak nie umiała stłumić.

– Zdrów jak rydz – odparł twardo. – Jestem cały i zdrów, może nie najmłodszy, ale sił mi nie brak.

Strach ścisnął żołądek Bogny, domyśliła się bowiem, ku czemu zmierza ta rozmowa. Nic mu na to nie rzekła, lecz po prawdzie bała się jej, odkąd generał Józef Haller, na początku miesiąca mianowany Głównym Inspektorem Armii Ochotniczej, z właściwą sobie charyzmą i entuzjazmem wystosował pierwszą odezwę nawołującą do walki wszystkich niebędących żołnierzami. Nawojka raz po raz przynosiła z miasta ulotki to nakłaniające do płacenia składek na wojsko, to do wstępowania w szeregi Armii Ochotniczej.

Staszka Ciszak czym prędzej wrzucała je do pieca – raz, by nie drażnić Michała, bo jak mówiła, co on tam rozumie, wie jeno Pan Bóg, dwa, by jej Maciejowi zaciągnąć się nie przyszło do głowy. Jednego mężczyznę z rodziny straciła już na wojnie, drugiemu nie zamierzała pozwolić ruszyć w bój. Jednak jakkolwiek matka się starała, wieści o kolejnych ochotnikach zgłaszających się w rozrzuconych po całym mieście biurach zaciągu wojskowego, których zorganizowano około trzydziestu, docierały do stróżówki ze wszystkich stron. Bogna miała wrażenie, że w tych dniach w stolicy nie mówiono o niczym innym, tylko o tym, gdzie kto może się zapisać.

Urzędników werbowano przy placu Saskim 7, osoby z wykształceniem technicznym na Czackiego 3, przy Pięknej 2 można było wstąpić do 211. Pułku Ułanów, a w koszarach Śliwickiego zbierano ochotników do oddziału strzelców wyborowych. Publikowane niemal codziennie raporty wskazywały, że zgłaszają się głównie młodzi mężczyźni między osiemnastym a trzydziestym piątym rokiem życia, ale wkrótce miasto obiegła informacja, że do wojska przyłączył się, wraz ze swoimi trzema synami, sześćdziesięciopięcioletni mężczyzna. Zaciągali się i katolicy, i prawosławni, Polacy wyznania mojżeszowego i karaimi, bo wola obrony ojczyzny dopiero co wyrwanej spod jarzma zaborców była powszechna.

Bogna sama jeszcze tego ranka słyszała przecież, jak ksiądz, idąc za wskazaniami kardynała Kakowskiego, grzmiał z ambony, potępiając tchórzostwo i dezercję, a całą homilię zakończył gorącym wezwaniem, które z pewnością obudziło patriotyczne uczucia w sercach wielu. Ciszakówny także przykładały chusteczki do oczu, wychodząc ze świątyni, bo i im udzieliły się emocje, ale na samą myśl, że Józef miałby się zaciągnąć, Bognę ogarnęła panika.

Pokręciła prędko głową.

– Nie, nie, nie – mamrotała raz po raz, mocniej jeszcze zaciskając dłonie na ramionach.

– Panno Bogno, proszę... – jęknął błagalnie Józef, jakby to jemu sprawiła jakiś ból.

Bogna wiedziała, jak powinna teraz postąpić. Codziennie widywała dziewczęta idące obok młodzieńców w ochotniczych mundurach. Wszystkie były wesołe jak szczygiełki i uśmiechały się szeroko do swoich wybranków, choć pewnie bały się tak samo jak ona teraz. Powinna, idąc ich śladem, uśmiechnąć się szeroko mimo zamglonych smutkiem oczu, obsypać dłonie ukochanego pocałunkami i szeptać na przemian słowa miłości i aprobaty, podziwiać jego odwagę i bohaterstwo, a łechcząc dumę, dodawać sił, które będą mu tak potrzebne na froncie. Powinna składać uroczyste przysięgi, że będzie codziennie słać doń listy i że będzie na niego czekać, jak długo będzie trzeba, i opowiadać o tym, że wezmą ślub, gdy tylko wojna zakończy się niewątpliwym polskim zwycięstwem. Powinna nakarmić go nadzieją, wiarą w wygraną, nade wszystko zaś miłością – ale nie potrafiła.

