Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zdrada. Intryga. Wielka bitwa i wielka miłość zdolna pokonać każdą przeszkodę.
Klęska wojsk tureckich w bitwie morskiej pod Lepanto to dopiero początek problemów Imperium Osmańskiego. Sułtan Selim II podupada bowiem na zdrowiu, a na dworze rozpoczyna się rywalizacja o to, kto zajmie tron.
Tymczasem Jelenę po bitwie budzą krzyki marynarzy cieszących się ze zwycięstwa. Księżniczce trudno jednak ukryć troskę o swojego ukochanego, który przebywał na wrogim statku. Na dodatek musi poradzić sobie z nowym ciężarem, jaki zsyła na nią los. Chęć uwolnienia się spod wpływu ojca Vincenzo zmusi Jelenę do podjęcia kroków, które mogą zagrozić jej życiu.
Widowiskowy finał Serii sułtańskiej Marii Paszyńskiej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 290
Piotrowi...
Teraz, o mój Boże, zdany na twą łaskę,Bo spełnił swą powinność twój niewolnik – pasza
Radovan Samardžić,Mehmed Sokolović
Część pierwsza
ZATOKA
7 października 1571 – Lepanto – Zatoka Patraska
1
Bladożółta tarcza słońca zapowiadała upał. Niebo było bezchmurne, a po wczesnorannej mgle nie było już najmniejszego śladu. Rozpłynęła się jak ostatni akord nocy, po której spokojnie, powoli, jakby nieco z ociąganiem, wstawał kolejny piękny dzień. Z sennym urokiem bezmiaru błękitu silnie kontrastowało to, co działo się pod jego sklepieniem. Na tafli zaczerwienionego od krwi morza, pomiędzy fragmentami roztrzaskanych okrętów dryfującymi ku niewiadomemu przeznaczeniu, unosiły się setki, tysiące ludzkich ciał. Kanonady armatnie mieszały się z hukiem wystrzałów z arkebuzów. Krzyki dowódców zagłuszały jęki konających i błagania rannych. Ponad nimi zaś pokrzykiwało nadmorskie ptactwo.
Nagle niewielki pocisk ze świstem przeciął powietrze, jednak w panującym wokoło zgiełku nikt go nie usłyszał. Wysoki mężczyzna w białym turbanie zwalił się na ziemię. Muślin barwy świeżego śniegu, precyzyjnie zwinięty wokół jego głowy, szybko zabarwił się szkarłatem.
– Ojcze! – jęknął młodzieniec stojący tuż obok. – Ojcze!
Łkając, padł na kolana obok leżącego. Po chwili dołączył do niego fechtujący nieco dalej brat.
– Medyka! – wrzasnął, lecz w ferworze walki nikt nie zareagował.
Synowie klęczeli przy wydającym ostatnie tchnienie ojcu i zawodzili z żalu. Krew znaczyła ich bogato zdobione szaty rozległymi plamami. Konający spróbował się do nich uśmiechnąć, powiedzieć cokolwiek, jakoś ich pocieszyć, lecz nie zdołał. Słowa zamarły mu na wargach, które opuścił jedynie nikły obłoczek pary. Mężczyzna nie żył. Młodzieńcy wybuchnęli płaczem tak rozdzierającym, że ich boleść przyciągnęła uwagę walczących w pobliżu.
– Skonał – wyszeptał ktoś z nabożnym szacunkiem, a jego słowa szybko rozniosły się pomiędzy ludźmi.
W chwilę później walki na „Sultanie”, okręcie flagowym Imperium Osmańskiego, ustały. Żołnierze i dostojnicy zgromadzeni w pobliżu poległego zdjęli nakrycia głowy, niektórzy rozrywali swoje kaftany w geście rozpaczy, inni padli na kolana i wzywali miłosierdzia Jedynego Boga.
– Ali Müezzinzade martwy! – Żołnierze przekazywali sobie informacje w językach ze wszystkich zakątków Imperium Osmańskiego.
Wśród bitewnej wrzawy rozległ się przeciągły, donośny odgłos tureckiego rogu. Po nim nastąpiła krótsza od mrugnięcia powiek chwila ciszy, która jednakże sprawiła, że walczący wstrzymali oddech i zaczęli się nerwowo rozglądać na boki. Niepokój ścisnął serca wszystkich. Coś musiało się wydarzyć. Czy było to wezwanie do odwrotu, czy może pieśń triumfu? Czyżby losy bitwy zostały rozstrzygnięte? A jeśli tak, która ze stron odniosła zwycięstwo?
Żołnierze obu armii mrużyli oczy, za zasłoną dymu usiłując wypatrzeć okrętów flagowych swoich dowódców. Wtem szarą kurtynę przedarł jasny promień słońca. Blask dnia odbił się od złoceń na zdobieniach „La Reala” i rozszczepił w kropelkach wody. Wokół okrętu Don Juana de Austrii utworzyła się świetlista łuna. Pomalowany w barwy Królestwa Hiszpanii okręt wyglądał nieziemsko, skąpany w szkarłacie jak we krwi, połyskując, jakby zstąpiły nań boska siła i błogosławieństwo. Tylko uważny obserwator zdołałby w pierwszej chwili dostrzec sczepiony z nią, skryty w cieniu okręt osmańskiej admiralicji – „Sultanę”.
Z głównego masztu potężnego tureckiego galeasa opuszczano powoli zielony sztandar Proroka. Po chwili na nagi słup wciągnięto hiszpańską flagę. To był znak, na który czekano. Nagle wszystko się wyjaśniło. „Sultana” została zdobyta przez wojska Ligi Świętej. Na ten widok z tysięcy gardeł wydobył się ryk.
– Zwycięstwo! – wykrzykiwali chrześcijanie, rzucając się na kolana i wbijając wzrok w niebo, skąd, czego byli niemal pewni, nadeszła dla nich pomoc.
– Biada nam! – łkali żałośnie z właściwą ludziom Wschodu emocjonalnością żołnierze armii sułtana Selima II.
Na moment wszyscy jakby zapomnieli o walce. Jedni płakali, nie mogąc pojąć tego, co zaszło. Inni wznosili triumfalne okrzyki, padali sobie w ramiona, całowali różańce, intonowali pieśni sławiące Najświętszą Panienkę, która poprowadziła ich do zwycięstwa. Ta chwila przesądziła o losach bitwy. Gdy pierwsze emocje opadły, walka samoistnie rozgorzała na nowo.
W żołnierzy chrześcijańskich wstąpił nowy duch. Zmęczone ramiona odzyskały siły. Perspektywa przechylonej na ich stronę szali zwycięstwa nad armią niewiernych oraz wizja bajecznych łupów, przyobiecanego przez papieża odpustu wszystkich grzesznych czynów i gwarancja wejścia do szczęśliwości raju koiły ból, łagodziły głód i pragnienie, czyniły znośniejszym upał rozpoczynającego się dnia. Powietrze wypełnił szczęk stalowych ostrzy, z których sypały się iskry.
Po kolejnej godzinie morderczych zmagań było już po wszystkim. Oddziały tureckie jeden po drugim zaczęły składać broń. Gdy chmury armatniego dymu rozproszyły się zupełnie, przepuszczając światło poranka, na wodach Zatoki Patraskiej w plamach krwi unosiły się brutalnie okaleczone ciała. Niektóre z nich jak ryby w sieci wiły się w konwulsjach, usiłując zaczerpnąć tchu. Ludzie walczyli do końca o oddech, nim napełniwszy płuca powietrzem ten ostatni raz, ukołysani falami zapadali w wieczny sen.
2
Jelena otworzyła oczy. Ujrzała bezkresny lazur nieba, nieskalany ani jednym obłokiem. Wokoło było cicho. Nigdy dotąd nie słyszała takiej ciszy. W pierwszej chwili, zanurzona w otchłani milczenia, pomyślała, że umarła. Nie czuła własnego ciała. Zdawało jej się nawet, że nie oddycha. Przeszłość nie miała już znaczenia, przyszłości nie było. Ogarnięta dziwnym spokojem, jakiego nie doświadczyła nigdy wcześniej, wpatrywała się w niebo, dryfując w niebycie.
Nagle padł na nią cień; poczuła ostry zapach potu, a zaraz potem z błogostanu wyrwało ją brutalne klepnięcie w policzek. Jęknęła.
– Żyje! – wrzasnął ktoś tuż nad jej głową.
To jedno słowo zadziałało jak mechanizm rozwierający śluzę na wezbranej rzece. Potężna fala bodźców uderzyła w Jelenę. Poczuła pulsowanie skroni, rwący ból w prawym ramieniu i palące promienie słońca na twarzy. Dłoń wciąż miała kurczowo zaciśniętą na rękojeści pistoletu. Odór potu mężczyzny zmieszał się w jej nozdrzach z metalicznym zapachem krwi.
W oddali ktoś znów krzyknął. Nie zdołała rozróżnić słów. Ten ktoś musiał jednak zadać jakieś pytanie, bo po chwili w jej uszach ponownie zadudnił głos klęczącego obok człowieka.
– Ranny. Niegroźnie.
Jelena poruszyła się i z trudem dźwignęła na kolana. Ciało miała odrętwiałe, nogi jak z waty. Bolała ją głowa. Podłoże kołysało się sennie, przyprawiając ją o mdłości. Nie mogła zogniskować wzroku. Dłuższy czas zajęło jej przypomnienie sobie, że oto leży na deskach bocianiego gniazda na maszcie statku. Łagodne mruczenie fal jedynie z rzadka przerywały pokrzykiwania marynarzy. Było spokojnie. Zbyt spokojnie.
– Co się dzieje? – wychrypiała.
– Zwycięstwo! – zawołał marynarz, a z dołu odpowiedziało mu kilka radosnych okrzyków. – Ich dowódca padł od strzału.
Myśli Jeleny, dotąd dziwnie mętne, rozjaśniły się od tych słów. Nie chybiła, kula dosięgnęła celu. Wspomnienia powróciły jedno po drugim, nieznośnie uporządkowane w obnażaniu prawdy o tym, co zrobiła. Lepanto. Bitwa morska. Zadanie powierzone przez ojca Vicenza. Nabity pistolet wymierzony w głowę tureckiego dowódcy, Alego Müezzinzade. Blask słońca odbitego w krwawniku przyczepionym do lśniąco białego muślinu turbanu. Twarz ukochanego mężczyzny. Krzyk konającego Gašpara. Strzał. Krwawnik.
– Özgün... – wymamrotała, ponownie opadając na deski. – Özgün...
– Co mówisz? – zapytał marynarz, lecz Jelena mu nie odpowiedziała. Zamknęła oczy, a po jej policzku spłynęła łza.
Marynarz przyglądał jej się przez chwilę, po czym szybkim ruchem przerzucił sobie drobnego żołnierza przez ramię i zaczął schodzić z masztu. Jelena miała wrażenie, że przy każdym drgnieniu przeszywa ją miecz bólu. Zemdlała.
Gdy znów się ocknęła, leżała w pościeli w kajucie. Przez małe okrągłe okienko do pomieszczenia wpadało pomarańczowe światło chylącego się ku końcowi dnia. Spojrzała w dół. Rana była opatrzona, a ramię zabandażowane.
– Pić – szepnęła niepewna, czy ktoś ją usłyszy.
Postać skryta dotąd w cieniu zbliżyła się do jej posłania.
– Dobrze się spisałaś – powiedział ojciec Vicenzo, siadając na rogu siennika. Przysunął cynowy kubek do ust dziewczyny.
– Gašpar? – spytała z nadzieją, gdy zaspokoiła już pierwsze pragnienie.
– Niech spoczywa w pokoju. – Duchowny przeżegnał się teatralnie, choć żaden mięsień na jego twarzy nie drgnął. Ksiądz zdawał się nieporuszony śmiercią bliskiego współpracownika.
Jelena milczała chwilę, nim znów się odezwała.
– Müezzinzade też nie żyje, prawda? – Starała się panować nad głosem, by kapłan nie domyślił się, że naprawdę chciałaby zapytać o jednego z młodzieńców towarzyszących dowódcy Osmanów.
– Tak. Bóg obdarzył nas zwycięstwem, a Imperium Osmańskie już się nie podniesie. Najwyższy pozwolił nam obrócić w pył wraże wojska z ich dowódcą na czele.
– A pozostali... – zawahała się dziewczyna.
Ojciec Vicenzo wbił w nią przenikliwe spojrzenie. Wiedziała już, że popełniła błąd; wzbudziła jego czujność.
– Pozostali? – spytał głosem, w którym pobrzmiewały nutki podejrzliwości.
– Nasi dowódcy – dokończyła szybko Jelena, ogarnięta złymi przeczuciami. – Przeżyli?
– Nasi? O kogo chcesz zapytać, księżniczko? Z kim się utożsamiasz? O kogo się tak troszczysz? – Ojciec Vicenzo popatrzył jej prosto w oczy. – O chrześcijańską admiralicję czy może o sułtańskie psy?
Ciałem Jeleny wstrząsnął dreszcz. Nie mogła pojąć, jakim sposobem duchowny zdołał odczytać najgłębsze tajemnice jej duszy. Nie powiedziała nic więcej. Odwróciła wzrok.
– Powinnaś odpoczywać – odezwał się znów sekretarz kardynała Ferdynanda Medyceusza. – Wkrótce dopłyniemy do portu. W Mesynie zajmą się tobą konsyliarze Jego Świątobliwości. Będziesz w dobrych rękach. Nic złego cię więcej nie spotka...
Te słowa sprawiły, że zimna obręcz strachu zacisnęła się wokół jej gardła. Zabrzmiała w nich niewypowiedziana groźba.
– ...dopóki będziesz wierna swej przysiędze – dodał ksiądz, podnosząc się z posłania. – A teraz odpoczywaj, księżniczko. To był ciężki dzień.