Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anastazja i Kazimierz, rozdzieleni przez wojnę i ludzką niegodziwość, usiłują na nowo ułożyć sobie życie.
Jest rok 1920. Krwawa łuna rewolucji nad dawnym imperium rosyjskim ustępuje miejsca szarej bolszewickiej codzienności.
Po wyjściu z więzienia Anastazja przyjeżdża do Petersburga, próbuje zapomnieć o Kazimierzu i zatraca się w pracy w szpitalu. Walcząc z uprzedzeniami, zdobywa lekarskie doświadczenie. Gdy kończy się wojna polsko-rosyjska, Kazimierz wraca na Wołyń. Opiekuje się nim nieodłączny Borys Bogdanow, który zataił przed przyjacielem, co stało się z Anastazją.
Dawni kochankowie spotykają się ponownie w świecie, w którym nic już nie jest takie jak kiedyś. Czy ich namiętne uczucie zwycięży przeciwności losu?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 461
Piotrowi...
„Był klucz i nagle nie ma klucza.
Jak dostaniemy się do domu?
Może ktoś znajdzie klucz zagubiony,
Obejrzy go – i cóż mu po nim?”
Wisława Szymborska, Klucz
W historii ludzkości ani w pojedynczym życiu nic nie dzieje się nagle, choć można to zobaczyć dopiero z pewnego oddalenia, z perspektywy dni, miesięcy i lat. Wcześniej nierzadko zdaje nam się, że losowi udało się nas zaskoczyć, pozbawić wyboru, coś zrządzić, zadecydować. Najczęściej jednak to my mamy zawężone pole widzenia. Pędząc pomiędzy chwilami, po prostu brak nam czasu, żeby zastanowić się nad teraźniejszością przechodzącą płynnie w przeszłość i dostrzec ciąg wypadków, który doprowadził do wybuchu. Nie są to też jakieś szczególnie wielkie wydarzenia, wystarczy mała rysa, drobne ograniczenie wolności, zmuszenie do rezygnacji, nieopatrznie wypowiedziane raniące słowo, nagła zła myśl, pokusa, by skłamać ten jeden raz. Nieufność. To ona wiedzie miłość na manowce, bezdroża, z których nie ma powrotu.
Mówię jak stary, doświadczony życiem człowiek, mędrzec uzurpator, chciałoby się rzec, i smutny, i śmieszny zarazem. Przysięgam, nie wiem, kiedy to się stało. Starość jest podstępna. Wsącza się w człowieka, powoli, niezauważalnie wypierając siły witalne. Nagle budzisz się i dostrzegasz, że wszystko już przeżyte, najważniejsze partie rozegrane, nie ma nic, na co warto byłoby czekać. Znów wydaje ci się, że to stało się tak szybko, raptownie, a przecież tak naprawdę trwało całe twoje życie.
Pozostaje tak niewiele – niepewne zapiski umysłu, pobladłe obrazy, pojedyncze słowa, szepty z oddali, którym także trudno zaufać.
Pamięć to dziwna przestrzeń. Gdy coś się wydarza, nie zastanawiamy się nad tym, że trwająca właśnie chwila równocześnie dzieje się i zmienia we wspomnienie. Potem wiemy tylko, że była. I że my tam przecież byliśmy, w oznaczonym miejscu i czasie. Widzieliśmy, słyszeliśmy, smakowaliśmy, czuliśmy, dotykaliśmy. Nasze słowa zawisły w powietrzu, oddech skraplał się na szybie, śmiech wibrował wśród nocy, pocałunki zwilżały czyjeś wargi. A potem chwila zostaje zastąpiona następną, ta znów kolejną i kolejną, a my koncentrujemy się na przeżyciach, nie zaś na tym, by zapamiętać. To właśnie jest błąd największy, a zarazem nieunikniony. Nikt i tak nie zdołałby przecież zapamiętać wszystkiego, a podejmujący próbę byłby zawsze nieco spóźniony w stosunku do życia. Pozostaje tylko uznać swoją przegraną i w tej materii.
Wraz z upływem czasu niektóre obrazy z przeszłości się wyostrzają. Wyraźnie pamiętamy detale, na które przecież nie zwracaliśmy wtedy uwagi. Za krótki rękaw czyjejś koszuli, dziwna plama, kropla sosu na gładko ogolonej brodzie, błoto kłapiące pod naciskiem stóp, zapach sosen, szum nadrzecznego tataraku. To właśnie te drobiazgi czynią wspomnienia realniejszymi. Smutkiem napawa jedynie to, że tak dobrze pamiętamy rzeczy bez znaczenia, te zaś, które kiedyś uznalibyśmy za najważniejsze, coś pozbawia intensywności. W przestrzeni pamięci rysy najdroższych twarzy tracą ostrość, blaknie kolor oczu osoby, której przysięgaliśmy wieczną miłość, a co za tym idzie – i niegasnącą pamięć; cichną głosy; zapachy niegdyś wzbudzające silne emocje dziś niosą tylko impuls, jakby ślad wspomnienia czegoś, czego nie powinniśmy przecież byli zapomnieć.
Czasem odnoszę wrażenie, że to pamięć ze swoimi sztuczkami tworzy nas i nasze życie, nie odwrotnie, że to ona jest władcą absolutnym ludzkich losów. Jest najważniejsza.
Nic nie pamiętam z pogrzebu, choć przecież było to zaledwie kilka dni temu. Ani jedna twarz, ani jedno słowo, ani jeden dźwięk nie powraca do mnie, gdy usiłuję sobie coś przypomnieć. Pamięć wchłonęła te chwile i skryła gdzieś głęboko poza obrębem mojej świadomości, nie pozostawiając mi niczego. Człowiek powinien być wdzięczny za taką łaskawość, wszak oszczędzono mu bólu rozdrapywanych nieustannie ran. Ale ja nie potrafię. Jeszcze nie.
Nienawidzę pamięci z jej zachłannością i wszechwładzą, jaką ma nade mną. Nienawidzę tego, że odebrała mi tak wiele pięknych chwil. Jest nieczuła na moje błagania, nieustępliwa. Zanurzam się coraz głębiej w chaosie, a ona tylko się temu przygląda, z obojętnością widza w teatrze. Ona wie, że jej potrzebuję – i za to, że nie potrafię się bez niej obejść, też jej nienawidzę. Jest wszystkim, co mi pozostało.
Z wiekiem to uczucie narasta, wypełniając mnie coraz szczelniej. Wiem, że moje życie się wydarzyło, ale nie potrafię przywołać kolejnych jego elementów.
Najbardziej bolesna jest niepamięć o tych, którym przyrzekało się pamiętanie. „Nigdy cię nie zapomnę”, „zawsze będę przy tobie” – szeptaliśmy, jak szepczą miliony kochanków, i jak każdy z nich wierzyliśmy niezachwianie, że to prawda, którą nikt i nic nie jest w stanie zachwiać. Jak moglibyśmy zapomnieć? To wydawało się niewyobrażalne, a jednak zapominamy i nie ma w tym niczyjej winy. Czas zniszczy wszystko. Wszechpotężny, niepowstrzymany czas.
Nagle robi mi się niewypowiedzianie smutno. Tak głębokiego smutku doświadczają tylko ludzie starzy, dla których nie ma już nadziei.
Idę powoli, ostrożnie, tak jak chodzą tylko małe dzieci, które jeszcze nie nauczyły się stać pewnie, i starzy ludzie, którzy już zapomnieli, jak to się robi. Raz po raz wyschnięta gałąź pęka z głuchym trzaskiem pod moimi stopami, jakby chciała mi o czymś przypomnieć, wyrwać mnie z zamyślenia, obudzić, przywołać do codzienności, do dziś – z odległej krainy zdarzeń minionych. Ja jednak ignoruję te wysiłki natury. Chcę, by wspomnienia nabrały realnego wymiaru. Chcę znów być tam, nie tutaj. Słyszeć, jak ktoś śmieje się naprawdę, tak swobodnie, całym sobą. Brakuje mi głosów, rozmów i śpiewu ludzi, którzy przeminęli. Teraz, gdy ktoś śmieje się przy mnie, wyczuwam w tym jakiś fałsz, jakby śmiech ten należał do innego świata, nie mojego.
„Nie zapomnij, pamiętaj, że byliśmy”.
Wsłuchuję się w echa przeszłości, usiłując odnaleźć twój głos, wychwycić choć jedno twoje słowo...
1920
Rozdział 1
Ostatnie samotne liście spadały z gałęzi niemal nagich wołyńskich drzew. Unosiły się bezwolnie na wietrze, by po chwili opaść na ziemię, a rozkruszywszy się na drobne, wchłonąć w glebę, jak wcześniej przegniłe jabłka i śliwki, zwiędłe kwiaty. Coraz chłodniejsze podmuchy niosły zapowiedź zbliżającej się wielkimi krokami zimy. Jesień gasła szybko, a wraz z nią Kazimierz.
W październiku powrócił do Ołyki z frontu zwycięskiej dla Polaków wojny z bolszewikami. Przez pierwsze kilka tygodni ani razu nie opuścił domu, w którym jeszcze tak niedawno, u progu dopiero co skończonego lata, kochał i był tak szczęśliwy. Żył przecież pełnią życia u boku kobiety, która stała się sensem jego istnienia, była dla niego wszystkim. Dziś nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego w ogóle wyjechał. Każdy powód, który przed paroma miesiącami jawił mu się jako ważki, wobec faktu, że ją utracił, wydawał się błahy, pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia. Polska? Czerwona zaraza? Ojciec? Nie, gdyby wiedział, jaką cenę przyjdzie mu zapłacić, nie wyruszyłby na front. Gdyby mógł cofnąć czas, nie wahałby się ani przez chwilę. Gdyby wtedy wiedział, że Anastazja odejdzie, zniknie bez śladu, nie spuszczałby jej z oczu, chodziłby za nią krok w krok, jak pies; korzyłby się przed nią, zdolny do wszelkiego poświęcenia, byle tylko zatrzymać ją przy sobie. Jego własne życie nie miało teraz dla niego żadnego znaczenia. Czasem żałował, że nie zginął gdzieś w polskich lasach. Przysługiwałaby mu chociaż pośmiertna chwała bohatera, może nawet zostałby odznaczony jakimś medalem. Co najważniejsze, nigdy nie dowiedziałby się, że odeszła. Oszczędziłby sobie cierpienia tak wielkiego, że nic nie mogło go uśmierzyć czy chociaż przytępić. Tak, zdecydowanie trzeba było umrzeć – lecz on uparcie trzymał się życia. Inni padali od kul, wybuchów bomb, ran zadanych bagnetami, ale on żył dalej, niesiony jedną myślą, która czyniła go nieśmiertelnym. Chciał za wszelką cenę wrócić do domu, do Anastazji.
Te rozważania wyczerpywały go, doprowadzając na skraj obłędu. Gdyby nie Borys, który dosłownie wciskał w niego jedzenie i zmuszał do wypicia choć kilku łyków wody, Kazimierz niechybnie zagłodziłby się na śmierć. Było mu wszystko jedno, co się z nim stanie. Nie chciał już żyć, nie miał tylko dość odwagi, żeby skończyć ze sobą. To przecież wymagałoby podjęcia jakichś decyzji i działania, na które brakowało mu sił.
Poprosił jedynie Borysa, by wysłał wiadomość jego ojcu. Karol Stawicki nadal mieszkał w nieodległym Łucku i z pewnością martwił się o syna. Kazimierz nie chciał go jednak informować o swoim losie wiedziony synowskimi uczuciami czy jakimkolwiek sentymentem. Wyłącznie poczucie obowiązku skłoniło go do zawiadomienia rodzica, że żyje i dobrze się miewa. Najbanalniejsze ze sformułowań, ale na nic więcej nie było go chwilowo stać. Ojciec pisał jeszcze do niego, proponował spotkanie i wizytę, ale jego syn, spełniwszy tę ostatnią powinność wobec świata, na dobre zamknął się w sobie.
Schudł tak bardzo, że Borys musiał dorobić mu kilka dodatkowych dziurek w pasku, by coś podtrzymywało spodnie na jego kościstych biodrach. Koszule wisiały mu na ramionach, jakby narzucił na siebie prześcieradło. Nie mył się, nie golił, tak że po trzech tygodniach Borys nie mógł już bez obrzydzenia podejść do niego z posiłkiem. Wreszcie przygotował balię, nagrzał wody, rozebrał Kazimierza i pomógł mu się umyć. Otępiały przyjaciel bez słowa sprzeciwu dał się ostrzyc, ogolić, a nawet skropić odrobiną perfum. Zgodziłby się na wszystko, byle tylko Bogdanow zostawił go w spokoju, pozwolił jak najprędzej znów wrócić na miejsce przy kominku i pogrążyć się w rozmyślaniach. Obecność przyjaciela drażniła Stawickiego, uwierała jak kamyk w bucie, zbyt drobny, by zatrzymywać się i wytrząsnąć go z pantofla, jednocześnie jednak zbyt duży, by móc go zignorować. Gdyby miał jakąkolwiek, choćby najmniejszą zdolność do stanowczych rozstrzygnięć, kazałby Borysowi się wynosić. Nie baczyłby na ich wspólną przeszłość, na łączącą ich od lat przyjaźń; pozbyłby się go, a potem zatrzasnął się na zawsze w domu, czekając na spotkanie ze śmiercią. I na to jednak nie wystarczyło mu determinacji.
Mijały kolejne tygodnie, a Kazimierz ani razu nie wyszedł nawet do ogródka czy posiedzieć chwilę na ławce przed chatą. Spędzał całe dnie, siedząc wpatrzony w kominek, co rusz zapadając w niespokojną drzemkę, na tyle regenerującą, że nocami nie potrzebował kłaść się do łóżka. Borys, próbując go ożywić, zagadywał, czy już zapuścił korzenie w fotelu, ale Stawicki ignorował te zaczepki.
Tak mijały mu kolejne godziny, aż słońce, przewędrowawszy ze wschodu na zachód, znów kryło się za horyzontem i zapadała ciemność. Kolejny dzień przechodził w noc, mrok w świt, lecz Kazimierz Stawicki zdawał się całkowicie obojętny na nieubłagalny upływ czasu. Po kilku tygodniach gorączkowych, spalających go rozmyślań przestał w ogóle zastanawiać się nad czymkolwiek. Trwał w próżni, nauczywszy się odnajdywać w niej spokój.
Zdarzały się jednak dni, gdy coś przypadkowego – jakiś drobny szczegół, zapach czy dźwięk – budziło wspomnienia. Kazimierz czuł wówczas niemal fizyczny ból, jakby ktoś wkładał naostrzony nóż w rozognioną ranę. Kulił się wtedy i wył jak zwierzę, a jego donośny skowyt słychać było aż na drodze.
Okoliczni mieszkańcy zaczęli unikać nawet przechodzenia obok domu Chwedczuków, w którym jeszcze na początku lata mieszkała para młodych, szczęśliwie zakochanych ludzi. Po miasteczku zaczęły krążyć opowieści, że Stawicki wrócił z wojny całkowicie odmieniony. Wielu już tu takich widziano. Mało to zwyczajnych mężczyzn kilka miesięcy na froncie zmieniało w szaleńców?
Poza tym, choć Borys usilnie starał się przekonać mieszkańców Ołyki do swojej wersji opowieści o tym, co się stało z Anastazją – powtarzał, że wyjechała do Rosji dołączyć do bolszewików, których zawsze popierała – i na ten temat zaczęły powstawać plotki.
Jedni mówili, że dziewczyna do niedawna pełniąca w wiosce funkcje akuszerki zmarła nagle na tajemniczą chorobę, a że w porę nie pochowano jej w poświęconej ziemi, snuje się po domu, jęcząc w boleściach jak każda dusza zawieszona pomiędzy światami. Ci sami twierdzili też, że Kazimierz, powróciwszy do domu, oszalał z bezsilności, nie mogąc zapewnić ukochanej spokoju w zaświatach. Powiadano, że nie odstępuje zgniłego już ciała na krok i gdyby nie opiekujący się nim przyjaciel, już dawno zmarłby z głodu i wyczerpania.
Inni domniemywali, że Anastazja wciąż żyje, lecz Kazimierz, który na froncie postradał zmysły, więzi ją i nie pozwala jej wychodzić, gdyż boi się, że na zewnątrz czyhają na dziewczynę wyłącznie niebezpieczeństwa.
Borys śmiał się szczerze, ilekroć ktoś odważył się przy nim opowiedzieć te czy inne plotki. Zapewniał, że z umysłem Kazimierza wszystko jest w najlepszym porządku i że nim nadejdzie wiosna, przyjaciel odzyska także siły fizyczne. Sąsiedzi kiwali głowami, lecz nikt nie dowierzał jego słowom.
Fakt, że Stawicki przestał chodzić do kościoła, dla wielu stanowił potwierdzenie jego szaleństwa lub opętania. Zaniepokojony krążącymi po miasteczku pogłoskami miejscowy proboszcz, człowiek poczciwy i prawdziwie oddany swym wiernym, kilkakrotnie próbował odwiedzić dawne domostwo Chwedczuków. Pamiętał nieodległy czas, gdy uczony w Petersburgu inżynier co niedzielę uczestniczył we mszy świętej. Raz czy drugi zdarzyło im się nawet uciąć miłą pogawędkę na progu świątyni. Stawicki zrobił na księdzu wyjątkowo dobre wrażenie. Może nie był typem przykładnego chrześcijanina, ale miał żywy umysł i wrodzone poczucie sprawiedliwości. Teraz jednakże duchowny każdorazowo zastawał drzwi zamknięte, choć miał niemal pewność, że ktoś jest po drugiej stronie. Stał chwilę, czekał, a gdy na nic się to nie zdawało, czynił w powietrzu znak krzyża przed drzwiami i mamrocząc modlitwę za tych młodych, najwyraźniej dotkniętych jakimś nieszczęściem, wracał na probostwo.
A potem nadeszła zima. Ciemna, ponura, milcząca, przesiąknięta samotnością. Wszyscy zamknęli się w swoich domach i wychodzili tylko w razie najwyższej konieczności. Dni były tak krótkie, iż wielu wydawało się, że noc w zasadzie się nie kończy. Śnieg padał wielkimi płatami, skrywając dachy domów, obejścia, ogrody, sady i łąki coraz grubszą pierzyną. Rzekę skuł lód. Borys, nie mogąc wysiedzieć w domu z Kazimierzem, którego zachowanie coraz bardziej go niepokoiło, zatrudnił się przy wyrębie lasu. Ciężka to była praca, momentami niebezpieczna, lecz Bogdanow cenił sobie wysiłek fizyczny. Mógł zadbać o tężyznę, a jednocześnie zarobić parę groszy, których – prawdę rzekłszy – nie potrzebował. Najważniejsze było dlań to, że miał powód, by co rano, jeszcze przed szarym świtem, wyjść z domu. Rozpalał w kominku duży ogień i szedł do lasu, by przez kilka kolejnych godzin w towarzystwie miejscowych chłopów rąbać pnie drzew. W drodze powrotnej zaglądał do karczmy, wychylał parę piw, jadł gorącą kolację, a dobrze usposobiony po obfitym posiłku czuł się na siłach, by wrócić do przyjaciela.
Kazimierz całymi dniami przesiadywał przy kominku, wpatrując się w słabnący z każdą godziną ogień.
– To się musi skończyć – rzucił któregoś dnia pod koniec lutego Borys, gdy wróciwszy do domu, zastał Kazimierza przed wygasłym paleniskiem. Panujący w pomieszczeniu chłód uzmysłowił Rosjaninowi, że zobojętniały przyjaciel nie miał nawet tyle siły i woli walki o własne życie, by dorzucić drew do ognia. Usta Kazimierza były sine, cały dygotał jak w febrze.
Na dźwięk głosu Borysa drgnął mocniej, lecz nie odwrócił wzroku od poczerniałej od sadzy czeluści. Bogdanow przykucnął przed nim.
– To się musi skończyć – powtórzył, mocno akcentując każde słowo.
Stawicki przeniósł wzrok na twarz przyjaciela. Jego oczy zionęły tak wielką pustką, że Borys poczuł na plecach zimny dreszcz.
– Chyba że planujesz pogrzebać się tu żywcem – zakpił, by dodać sobie otuchy. – Jeśli przypadkiem odgadłem twój plan, to wiedz, że nie zamierzam dłużej na to patrzeć.
To powiedziawszy, podniósł się z kolan. Poszedł do kuchni i po chwili wrócił, niosąc butelkę pędzonego przez miejscowych samogonu, dwie szklanki i talerz z kanapkami. Ujął Kazimierza pod ramiona i posadził przy stole. Nalał mu pełną szklanicę wódki.
– Pij – rozkazał.
Stawicki podniósł naczynie do ust, lecz zaraz skrzywił się z obrzydzenia. Od dawna nie pił alkoholu i sam jego zapach przyprawił go o mdłości.
– Pij – powtórzył twardo Borys, a gdy Kazimierz nie zareagował, sam podniósł szklankę i przytknął ją przyjacielowi do ust. Stawicki upił łyk mocnego trunku, kaszlnął, jakby się krztusił, ale Rosjanin nadal lał mu wódkę w usta. – Pij.
Kazimierz poczerwieniał na twarzy i z trudem chwytając powietrze, posłusznie wychylił zawartość szklanki. Ze zdziwieniem zauważył, że każdy kolejny łyk przesuwa się po jego gardle z coraz większą łatwością. Borys bez słowa nalał mu kolejną porcję.
– Powinniśmy wyjechać – odezwał się, podając przyjacielowi pajdę chleba grubo posmarowanego smalcem. Ten wgryzł się łapczywie w dużą kromkę, chcąc pozbyć się z ust obrzydliwego smaku samogonu. – Moglibyśmy wrócić do Petersburga... – zaczął Bogdanow, lecz Kazimierz pokręcił gwałtownie głową. Ruch był tak szybki i nagły, że Borys przez chwilę obawiał się, iż jego przyjaciel straci przytomność, lecz nic takiego się nie wydarzyło. – A zatem nie do Petersburga. – Pojednawczo wychylił kolejną szklanicę trunku. – Masz rację. To zbyt długa podróż. Zapewne jeszcze dobrych parę miesięcy nie będziesz miał na nią sił po tym, jakeś się urządził, mój drogi. W takim razie może ty wybierzesz?
Kazimierz wzruszył ramionami. Najchętniej wyprawiłby w podróż Borysa, samemu pozostając tu w Ołyce. Był jednak niemal pewien, że przyjaciel nie zgodzi się zostawić go samego.
– Zawsze lepsze to niż milczenie – stwierdził tamten, uśmiechając się szeroko. – Samogon Petrenki ożywiłby umarłego.
Zmieszał się, gdy dotarł do niego sens wypowiedzianych słów. Spojrzał ukradkiem na Kazimierza, ale jego twarz jak zwykle ostatnimi czasy nie wyrażała żadnych emocji. Jedynie policzki miał zaczerwienione, a wzrok nieznacznie zmętniały. Borys uśmiechnął się z zadowoleniem i pożałował, że nie wpadł na to wcześniej.
– Moglibyśmy do Warszawy... – zasugerował, Kazimierz jednak znów pokręcił głową, już nie tak gwałtownie, ale stanowczo. Nie wiedzieć czemu Stawicki czuł się tak, jakby ktoś zabronił mu powrotu do rodzinnego miasta. – Warszawa też daleko – podjął ugodowo Borys. – Może zatem wyprawimy się gdzieś bliżej, powiedzmy... do Łucka?
Stawicki odniósł niejasne wrażenie, że jego przyjaciel od początku chciał pojechać właśnie tam. Było to jednak wyłącznie mgliste, niczym nieuzasadnione przeczucie, o którym zapomniał w następnej chwili. W uszach mu dzwoniło, czuł lekkie zawroty głowy, mimo to zdawało się, że kuracja Borysa przyniosła pewne rezultaty. Krew krążyła mu szybciej w żyłach i po raz pierwszy od dawna nabrał ochoty na jedzenie. Sięgnął po kolejną pajdę chleba, choć skurczony po wielu dniach niedojadania żołądek był już mocno napełniony.
– Przy okazji mógłbyś wreszcie spotkać się z ojcem – dodał Borys. – Tak dawno się nie widzieliście...
– Dawno – wychrypiał Kazimierz przez zaciśnięte gardło.
– ...a i ja z przyjemnością poznałbym pana Karola Stawickiego, o którym wszak tyle słyszałem – ciągnął Borys, jakby wcale go nie usłyszał. – Poza tym Łuck to miasto, prawdziwe miasto, prowincjonalne, ale nie bądźmy tacy drobiazgowi. Najważniejsze, że jest tam sporo niezłych restauracji, hotele z dancingami... Kazik, prawdziwe nocne życie! – westchnął tęsknie. – Dość mam już tej mieściny. Zdołałem się raz na zawsze przekonać, że jestem mieszczuchem i konieczność spędzania czasu na wsi nuży mnie niemożebnie.
Kazimierz pokiwał sennie głową.
– Zatem postanowione! – wykrzyknął jowialnie Bogdanow. – Wypijmy więc za kolejny etap naszej wspólnej podróży, przyjacielu.
Stawicki nie odpowiedział. Patrzył w ciemność okoloną ramą okna za plecami Borysa. Tej nocy niebo było pochmurne i nawet najlżejsze światło nie rozpraszało mroku rozpościerającego się jednakowo ponad wszystkim – tym, co dobre, i tym, co niebezpieczne. I tylko postać przyjaciela odgradzała Kazimierza od tej nienasyconej ciemności świata. Nie wiedział, co miało go tam czekać, ale po raz pierwszy od dawna, być może pod wpływem mocnego trunku, nabrał ochoty, by się tego dowiedzieć. Sprawdzić, co życie skryło za kolejnym zakrętem.
– Borys...