Bogna czuła się zawiedziona sobą, a mimo to nie potrafiła się przełamać. Nie chciała, żeby jej Józef szedł w bój. Nie on. Niech inni to zrobią, niech inni walczą.

Dziewczyna nakazała sobie spokój. Była pewna, że uda jej się odwieść Józefa od tej samobójczej idei, jeśli tylko zdoła opanować burzę szalejącą w jej własnym wnętrzu.

– Jutro rano się zgłoszę, potem czeka mnie komisja rekrutacyjna w Cytadeli – mówił tymczasem Kowalski, starając się brzmieć możliwie swobodnie, jakby tu nie o wojnę i jego własne życie szło, lecz o coś całkiem błahego.

Gdy tylko Bogna usłyszała o Cytadeli, serce podeszło jej do gardła. Zniknęła Wisła, błękit nieba, zieleń pełni lata. Nie widziała już śpiącej spokojnie między drzewami siostry, nie czuła na ustach resztki kwaskowatej słodyczy lemoniady. Przed oczami miała kazamaty owianej straszliwą legendą fortyfikacji, w nozdrzach czuła zapach wilgoci i zgnilizny, a w ustach żelazny posmak krwi.

– Jest tylu młodszych, nieświadomych zagrożeń, naiwnych, co to chcą z całych sił bawić się w bohaterstwo. Oni z pewnością pójdą do okopów ze śpiewem na ustach – szepnęła. – Niech oni walczą.

– Haller, Piłsudski, Rozwadowski to wszystko niemal moi rówieśnicy, a będą stać w pierwszej linii... – spróbował Józef, ale Bogna nie pozwoliła mu dojść do słowa.

– Ale to zawodowi żołnierze! – krzyknęła, dając się ponieść emocjom. – Przeszkoleni, po akademiach wojskowych, zaprawieni w walce. A pan, Józefie, przecież nigdy nie trzymał w rękach bagnetu! Na co się im pan zdasz? Niech inni walczą, pan dość już w życiu wycierpiałeś! – dodała, wykrzykując to, co zamierzała zostawić dla siebie.

Józef spojrzał na nią na poły z czułością, na poły z urazą.

– Znam się na koniach, a to w każdej armii ceniona umiejętność – odparł. – Zaciągnę się do ułanów...

Bogna jęknęła przeciągle. Usta jej drżały, jakby się miała w głos rozpłakać niczym niemowlę.

– Proszę mi tego nie robić... – wykrztusiła. – Ja pańskiej śmierci nie zniosę.

– A kto mówi o umieraniu? – zapytał Józef, całkiem już dobrotliwie. Cała złość minęła mu w jednej chwili, bo rozpacz na twarzy dziewczyny więcej mówiła o jej uczuciu względem niego niż jakiekolwiek słowa czy obietnice. – Pójdę walczyć i wrócę, żebyś panna mogła wyjść za bohatera.

– Nie chcę bohatera... – zaznaczyła, spuszczając głowę, a łzy kapały jej gęsto na cienki materiał sukienki, mocząc go całkiem.

Józef przyklęknął przy niej i ujął jej twarz w obie dłonie.

– Cśśś, nie trzeba płakać – mówił łagodnie i miękko. – Nie trzeba. Damy łupnia bolszewikom, Polska pozostanie wolna, a nim się panna obejrzy, będziemy znów tu siedzieć razem, jako mąż i żona.

Gdy tylko wymówił te słowa, Bogna rozszlochała się na dobre i nijak nie szło jej uspokoić. Jej płacz zbudził Amelkę, która – przestraszona – sama zaczęła łkać.

– Bogno, co tobie? – zapytywała, lecz każde jej słowo wzbudzało jeszcze silniejszy szloch.

Józef miotał się bezradnie pomiędzy nimi, nie mogąc jednej ani drugiej uspokoić.

– Wracajmy – poprosiła drżącym głosem Bogna, gdy jej siostra poczerwieniała i zaczęła z trudem chwytać powietrze. – Nie powinniśmy byli w ogóle tu przyjeżdżać.

– To by niczego nie zmieniło – rzekł ciszej Józef. – Jutro pójdę...

– Boś pan uparty jak kozioł i nikogo nie chcesz słuchać! – zezłościła się Bogna. – Jeśli chcesz, idź pan sobie do ułanów. Albo dokądkolwiek chcesz.

Choć dzień wciąż był słoneczny, do Warszawy jechali w ponurym milczeniu, raz po raz przerywanym tylko ciężkimi westchnięciami Amelki.

Tego dnia Józef z Bogną nie mówili z sobą więcej. Pożegnali się chłodno, szybkim skinięciem głów, i rozeszli się każde w swoją stronę. Pan Józef wrócił do garsoniery i przeszukiwał szuflady w poszukiwaniu dokumentów niezbędnych do zaciągnięcia się, Bogna zaś rzuciła się w ubraniu na łóżko i płakała aż do zmierzchu, który – jak to w lipcu – nadszedł niezwykle późno. Amelka musiała odpowiadać na pytania zatroskanej reszty rodziny, choć jej wyjaśnienia na niewiele się zdały, bo przespawszy całą rozmowę, niedużo słyszała.

– Posprzeczali się chyba – tłumaczyła. – Jak się zbudziłam, Bogna płakała, a pan Józef wyglądał, jakby chciał sobie wyskubać wąsy, co do jednego, nie wiem tylko, czy ze złości, czy ze smutku.

– Potem nic nie mówili więcej? – dopytywała surowo Nawojka, jednocześnie nasłuchując łkań dochodzących z pokoju. Jej starsza siostra nigdy wcześniej się tak nie zachowywała. Nawet gdy jeszcze jako dziecko upadła gdzieś i stłukła sobie kolano, uroniła może kilka łez, po czym otarła buzię i choć krew spływała jej po nodze, bawiła się dalej. Nawojka nie znała dzielniejszej osoby, więc te obecne płacze wprawiały ją w dziwne zakłopotanie. – Zastanów się dobrze, może coś pominęłaś?

Amelka pokręciła głową.

– Nic, nic, na pewno – odparła i rzuciła matce spłoszone spojrzenie, szukając u niej ratunku.

– Dajże jej spokój – upomniała Nawojkę Ciszakowa. – Widzisz, że, niebożątko, miała dziś dość przeżyć. Od razu mówiłam, że wycieczka w taki upał nie jest dobrym pomysłem.

– Nic mama nie... – zaczęła Amelka, lecz czym prędzej umilkła.

– Pewnie burza będzie – ciągnęła Staszka. – A że się pokłócili, to i zdrowo. Kto to widział, żeby się wcale nie sprzeczać przed ślubem.

– Myśmy się nie sprzeczali – odezwał się nagle Maciej, który dotąd siedział na ławie obok Michała i ćmiąc fajkę, przysłuchiwał się rozmowie.

– My to co innego. Inni byliśmy – ucięła Staszka. – I czasy inne. Teraz wojna i wszyscy nerwowi...

– Pan Józef chce iść na wojnę! – przypomniało się Amelce.

Przez chwilę wszyscy milczeli, a tykanie wiszącego nad kuchnią zegara z kukułką naraz stało się głośne, jakby ktoś walił w werble.

– Biedna Bogna... – szepnęła Nawojka współczująco, choć bacznie obserwowała twarz matki. Sama także chciała się zaciągnąć. Wywiedziała się już nawet co i jak. Jeśli nie wezmą jej na szkolenie dla sanitariuszek, pójdzie do Wydziału Pogotowia Wojennego i będzie dbała o zaopatrzenie walczących, a jeśli i tam jej nie zechcą, zapisze się choćby do Koła Chrzestnych Matek, prowadzących koszarowe stołówki i szpitale.

Doskonale rozumiała decyzję Józefa. Była pewna, że i on czuje to dziwne mrowienie, jakąś niecierpliwość, gdy spogląda, jak wszyscy wokół działają, robią coś dla wspólnej sprawy. W takich czasach w tym mieście trudno było pozostać biernym.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki