Hańba - Maria Paszyńska - ebook + książka

Hańba ebook

Maria Paszyńska

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przedwojenny Wołyń. Miejsce skryte wśród pól i lasów, gdzie rytm życia wyznaczały pory roku, a zdanie rozpoczęte po polsku kończono po ukraińsku.

Jest rok 1938. Rodzina Karpenków wierzy w miłość ponad podziałami: Teodora jest Polką, Mychajło — Ukraińcem. Wychowują dwoje dzieci, Jankę i Semena. Ufają, że ludzie różnych religii i narodowości mogą żyć w przyjaźni.

Zawierucha wojenna sprawia, że szlachetne wyobrażenia Karpenków rozsypują się jak domek z kart. Na ich miejscu wyrastają przerażające ideologie głoszące konieczność oczyszczenia Wołynia, wyplewienia kąkolu z pszenicy. W takim świecie wkraczają w dorosłość Janka, Semen i ich przyjaciel Dima. Relacje między nimi, budzące się młodzieńcze uczucia tylko komplikują już i tak niełatwą rzeczywistość. Trucizna chorych przekonań, umiejętnie wsączana w umysły młodych, rozpala szaleństwo. Gnani fanatyczną wizją nowego świata banderowcy ruszają na łów. Jego finał nastąpi 11 lipca 1943 roku. Ten dzień na zawsze zostanie zapamiętany jako „krwawa niedziela”.

"Hańba" to przejmująca opowieść o najciemniejszych stronach polsko-ukraińskiej historii. O tragedii, która podzieliła narody, krewnych i przyjaciół.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 363

Oceny
4,6 (97 ocen)
71
19
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Domisiamisia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

straszna historia rodziny polsko ukraińskiej na Wołyniu. Więzy rodzinne na nic się zdały nienawiść była silniejsza od miłości. Polecam.
10
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przejmująca książka
10
ithilhin

Nie oderwiesz się od lektury

przejmująca I prawdziwa
10
Agaga74

Całkiem niezła

Mam mieszane uczucia po przeczytaniu, sedno książki dopiero po połowie a tak to przeopowidana.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki ANNA SLO­TORSZ / ART­NOVO.PL
Fo­to­gra­fie na okładce © Ol­ga­Ko­t20/Adobe Stock © Надя Ветрова/Adobe Stock © Kir­sty Par­ge­ter/Adobe Stock © tansy/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaSZTAM­BOOK – KA­RO­LINA BO­RO­WIEC-PIE­NIAK
Ko­rektaUR­SZULA WŁO­DAR­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Źró­dła mott: Anna Her­bich, Dziew­czyny z Wo­ły­nia. Praw­dziwe hi­sto­rie, Kra­ków 2018; Bog­dan de Bar­baro (w wy­wia­dzie z Agnieszką Ju­ce­wicz), Czło­wiek kar­miony wście­kło­ścią tą wście­kło­ścią zio­nie, „Duży For­mat” 7.11.2016, https://wy­bor­cza.pl/du­zy­for­mat/7,127290,20933319,prof-bog­dan-de-bar­baro-czlo­wiek-kar­miony-wscie­klo­scia-ta-wscie­klo­scia.html [on­line; do­stęp 28.04.2023]; Ka­ta­rzyna Boni, Gan­bare! Warsz­taty umie­ra­nia, Agora, War­szawa 2016.
Po­lish edi­tion © Ma­ria Pa­szyń­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6287-8
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl
.

Po­wieść in­spi­ro­wana praw­dzi­wymi wy­da­rze­niami

Pio­trowi...

„Tylko cy­kady brzmią jak daw­niej.Po­dobno w ich mu­zyce sły­chać głosy zmar­łych”

Ka­ta­rzyna Boni

„Czło­wiek kar­miony wście­kło­ściątą wście­kło­ścią póź­niej zio­nie”

Bog­dan de Bar­baro

„Aż trudno uwie­rzyć, jak nie­ludzka była ta ide­olo­gia. Ide­olo­gia, która na­ka­zy­wała lu­dziom mor­do­wać naj­bliż­szych”

Anna Her­bich

1938

Roz­dział 1

Janka Kar­penko cia­sno spla­tała płowe włosy. To za­ję­cie strasz­nie się jej dłu­żyło, ale matka wy­ra­ziła się wy­star­cza­jąco ja­sno.

– Przy­naj­mniej w nie­dzielę uczesz się jak na­leży – roz­ka­zała przy śnia­da­niu.

Dziew­czyna miała ochotę od­burk­nąć coś nie­przy­jem­nego, lecz za­miast tego ski­nęła tylko głową. W ich ro­dzi­nie nikt ni­gdy nie sprze­ci­wiał się matce i choć była to za­sada nie­pi­sana, prze­strze­gano jej z że­la­zną kon­se­kwen­cją.

Wresz­cie Janka zwią­zała koń­cówki wło­sów czer­woną ak­sa­mitką i gniew­nie od­rzu­ciła ciężki war­kocz na plecy. Złote nitki, które mimo jej usil­nych sta­rań tu i ów­dzie wy­mknęły się z gład­kich pasm, za­mi­go­tały w po­ran­nym słońcu. Dziew­czyna od­wró­ciła się do lu­stra i przez chwilę przy­pa­try­wała się wła­snemu od­bi­ciu. Przy­gła­dziła pro­stą su­kienkę w ko­lo­rze let­niego nieba, przy­ozdo­bioną bia­łym koł­nie­rzy­kiem à la Sło­wacki i ze­braną w ta­lii sze­ro­kim pa­sem w ciem­niej­szym od­cie­niu. Roz­pięła dwa górne gu­ziczki, by za­raz po­spiesz­nie znów je za­piąć. Wy­pro­sto­wała się, ścią­ga­jąc ło­patki i wy­pi­na­jąc pierś.

– Ech – wes­tchnęła znie­cier­pli­wiona. – To wszystko na nic.

Semko miał ra­cję, na­igry­wa­jąc się z niej. Przy każ­dej spo­sob­no­ści po­wta­rzał sio­strze, że jest smar­kulą. Tak, była dziec­kiem i nie­stety mimo czter­na­stu lat wciąż wy­glą­dała jak dziecko. Od­wró­ciła się od lu­stra i znie­chę­cona opa­dła na krze­sło. Pod­parła głowę na dłoni i przy­glą­dała się bia­łym strzęp­kom chmur pły­ną­cym po wio­sen­nym nie­bie. Za­raz też jej my­śli po­bie­gły mi­mo­wol­nie w stronę Ma­ryni Wi­teb­skiej i hu­mor jesz­cze się jej po­gor­szył.

Do nie­dawna Ma­ry­nia ni­czym się nie wy­róż­niała. Uczyła się ra­czej śred­nio, mimo iż na­uczy­ciele oka­zy­wali jej pewne względy, bo była – jak ma­wiali – w pełni Po­lką. Nie to co Janka, ni to Po­lka, ni Ukra­inka, mie­sza­niec, kun­del. O ile w ich ma­jątku ziem­skim w głębi Wo­ły­nia było to cał­kiem nor­malne, więk­szość lu­dzi okre­ślało się po pro­stu mia­nem Wo­ły­nia­ków, a zda­nie roz­po­częte po pol­sku nie­raz koń­czono już po ukra­iń­sku, czemu nikt się nie dzi­wił, tu w Łucku, w mie­ście wo­je­wódz­kim na­le­żą­cym do od­ro­dzo­nej Rze­czy­po­spo­li­tej, do­brze było być kimś okre­ślo­nym. Po­la­kiem albo Ukra­iń­cem, albo cho­ciaż Ro­sja­ni­nem czy Ży­dem, wszystko jedno, byle w pełni.

Tam ży­cie jest o wiele prost­sze – prze­mknęło jej przez myśl i tę­sk­nota za wo­łyń­ską wsią znów za­kłuła ją gdzieś w środku, w miej­scu, któ­rego nie po­tra­fiła okre­ślić, lecz wy­raź­nie je czuła.

Tam nie trzeba było wciąż się de­fi­nio­wać, do­kądś przy­na­le­żeć, być kimś już raz na za­wsze do­okre­ślo­nym, choć wciąż czuło się po pro­stu tylko sobą. Ro­dzinne strony w prze­ci­wień­stwie do mia­sta ko­ja­rzyły się Jance z wol­no­ścią. Co­raz czę­ściej ża­ło­wała, że nie może jak daw­niej po­bie­rać nauk od gu­wer­nantki i ko­re­pe­ty­to­rów, któ­rzy przy­jeż­dżali do nich do domu. Ro­dzice uparli się, że do gim­na­zjum po­winna już pójść do po­rząd­nej szkoły w mie­ście.

Nie­stety, Ma­ryni na­wet ta pol­skość nie po­maga – po­my­ślała Janka, a zło­śliwy uśmie­szek wy­pełzł jej na wargi.

Ma­ry­nia czy­tała po­woli, po­mimo iż słowa pol­skie nie mie­szały jej się w gło­wie z ukra­iń­skimi jak Jance, pod­czas li­cze­nia za­wsze wy­cho­dziło jej nie to, co po­winno, do ry­sun­ków nie miała ręki, do mu­zyki ucha, do tańca nie stało jej wdzięku i ni­jak nie mo­gła spa­mię­tać, że In­die Bry­tyj­skie, In­die Fran­cu­skie, In­die Ho­len­der­skie, In­die Por­tu­gal­skie i In­do­chiny to cał­kiem osobne te­ry­to­ria, a nie róż­no­ję­zyczne na­zwy tego sa­mego miej­sca. Jesz­cze rok temu, gdyby kto­kol­wiek spy­tał Jankę o Ma­ry­nię, od­po­wie­dzia­łaby, że ow­szem, jest w szkole taka ko­le­żanka – i nic wię­cej rzec by nie mo­gła, bo Wi­teb­ska z po­wyż­szych przy­czyn nie na­le­żała do osób, z któ­rymi Janka chcia­łaby prze­by­wać. Wo­lała by­strzej­sze dziew­częta: Ró­zię Gra­ber, Lo­nię Ja­ki­miak czy Na­stkę Haw­ry­luk.

Aż tu na­gle, gdy po wa­ka­cjach wró­cili we wrze­śniu do szkoły, od pierw­szego dnia Ma­ry­nia zna­la­zła się w cen­trum za­in­te­re­so­wa­nia wszyst­kich. Przez lato uro­sła, jej bio­dra się za­okrą­gliły, wą­ziutka ta­lia za­zna­czyła się wdzięcz­nie, a piersi nie­po­ko­jąco uwy­pu­kliły. Ma­ry­nia jako pierw­sza w ich kla­sie ob­cięła war­kocz i ukła­dała te­raz opa­da­jące do ra­mion włosy w de­li­katne fale. Na­wet wielce nie­twa­rzowy szkolny mun­du­rek nie zdo­łałby ukryć faktu, że Ma­ry­nia nie była już dziec­kiem.

– Córka Wi­teb­skich wy­ra­sta na śliczną pannę – stwier­dziła któ­re­goś dnia przy ko­la­cji pani Teo­dora, matka Ja­niny, nie wie­dząc, że tym jed­nym nie­win­nym zda­niem po­zba­wiła ape­tytu córkę, która nie mo­gła po­jąć, dla­czego na­wet w jej domu mu­siano mó­wić o uro­dzie Ma­ryni. Dość miała już tego w szkole, na ka­te­che­zie, po­po­łu­dnio­wych za­ję­ciach spor­to­wych, a na­wet na chó­rze. Wszy­scy mó­wili tylko o Ma­ryni! Dziew­częta szep­tały z za­zdro­ścią o jej ko­bie­cych kształ­tach, o czym roz­ma­wiali chłopcy, mo­gła się tylko do­my­ślać z wes­tchnień Semka. Na­wet on, jej wła­sny brat, który twier­dził, że czter­na­sto­latki w za­sa­dzie poza roz­mia­rem nie­wiele róż­nią się od nie­mow­ląt, wo­dził za Ma­ry­nią roz­anie­lo­nym wzro­kiem. Za dziew­czyną, która była od Janki o całe dwa mie­siące młod­sza!

Janka tym­cza­sem była pła­ska jak de­ska, a jej fi­gura za­miast klep­sy­dry przy­po­mi­nała ra­czej pro­sto­kąt. Gdy ona i Semko byli mali, czę­sto jak dzieci chło­pów bie­gali po oko­licy w sa­mych ko­szu­lach i boso. W tam­tym cza­sie nie­raz się zda­rzyło, że ktoś za­gad­nął ją, jakby była chłop­cem, albo py­tał Semka o jego młod­szego brata, a ten dla żartu nie za­prze­czał, tylko od­po­wia­dał grzecz­nie, jakby rze­czy­wi­ście nim była.

Mimo upływu lat nie­wiele się zmie­niło. Na­wet długi złoty war­kocz i ładna su­kienka na nic się nie zdały. Na­dal bar­dziej przy­po­mi­nała chło­paka niż dziew­czynę.

Janka prych­nęła nie­za­do­wo­lona. Ostat­nio wszystko ją draż­niło, a naj­bar­dziej wła­sne ciało, które wciąż ani o cal nie przy­bli­żało się do tego upra­gnio­nego. I Ma­ry­nia, któ­rej samo ist­nie­nie draż­niło jak drza­zga pod pa­znok­ciem.

Skrzyp­nię­cie drzwi wy­rwało dziew­czynę z po­nu­rych roz­my­ślań.

– Je­steś go­towa? – za­gad­nęła matka, szyb­kim kro­kiem wcho­dząc do po­koju córki.

Teo­dora Kar­penko prze­pły­nęła przez po­miesz­cze­nie, cią­gnąc mięk­kim ma­te­ria­łem sukni przy­sła­nym od mo­dystki aż z War­szawy po pu­szy­stym dy­wa­nie i roz­sie­wa­jąc wo­kół de­li­katny za­pach kwia­to­wych per­fum. Ze sto­ją­cego na ko­mo­dzie krysz­ta­ło­wego wa­zonu wy­cią­gnęła je­den przy­wię­dły tu­li­pan, okrę­ciła się wo­kół wła­snej osi i znów była w progu.

– Po­spiesz się – do­dała, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź.

Janka, która do­tąd ob­ser­wo­wała ją i po praw­dzie nie była na­wet pewna, czy matka w ogóle ją do­strze­gła, aż się wzdry­gnęła.

– Za­raz pod­je­dzie po­wóz.

Dziew­czynka ski­nęła tylko głową, pa­trząc na wy­cho­dzącą spode łba. Nie dość, że sama w ni­czym nie przy­po­mi­nała Ma­ryni Wi­teb­skiej, to naj­wy­raź­niej los po­ską­pił jej na­wet urody wła­snej matki.

Teo­dora Kar­penko, przez męża na­zy­wana czule Dorą, była za­chwy­ca­jącą ko­bietą. Miała bujne włosy, które choćby spięte nie­dbale szpilką za­raz po wsta­niu, i tak wy­glą­dały, jakby chwilę wcze­śniej po­chy­lił się nad nimi uta­len­to­wany fry­zjer, małe stopy, smu­kłe łydki, sze­ro­kie bio­dra, wą­ską ta­lię, wy­datny biust, wy­sta­jące uro­czo oboj­czyki, długą szyję i ostry pod­bró­dek. Naj­pięk­niej­sza była jed­nak jej twarz, choć Janka ni­gdy nie mo­gła usta­lić, co wła­ści­wie czy­niło ją tak wy­jąt­kową. Por­ce­la­nowa cera, pełne ma­li­nowe usta, miłe do­łeczki w po­licz­kach czy może wiel­kie, iskrzące się we­so­ło­ścią orze­chowe oczy?

Janka sły­szała nie­raz, że z taką urodą jej matka mo­gła zo­stać na­wet żoną hra­biego czy przy­naj­mniej ba­ro­nową. Za­miast tego po­peł­niła straszny me­za­lians. Ona, panna z do­brej kra­kow­skiej ro­dziny, wy­szła za mąż za nie­bied­nego, ale nie­usto­sun­ko­wa­nego, w do­datku dzie­sięć lat star­szego pra­wo­sław­nego Ukra­ińca po­zna­nego na uni­wer­sy­te­cie, gdzie rze­czony był ad­iunk­tem na wy­dziale prawa. Która z cech My­chajła Kar­penki była tą naj­gor­szą, trudno było jed­no­znacz­nie stwier­dzić. Grunt, że aby w przy­szło­ści unik­nąć po­dob­nych nie­przy­jem­no­ści, młod­szym sio­strom Teo­dory na wszelki wy­pa­dek za­bro­niono stu­dio­wa­nia, a ona sama od chwili za­ślu­bin trak­to­wana była przez bli­skich w spo­sób, który naj­ła­god­niej można by okre­ślić obo­jęt­nym, tak by nie za­in­fe­ko­wała fa­na­be­riami o mał­żeń­stwie z mi­ło­ści po­zo­sta­łych pa­nien w ro­dzi­nie. W prak­tyce kon­takty fa­mi­lijne ogra­ni­czono do kart świą­tecz­nych i za­wia­do­mień o chrzci­nach, ślu­bach i po­grze­bach. Do tych ostat­nich ni­gdy nie do­łą­czano za­pro­szeń na sto­sowne do oko­licz­no­ści uro­czy­sto­ści.

Ja­nina znała tę hi­sto­rię od dziecka, a mimo to nie wy­da­wało jej się, żeby matka kie­dy­kol­wiek ża­ło­wała swo­jej de­cy­zji. Na­wet je­śli od­czu­wała ja­ki­kol­wiek brak czy tę­sk­notę, po­tra­fiła sku­tecz­nie to ukry­wać. Naj­wy­raź­niej mi­łość męża i ży­cie, ja­kie wio­dła u jego boku, re­kom­pen­so­wały jej tę stratę i utwier­dzały w słusz­no­ści ob­ra­nej drogi.

Na­wet te­raz, gdy do­bie­gała do czter­dziestki, Teo­dora Kar­penko kwi­tła i przy­cią­gała mę­skie spoj­rze­nia tak samo jak Ma­ry­nia.

Jance zaś co­raz czę­ściej zda­wało się, że los z niej za­drwił, ob­da­rza­jąc ją urodą ojca. My­chajło Kar­penko był czło­wie­kiem roz­ma­itych cnót i za­let cha­rak­teru, ale nie na­le­żał do za­nadto uro­dzi­wych. Córka ko­chała go mocno, lecz mu­siała przy­znać, że przy­wo­dził na myśl bar­dziej pień drzewa, po­tęż­nego, mo­car­nego dębu, który osła­niał od wia­tru i desz­czu wiotką brzózkę, niż ele­ganc­kiego pana. Oj­ciec miał sze­roką pierś, gruby kark, mocną szczękę o za­ro­ście tak twar­dym, że ni­gdy nie dało się go usu­nąć do końca, a jego ra­miona z tru­dem mie­ściły się w ja­kim­kol­wiek pal­cie.

– „Wy­soki wzrost, Ukra­ińcy na­leżą do naj­wyż­szych w Eu­ro­pie i na Ziemi, i ogromny ob­wód klatki pier­sio­wej” – cy­to­wał, na­pi­na­jąc mię­śnie przed lu­strem tak, że szwy ko­szuli groź­nie trzesz­czały. – „Być może naj­więk­szy w Eu­ro­pie, jed­no­cze­śnie szczu­płość i zwin­ność czy­nią Ukra­iń­ców bar­dzo przy­dat­nymi do wszyst­kich prac fi­zycz­nych”.

To po­wie­dziaw­szy, My­chajło zwy­kle brał Teo­dorę w ra­miona i nic so­bie nie ro­biąc z obec­no­ści dzieci i służby, za­sy­py­wał ją po­ca­łun­kami. Matka stro­iła sro­gie miny, ale w ką­ci­kach jej ust drgał uśmiech, a oczy błysz­czały jak świeżo wy­po­le­ro­wane sre­bro.

– Tak? – py­tała ko­kie­te­ryj­nie. – A czy twój imien­nik Hru­szew­skij nie twier­dził przy­pad­kiem, że Ukra­ińcy są bar­dzo wy­socy i bar­dzo brudni?

– Twier­dził, twier­dził – zga­dzał się, jak za­wsze zresztą, My­chajło, mu­ska­jąc ustami gład­kie czoło żony. – Tyle że on mó­wił o cza­sach sta­ro­żyt­nych, gdy po tej ziemi stą­pali głów­nie „krą­gło­głowi Sło­wia­nie” i nie znano my­dła.

Zwy­kle po tych sło­wach Teo­dora prze­sta­wała sta­wiać opór we­so­ło­ści i śmiała się cał­kiem otwar­cie, gdy mąż dra­pał ją za­ro­stem, wtu­la­jąc się w jej szyję.

– Ale Rud­nyć­kiego, choćby w żar­tach, wstyd cy­to­wać – przy­po­mi­nała Dora, gdy wresz­cie sta­wiał ją z po­wro­tem na pod­łogę, ostroż­nie, jakby była ze szkła. – Lu­dzie to lu­dzie i ża­den na­ród, choćby i bar­dzo chciał, nie jest wy­bra­nym. Z tych wszyst­kich na­cjo­na­li­zmów nic do­brego nie wy­nik­nie, wspo­mnisz moje słowa.

My­chajło po­waż­niał wów­czas i ki­wał głową w za­my­śle­niu. Ile­kroć Janka wi­działa go ta­kim, miała wra­że­nie, jakby na jedną chwilę kur­czył się i za­pa­dał w so­bie. Wkrótce jed­nak od­zy­ski­wał po­godę du­cha i za­raz za­po­mi­nał o zmar­twie­niu, bo taka już była jego na­tura. Nie po­tra­fił zbyt długo się tro­skać.

O ile jego wy­gląd w pierw­szej chwili bu­dził w nowo po­zna­nych oso­bach oczy­wi­ste uprze­dze­nia, o tyle owo po­godne uspo­so­bie­nie spra­wiało, że szybko zjed­ny­wał so­bie lu­dzi. Wy­star­czyło za­le­d­wie kilka chwil roz­mowy z Kar­penką, by po­jąć, że ma się do czy­nie­nia z czło­wie­kiem wy­jąt­kowo by­strym, uczo­nym i pra­wym.