– Mhm... – mruknął Bogdanow, żując kawałek skórki od chleba.
– Dlaczego to wszystko robisz?
– Co? – Borys wydawał się szczerze zaskoczony.
– Dlaczego tu jesteś? Czemu mnie nie zostawiłeś? – W głosie Kazimierza wyraźnie dało się słyszeć nuty pijackiej melancholii. – Czemu jesteś dla mnie taki dobry?
Bogdanow odchrząknął, czując, że okruszyny chleba nagle nieznośnie drapią go w gardle. Szybko odwrócił wzrok. Nie mógł znieść spojrzenia wpatrzonych weń oczu, tak pełnych szczerej pokory, przywiązania i wdzięczności. Mimo wszystkiego, co przeszedł w ostatnim czasie, Kazimierz pozostał tym samym dobrym, niewinnym człowiekiem, niezdolnym podejrzewać o cokolwiek ludzi, których kochał, ślepym na ich wady czy ułomności. Od pierwszych chwil obdarzył Bogdanowa przyjaźnią, której ten nie był godzien, całkowicie bezinteresowną i lojalną. Uszy Kazimierza zdawały się zamknięte na wszelkie plotki na temat Borysa, krążące najpierw po uczelni, potem po ich oddziale w wojsku. Nigdy nie dopytywał, gdzie Rosjanin zniknął w czasie rewolucji, co robił, nim dotarł do Ołyki, ani jak odnalazł Kazimierza w tak odległym zakątku obcego kraju. Mógł zadać dziesiątki pytań, zmuszając przyjaciela do kolejnych kłamstw. Ale Stawicki był inny. Powitał go z otwartymi ramionami i nie pytał o nic, uznawszy, że Bogdanow sam opowie mu wszystko, gdy będzie na to gotowy. Gdyby nie Anastazja, już dawno wróciliby razem do Petersburga, a Borys zadbałby o to, by Kazimierzowi nie stała się żadna krzywda. Mógł bez trudu zapewnić mu dobrą przyszłość.
Ale ona znów stanęła mu na drodze, po raz kolejny krzyżując jego plany.
Co więcej, wobec dziewczyny wykazał tę samą łatwowierność co wobec niego. Zakochał się jak głupiec, zakładając, że Anastazja jest tym, za kogo się podaje.
Przez chwilę zrobiło mu się żal przyjaciela. Gdyby poznał prawdę o swoich najbliższych, być może nie męczyłby się tak bardzo – albo właśnie to ostatecznie by go złamało. Zresztą co miałby mu powiedzieć? Że go okłamywał? Że to przez niego tak cierpi? Że to on musiał dopełnić własnej zemsty, poświęcając szczęście przyjaciela? Że opiekując się nim, próbował odkupić winy, poczuć się lepiej? Nie, Kazimierz nie mógł dowiedzieć się prawdy. Nigdy nie powinien jej poznać, a Borys zamierzał tego dopilnować, nie bacząc na koszta. Nigdy też sam nie przyzna się przed nim do własnej słabości. Nie wyzna Stawickiemu, że choć zna dziesiątki ludzi, niektórych bardzo wpływowych i wszechwładnych, nikomu nie może ufać, że to on jest jedynym bliskim człowiekiem, jakiego Borys ma po śmierci brata.
– Chyba za dużo wypiliśmy, mój drogi – powiedział wreszcie po dłuższym milczeniu. – Czas się położyć.
Tej nocy Kazimierz po raz pierwszy od kilku miesięcy spał w pościeli. Następnego ranka obudził się z tępym bólem głowy i kwaśnym smakiem w ustach, a mimo to był zadowolony. Znów czuł coś poza pustką. Czymkolwiek to było, wystarczało. Martwota przynajmniej chwilowo zniknęła.
Kilka dni później lody na Putyłówce zaczęły puszczać, a śniegi na dachach topniały z wolna, spływając strużkami wody. Wciąż zaspany świat zdawał powoli budzić się do życia, a w Kazimierza z każdym dniem przygotowań do wyjazdu wstępowało coś na kształt nadziei.
Rozdział 2
Podczas procesu Anastazja liczyła, że doszło do jakiejś fatalnej pomyłki. Oskarżenie o działalność przeciwko Rzeczypospolitej wydało jej się tak absurdalne, że nierzeczywistym jawiło się przypuszczenie, iż ktokolwiek uwierzy w podobną brednię. Owszem, była zafascynowana bolszewizmem i uważała, że wśród współczesnych nie ma większego wizjonera niż Lew Trocki, ale odkąd wyjechała z Petersburga i zamieszkała z Kazimierzem w Ołyce, polityka w zasadzie przestała dla niej istnieć. Tylko czasem, wieczorową porą, gdy nasyceni miłością leżeli wtuleni przy kominku, starym zwyczajem prowadzili teoretyczne rozważania nad kształtem, jaki mógłby przybrać świat, gdyby ci czy tamci objęli władzę na kontynencie. Lubili snuć domysły, co by było gdyby, ale nie przekładało się to na żadną działalność.
Słuchała zarzutów, argumentacji oskarżenia, pytań obrony i odpowiedzi świadków, z których większość widziała po raz pierwszy, i nie mogła pozbyć się uczucia, że bierze udział w jakimś upiornym eksperymencie. Miała nadzieję, że za chwilę ktoś wyjdzie zza kotary i krzyknie, iż to wszystko było jedynie żartem, a ona może już wracać do domu. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Z szeroko otwartymi oczami słuchała, jak sędzia skazuje ją na siedem miesięcy pobytu w zakładzie karnym przeznaczonym dla więźniów politycznych lub obozie internowania.
Od pierwszych chwil po wysłuchaniu wyroku Anastazja była przekonana, że jej życie utraciło realny kształt, przemieniło się w sen. I tak jak we śnie, tak teraz na jawie mogła się wszystkiemu jedynie przyglądać, a gdy otwierała usta, by krzyknąć, nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Niemal cały czas miała przed oczami twarz Borysa, gdy na sali sądowej błagała go, by powiadomił Kazę o tym, co się stało, nade wszystko zaś, by zapewnił go o niezmienności jej uczuć. Dręczył ją niepokój, że to, co dostrzegła w owej chwili, było wyrazem satysfakcji. Starała się odsuwać od siebie tę myśl, lecz powracała ona do niej, powodując nieustanne napięcie.
Anastazja rozstała się z Kazimierzem w niezgodzie, ponieważ po bezsensownej kłótni oboje unieśli się dziecinną dumą. On chciał wyruszyć na front, by wypełnić obowiązek nałożony nań przez ojca, ona pragnęła go przy sobie zatrzymać. Wykrzyczała wówczas, że jeśli przekroczy próg ich domu, nie będzie miał do czego wracać. Słowa wypowiedziane w gniewie teraz zawisły nad nią jako rzeczywista groźba, której przecież nie chciała spełnić. Myśl, że Kazimierz wróci do Ołyki i zastawszy pusty dom, uzna, że jednak zrobiła to, co zapowiedziała, sprawiała, iż odchodziła od zmysłów. Musiał zainteresować się jej losem, próbować dowiedzieć się, co się z nią stało, dokąd wyjechała. Nie, nie mogła pogodzić się z myślą, że mógłby pozostać obojętny lub co gorsza zraniony zaniechać poszukiwań. Któryś z sąsiadów na pewno zauważył przyjazd policjanta z Łucka i widział, jak ten zabierał dziewczynę z sobą. Nie było możliwości, żeby coś tak niecodziennego umknęło uwadze wszystkich mieszkańców tak małej mieściny. Jednak jakiś głos wewnętrzny podpowiadał Anastazji, że wydarzyło się coś jeszcze, według ściśle opracowanego planu, którego celem miało być pozostawienie Kazimierza w niewiedzy o tym, co ją spotkało.
Była niemal pewna, że za jej aresztowaniem stał Borys. Nie miała wątpliwości, że byłby do tego zdolny. Przez te miesiące przeżyte pod jednym dachem w Ołyce upewniła się, że w tym przypadku dorosłość i zdobyte wraz z nią mądrość i siła tylko ugruntowały jego podły charakter. Miała też świadomość, jak wielką nienawiść żywił do niej przyrodni brat. Winił ją nie tylko – jak dawniej – za nieszczęśliwe życie matki, ale teraz również za śmierć Olega. Tak, nie wątpiła, że Borys zrobiłby wszystko, by odebrać jej Kazimierza.
Modliła się, by miłość okazała się silniejsza od wszystkiego, od kłamstw jej przyrodniego brata, od zranionej dumy. Kaza wiedział przecież, że Anastazja była porywcza, a targana nierzadko sprzecznymi emocjami potrafiła mówić rzeczy, których potem ogromnie żałowała. Kochał tę jej nieprzewidywalność, zmienność nastrojów. Miała nadzieję, że nie straci ufności w to, że i ona go kocha. Wierzyła, że poruszy niebo i ziemię, by ją odnaleźć.
– Kaza – szeptała niemal cały czas, wbrew rozsądkowi łudząc się, że jakieś dobre duchy wszechświata z legend, które w dzieciństwie opowiadała jej matka, zaniosą do niego jej słowa, że Kazimierz usłyszy jej wołanie. – Kaza.
Jesień dogasała. Dni były już całkiem krótkie, temperatura spadła znacząco, wiatr hulał po mijanych polach i lasach, wzniecając tumany kurzu, w których wirowały z szelestem suche liście i trawy. Na jednym z postojów wręczono Anastazji dodatkowy koc, szary, gruby, zapewne pochodzący z zaopatrzenia wojskowego. Mimo tego dodatkowego okrycia przez większość czasu dygotała z zimna. Była wdzięczna za każdy, choćby najkrótszy, pobyt w miejscowych aresztach. Cele nie były może najwygodniejsze – małe, ciasne i brudne; naczynia szczelnie pokrywała mieszanina rdzy i zastygłego tłuszczu pozostałego po niegdysiejszych posiłkach, a w źle wypchanych siennikach leżących na pryczach aż roiło się od robactwa. Wszystko to jednak traciło na znaczeniu wobec faktu, że cele prowincjonalnych aresztów umieszczano w budynkach policji. Te zaś były porządnie nagrzane, dzięki czemu przynajmniej nocami było Anastazji ciepło. Rano dostawała też zwykle kubek gorącej kawy i śniadanie, na które – jak mówiły inne więźniarki – składały się resztki ze stołu lokalnych stróżów prawa.
Przekazywano ją sobie z rąk do rąk, jakby gdzieś po drodze utraciła człowieczeństwo i była jedynie przedmiotem, kłopotliwą przesyłką, którą należało dostarczyć pod wskazany adres. Odnoszono się do niej poprawnie, lecz bez cienia uprzejmości, bez jakiegokolwiek ludzkiego odruchu i ciepła, które było jej tak bardzo potrzebne. Wojna polsko-bolszewicka wciąż trwała i choć po bitwie warszawskiej szala zwycięstwa mocno przechyliła się na stronę Polaków, niechęć do Rosjan zdawała się tu niezmiennie silna.
W trakcie podróży na początku października dogoniła ich wieść o zwycięskiej bitwie niemeńskiej i wkroczeniu wojsk polskich do Mińska. Mówiono, że dwunastego października przedstawiciele rządu polskiego i władz bolszewickich mieli rozpocząć negocjowanie warunków zawieszenia broni. Z tej okazji eskortujący ją strażnicy urządzili sobie świętowanie z miejscowymi policjantami. Anastazja siedziała w maleńkiej celi, wsłuchiwała się w tubalne, fałszywe śpiewy pijanych mężczyzn i zastanawiała się, czy Kaza też tak dziś świętuje. Kto wie, może był gdzieś całkiem blisko i gdyby głośniej zawołała, mógłby usłyszeć jej głos. Przez chwilę rozkoszowała się tą wizją, lecz zaraz i ona straciła blask. Im bardziej dziewczyna oddalała się od Ołyki, tym częściej nawiedzała ją myśl, że już nigdy więcej nie zobaczy Kazimierza.
Nieopodal wznoszono toasty za Piłsudskiego, Sikorskiego, Hallera, Rydza-Śmigłego, Rozwadowskiego, Sosnkowskiego, Szeptyckiego i dziesiątki innych mężów stanu oraz dowódców, dzięki którym udało się przegonić bolszewików z polskiej ziemi. Wsłuchiwała się w tę litanię nazwisk, której każde kolejne wezwanie wzbudzało większy entuzjazm, i czuła, jak smutek wypełnia każdą komórkę jej ciała, powodując niemal fizyczny ból. Nigdy wcześniej nie była tak bezradna i osamotniona. Gdy jako dziecko uciekła z domu, chroniła ją wyobraźnia, a potem nieustannie los stawiał na jej drodze kolejnych dobrych ludzi, na których ramieniu mogła się mocno wesprzeć, gdy tego potrzebowała. Teraz nawet jej własny umysł nie chciał jej przyjść z pomocą. Miała pewność, że gdyby mogła choć w wyobraźni przez chwilę znaleźć się gdzieś indziej, byłoby jej lżej na duszy, ale nie – zmartwienia i targający nią niepokój odbierały jej dostęp do świata kojących rojeń i pięknych marzeń. Nie mogła nawet przypomnieć sobie żadnej z opowiadanych niegdyś przez matkę bajek. W głowie miała całkowitą pustkę, w której kołatała jedna myśl odbierająca jej wszelką nadzieję i spokój. Strach, że Kazimierz uzna, iż go opuściła.
Następnego dnia strażnicy byli jeszcze bardziej nieprzystępni niż zwykle. Po nocy pełnej dręczących rozważań Anastazja za wszelką cenę chciała ich przekonać, by pozwolili jej wysłać krótki list. Kilka słów, które mogły uratować jej życie. Błagała, zalewając się łzami. Obiecywała, że przeczyta im to, co napisała, niczego nie próbując zataić. Przekonywała, że jest niewinna, i odwoływała się do ich chrześcijańskich uczuć, zapewniając, że byłby to uczynek miłosierdzia dla niesłusznie oskarżonego. Wreszcie pokazywała im dokumenty, by udowodnić, że nie jest Rosjanką, ale Ukrainką, krajanką Semena Petlury, Mychajła Omelianowicza-Pawelenki, Izaaka Mazepy, którzy pomogli Polakom zwyciężyć bolszewików, lecz i to na niewiele się zdało. Konwojujący ją mężczyźni wyglądali tylko na coraz bardziej znużonych i niczym katarynka powtarzali: „nie wolno”. Zawarty w wyroku zakaz korespondencji w ich mniemaniu obowiązywał już w trakcie podróży do więzienia i najwyraźniej zamierzali go bezwzględnie przestrzegać.
Anastazja wpadała we wściekłość. Waliła w metalowe ściany więźniarki, krzycząc przy tym jak opętana. Czuła, że całkowicie straciła panowanie nad sobą, ale nie obchodziło jej to, że za podobne zachowanie mogą spotkać ją nieprzyjemności. Musiała dać upust mieszaninie furii i podszytej bezradnością rozpaczy.
Wreszcie pojazd się zatrzymał. Jeden ze strażników wyszedł, otworzył tylne drzwi samochodu i bez słowa wymierzył cios. Głowa Anastazji odskoczyła i z głuchym brzdękiem uderzyła o metal. Z rozciętych ust popłynęła krew. Dziewczyna osunęła się na podłogę i straciła przytomność.
Strażnik niespiesznie znów zamknął drzwi i wrócił do szoferki.
– Głowa mi pęka – sapnął, siadając na swoim miejscu.
– Nie za mocno? – upewnił się drugi.
– Przeżyje, a przynajmniej dłuższy czas będzie wreszcie cicho.