Oj­ciec Janki po­cho­dził z nie­wiel­kiej wo­łyń­skiej wsi. Jego oj­ciec miał sporo mórg ziemi, z któ­rych część stra­cił, gdy w ich oko­licy po­ja­wili się pol­scy osad­nicy woj­skowi. My­chajło znał jed­nak tę część hi­sto­rii ro­dzin­nej je­dy­nie z opo­wie­ści, już bo­wiem jako dziecko więk­szy prze­ja­wiał po­ciąg do ksią­żek niż do go­spo­da­rze­nia. Ku roz­pa­czy ro­dzi­ców i pop, i ko­lejni na­uczy­ciele twier­dzili, że chło­pak jest wy­jąt­kowo by­stry i szkoda by go było zmar­no­wać. Oj­ciec My­chajła za­ka­sał więc rę­kawy, sprze­dał kilka sztuk by­dła i dwie morgi ziemi i po­słał syna na na­ukę. Lu­dzie czę­sto py­tali go, czemu młody Kar­penko wy­biera się tak da­leko, czemu nie po­je­dzie stu­dio­wać do Lwowa czy Ki­jowa, ale on mru­czał tylko coś nie­wy­raź­nie pod no­sem, bo jak miałby się przy­znać są­sia­dom, że jego dzie­ciak tak się na ten Kra­ków uparł, że ni­jak nie szło mu tego wy­bić z głowy?

Naj­pierw jed­nak go nie przy­jęto i ku ra­do­ści ro­dzi­ców roz­po­czął stu­dia w Ki­jo­wie. Tam wła­śnie po­znał Hen­ryka Jó­zew­skiego. Jó­zew­ski stu­dio­wał na wy­dziale fi­zyczno-ma­te­ma­tycz­nym, ale nie prze­szka­dzało to im obu spę­dzać ca­łych po­po­łu­dni na dys­pu­tach po­li­tycz­nych i wi­zjach two­rze­nia no­wego świata, w czym, jak się szybko oka­zało, byli bar­dzo zgodni.

– Od za­wsze ży­łem w roz­dwo­jo­nej rze­czy­wi­sto­ści. W domu była Pol­ska, a za pro­giem inny świat – ma­wiał Jó­zew­ski. – Ki­jów był ofi­cjal­nie Ro­sją, choć miesz­kali w nim pra­wie sami Ukra­ińcy. Wiem jedno: da się lu­dzi po­go­dzić, choć kosz­tuje to wiele.

Kar­penko za­chły­snął się zna­jo­mo­ścią z no­wym ko­legą do tego stop­nia, że z umiar­ko­wa­nym en­tu­zja­zmem przy­jął wieść o tym, że sam zo­stał przy­jęty na stu­dia w wy­ma­rzo­nym Kra­ko­wie. Po­je­chał jed­nak, bo Jó­zew­ski za­po­wia­dał, że także się tam wkrótce wy­biera.

– Będę do­sko­na­lił sztukę ma­lar­ską u sa­mego mi­strza Mal­czew­skiego – ma­wiał.

Wojna jed­nak po­krzy­żo­wała te plany. Jó­zew­ski za­miast z wiel­kim sym­bo­li­stą za­czął współ­pracę z Wa­le­rym Sław­kiem i wkrótce stał się za­ufa­nym czło­wie­kiem Pił­sud­skiego, gdy szło o sprawy ukra­iń­skie.

Kar­penko zaś za­ko­chał się bez pa­mięci w pan­nie Teo­do­rze i prze­stał wi­dzieć świat poza nią.

Stu­dencka przy­jaźń po­zo­stała jed­nak żywa, spo­jona li­be­ral­nymi po­glą­dami, go­rącą nie­na­wi­ścią do bol­sze­wi­ków i wiarą w kwit­nącą wie­lo­na­ro­dową Rzecz­po­spo­litą. Kar­penko i Jó­zew­ski ko­re­spon­do­wali ze sobą re­gu­lar­nie, wy­mie­nia­jąc się cel­nymi spo­strze­że­niami na te­mat dy­na­micz­nie zmie­nia­ją­cego się świata.

W maju 1920 roku, gdy My­chajło że­nił się z Teo­dorą, Jó­zew­ski jako je­den z dwóch Po­la­ków zna­lazł się w rzą­dzie Ukra­iń­skiej Re­pu­bliki Lu­do­wej ata­mana Pe­tlury, gdzie zo­stał wi­ce­mi­ni­strem spraw we­wnętrz­nych.

Kiedy dzie­sięć lat póź­niej Jó­zew­skiemu za­pro­po­no­wano ob­ję­cie urzędu wo­je­wody, za­raz ścią­gnął do Łucka swego przy­ja­ciela, który przed uro­dzi­nami syna wró­cił do swego ro­dzin­nego ma­jątku na Wo­ły­niu, uczy­nił go swoim se­kre­ta­rzem i za­ufa­nym czło­wie­kiem. Mia­no­wa­nie Kar­penki, oby­wa­tela Pol­ski ukra­iń­skiego po­cho­dze­nia, na tak wy­so­kie sta­no­wi­sko w urzę­dzie wo­je­wódz­kim miało też wy­dźwięk sym­bo­liczny, bo choć kon­sty­tu­cja mar­cowa gwa­ran­to­wała wszyst­kim oby­wa­te­lom równe prawa, w rze­czy­wi­sto­ści Ukra­ińcy w za­sa­dzie nie obej­mo­wali wyż­szych po­sad urzęd­ni­czych.

Upór i zdol­ność do prze­ko­ny­wa­nia lu­dzi do swo­ich ra­cji na­le­żały do sze­ro­kiego wa­chla­rza cnót Kar­penki, więc w krót­kim cza­sie stał się nie tylko no­mi­nalną, ale i fak­tyczną prawą ręką wo­je­wody, który trak­to­wał go jak rów­nego so­bie.

Mimo to, na­wet gdyby Janka odzie­dzi­czyła po ojcu te do­bre ce­chy, wie­działa, że ni­jak jej się one nie przy­da­dzą. O ile nie­zbyt uro­dziwi męż­czyźni do­sta­wali od losu roz­liczne szanse na wy­ka­za­nie się cno­tami, o tyle dla brzyd­kich ko­biet nikt nie miał wy­ro­zu­mia­ło­ści.

– Do dia­bła z tym wszyst­kim! – za­klęła pod no­sem i aż pod­sko­czyła, gdy z dołu do­biegł ją głos matki.

– Janko, chodź prędko! – wo­łała Dora, po czym do­dała szep­tem: – Ska­ra­nie bo­skie z tym dziec­kiem.

Dziew­czyna wło­żyła cienki płaszcz i po­zba­wiony ozdób ka­pe­lu­sik. Wy­cho­dząc z po­koju, raz jesz­cze zer­k­nęła na swoje od­bi­cie. Ze­złosz­czona wy­sta­wiła ję­zyk do znie­na­wi­dzo­nego ob­razu w lu­strze.

Po chwili sie­działa już w po­wo­zie, który co nie­dziela roz­wo­ził ich do świą­tyń. Zgod­nie z obo­wią­zu­jącą na Wo­ły­niu tra­dy­cją ją i brata, jako dzieci mie­sza­nego mał­żeń­stwa, ochrzczono w dwóch róż­nych ob­rząd­kach. Semko był więc pra­wo­sławny jak oj­ciec, ona była ka­to­liczką jak matka, w ich domu nie przy­wią­zy­wano do tego zbyt­niej wagi. Ro­dzice nie byli spe­cjal­nie re­li­gijni, a całe to za­mie­sza­nie miało i tę do­brą stronę, że czę­sto go­ście ojca, nie­pewni, ja­kiego wy­zna­nia jest ro­dzina Kar­pen­ków, ku ucie­sze dzieci przy­sy­łali po­darki dla wszyst­kich na wszelki wy­pa­dek w oba święta chrze­ści­jań­skie. Na wo­łyń­skiej wsi ni­kogo to nie dzi­wiło, inni prze­cież też tak żyli, ale tu, w Łucku, wszystko było okrop­nie skom­pli­ko­wane i zło­żone. Janka nie zdo­ła­łaby zli­czyć, jak wiele razy py­tano ją o te dzi­waczne zwy­czaje ro­dziny.

Znów po­czuła ogromną tę­sk­notę za wsią, gdzie nikt nie mę­czył jej głu­pimi py­ta­niami wy­ma­ga­ją­cymi udzie­la­nia dłu­gich i za­wi­łych wy­ja­śnień. Tam byli po pro­stu jedną z oko­licz­nych ro­dzin. Gdyby nie ta okropna po­li­tyka i ten cały Jó­zew­ski, ni­gdy nie mu­sie­liby od je­sieni do wio­sny prze­no­sić się do mia­sta, mie­sią­cami tę­sk­nić za praw­dzi­wym do­mem, a ona nie cier­pia­łaby mąk z po­wodu Ma­ryni. Tak bar­dzo chciała znów zna­leźć się w ich bia­łym domku wśród pól, łąk, skryć się za ścianą lasu peł­nego drzew tak wy­so­kich, że po­dob­nych nie wi­działa ni­g­dzie in­dziej.

– Co tak wzdy­chasz? Chyba nie za­mie­rzasz ze­mdleć, co? – za­py­tał Semko kpią­cym to­nem, przy oka­zji wbi­ja­jąc jej pa­lec w bok.

– Ej! – pi­snęła, ale za­raz przy­brała nie­winny wy­raz twa­rzy, gdy sie­dzący na­prze­ciwko dzieci ro­dzice, do­tąd po­grą­żeni w roz­mo­wie, jed­no­cze­śnie wbili w nią za­nie­po­ko­jone spoj­rze­nia.

– Ech, jak go­rąco! – wy­krztu­siła, te­atral­nie wa­chlu­jąc się połą płasz­cza.

Nie mo­gła prze­cież zdra­dzić brata. Wy­szłaby na skar­ży­pytę i piesz­czoszkę ro­dzi­ców, jak zwykł ją prze­zy­wać Semko, gdy mu się czymś na­ra­ziła. Ostat­nimi czasy sta­rała się, jak mo­gła, za­skar­bić so­bie jego względy, więc czę­sto przy­cho­dziło jej prze­ły­kać łzy i zno­sić zło­śli­wo­ści ze strony star­szego o dwa lata Se­mena. Janka li­czyła jed­nak, że dzięki temu na­dal bę­dzie ją cza­sem za­bie­rał na te roz­ma­ite wy­cieczki ze swo­imi zna­jo­mymi – a to po­wio­sło­wać nad rzekę, a to na kon­cert czy po­tań­cówkę. Ro­dzice za nic nie chcieli po­zwo­lić Jance wyjść z jej przy­ja­ciółmi, po­wta­rza­jąc, że „mło­dym pa­nien­kom nie przy­stoi” i tym po­dobne. Je­dyną szansą na odro­binę wol­no­ści było włó­cze­nie się z Sem­kiem. Oj­ciec bo­wiem zdo­łał prze­ko­nać matkę, że star­szy brat z pew­no­ścią do­brze się nią za­opie­kuje i nie po­zwoli na­ra­zić na żadne nie­bez­pie­czeń­stwo.

I tak było w rze­czy­wi­sto­ści. Tyle że Janka mu­siała pła­cić za to wy­soką cenę.

– Nie jest aż tak cie­pło. Wy­trzy­masz jesz­cze chwilę. Wy­pro­stuj plecy – upo­mniała ją matka, po czym skar­ciw­szy córkę peł­nym dez­apro­baty spoj­rze­niem, które mó­wiło: „do­brze wy­cho­wa­nym pa­nien­kom po­dobne wrza­ski nie przy­stoją”, pod­jęła prze­rwaną roz­mowę z mę­żem.

Janka na­tych­miast spio­ru­no­wała brata wzro­kiem, a ten uśmiech­nął się szy­der­czo.

– Trzeba było szyb­ciej od­po­wia­dać – szep­nął jej do ucha.

Janka z tru­dem po­wstrzy­mała się przed tym, żeby nie po­ka­zać mu ję­zyka. Wie­działa jed­nak, że wy­śmie­wałby ją przez ko­lejne dni za po­dobne dzie­cięce od­ru­chy.

Od­kąd Semko po­szedł do li­ceum, ich sto­sunki się po­gor­szyły. Brat zro­bił się na­gle taki do­ro­sły i ważny, jakby zjadł wszyst­kie ro­zumy i miał lat przy­naj­mniej ze dwa­dzie­ścia, a nie szes­na­ście. Od za­wsze za­dzie­rał nosa i lu­bo­wał się we wszyst­kich le­gen­dach o wiel­kich bo­ha­te­rach, któ­rzy zmie­niali świat. Naj­wy­raź­niej li­czył, że i jemu przy­pad­nie po­dobna rola.

– A może ty się za­ko­cha­łaś, co? – spy­tał znowu Se­men, szu­ka­jąc oka­zji do sprzeczki. Jemu naj­wy­raź­niej też dłu­żyła się po­dróż w kwiet­nio­wym za­du­chu.

Janka prze­wró­ciła oczami, miar­ku­jąc znie­cier­pli­wie­nie.

– W któ­rym? – cią­gnął nie­zra­żony Semko. – Prze­cież bratu mo­żesz po­wie­dzieć.

– Daj mi spo­kój.

– Uni­kasz od­po­wie­dzi, czyli coś ukry­wasz... – szy­dził da­lej. – Hmmm... sam zgadnę.

– Nie zgad­niesz, bo do­prawdy nie ma czego. – Janka usi­ło­wała nadać swemu gło­sowi obo­jętne brzmie­nie, ale czuła, jak jej szczęki za­ci­skają się co­raz moc­niej.

– To­masz? A może Wło­dek? Cze­kaj, albo ten z za­ró­żo­wio­nymi po­licz­kami, co to ska­cze przez płotki...

– Bro­nek – pod­po­wie­działa od­ru­chowo i za­raz po­ża­ło­wała.

– A za­tem Bro­nek o pur­pu­ro­wym ob­li­czu jest wy­bran­kiem two­jego serca.

– Prze­cież on się za­leca do Stefki – przy­po­mniała mu plotkę, która od dawna krą­żyła wśród mło­dzieży. Nie­któ­rzy twier­dzili na­wet, że Stefka i Bro­nek są już po sło­wie i że mają wziąć szybki ślub jesz­cze tego lata, żeby mo­gli ra­zem po­je­chać do Lwowa, gdzie Bro­nek za­mie­rzał wstą­pić na wy­dział le­kar­ski.

– Ra­cja, to nie Bro­nek – stwier­dził po­jed­naw­czo Semko.

– Prze­cież ci mó­wię, że nikt to, i ni­czego nie zgad­niesz, choć­byś wy­mie­nił uczniów wszyst­kich łuc­kich szkół.

– Uczniów, po­wia­dasz... A może to nie uczeń? Może tyś się za­ko­chała w na­uczy­cielu? – rzu­cił Semko, uśmie­cha­jąc się sze­roko. – Albo w pe­delu? Aż mi się zry­mo­wało! – Kla­snął z ucie­chy.

Janka po­czer­wie­niała na twa­rzy i rzu­ciła się na brata z pię­ściami.

– Na li­tość bo­ską, co tu się wy­pra­wia! – wy­krzyk­nęła matka. – Ja­nino, co ty ro­bisz, dziecko? Na­tych­miast puść brata!

Janka usłu­chała. Opa­dła na sie­dze­nie, dy­sząc ciężko.

– Co w cie­bie wstą­piło? – py­tała Teo­dora Kar­penko, po czym zwró­ciła się do syna: – Zno­wuś ją za­cze­piał?

Semko na­tych­miast przy­brał minę nie­wi­niątka.

– Gdzież­bym śmiał, ma­tuś! – skła­mał gładko. – Spró­bo­wa­łem roz­ma­wiać, jak brat z sio­strą, o ko­le­gów za­py­ta­łem, a ona wpa­dła w szał.

– Ty żmijo! – syk­nęła Janka i by­łaby znów ku zgor­sze­niu matki po­częła okła­dać brata, gdyby po­wóz nie przy­sta­nął przed cer­kwią Opieki Matki Bo­skiej.

– Chodźmy – rzu­cił oj­ciec, który nie zno­sił roz­strzy­gać sprze­czek mię­dzy dziećmi, i po­spiesz­nie uca­ło­waw­szy dłoń żony, wy­siadł z po­wozu.

Se­men po­słusz­nie po­dą­żył za nim. Wy­sia­da­jąc, zdą­żył jed­nak jesz­cze przy­dep­nąć pan­to­fe­lek sio­stry.

– Auć! – krzyk­nęła Janka.

Se­men bły­ska­wicz­nie ze­sko­czył ze stop­nia i za­trza­snął drzwiczki.

– Co w cie­bie wstą­piło? – po­wtó­rzyła py­ta­nie matka, gdy zo­stały same, a po­wóz wiózł je w kie­runku ka­te­dry Świę­tych Apo­sto­łów Pio­tra i Pawła.

– We mnie?! Prze­cież to Semko... – za­częła Janka, ale Teo­dora nie po­zwo­liła jej do­koń­czyć.

– Po­win­naś za­cząć za­cho­wy­wać się jak na­leży – cią­gnęła nie­zra­żona pani Kar­penko. – Nie je­steś już dziec­kiem.

Janka miała ochotę się ro­ze­śmiać, wy­ja­śnić matce, że cały po­ra­nek spę­dziła, pró­bu­jąc zna­leźć ja­kie­kol­wiek uza­sad­nie­nie dla tego stwier­dze­nia, i nie­stety nie zna­la­zła. Chciała też wy­tknąć jej, że po­wta­rza­nie wciąż tych sa­mych fraz na nic się nie zda. I tak prze­śla­do­wały ją w snach, a i za dnia na każ­dym kroku sły­szała w gło­wie upo­mnie­nia, by za­cho­wy­wać się jak na­leży. Cza­sem zda­wało jej się, że osza­leje od tych gło­sów!

Po­wstrzy­mała się jed­nak, nie chcąc po­gar­szać swo­jej i tak nie naj­lep­szej sy­tu­acji. Spu­ściła więc głowę i choć bu­zo­wała w niej złość, spró­bo­wała przy­jąć po­stawę po­kor­nego wi­no­wajcy.

– Je­śli chcesz po­je­chać ze mną do Kra­kowa... – za­częła Teo­dora Kar­penko, a Jankę na­tych­miast opu­ściła cała złość. Jej miej­sce za­jął nie­po­kój. Od kilku ty­go­dni nie my­ślała nie­mal o ni­czym in­nym niż rze­czony wy­jazd do daw­nej sto­licy Pol­ski, mia­sta, w któ­rym po­znali się jej ro­dzice.

Po praw­dzie to ta eks­kur­sja wła­śnie była pra­przy­czyną jej zmar­twień. Na wieść o wy­jeź­dzie bo­wiem panna Kar­penko uznała, że wy­cieczka bę­dzie do­sko­nałą oka­zją do za­war­cia cie­ka­wych zna­jo­mo­ści. Wia­domo nie od dziś, że let­nie mie­siące, po­zba­wione przy­krych obo­wiąz­ków szkol­nych, sprzy­jały uczu­ciom. Czter­na­sto­let­nia Janka, spra­gniona wiel­kiej, emo­cjo­nu­ją­cej przy­gody, po­sta­no­wiła, że wła­śnie w to lato za­ko­cha się, prze­żyje swoją pierw­szą mi­łość i dra­mat roz­łąki i wresz­cie bę­dzie miała o czym opo­wia­dać ko­le­żan­kom.

W Łucku nie miała co li­czyć na pło­mienny ro­mans. Wszy­scy znani jej chłopcy byli ko­le­gami Se­mena, więc ona była dla nich je­dy­nie młod­szą sio­strą ko­legi. Z za­słu­cha­nych od przy­ja­ció­łek opo­wie­ści wie­działa wpraw­dzie, że i z ta­kich oko­licz­no­ści mogą się zro­dzić wspa­niałe hi­sto­rie mi­ło­sne, ale ona po­trze­bo­wała mieć coś swo­jego, choćby ten je­den je­dyny wa­ka­cyjny flirt. Na samą myśl o kpi­nach Semka, o jego ko­men­ta­rzach i uszczy­pli­wo­ściach coś w jej wnę­trzu wrzało nie­bez­piecz­nie, nie chciała ka­lać tym swo­jej pierw­szej, a kto wie, może i tej je­dy­nej wiel­kiej mi­ło­ści my­ślami o bra­cie. Poza tym Semka lu­bili wszy­scy i jego barwna oso­bo­wość zwy­kle od­cią­gała od niej uwagę.

Drugą ka­te­go­rią chłop­ców, z któ­rymi miała do czy­nie­nia, byli sy­no­wie zna­jo­mych jej ro­dzi­ców, ale i z tej grupy nikt nie wy­da­wał jej się spe­cjal­nie in­te­re­su­jący.

Miała prze­czu­cie, że w Kra­ko­wie czeka na nią coś wy­jąt­ko­wego. Ucze­piła się tej my­śli i była ona je­dyną, która po­zwa­lała jej prze­trwać te ostat­nie ty­go­dnie szkoły.

– Chcę – wpa­dła matce w słowo. – Bar­dzo chcę.

– Za­tem mu­sisz się tro­chę po­sta­rać – od­parła pani Teo­dora. – Nasi krewni to lu­dzie o nie­na­gan­nych ma­nie­rach. Nie chcia­ła­bym, żeby do­szli do wnio­sku, że zdzi­cza­łaś na Wo­ły­niu.

– Tak, mamo – bąk­nęła Janka, nie bar­dzo wie­dząc, co in­nego mo­głaby po­wie­dzieć na to oświad­cze­nie.

Da­lej szły już w mil­cze­niu, córka o pół kroku za matką. Był to je­den z tych wio­sen­nych dni, gdy soki zda­wały się ży­wiej pły­nąć i w ro­śli­nach, i w lu­dziach. Na­wet tu, w mie­ście, wie­trzyk mu­ska­jący de­li­kat­nie młode listki drzew ro­sną­cych wzdłuż alei wio­dą­cej ku świą­tyni niósł po­wiew świe­żo­ści wszyst­kim stę­sk­nio­nym świa­tła i cie­pła. I Janka nie mo­gła po­zo­stać nie­czuła na ów wio­senny czar.

Jesz­cze wszystko się ułoży – po­my­ślała, na­peł­niona wio­sen­nym opty­mi­zmem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki