Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kobieca strona historii. Gdy wygląd decydował o życiu lub śmierci...
W okupowanej przez Niemców Warszawie doktor Mada Walter wpada na brawurowy pomysł. Na ulicy Marszałkowskiej zakłada Instytut Piękności, by ratować skazane na zagładę Żydówki.
W tym niezwykłym gabinecie kosmetycznym, oprócz zabiegów upiększających i kamuflujących semickie rysy, kobiety wyprowadzone z getta przystosowują się do życia po aryjskiej stronie… Mada Walter pokazuje im, jak wykonać makijaż i fryzurę, żeby nie wyróżniać się na ulicy. Przygotowuje je do egzaminów przeprowadzanych przez gestapo, ucząc pacierza, zwyczajów wielkanocnych, przepisów na niekoszerne dania. Dla Sary, Zoi, Lei i Dalili życie pod przybraną tożsamością jest jedyną szansą na przetrwanie. Czy zdołają się wtopić w tłum?
Instytut Piękności to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami ponadczasowa opowieść o potędze kobiecej przyjaźni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
Autor: Maria Paszyńska
Redakcja: SZTAMBOOK Karolina Borowiec
Korekta: Zuzanna Wierus
Skład: Robert Kupisz
Projekt graficzny okładki: Krzysztof Rychter
Zdjęcia na okładce: Laski Diffusion/East News, Mieczysław Bilażewski-Bil/Narodowe Archiwum Cyfrowe
Zdjęcie autorki: Michał Bień
Redaktor prowadząca: Barbara Jonkisz
Redaktor projektu: Agnieszka Filas
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
© Copyright by Maria Paszyńska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2019
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-480-7
Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński
Moim Przyjaciółkom…
Dziwna to była przyjaźń, ale dziwność znajomości często gwarantuje ich trwałość.
Ford Madox Ford
„Koniec defilady. W przededniu zmian”
Czy wolno mi osądzać stopień ważności ówczesnych wydarzeń, z których każde decydowało o życiu jednostki i dla niej było najważniejsze?
Mada Walter
„W przytułku niedoli”, akta akcji Żegoty IV
– Panie i panowie, mam zaszczyt i niewysłowioną przyjemność zaprosić na mównicę osobę, której przyznano odznaczenie Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.
Wyraźnie słyszę głos konferansjera. Mimo obcego akcentu rozróżniam i rozumiem każde wypowiadane przez niego słowo. Cieszę się, że udało mi się tak dobrze wyregulować aparat. Niesamowite, jak to maleństwo podnosi komfort życia. Czasem nawet się zastanawiam, czy nie popełniłam błędu przy wyborze specjalizacji. Może zamiast zajmować się chorobami układu pokarmowego, trzeba było zostać laryngologiem? Na stare lata z pewnością byłoby to praktyczniejsze. Podnoszę dłoń i lekko muskam plastikowy aparacik wypełniający wnętrze mojego ucha. Lubię czasem upewnić się, że jest na swoim miejscu. Czuję się wtedy bezpieczna. Może nawet bezpieczniejsza niż na co dzień.
– Szanowni państwo, Mada Walter!
Krzywię się lekko. Nigdy nie lubiłam, gdy mnie tak nazywano. Zawsze byłam Madą Walterową, po mężu, i nadal jestem, choć mój ukochany Edmund nie żyje od blisko trzydziestu lat. A ludzie jakoś się uparli, żeby całe życie mówić o mnie Walter: pani Walter, doktor Walter, Mada Walter.
Wiem, że prowadzący spotkanie opalony, gładko uczesany mężczyzna w doskonale skrojonym fraku mówi o mnie, a mimo to gdy jego słowa docierają do moich uszu, mam ochotę, zupełnie tak jak inni, odwrócić się i rozejrzeć po sali w poszukiwaniu osoby, którą zapowiada. Nie mam jednak dość śmiałości. Deficyt odwagi to kolejne piętno starości. Siedzę wyprostowana, wpatrując się w podwyższenie, które tego wieczoru pełni funkcję prowizorycznej sceny. Ani drgnę, choć czuję, że mięśnie, nieco już zmęczone pozostawaniem w tej samej pozycji, zaczynają delikatnie pulsować. Mimo to trwam w bezruchu, by nie przyciągać niczyjej uwagi. Zbyt wielu nieznanych ludzi kłębi się wokoło. Są wszędzie. Niektórzy siedzą na krzesłach, inni stoją pod ścianami, szczelnie wypełniając niewielkie wnętrze, w którym z każdą chwilą robi się coraz goręcej od rozgrzanego powietrza wpadającego przez okna, mieszającego się z ciepłem ludzkich ciał i oddechów. Kątem oka dostrzegam, jak młody mężczyzna z aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi wspina się na parapet. Starając się nie ruszać głową, przyglądam mu się z ciekawością, w której fascynacja i sympatia mieszają się z odrobiną zgorszenia. Cóż za odważny młody człowiek – a jak nieprzystojnie się zachowuje! Kto to widział, żeby w tak kulturalnym towarzystwie w eleganckim stroju i błyszczących pantoflach wdrapywać się na parapet! Idę o zakład, że Sara z miejsca by go polubiła. Zaraz po uroczystości, nie czekając, aż ktoś ich sobie przedstawi, podeszłaby do niego i rzuciła jakiś dowcipny i zapewne dwuznaczny komentarz. Uwielbiała delikatnie zawstydzać ludzi, szczególnie tych, którzy szczycili się własną brawurą, nigdy zaś tych, których takie z pozoru lekkie słowa mogłyby zaboleć. W całym moim przydługim już życiu nie spotkałam drugiej osoby tak bezceremonialnej, by nie rzec rubasznej, a zarazem w skrytości serca wrażliwej na ludzi, jak ona.
Nie mam jednak czasu, by dłużej się nad tym zastanawiać, by obudzić tęsknotę. Młodzieniec z aparatem znika nagle z pola widzenia. W kolejnej chwili ogłusza mnie huk oklasków. Dygoczę z przerażenia. Pewnych odruchów człowiek nie jest w stanie się wyzbyć. Nadal boję się niespodziewanych hałasów. Przyspieszają bicie mojego serca i sprawiają, że mam ochotę natychmiast zerwać się do ucieczki, po drodze nerwowo wyglądając kryjówki, jakiegokolwiek bezpiecznego miejsca.
Ostatnie trzydzieści parę lat niczego w tym względzie nie zmieniło. Boję się tak samo jak kiedyś, mimo że coraz mniej osób rozumie i współodczuwa mój strach. Wciąż jednak umiem doskonale ukrywać lęki, tak by otoczenie ich nie dostrzegało. Lea też tak miała. Także podskakiwała przy każdym dźwięku, choćby najcichszym, lecz w jakikolwiek sposób odbiegającym od normy. Potem zaś truchlała, dosłownie zastygała w bezruchu, nasłuchując. Gdyby była zwierzęciem, zapewne czujnie strzygłaby uszami, próbując zgadnąć, z której strony zbliża się niebezpieczeństwo. W takich chwilach jedynie jej oczy wydawały się żywe. Powiększały się, a w źrenicach wyraźnie widać było panikę. Lea miała wszystkie emocje na wierzchu. Nie zdołałam nauczyć jej ich maskować, ale może to dobrze? Może i mnie łatwiej byłoby tak żyć?
Oddycham głęboko. Powoli się uspokajam, przypominam sobie, gdzie jestem i że jestem tu bezpieczna. Wojna się skończyła. Wdech i długi wydech. Już dobrze. Naraz przez salę przepływa kolejna fala dźwięku. Tym razem jest to szum złożony z wielu brzmień, które mieszają się ze sobą, zlewają w odgłos morza rozbijającego się z furią o skały. Odsuwane krzesła, strzelające stawy, rozprostowywane tkaniny.
Najwyraźniej słyszę szelest tafty, z której uszyta jest suknia siedzącej obok mnie kobiety. Nie mam cienia wątpliwości; wszędzie rozpoznałabym chropowaty odgłos rozprostowywania się tego materiału. Dalila kochała taftę, choć wiele dni zajęło jej wyjście ze skorupy uprzedzeń i przyznanie się do upodobań, które poczytywała niegdyś za słabość. Odkrycie tego, co przeczuwała już od dawna, a czemu przez lata zaprzeczała, wychowana w patriarchalnym świecie ortodoksyjnego judaizmu, w którym rolą żony jest służba domownikom i umożliwienie mężowi wzrastania w mądrości poprzez studiowanie Tory, było dla niej przełomem. Zrozumiała, że bycie kobietą nie oznacza wyłącznie udręki – zagłuszania własnych pragnień i ukrywania przed samą sobą swego prawdziwego oblicza. Bodźcem do pozbycia się wyuczonej pasywności, do uwierzenia, że może stanowić o swoim losie i wpływać na życie innych, nie czekając na polecenie męża, któremu należało bezwarunkowo się poddać, była właśnie tafta.
Lekko połyskująca, szykowna kreacja mojej sąsiadki tak pięknie szeleści. Odcień zgniłej zieleni ładnie komponuje się z jasną drewnianą podłogą. Hałas narasta. Ludzie klaszczą coraz mocniej, teraz już na stojąco.
Czuję na dłoni delikatny uścisk. Odwracam się i nagle czuję, że tonę w oczach barwy miodu. Pełne łagodności spojrzenie otula mnie z czułością.
Ukochany! – krzyczy moje serce, wyrywając się ku niemu.
Dopiero po chwili orientuję się, że to nie jego oczy. Te są znacznie młodsze, choć i wokół nich utworzyła się już siateczka zmarszczek, a brwi przyprószyła siwizna.
– Mamo, już czas – słyszę miękki głęboki głos, który budzi mnie ze snu na jawie.
Wywołane wzruszeniem nerwy, które na krótką chwilę wyrwały mnie z rzeczywistości, odłączyły od samej siebie, jak zwykła mawiać Zoja, wracają na swoje miejsce. Zoja miała niesamowity dar dobierania właściwych słów do opisywania spraw z pozoru nieopisywalnych, wyrażania uczuć, o których zwykle można tylko milczeć, by ich nie sprofanować. Siła tej spokojnej, cichej osoby brała się właśnie ze zrozumienia, a może i odczuwania prawdziwego sensu słów.
Kiwam głową. Już jestem, znów wśród wrzawy, w zaduchu; w cieniutkiej białej koszuli i szykownym błękitnym kostiumie, wąskiej spódnicy i marynarce z broszką wpiętą w klapę tak, by spoczywała na sercu. Broszka jest prosta. Przedstawia bławatka z dziwnym żółtym środkiem. Lea zrobiła pięć takich kwiatków, po jednym dla każdej z nas. Kolory wyblakły już nieco. Nie ma się czemu dziwić, minęło przecież tyle lat. Tu i ówdzie na emalii widać pęknięcia. Jeden z płatków ukruszył się i jest teraz nieco poszarpany, ale to nic. To wszystko nie ma żadnego znaczenia. Na tę uroczystość nie mogłam założyć nic innego. Bezwiednie muskam palcami broszkę. Syn uśmiecha się do mnie. Odpowiadam mu uśmiechem, nie ruszając się z miejsca, nie odrywając opuszków palców od gładkiej powierzchni ozdoby.
– Mamo, musisz wstać. – W jego głosie czuć lekkie ponaglenie. – Wszyscy na ciebie czekają.
– Tak, tak, oczywiście. – Czuję się speszona, jakbym znów była uczennicą, która nieodpowiednio się zachowała.
Syn wstaje i podaje mi rękę. Gdy wsuwam dłoń pod jego ramię, przykrywa ją swoją, dodając mi otuchy. Jak dobrze, że jest tak blisko! Biorę głęboki wdech. Pierwszy krok. Drugi. Tyle razy powtarzałam dziewczętom, by w trudnych chwilach nie patrzyły w przód, ale pod nogi. By – świadome celu – skupiały się jedynie na kolejnym kroku. Teraz sama usiłuję zastosować tę wskazówkę, w teorii tak prostą, w praktyce niemal niewykonalną.
Powoli przechodzimy pomiędzy rzędami miękko wyściełanych krzeseł. Oklaski grzmią po obu stronach, ale nas dwoje spowija cisza. Czuję się jak Izraelita idący suchą stopą pomiędzy ścianami wód Morza Czerwonego. Uśmiecham się do tej myśli. Przecież jestem w Izraelu, w samym jego sercu, w Jerozolimie.
Syn pomaga mi wejść na pierwszy stopień i puszcza moją dłoń. Delikatnie, jak wypuszcza się pisklę do lotu. Mdli mnie ze strachu. Odruchowo cofam się, odwracam się, szukając wzrokiem syna. Nasze spojrzenia się krzyżują. Kiwa lekko głową i uśmiecha się krzepiąco, jakby chciał powiedzieć: „Nie bój się, jestem tuż za tobą”. Odpowiadam mu słabym wymuszonym uśmiechem. Kolana mi drżą, ucisk w żołądku przybiera na sile. Posyłam synowi błagalne spojrzenie, ale on znów się uśmiecha i zostaje na dole. Wiem, że ma rację. Bez względu na wszystko dalej muszę już iść sama.
– Panie i panowie, Mada Walter! – Ryk konferansjera rozlega się tuż obok mnie, wzmagając entuzjazm na sali.
Podchodzę do mównicy. Na lśniącym ciemnym, niemal czarnym blacie dostrzegam plamę światła. Jest mała, ledwie dostrzegalna, a mimo to widzę ją wyraźnie. Gdy się jej przyglądam, moje wnętrze się wycisza. Znów jest dobrze. Strach odchodzi. Już nie tylko wiem, że nie ma się czego bać, czuję to całą sobą. Ogarnia mnie spokój. Są przy mnie, wiem to.
Podnoszę głowę. Po raz pierwszy spoglądam na zgromadzonych. Zlewają się, powoli tracą kontury. Łzy powoli, jedna po drugiej spływają mi po policzkach, wytrwale pokonując bruzdy, którymi poznaczona jest moja twarz. Dlaczego płaczę? Ze zdenerwowania? Ze wzruszenia? Nie wiem. Zawsze mi się wydawało, że jestem dzielna. A może to właśnie te niewypłakane łzy, zwykle skrywane pod maską prospołecznej dzielności, wreszcie znalazły ujście? Już nie muszę być dzielna. Nikt nie potrzebuje mojej siły, nie muszę być niczyim oparciem. Zrozumiałam to i zaakceptowałam: tak lżej się żyje i pogodniej wypatruje śmierci. A teraz one wróciły, by dodać mi sił. Nie, one są, zawsze były moją siłą.
Najlepszym przyjacielem starości jest zapomnienie. Dzięki niemu nie tęsknisz za tymi, którzy odeszli, i za czasem, który nigdy już nie powróci. Teraz wyraźnie jak nigdy przedtem czuję ich obecność.
– Kto ratuje jedno życie, ocala cały świat. – Słowa prowadzącego przebijają się przez moje myśli. Z początku prowadzący mówi pewnie, z dozą właściwej młodym mężczyznom buty. Jego głos zaczyna jednak lekko drżeć, gdy coraz bardziej zagłębia się w opowieść o moim życiu.
Słucham z zainteresowaniem i pewnym zdziwieniem. Nie tak to wszystko widziałam, nie tak zapamiętałam. Wszystko niby znajome, a jednak obce. Imiona, nazwiska, zdarzenia – na swoim miejscu, a jakby pomieszane.
Mam nieodpartą chęć wyjaśnienia konferansjerowi i zgromadzonym gościom, że zaszła jakaś pomyłka, że ja tak naprawdę nie dokonałam niczego wielkiego.
„Nie spostrzegałam jednostki szukającej pomocy, ochrony, oparcia moralnego i niezawodnej życzliwości. Widziałam: cierpiącą całość. Cierpienie posiadało magiczną władzę nade mną, władzę niwelowania różnic między przyjaciółmi i obcymi, pomiędzy ludźmi o głębokiej kulturze ducha a szarym tłumem egoistów zdobywających prawo bytowania za najwyższą cenę… ludzkiej niedoli. Rozumiałam, że nie mogą być innymi, więc współczułam jednakowo – wszystkim. Bo cierpienie zrównywało wszystkich. I tych, którzy w niebezpieczeństwie życia myśleli tylko o sobie, i szczytnych bohaterów, którzy dla Sprawy poświęcili największy skarb… życie własne”.
Nie mam dość odwagi, by wejść mu w słowo. Urodziłam się w czasach, gdy kobiety pozbawione były głosu, a wchodzenie w słowo przemawiającemu publicznie mężczyźnie uważano za coś wielce niestosownego, niemal skandalicznego. Te czasy już dawno minęły – i dobrze, mimo to teraz nie potrafię się wtrącić. Mężczyzna mówi więc dalej.
– Instytut Piękności, mieszczący się przy ulicy Marszałkowskiej w okupowanej stolicy Polski, stał się prawdziwym…
Ta nazwa. Instytut Piękności. Naraz wszystko wraca. Pojedyncze obrazy towarzyszące mi każdego dnia układają się w ciąg przyczyn i skutków, w logiczną całość, w najważniejszą historię mojego życia.
Institut de Beauté. Tak, wyraźnie widzę wszystkie twarze. Charakterystyczne semickie rysy rozmyte pod różnokolorowymi maseczkami, czarne włosy ukryte pod czepkami, ciemne oczy osłonięte grubymi plastrami ogórków. Dziesiątki, setki dziewcząt i kobiet, które przez lata uczyłam udawać bycia kimś innym, by zdołały oszukać przeznaczenie, ocalić życie przed zagładą, na którą skazano miliony.
Wśród nich cztery najważniejsze. Oblicza kobiet, które odmieniły moje życie. Choć mieszkałyśmy w jednym mieście i mówiłyśmy jednym językiem, najprawdopodobniej nigdy byśmy się nie spotkały, gdyby na ziemi nie rozpętało się piekło. Nasze drogi skrzyżowały się wśród niszczących płomieni i odbierającego zmysły cierpienia. Straciłyśmy niewypowiedzianie wiele, zyskałyśmy tylko siebie.
Sara, Zoja, Lea. Każdego dnia zapewniały mnie o swojej wdzięczności, bezustannie dziękowały za to, co dla nich zrobiłam, i nigdy nie udało mi się przekonać ich, że nie powinny tego robić. Nawet Dalila darzyła mnie szacunkiem, choć z jej ust słowo „dziękuję” nigdy nie padło.
Nie, nie ocaliłam ich. Przeciwnie – sama zostałam ocalona.
Żyję dzięki nim.
– Odcięli wodę – poinformowała Róża Szwajcerowa, która teraz oficjalnie nosiła trudne do wymówienia nazwisko Grzędowska, wpadając do głównej sali zakładu kosmetycznego przy ulicy Marszałkowskiej 137, w samym środku okupowanej przez Niemców Warszawy.
Mada rozejrzała się po salonie i z niedowierzaniem pokręciła głową.
– Znowu?! – wykrzyknęła, gorączkowo przeliczając kobiety, które siedziały pod suszarkami ze szczypiącą mieszanką odbarwiającego amoniaku na głowach. Wiedziała, że nie wytrzymają swędzenia ani minuty dłużej niż to niezbędne. – Który to już raz w tym tygodniu?!
Mada nie mogła się nadziwić temu, co działo się tej trzeciej wiosny niewoli. Owszem, nawet przed wojną w Śródmieściu zdarzały się przerwy w dostawach elektryczności czy wody, ale usterki usuwano niemal natychmiast, tak że nie były one zbyt dotkliwe dla prowadzonego przez nią interesu. Tymczasem odkąd Niemcy z tym swoim sławetnym ordnungiem przejęli władzę w mieście, wszystko się psuło, jakby jakaś tajemnicza, żywotna siła miasta też chciała przyłączyć się do walki z Niemcami. Tyle że owe awarie utrudniały życie przede wszystkim samym warszawiakom, i tak znajdującym się w niezbyt wesołym położeniu.
– Nic nie poradzimy – odezwała się, gdy zdołała nieco opanować zdenerwowanie. – Weź kilkoro dziewcząt i idźcie po wodę. Byle prędko, bo jeszcze trzeba ją podgrzać, a zaraz mija czas farbowania.
Róża popatrzyła na spływającą wiosennym deszczem szybę, a potem na wiszący na ścianie zegar.
– Nie zdążymy… – zaczęła, chcąc uniknąć wychodzenia na zewnątrz. Deszcz wprawdzie słabł z każdą chwilą, lecz perspektywa stania po kolana w błocie w kolejce po wodę, w dodatku na wietrze, nie budziła jej entuzjazmu. Wolałaby poczekać, aż usuną awarię lub przynajmniej dopóki błoto na ulicach trochę nie zastygnie.
Mada nie pozwoliła jej dokończyć. Nie znosiła marudzenia, zwłaszcza w sytuacjach, które wymagały wysiłku. Uważała narzekanie za oznakę słabości, która wsącza jad, pozbawia sił nie tylko malkontenta, ale też wszystkich wokoło. W tych czasach zaś każdemu potrzeba było dużo wytrwałości, a nierzadko ponadludzkiej woli przeżycia i determinacji, by co dnia mierzyć się z wojenną rzeczywistością.
– Różo, nie ma innego wyjścia – powiedziała pani Walter powoli i wyraźnie, na pozór spokojnie, lecz po sposobie, w jaki cedziła każde słowo, jej współpracownica wywnioskowała, że jakiekolwiek próby dyskusji nie mają sensu. – Mogłybyśmy zebrać deszczówkę, ale to zajęłoby zbyt dużo czasu i sił, poza tym sama widzisz, że deszcz powoli ustaje i może nam się nie udać nałapać niezbędnej ilości. Proszę wziąć dziewczęta i czym prędzej iść.
Róża głośno wypuściła powietrze, ale nie odezwała się więcej.
Znały się jeszcze sprzed wojny. Kilkanaście lat wcześniej Szwajcerowa była uczennicą Mady, słuchaczką jej słynnych na całą Polskę wykładów z dietetyki, których pani doktor udzielała w Szkole Kosmetycznej prowadzonej przez cenioną przedwojenną specjalistkę od pielęgnacji urody Celinę Sandler. Potem ich drogi się rozeszły. Mada pozostała w Warszawie, Szwajcerowa zaś wyjechała do Tomaszowa, a potem przeprowadziła się do Łodzi, gdzie przy ulicy Narutowicza 24 otworzyła swój pierwszy salon. W 1942 roku, 14 grudnia, salon hygjeniczno-kosmetyczny Szwajcerowej przeniesiono do lepszego lokalu przy głównej ulicy miasta, Piotrkowskiej, pod numer 106, na pierwsze piętro. Przez całe piekło kampanii wrześniowej, tułaczkę, a wreszcie czas zamknięcia w murach getta Róży udało się przechować maleńki skrawek gazety, wycinek z 346 numeru „Republiki Ilustrowanej”, w którym między innymi reklamami zamieszczono informację o zmianie adresu jej salonu. Osobiście dała ogłoszenie i zapłaciła za nie niebotyczną sumę, zważywszy na fakt, że sama gazeta kosztowała zaledwie piętnaście groszy. Nie liczyła się jednak z pieniędzmi. Interesy szły doskonale, zadowolone klientki polecały zakład Szwajcerowej innym. Wkrótce zatrudniała już osiem pracownic, a mimo to czas oczekiwania na wizytę w jej salonie niewiele się skrócił. Osiągnęła dokładnie to, co sobie wymarzyła, i nie było dnia, żeby nie zastanawiała się, czy doktor Walter w stolicy wie o błyskotliwej karierze, jaką zrobiła w Łodzi jej niepozorna wychowanka.
Róża nie była złą uczennicą, ale nie należała do elitarnego grona ulubienic Mady Walter. Oceny miała średnie, nie wyróżniała się też niczym szczególnym: ani zapałem do nauki, ani pasją zawodową, ani wrodzoną ciekawością, sprytem czy młodzieńczą butą przejawiającą się w manifestach emancypantek – pierwszego pokolenia polskich kobiet, które mogły głosować w wyborach na równi z mężczyznami.
Róża była tylko jedną z setek młodych dziewcząt uczonych przez słynną Madę Walter, uwielbianą nauczycielkę nieustannie otoczoną wianuszkiem naśladowczyń zafascynowanych jej wiedzą, osobowością, zagranicznymi studiami i wzbudzającym podziw dorobkiem naukowym. Doktor Walter imponowała im także tym, że mimo iż była częścią męskiego świata i wyraźnie zaznaczyła swoją obecność w kręgu europejskich specjalistów w dziedzinie dietetyki oraz gastrologii, nie przestała być pełną wdzięku zadbaną kobietą. Wbrew panującej powszechnie tendencji przeciwstawiania się lalkowemu wizerunkowi płci pięknej pani Walter powtarzała, że uroda jest siłą, pozwala bowiem zmylić przeciwnika, sprawić, by stał się mniej czujny, odsłonił, umożliwiając atak. Uczyła swoje wychowanki, jak dbać o intelekt na równi z urodą. Sama była najlepszym przykładem skuteczności głoszonych przez siebie metod.
Owszem, jak każda z uczennic Mady i Róża marzyła o tym, by stać się jedną z jej faworytek, lecz nigdy nie miała dość śmiałości, by choć spróbować zbliżyć się do nauczycielki, ani odwagi, by zrobić coś szalonego i zwrócić na siebie jej uwagę. Lata szkolne spędziła więc w cieniu barwniejszych postaci, czując rosnącą niechęć do samej siebie. Przyrzekała sobie, że pewnego dnia będzie o niej głośno i że pokaże im wszystkim – z Madą na czele – kto tak naprawdę jest nieoszlifowanym diamentem.
Kiedy po latach przypadkiem spotkały się w getcie, Róża była na skraju wyczerpania. Siedziała na wilgotnej posadzce w jakiejś piwnicy, tuliła do piersi swoją córeczkę i wyglądała końca, modląc się, by dane im było umrzeć jednocześnie. Od wielu dni głodowały. Mała gorączkowała, a dawna właścicielka salonu kosmetycznego nie miała z kim jej zostawić choćby na chwilę, by zdobyć coś do jedzenia. Niemal kilogram z bezcennych dwóch i pół kilo przydziałowego chleba musiała oddać lekarzowi w zamian za niewielką dawkę lekarstwa dla córki. Gdy wreszcie temperatura dziewczynki spadła, a Róża resztkami sił wyszła z pokoju zajmowanego przez jeszcze dwie rodziny i z osłabionym dzieckiem na ręku ustawiła się w kolejce po chleb, ktoś w ułamku sekundy, brutalnie wyrwał jej z ręki bezcenne kwity. Szwajcerowa zachwiała się i opadła na kolana. Chwilę później na ulicy zrobiło się zamieszanie. Ktoś krzyczał, by się schować, więc Róża, wciąż wstrząśnięta tym, co się stało, nie bacząc, dokąd zmierza i co się faktycznie dzieje, powlekła się za innymi do piwnicy zburzonego budynku. Usiadła na podłodze i czekała na śmierć swoją i dziecka.
Nie zwróciła uwagi na kobietę, która zeszła tam kilkanaście minut później niż wszyscy.
Tamtego popołudnia Mada szukała po melinach getta znajomego aptekarza. Ukrywał on resztki zapasów pojedynczych składników chemicznych; nie można było już z nich zrobić zrobić żadnego lekarstwa, ale mogły się przydać do mieszanek kosmetycznych. Aptekarz przyjaźnił się z panią Walter. W 1936 roku pracowali razem nad zleconym przez Ministerstwo Spraw Wojskowych projektem fabrykacji skoncentrowanego, wysokokalorycznego, a przede wszystkim zaś trwałego pożywienia dla armii na wypadek wojny. Cenili swoją wiedzę i zapał do pracy. Mada zaprosiła nawet aptekarza, by wykładał na jej uczelni po wielu latach starań w 1939 roku spełniło się bowiem jej wielkie marzenie: otrzymała wreszcie prawo utworzenia w Warszawie Szkoły Zdrowia, bo tak właśnie miała nazywać się ta instytucja. Otwarcie jej dla adeptów wiedzy dietetyczno-kosmetologicznej, zapowiedziane na 1 września 1939, nigdy nie nastąpiło. Wybuch wojny unicestwił kolejny sen niewinnego.
Gdy zamknięto bramy getta, Mada, wykorzystując rozliczne kontakty swoje i męża, robiła, co mogła, by pomóc znajomym i przyjaciołom, którzy znaleźli się po niewłaściwej stronie muru. Jedną z tych osób był właśnie aptekarz. Był on jednak niezwykle dumny i honorowy, dlatego za nic nie chciał przyjąć pomocy od Walterów, którzy – o czym wiedział – po tym, jak pożar jeszcze w czasie kampanii wrześniowej strawił dorobek ich życia, sami nie znajdowali się w najlepszej sytuacji finansowej. By mu pomóc, Mada musiała uciec się do podstępu. Wiedziała o piwniczce, do której farmaceuta zaraz po wybuchu wojny kazał przewieźć swoje zapasy. Szczęśliwym zrządzeniem losu ów tajny magazyn znajdował się w granicach getta. Handlowali więc. Aptekarz dostarczał jej potrzebnych substancji, a Mada płaciła mu za nie żywnością i pieniędzmi. Ilekroć mężczyzna oburzał się, że daje mu za wiele, gorliwie zapewniała, że to wojenna cena rynkowa.
– Czasy się zmieniły, panie Józefie – wzdychała. – A ceny wraz z nimi. Proszę się nie martwić, wszystko dokładnie wyliczyłam i jeszcze dwa razy sprawdziłam, żeby pana nie oszukać. Wie pan, że matematyka nigdy nie była moją najmocniejszą stroną.
Wobec tej prostodusznej paplaniny aptekarzowi nie pozostawało nic innego jak przyjąć dar dobroci Mady. Jednak każdorazowo przysięgał sobie, że jeśli kiedykolwiek – a ta wojna jak wszystkie przed nią przecież kiedyś musi się skończyć – jego sytuacja się poprawi, odwdzięczy się Walterom za ich wsparcie i taktowny sposób, w jaki nieśli mu pomoc. Mada traktowała go tak, jakby nadal był eleganckim mężczyzną w średnim wieku stojącym za lśniącą mahoniową ladą na tle idealnie uporządkowanego regału pełnego pięknie opisanych słoików z lekarstwami. Majętnym farmaceutą, żyjącym dostatnio i wygodnie w pięknym mieście, co środę odwiedzającym przyjaciół, w piątki chadzającym piechotą do synagogi Nożyków. Teraz nie był nawet wspomnieniem tamtego Józefa. Nikt, nawet on sam, nie rozpoznawał w nim tamtej osoby. Nikt oprócz Mady Walter, która zawsze potrafiła zajrzeć w głąb człowieka, pod zewnętrzną powłokę.
Za każdym razem umawiali się w różnych punktach zamkniętej dzielnicy żydowskiej, by przypadkiem nie zwrócić na siebie uwagi kogoś niepowołanego. W getcie, oceanie cierpienia i ludzkiej niedoli, nie brakowało drapieżników, jednostek, które usiłowały przetrwać kosztem innych. Musieli zachować szczególną ostrożność, choć ojciec Mady od najmłodszych lat powtarzał jej, że nie ma na świecie nic cenniejszego od współczucia i nigdy nie powinna go nikomu odmawiać.
– Pamiętaj, że każdy, choćby zachowywał się najbardziej niegodziwie, postępuje tak z jakiegoś logicznego powodu i może nie zdawać sobie sprawy, że robi coś złego.
Starała się więc współczuć także szmalcownikom, donosicielom i innym jednostkom o skarlałej naturze, lecz z każdym dniem przychodziło jej to z coraz większym trudem.
Tamtego dnia za murem było wyjątkowo niebezpiecznie. Niemcy szaleli z powodu jakiegoś dużego szmuglu. Zapewne najbardziej żałowali hojnych łapówek, które utracili w wyniku tej nielegalnej transakcji, lecz to tylko potęgowało ich wściekłość. Mada wiedziała, że aptekarz nigdy nie był odważnym człowiekiem, dlatego zobaczywszy zamieszanie w pobliżu miejsca, gdzie mieszkał, od razu zaczęła szukać go po okolicznych piwnicach. Była niemal pewna, że zszedł do którejś z nich, usłyszawszy pierwsze krzyki.
Tak znalazła się w kryjówce Róży.
Wystarczyło jedno spojrzenie, by mimo ciemności panujących w pomieszczeniu pani Walter, która przez cały okres szkolny zdawała się nie dostrzegać młodej Szwajcerowej, rozpoznała w wychudzonej, brudnej, zrozpaczonej kobiecie swoją dawną uczennicę. Nie pytając o nic, nie bacząc na żadne przeszkody czy niebezpieczeństwa, jeszcze tej samej nocy wyprowadziła Różę i jej córkę z getta.
Od tamtej pory Róża zdana była na łaskę i niełaskę byłej nauczycielki, choć tylko ona rozpatrywała tę sytuację w takich kategoriach.
Mada zaprowadziła ją do garsoniery swojego syna Ryszarda, w której mieszkała wraz z mężem od 25 września 1939, od czasu gdy ich własne mieszkanie spłonęło w wyniku pożaru, który wybuchł w kamienicy po nocnym bombardowaniu. Garsoniera Ryszarda mieściła się przy ulicy Kaliskiej 17 pod numerem 22. Były tam jedynie dwa pokoje i spiżarnia, służbówka oraz prawdziwy luksus w postaci własnej łazienki, co na Ochocie należało do rzadkości. Kuchnia była wspólna dla wszystkich lokatorów piętra. Mada oddała własną sypialnię Róży z córką, a sama przeniosła się do sypialni męża, będącej zarazem jego pracownią. Edmund Walter, wybitny muzykolog, profesor akademii muzycznej, a nade wszystko znakomity kompozytor i znawca polskiej muzyki, nie odezwał się ani słowem, gdy jego żona bez uprzedzenia przyprowadziła do domu wycieńczoną Żydówkę z ledwie żywym dzieckiem na ręku i gdy oświadczyła, że to jej dawna uczennica Róża oraz jej córka i że dopóki nie znajdą im bezpiecznego schronienia, muszą zamieszkać u nich. Skinął głową, po czym poszedł do swojej sypialni, by przesunąć fortepian pod ścianę, robiąc tym samym miejsce na tapczan dla żony.
Gdy Róża odzyskała zdrowie, wspólnie uznały, że jej wygląd jest na tyle dobry, by mogła spróbować podjąć jakąś legalną pracę.
– Tylko czym miałabym się zająć? – biadoliła Róża.
– Znajdziemy jakąś posadę – uspokajała ją Mada. – Wiele Żydówek ukrywa się po aryjskiej stronie. Prowadzą domy chrześcijańskim rodzinom, opiekują się dziećmi, gotują, sprzątają. Bądźmy dobrej myśli, coś na pewno się znajdzie. Najważniejsze, żeby ludzie byli zaufani i żebyś miała mocne papiery.
– Nie bardzo potrafię sprzątać. A poza tym… – Róża zawahała się i posłała spojrzenie w stronę fotela, na którym spała jej mała córeczka. – Nie chciałabym zostawiać jej samej ani nikomu jej oddawać. Nie mogę się z nią rozstać. Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mam robić!
Mada przykryła jej dłoń swoją. Natychmiast pojęła wszystkie lęki młodej matki, której po przejściu piekła getta nie pozostało już nic oprócz miłości do jedynego dziecka.
– Spokojnie, Różo. Razem na pewno coś wymyślimy – powiedziała, uspokajająco gładząc dłoń swojej dawnej uczennicy.
Kobieta skinęła głową, nie odrywając wzroku od śpiącego dziecka. Naraz ręka Mady zawisła w powietrzu, jakby jej właścicielka zastygła z wrażenia.
– Już wiem! – wykrzyknęła pani Walter, a zorientowawszy się, że takim wybuchem mogła obudzić śpiącą dziewczynkę, dodała szeptem: – Otworzymy salon kosmetyczny!
Szwajcerowa odwróciła głowę i popatrzyła jej prosto w oczy.
– Salon kosmetyczny? – Trudno jej było ukryć zdumienie. Pomysł urządzania gabinetu piękności w okupowanej stolicy Polski, rozszarpanej na pół, zmiażdżonej cierpieniem, wydał jej się niedorzeczny. – Teraz? Tutaj?
Wiedziała, że w mieście nadal funkcjonuje kilkadziesiąt zakładów, ale niemal wszystkie zostały założone jeszcze przed wojną i cudem ocalały z wrześniowej zawieruchy. Nie słyszała natomiast, by ktokolwiek porywał się na otwarcie nowego salonu. Zwykli ludzie nie mieli na to sił, zdrowia, cierpliwości do niemieckiej biurokracji, a nade wszystko pieniędzy.
– Tak, tu w Warszawie! – odparła entuzjastycznie Mada.
– Ale jak to…? – Róża wciąż nie wydawała się przekonana. – Tylu Polaków zginęło i ginie każdego dnia. W getcie trwa powolna zagłada warszawskich Żydów i nie tylko, bo słyszałam, że zwożą także starozakonnych z okolicznych wsi i miasteczek. Pani Mado, to chyba nie przystoi? My tu o kremach i olejkach, a obok umierają ludzie. Tak nie można.
– Trzeba – skwitowała jej wątpliwości Mada. – Tutaj. Teraz. Na oczach Niemców.
Róża przyglądała się swojej dawnej nauczycielce szeroko otwartymi oczami, nic nie pojmując.
– Po pierwsze, z czegoś trzeba żyć. Oboje z Edmundem udzielamy wprawdzie rozmaitych lekcji, ale zapłata, którą otrzymujemy, nigdy nie jest zbyt wysoka. Oszczędności topnieją, nasz majątek spłonął. – Mada ani słowem nie wspomniała o tym, że pomagają jeszcze niezliczonej rzeszy ludzi po obu stronach muru, co najbardziej obciąża ich skromny budżet, nie chciała bowiem choćby niezamierzenie urazić uczuć swej podopiecznej. – Musimy jakoś temu zaradzić. Nie możemy przecież całej okupacji przeżyć na garnuszku syna. Za starzy jesteśmy na to – dodała, puszczając do Róży oko, ale ta nawet się nie uśmiechnęła.
Mada westchnęła i ciągnęła dalej:
– A poza tym musimy nie tylko przeżyć, ale też pokazać Niemcom, że żyjemy. Naprawdę żyjemy. Że choćby nie wiadomo jak się starali i iloma parami butów nie przemaszerowali Alejami Ujazdowskimi, choćby odebrali nam wszystko, głodzili nas, wydzielając racje żywnościowe z ledwością zaspokajające zapotrzebowanie kaloryczne niemowląt, my nadal chcemy się rozwijać, pracować, żyć, i to po swojemu, według własnych reguł. A Polki na całym świecie słyną z urody i dbałości o nią, elegancji, schludności, troski o zdrowie, starannego pielęgnowania dłoni. Okupacja może i zubaża środki, ale nie przeszkodzi nam w pozostaniu sobą. Nigdy się nie poddamy.
Róża uśmiechnęła się promiennie. Wspomniała swoje próby zarobkowania w getcie. Oferowała prosty manicure: piłowanie i polerowanie paznokci, przycięcie skórek, lekkie natłuszczenie dłoni. Przez pierwsze miesiące po zamknięciu bram, gdy sytuacja nie była jeszcze tak rozpaczliwa, do jej prowizorycznego salonu ustawiały się kolejki. Przyjmowała zapłatę w żywności czy najpotrzebniejszych produktach, z czasem w ręcznie robionych butach czy szczotkach, które potem starała się wymienić na coś do jedzenia.
Mada miała rację. Kobiety, nie zważając na sytuację, w której się znalazły, ze wszystkich sił starały się zadbać o swoją urodę, w ten sposób wyrażając niezgodę na to, co dzieje się wokoło.
Pieniądze na Instytut Piękności wyłożył syn Mady, on też załatwił papiery Róży, która oficjalnie nazywała się teraz Rozalia Grzędowska, a kilka tygodni później zorganizował ucieczkę jej sześcioosobowej rodziny z getta w Tomaszowie i jej przewiezienie do Warszawy. Wszyscy zamieszkali razem w maleńkim pokoju na zapleczu salonu kosmetycznego mieszczącego się przy ulicy Marszałkowskiej 137.
Szwajcerowa czuła, że ma wobec Mady dług wdzięczności, co samo w sobie było dla niej nieprzyjemne, jednak świadomość, że to zadłużenie stale rośnie i że najprawdopodobniej nigdy nie będzie w stanie go spłacić, jeszcze bardziej ją drażniła.
Teraz także zacisnęła dłonie w pięści, hamując atak złości. Miała ponad trzydzieści lat, a gdyby nie ta straszna wojna, nadal byłaby szefową własnego zakładu i nie musiałaby słuchać niczyich poleceń.
– Spiesz się – ponagliła ją Mada. – Zaraz musimy zmyć naszym klientkom farbę.
Róża skinęła głową i wyszła na zaplecze po wiadra, w duchu przysięgając sobie, jak czyniła to przed laty, że pewnego dnia jeszcze pokaże pani Walter, na co ją stać, i uświadomi jej, jak wielki błąd popełniła, traktując Różę w ten sposób.
Mmmm… Doskonały tytoń. Co za przyjemność, palić coś takiego! Raz jeszcze dziękuję. A zatem pyta pan, jaki miałam pseudonim sceniczny? Pan nie jest stąd, prawda? Zapomniałam, że do kaliskiej meliny przybywają rozbitkowie nie tylko z warszawskiego, lecz także tomaszowskiego i łódzkiego getta. Po czym poznałam? Ach, czyż to nie jest oczywiste?! Gdyby był pan warszawiakiem, nie zadałby pan tego pytania, po prostu by pan wiedział. Wszyscy wiedzieli. W trzydziestym dziewiątym nie było w Warszawie nikogo, kto nie znałby Księżniczki. Proszę nie silić się na delikatność, i tak widzę ten uśmiech czający się w kąciku pańskich ust. Nie trzeba. Niechże się pan nie krępuje i rozluźni mięśnie twarzy. Przywykłam. W moich słowach nie ma krztyny przesady. Choć wiem, jak trudno w to dziś uwierzyć, na plakatach zapowiadających moje kolejne występy napisane było „Księżniczka”, a gdy wchodziłam na scenę, słyszałam szmer wstrzymywanych oddechów. Wszystko wokół migotało od świateł odbijających się w złotych cekinach, którymi wyszyty był mój kostium. Zawsze ten sam, w którym połyskiwałam jak najwspanialszy klejnot. W tamtych chwilach naprawdę byłam księżniczką. A w zasadzie nie księżniczką. Byłam królową: królową nocnej Warszawy, królową męskich serc, królową kabaretu. Królową życia.
Nadal ma pan wypisany na twarzy ten dziwny grymas. Może jednak powinien pan zapalić? To naprawdę pomaga się odprężyć. I zajmie pan czymś ręce, bo znów zaczął pan przebierać palcami. Nie zauważył pan? Mówił pan, że jest muzykiem, prawda? I twierdzi pan, że to normalne u pianistów? Śmiem wątpić. Proszę spojrzeć na profesora Waltera. Świetny kompozytor, doskonały instrumentalista, a nigdy nie widziałam, żeby tak bębnił palcami, szczególnie podczas rozmowy z kobietą. Ależ proszę mnie nie przepraszać! W obecnym świecie trudno trzymać nerwy na wodzy, coś o tym wiem. Dlatego proponuję, by poczęstował się pan własnym papierosem. Nie? Cóż, pańska strata. Kiedyś wydawało mi się, że niepalący są jacyś podejrzani, ale z panem wszystko wydaje się w porządku. A może się mylę i skrywa pan jakąś mroczną tajemnicę?
Uwielbiam takie sekrety, a raczej dawniej uwielbiałam. Teraz, gdy te wszystkie straszliwe nieprawdopodobności na każdym kroku wydarzają się naprawdę, jakoś nie potrafię się już nimi ekscytować, przerażać jak kiedyś dla samej przyjemności odczuwania dreszczyku strachu. Spowszedniały mi. A może to wojna odebrała mi nie tylko koronę, sławę i twarz, lecz także zdolność odczuwania emocji?
Nie jest pan pianistą. Dobrze pan to zagrał!
O, i jest pan warszawiakiem?! Teraz mnie pan zadziwił. Brawo! Oszukanie szulera wymaga wielkiej zręczności.
O nie, w to nie uwierzę. Gdyby naprawdę był pan starszym synem Walterów, widywałabym tu pana wcześniej i na pewno uprzedzono by mnie o pańskiej wizycie. Nie było pana w mieście? Wrócił pan nagle? Pilny rozkaz? Też mi wymówka. Pewnie zaraz mi pan powie, że jest w organizacji? Wiedziałam! Mężczyźni są tacy przewidywalni. Kiedyś usprawiedliwiali się interesami, dziś konspiracją.
Ależ proszę się nie denerwować, nie chciałam pana urazić, tak tylko zażartowałam!
Dobrze, skoro już pan poczynił takie wyznanie, nieważne, czy jest ono prawdziwe, czy nie – w zasadzie nie bardzo mnie to interesuje – może doda pan coś jeszcze?
Wiem, wiem, że nie możemy rozmawiać o sprawach organizacji. Pomówmy zatem o dawnych czasach. Wspomnienia to przyjemny temat, nie sądzi pan?
Proszę mi opowiedzieć, czym zajmował się pan przed wojną. Gdzie pan pracował?
Interesujące. Jeśli rzeczywiście jest pan tym, za kogo się podaje, w co szczerze wątpię, bo w dzisiejszych czasach nikt nie jest zbyt skłonny do zwierzeń, wygląda na to, że wdał się pan w matkę.
Ha, doprawdy, przezabawne! Ufa mi pan i opowiada to wszystko tylko dlatego, że pańska matka zatrudniła mnie w charakterze gospodyni?! Pyszny żart! Jest pan przecież dorosłym, ośmielę się rzec dojrzałym, mężczyzną, choć nie dałabym panu więcej jak czterdzieści lat. Nie uwierzę, że jest pan aż tak łatwowierny! Przecież nic pan o mnie nie wie. Mogę być donosicielką, wtyczką gestapo, kimkolwiek! Nie przyszło panu do głowy, że mogłam najzwyczajniej w świecie oszukać pańską matkę?! Takie rzeczy są teraz na porządku dziennym. Szanowny panie, jest wojna. Nikt nie dziwi się nieprzyzwoitości, przeciwnie – moralność bywa dziś czymś o wiele bardziej podejrzanym.
Nadal obstaje pan przy swoim? Nie wzbudziłam w panu najmniejszych podejrzeń, niepokoju? Przecież nawet pan nie wie, jak dokładnie wyglądam.
Tak, tak, wszyscy w tym domu powtarzają, że pana matka nigdy się nie myli, jeśli idzie o ocenę ludzi. Słyszę to nieustannie, odkąd się tu wprowadziłam. Tak, mieszkam tu na stałe, jestem wpisana do książki lokatorskiej jako osoba zatrudniona na stanowisku gospodyni.
Wie pan co, chyba jednak panu uwierzę! Musi pan być synem Mady Walter. Nikt inny nie pokłada takiej wiary w ludziach jak ona. Najwyraźniej wyssał pan tę prostoduszność z mlekiem matki. Znałam wielu ludzi, ale nikogo takiego jak pańska matka. Jest zupełnie niemożliwa w tej swojej wierności ideałom. Czy ona naprawdę nie widzi, co dzieje się wokoło? Jak złym i strasznym miejscem stał się nasz świat?
Ma pan rację, nie przedstawiłam się. Może się pan do mnie zwracać „panno Stefanio”, „panno Steniu”, „panno Stefciu” lub „panno Stefo”, wedle uznania. Bardzo mi przyjemnie, panie Ryszardzie.
Jak się tu znalazłam? Dostałam informację o bezpiecznym adresie. Tak, też jestem w organizacji, jeśli koniecznie musi pan to wiedzieć. Tak, załatwiono mi mieszkanie i posadę. Nie, nie powiem panu, czym się zajmuję. Nie mogę, przecież pan wie, jakie są zasady.
Pan też jest ciekaw mojego życia przed wojną? Rozumiem, że chce pan usłyszeć wszystko od początku? Nie znuży się pan? Czasu wprawdzie nam nie brakuje, ale to całkiem zwykła historia, mnóstwo ludzi ma podobne przeżycia… choć może nie, jednak nie. Kokietuję pana, przepraszam. Stare porzekadło głosi, że przyzwyczajenie jest drugą naturą. Najwyraźniej pewnych nawyków nie może zmienić nawet wojna. A zatem nie, moje życie nie było zwyczajne, nie chciałabym jednak pana zamęczyć. Widzi pan, gdy raz zacznę mówić, trudno mi przestać, więc najczęściej w ogóle nie podejmuję tego tematu. Po co wracać do dni, które nigdy się już nie powtórzą? To rodzi jedynie tęsknotę. Naprawdę aż tak panu zależy? Dobrze. Zatem wedle życzenia: od początku.
Urodziłam się na Nalewkach, ulicy biednych wyrobników i handlarzy. Tak, tak, tu w Warszawie. Nie wierzę, że nigdy nie słyszał pan o tej ulicy, choć muszę przyznać, że Nalewki mojego dzieciństwa były osobnym światem: miastem w mieście, ze swoimi tradycjami, prawami, zwyczajami, a nawet mową. Proszę mi wierzyć, gdy byłam dzieckiem, naprawdę rzadko słyszało się tam język polski. Co za pytanie! Oczywiście, że mówię w jidysz równie dobrze jak po polsku, a to dlatego, że mój ojciec był chrześcijaninem, a matka, choć pobożna Żydówka, zawsze powtarzała, że jest Polką i za nic nie dała sobie tego wyperswadować opowieściami o narodowym charakterze wyznania mojżeszowego.
– Jestem Polką, i już – kwitowała, nie wdając się w żadne dyskusje. Zawsze po polsku, choć pochylona nad maszyną mamrotała w jidysz.
Co bardziej ortodoksyjne sąsiadki burzyły się, obgadywały ją z wielką gorliwością, robiły jej wymówki, ale mojej matki to nie obchodziło. Wiedziała, że i tak przyjdą do niej z kolejnymi zamówieniami. Była najzręczniejszą krawcową na Nalewkach, i co chyba ważniejsze, jak mówiono, najtańszą, zapewne dlatego że brakowało jej żyłki kupieckiej. Była doskonałym rzemieślnikiem, ale nie umiała zadbać o swoje interesy, a ludzie jak to ludzie, szybko zwietrzyli okazję i wykorzystywali jej niezaradność. Patrzyłam, jak pracuje po nocach, psując sobie wzrok przy słabym świetle, zasypiałam kołysana rytmicznym stukotem igły, budziłam się przy terkotaniu kołowrotków nawijających nici i wiedziałam, że jeśli kiedykolwiek nauczę się coś robić dobrze, nie będę potulna, a w konsekwencji – biedna jak ona. Nie powielę błędów mojej matki, nie pozwolę, by ktokolwiek kiedykolwiek mnie wykorzystywał.
Nie wiem, co się z nią stało. Jeszcze w getcie próbowałam dowiedzieć się czegoś o rodzicach, ale mi się to nie udało. W naszym dawnym mieszkaniu byli inni ludzie, którzy nawet ich nie znali. Proszę uważniej słuchać! To chyba oczywiste, że nie wiem, czy matka i ojciec żyją! Na długo przed wojną straciliśmy ze sobą kontakt. Chciał pan usłyszeć wszystko, a cierpliwości jednak brak. Proszę pozwolić mi mówić.
Matka powtarzała, że śpiewałam, nim nauczyłam się mówić, a zamiast raczkować czy pełzać od razu zaczęłam tańczyć. I że od małego byłam nieustraszona. Może to prawda, może jedynie rodzinna legenda, sam pan rozumie, że nigdy nie mogłam tego zweryfikować, a poza tym… czy to w ogóle ma jakieś znaczenie? Tańczyłam i śpiewałam, śpiewałam i tańczyłam. Niewiele więcej pamiętam z dzieciństwa. Żyłam we własnym zaczarowanym świecie i po prawdzie ten zewnętrzny nie bardzo mnie interesował. Nie miałam rodzeństwa ani koleżanek. Gdy matka nie była zajęta szyciem, co jak się pan pewnie domyśla, zdarzało się nader rzadko, w tajemnicy uczyła mnie w domu tego, co sama umiała: czytać, pisać, trochę rachować. Jej matka, a moja babka, przez kilka lat pracowała w eleganckim składzie książek przy Karmelickiej i tam nauczono ją tego wszystkiego, bo w tamtych czasach żydowskie dziewczynki nie chodziły do szkół. Potem przekazała swoją wiedzę matce, a ona mnie.
Nowo nabyte umiejętności musiałyśmy trzymać w sekrecie, ponieważ mój surowy ojciec był zagorzałym przeciwnikiem kształcenia kobiet, a szkoły uważał za siedlisko zła i źródło wszelkiego zepsucia.
Szyć nauczyłam się, patrząc matce na ręce.
I tak mijał czas w moim bezpiecznie przewidywalnym, zamkniętym świecie. Pyta pan, czy byłam szczęśliwa. Nie wiem. W tamtym czasie chyba w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Kolejne dni przemijały łagodnie, jak gdyby nic się nie działo. Wschody zmieniały się w zachody, śniegi ustępowały wiośnie, sukienki robiły się za wąskie, za krótkie, wreszcie zbyt dziurawe, a ja pomagałam matce w domu, coraz częściej wyręczałam ją przy szyciu prostych zamówień i nuciłam podczas monotonnej, żmudnej pracy wymyślone melodie. Ilekroć ukłułam się w palec, ślubowałam, że gdy tylko podrosnę, nigdy więcej nie wezmę do ręki igły, przenigdy. Tej przysięgi udało mi się dotrzymać, choć tak wiele innych marzeń i planów wojna starła w pył. Dziwne, nie uważa pan?
Gdy nie miałam nic do roboty, wirowałam w tańcu w cieniu starego rozłożystego klonu, samotnego drzewa rosnącego na naszym podwórku. Przyjmowałam rzeczywistość taką, jaka była, nie oceniałam; czułam i chłonęłam. Tak, chyba byłam szczęśliwa.
To właśnie wtedy nadszedł moment, gdy świat upomniał się o mój talent. Ktoś przechodził koło naszego domu i przez otwarte okno usłyszał mój głos. Zapukał. Wszedł do środka. Rzucił mi jedno spojrzenie, po czym zapytał, czy nie chciałabym zaśpiewać na próbę u niego w kabarecie. Mówił szybko, choć nadzwyczaj wyraźnie i spokojnie, jakby podobna propozycja była najzwyklejszą sprawą w świecie. Niewiele myśląc, kątem oka zerkając na matkę, która natychmiast chwyciła się za serce, od razu powiedziałam, że owszem, mogę. Żadna inna odpowiedź nie przyszła mi wówczas do głowy. Byłam zbyt oszołomiona, by o cokolwiek zapytać czy nawet zaproponować nieznajomemu choć szklankę wody, gdyż tamten dzień był wyjątkowo upalny. Mężczyzna uchylił kapelusza. Wsunął mi jeszcze w dłoń wizytówkę i zniknął równie szybko, jak się pojawił. Brzmi nieprawdopodobnie, niemal jak opowiastka dla dzieci, wiem, wiem, a jednak było dokładnie tak, jak panu opowiedziałam. Nie padło ani jedno zbędne słowo, pozornie niewiele się wydarzyło, a ja czułam wyraźnie, że już nic nigdy nie będzie takie samo.
Ów mężczyzna nazywał się Blaustein. Był niewysokim, drobniuteńkim człowiekiem odznaczającym się niezwykłą energią. Gdy wyszedł, zdawało mi się, że w naszej ciemnej sieni zrobiło się jeszcze ciemniej. Zostałam sama z wielką nadzieją, przerażoną matką i kartonikiem z wykaligrafowanymi literami, których z przejęcia nie mogłam odczytać, moją przepustką do marzeń. Radość nie trwała długo. Matka lamentowała aż do powrotu ojca z pracy. Ten wysłuchał jej żalów, a potem stłukł mnie za nieposłuszeństwo, wykrzykując, że wybije ze mnie demony, które chcą jego córkę uczynić kobietą lekkich obyczajów, że nigdy na to nie pozwoli… i wiele innych słów, których dziś już nie pamiętam. Zlały się w mojej głowie w jeden nieprzyjemny łoskot, rodzaj piosenki, której refrenem były rytmiczne uderzenia pasa tnącego moją skórę. Ojciec zawsze miał ciężką rękę, a tamtego dnia w drodze z fabryki wstąpił do piwiarni, co sprawiło, że dostałam jeszcze tęższe lanie. Przez dwa dni nie mogłam podnieść się z materaca. Przez cztery kolejne wstydziłam się wyjść na ulicę z powodu siniaków na rękach, nogach i twarzy. Piątego wyszłam i więcej nie wróciłam do domu.
Miałam siedemnaście lat, dobry głos, wdzięczne ruchy, urodę i nic więcej, żadnego bagażu: ani jednej walizki, ani jednego doświadczenia. Tak wyposażona stanęłam w drzwiach teatru Blausteina, kabaretu Pawie piórko.
Był pan kiedyś w teatrze? Och, oczywiście, głuptas ze mnie! Proszę mi wybaczyć, nie chciałam zarzucać panu braku obycia, źle się wyraziłam. Spytam zatem raz jeszcze: czy był pan kiedyś w teatrze, ale nie na przedstawieniu? W ogromnej cichej sali, pogrążonej w półmroku? W takich chwilach jedynym źródłem światła jest najczęściej lufcik pod sufitem. Wpada przezeń szarawa smuga, w której wirują drobinki kurzu, wśród ścian niosących echo wybuchów śmiechu i oklasków widowni odbijających cienie zgaszonych teraz jupiterów. Czy widział pan kiedykolwiek scenę, która nigdy nie jest tak po prostu pusta? Gdy nic się na niej nie dzieje, wydaje się opuszczona, przepełniona niewyobrażalną melancholią, powidokami zostawionych tu emocji. Tylko wtedy można dostrzec duszę teatru, przebywać w jej bliskości, zespalać się z nią w jedno, dzielić sny. I proszę mi wierzyć, gdy raz się tego doświadczy, już zawsze będzie się tęskniło za tym uczuciem, nie będzie można żyć bez teatru. Wie pan, o czym mówię?
Nie? Naprawdę? Ach, to doprawdy wielka szkoda. Dużo pan stracił i obawiam się, że to przeżycie pozostanie dla pana stracone na zawsze. Teraz nie ma już takich miejsc. Przed wojną w Warszawie kabaretów było niemal tyle co bożnic. Teraz i jednych, i drugich już nie ma. Prawda, może je odbudują, gdy to wszystko się skończy, ale cień strachu pozostanie, zabraknie beztroski niezbędnej do rozhuśtania wyobraźni, którą jeszcze nie tak dawno odznaczały się kabarety. Szkoda, że nie można cofnąć czasu. Na pewno byłby pan zachwycony. Wszyscy byli.
Kręci pan z niedowierzaniem głową. Cóż, współczuję. Tego nie da się opisać słowami, porównać z czymkolwiek innym. To trzeba po prostu przeżyć. Samemu.
Ależ nam się poetycko zrobiło! To przez tę noc. Jest tak piękna, sprzyja snuciu marzeń, a gdy to przestaje już być możliwe, przynajmniej oddawaniu się wspomnieniom. Ile bym dała, by znów znaleźć się w kabarecie Blausteina!
Pamiętam dokładnie tamten dzień, gdy po raz pierwszy przestępowałam próg Pawiego piórka. Serce kołatało mi w piersi mocno, jakby chciało się z niej wyrwać i biec naprzód po ciemnych stopniach wprost na scenę. Zupełnie jakby coś już przeczuwało…
Nigdy wcześniej nie byłam w prawdziwym kabarecie, a mimo to kiedy tylko stróż wpuścił mnie do sali, w której właśnie odbywała się próba, poczułam, że jestem w miejscu, do którego od zawsze tęskniłam, choć nie uświadamiałam sobie tej tęsknoty. Zna pan to uczucie?
Przepraszam… Nie powinnam była pytać. Jest pan przecież, jak to mówią, umysłem ścisłym. Inżynierowie zapewne nie miewają podobnych rozterek, nieprawdaż?
Do Pawiego piórka przychodziło wielu inżynierów. Osobiście znałam paru takich jak pan, poważnych inżynierów chemii; kto wie, może któryś był pańskim kolegą? Przychodzili też bankierzy, lekarze, handlowcy, ale też profesorowie, a nawet młodzi artyści plastycy. O, ci wprawdzie przynosili więcej strat niż zysków: zwykle zamawiali najtańsze trunki lub jedną porcję wódki i ogórki na zagryzkę dla czterech, ale nie było weselszych kompanów od nich. Nagradzali występy gromkimi brawami i wspaniale gwizdali. Pozostali, bardziej stateczni mężczyźni patrzyli niby z oburzeniem, ale wyraźnie widziałam uśmiechy czające się pod idealnie upomadowanymi wąsami.
Często wpadały do nas także kobiety, zarówno te nowoczesne, palące papierosy i noszące się niemal po męsku, jak i tradycyjne elegantki, stare i młode. Nie jestem tylko pewna, czy w świetle dnia, siedząc przy kawie w Europejskim, przyznawały się koleżankom, gdzie spędziły poprzedni wieczór.
Widzi pan, niektórzy mówią o kabaretach z pogardą, co bardziej pruderyjni z pewną dozą zgorszenia. Niejednokrotnie słyszałam w drogich restauracjach dyskusje na temat przewagi tradycyjnych teatrów nad tymi o – jak mówiono – lekkim, by nie rzec niepoważnym repertuarze. O tym, że teatr od wieków służył celom wznioślejszym, że pośmiać można się w kinie, a kolację zjeść przy wtórze delikatnej muzyki skrzypcowej, a nie wśród wybuchów rubasznych śmiechów czy przy skocznej muzyce, która podobno szkodzi na trawienie.
Proszę się tak nie uśmiechać, zwykle używano właśnie takich argumentów! Może pan wierzyć albo nie, ale zgubne skutki śmiechu na procesy trawienne były stałym elementem każdej z tych dyskusji. Gdy powiedziałam o tym pańskiej matce, była wyraźnie zafascynowana. Tematowi związków pomiędzy oddychaniem a trawieniem poświęciła wyjątkowo długi wywód.
Znów się pan śmieje! Co ja takiego powiedziałam?!
A! To by się zgadzało. Mnie też opowiadała o tych ćwiczeniach. Że zaraz po wstaniu i przed snem, że wdech przez nos i wydech przez usta, ręce na biodrach i skłony na wdechu, dół, góra, a potem na boki. Widzi pan, jaka ze mnie pilna uczennica? Obiecałam jej, że będę się gimnastykować, ale prawdę mówiąc, nie bardzo mi się to udaje. Nie przywykłam do wczesnego wstawania. Do nocnego życia owszem. Nie było wieczoru, żebyśmy po zakończonych występach nie szły na kolację czy dansing z co ważniejszymi gośćmi. Taki był zwyczaj, i już. Nawet teraz mam specjalną przepustkę, dzięki której mogę chodzić po mieście, ignorując godzinę policyjną. Kochałam noc i nadal ją kocham. Ale to, że teraz zamiast na wystawne przyjęcia nocami chadzam… załatwiać różne sprawy, nie zmienia faktu, że rano trudno mi się wstaje. Gdy dzwoni budzik, ledwo udaje mi się otworzyć oczy, a zmobilizowanie się do wyjścia z łóżka wymaga nadludzkiej siły woli, toteż ostatnią rzeczą, o której myślę o poranku, jest gimnastykowanie trzewi.
Oczywiście proszę nic nie mówić matce. Bardzo pana proszę! To taka dobra kobieta. Za nic nie chciałabym sprawić jej zawodu! Czasem mam wrażenie, że sama jej obecność powoduje, że pragnę stać się lepszym człowiekiem. Gdybym tylko mogła…
Zaraz, zaraz, o czym to ja opowiadałam… A, o tych wszystkich obłudnikach publicznie sarkających na wodewile!
Nie, skąd! Nigdy nie było mi przykro. Owszem, widziałam, że niektóre dziewczęta czerwieniły się, słysząc podobne uwagi, przygryzały wargi, spuszczały wzrok, gmerały widelcem w sałatkach, z trudem powstrzymując łzy. Zupełnie jakby czuły się winne, jakby sądziły, że robią coś złego. Ja przeciwnie, zawsze byłam dumna z tego, kim się stałam dzięki dyrektorowi Blausteinowi, na kogo wyrosłam wśród dzielonych kulisami korytarzy za sceną Pawiego piórka. Bardzo dumna. To dzięki tym „nieprzyzwoitym podskokom w kusej sukience” i „niemoralnym przyśpiewkom” mogłam jeść doskonałą kolację w tak wytwornym miejscu. Wszystko, co miałam, kim byłam, zawdzięczałam scenie.
Tylko ona się dla mnie liczyła. Scena i publiczność oraz żywy przepływ emocji pomiędzy tymi dwiema przestrzeniami. Tego pragnęłam i z tego czerpałam siły, pewność tego, kim jestem, i świadomość celu, miejsca, do którego zdążam. Scena była dla mnie wszystkim.
Gdy pierwszego dnia znalazłam się w tym magicznym wnętrzu wypełnionym skrzącym się światłem rzucanym przez kryształowe żyrandole, byłam na wpół przytomna, pijana wrażeniami tak, że dopiero po chwili usłyszałam żwawą muzykę dobiegającą z podwyższenia dla orkiestry. Zaraz potem coś zaszumiało, jakby do sali zbliżała się fala. Wbiegły tancerki ubrane w czerwono-złote spódnice ze sztywnej organdyny, która przy każdym ruchu szeleściła niczym papier, przywodząc na myśl wspomnienie wietrznego dnia z rodzaju tych, kiedy wszystko może się wydarzyć. Na głowach miały migoczące opaski z kolorowymi piórami, włosy modnie ufryzowane, spomiędzy warg, szkarłatnych i lśniących, wyglądały rzędy białych zębów. Nigdy wcześniej nie widziałam takich kobiet. Gdy wirowały w świetle reflektorów, wydawały mi się najpiękniejszymi istotami na świecie. Dwadzieścia niezbyt skromnie ubranych aniołów. Oczywiście, gdy zobaczyłam je potem w garderobie, dostrzegłam defekty ich urody, lecz ta jedna chwila sprawiła, że choć wydawało mi się to niemożliwe, jeszcze bardziej pokochałam magię teatru. Żadnego człowieka nigdy tak nie kochałam… Nawet rodzonej matki.
Przepraszam, znów myśli mi odpłynęły. Ze zmęczenia popadam w dygresje. Na pewno nie nudzi pana moja przydługa opowieść? Rozumiem, przespał pan cały dzień w pociągu, mimo wszystko jednak… czy jest pan absolutnie pewien, że nie znajdzie pan lepszej rozrywki na tę noc? Fakt, światło mogłoby przyciągnąć czyjąś uwagę lub, co gorsza, kogoś obudzić. Nie bardzo da się czytać przy tej świeczce, niemal po ciemku. Dobrze, rozmawiajmy zatem. O czym to ja… A! Wciąż jestem na początku… Nie do wiary, co te sierpniowe noce robią z człowiekiem!
Tamtego dnia dyrektor Blaustein nie miał dla mnie zbyt wiele czasu. W pierwszej chwili przeraziłam się, że mnie nie pamięta, że to był tylko sen, że będę musiała wrócić do domu. Mocno ściskałam w dłoni wizytówkę, jedyny dowód na to, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Moje złe przeczucia okazały się bezzasadne. Dyrektor bez objaśniania czegokolwiek podał mi jakieś dokumenty i pokazał, gdzie złożyć podpis. Dziękowałam matce, że nauczyła mnie pisać. Umowy nie przeczytałam, z emocji wszystko mi się mieszało. Gdy oddałam panu Blausteinowi podpisane dokumenty, wezwał służącego i kazał zaprowadzić mnie do sali ćwiczeń, a wcześniej do pokoju sypialnego, bym mogła zostawić swoje ubrania i przebrać się w podarowany mi strój.
Jeszcze tego samego popołudnia dołączyłam do dziewcząt podczas próby. Jak mnie przyjęły? Minęło blisko dwadzieścia lat. Nie bardzo pamiętam… a może oznacza to tyle, że nie wydarzyło się nic godnego zapamiętania? Pewnie jak ja sama czyniłam to wiele razy w późniejszych latach, obejrzały mnie dyskretnie od stóp do głów, oceniając wszystkie walory i ogólny poziom zagrożenia dla ich pozycji w zespole, a potem jak gdyby nigdy nic wróciły do ćwiczeń.
Z początku nic mi nie wychodziło, toteż wszyscy traktowali mnie z dystansem, jakby nie chcieli marnować sił na zaprzyjaźnianie się z kimś, kto i tak nie da sobie rady i nie zagrzeje tu miejsca. Panna Alina, nauczycielka tańca pełniąca jednocześnie funkcję nieformalnego wychowawcy i przyzwoitki dziewcząt mieszkających w teatrze, prawa ręka Blausteina, codziennie chodziła do niego z płaczem, niemal błagając, by mnie wyrzucił.
– Fałszuje! Ma tak drażniący piskliwy głos! – wykrzykiwała histerycznie. – To ponad moje siły, dyrektorze! Nic z niej nie będzie! Zero mięśni! Krzywe plecy! Za grosz gracji! Kompletny brak słuchu! Znikome poczucie rytmu! A do tego jej maniery! Widział dyrektor, jak je zupę?! Nie, nie dam rady! Tym razem na nic się zdadzą moja wiedza i doświadczenie, oto bowiem mamy do czynienia z beznadziejnym przypadkiem. Doradzam natychmiast ją oddalić.
Dyrektor z uwagą, w milczeniu wysłuchiwał utyskiwań panny Aliny, po czym wstawał i oświadczał nieodmiennie:
– Z przyjemnością pogawędziłbym dłużej, gdyż jest to wysoce zajmujący temat, lecz dziś już naprawdę nie mam czasu. Proszę przyjść jutro. Najlepiej z rana! – rzucał jeszcze, gdy panna Alina otwierała usta, a on w tej samej chwili uchylał przed nią drzwi, dając jasny sygnał do wyjścia. – Zaraz po śniadaniu.
W odpowiedzi nauczycielka pozwalała sobie na nietakt, jakim było trzaśnięcie dyrektorskimi drzwiami. Tylko w ten jeden sposób mogła dać upust swemu oburzeniu. Dyrektor wiedział bowiem – a panna Alina wiedziała, że on wie – iż poranki były tą częścią dnia, w której za kulisami kabaretu panował największy ruch, a poziom ogólnego zamieszania zdecydowanie uniemożliwiał przeprowadzanie jakichkolwiek rozmów. Po czasie dowiedziałam się, że podobna odprawa oznaczała jedno: dyrektor chciał, bym została, i nie zamierzał się nikomu z tego tłumaczyć.
Taki właśnie był Blaustein. Ani razu nie zakwestionował autorytetu panny Aliny, nie podważył jej osądów, nie podejmował dyskusji. Nigdy nie wziął mnie w obronę, nie powiedział ani jednego dobrego słowa. Mimo to jego sprzeciw był wyraźnie dostrzegalny i nikt nie ośmielał się z nim dyskutować, także dlatego, że jak głosiła plotka powtarzana w szatni z ust do ust, dyrektor Blaustein był łowcą talentów.
Proszę mi wierzyć, to był wspaniały człowiek. Co się z nim stało? Ach, doprawdy, czemu pan pyta o takie rzeczy?! Odkąd w listopadzie czterdziestego roku zamknięto bramy getta, nie miałam z nim żadnego kontaktu. Pytałam kilka osób, nikt nic nie wiedział. W przeciwieństwie do mnie czy, proszę się nie obrazić, do pana, Blaustein miał idealnie żydowski wygląd. Niemcy pewnie nie musieli nawet zadawać sobie trudu, by sprawdzić, czy jest obrzezany. Wojna to nie jest czas dla ludzi takich jak on, idealistów rozkochanych w sztuce… a poza tym był Żydem, co jak pan wie, samo w sobie dla szkopów jest zbrodnią. Zapewne nie żyje, zastrzelony za to, że patrząc w niebo, nie zszedł z chodnika, po którym kroczył Niemiec, zakatowany za zbyt wolne zdejmowanie czapki lub zagłodzony w obozie. Niech już pan przestanie! Trzeba było wcześniej nie pytać, a nie teraz przepraszać. Chce pan usłyszeć, co było dalej? W takim razie poproszę jeszcze jednego papierosa. Muszę uspokoić nerwy.
Dziękuję.
Wróćmy do Pawiego piórka, to przyjemniejsze myśli. O czym to ja… A! Panna Alina. Byłam w pełni świadoma, że ta kobieta mnie nie znosi. Przy każdej sposobności dawała mi odczuć, że nie nadaję się nawet do najpodlejszego kabaretu, a co dopiero do tak prestiżowego miejsca. Brutalnie wytykała mi każdy, najmniejszy nawet błąd, często obrażała i zawstydzała mnie przed pozostałymi dziewczętami. Słyszałam też jej rozmowy z dyrektorem. Komin łączył biuro Blausteina z salą ćwiczeń w taki sposób, że na górze słychać było każdy szmer dobiegający z gabinetu na parterze. Podczas ćwiczeń byłyśmy zbyt skupione, by podsłuchiwać, poza tym grająca muzyka skutecznie zagłuszała inne dźwięki. Jednak panna Alina szła do dyrektora zwykle wtedy, gdy miałyśmy przerwę, a co za tym idzie, gdy na sali było cicho. Podsłuchiwanie dyrektora należało zresztą do naszych ulubionych rozrywek, gdy byłyśmy już tak zmęczone, że nie miałyśmy siły nawet ze sobą rozmawiać. Leżałyśmy więc na podłodze, przysłuchując się dobiegającym z dołu odgłosom.
Po każdej wizycie panny Aliny w dyrektorskim gabinecie drżałam z przerażenia, że Blaustein jednak jej posłucha i wyrzuci mnie ze swojego teatru. Niczego przecież nie pragnęłam bardziej niż pozostania w Pawim piórku.
Kiedyś byłam pewna tego, że umiem śpiewać i tańczyć, lecz gdy usłyszałam głosy pozostałych dziewcząt, zobaczyłam ich pełne gracji ruchy, zgrabne podskoki idealnie wpasowujące się w rytm utworu, zaczęłam obawiać się, że mój piękny sen wkrótce się skończy, że nigdy nie zdołam im dorównać, że jest już za późno, bym nauczyła się przynajmniej części tego, co potrafiły one. Z każdym dniem coraz lepiej rozumiałam obiekcje panny Aliny, nie zamierzałam jednak tak łatwo się poddawać.
Miałam świadomość, że los może nie dać mi kolejnej szansy. Postanowiłam więc, że tak łatwo się nie poddam i dopóki dyrektor mnie nie wyrzuci, będę robiła, co w mojej mocy, by okazać się godną występów w jego kabarecie.
Spałyśmy wszystkie razem w wielkiej sali na poddaszu. Osobne izby miały tylko panna Alina i pierwsza tancerka Pawiego piórka, ulubienica warszawiaków, Katarzynka Rumeld zwana Motylkiem.
Ta sala, jadalnia, łazienka, klatka schodowa, sala ćwiczeń i teatr były całym naszym światem. Już wcześniej moje życie ograniczało się do Nalewek, a dokładniej do mojego zaułka, podwórza i wnętrza domu. Rzadko zapuszczałam się gdzieś dalej. Umiałam żyć w ograniczonej przestrzeni, niemal w zamknięciu, więc i teraz łatwo było mi się dostosować do obowiązujących w Pawim piórku reguł.
Posiłki jadałyśmy w teatrze. W ten sposób wypłacano nam większość wynagrodzenia. Miałyśmy ubrania do ćwiczeń, po trzy zmiany bielizny i wspólną garderobę pełną kostiumów do występów na scenie. Poza tym nic. Oczywiście jeśli któraś z nas miała coś swojego lub dostała jakiś prezent od któregoś z gości, było to jej własnością. Nie było mowy, by ktoś mógł jej to odebrać. Mieszkałyśmy razem, lecz prawo własności było rzeczą świętą, a jego nieprzestrzeganie było surowo karane.
Od rana do obiadu tańczyłyśmy i śpiewałyśmy. Od obiadu do kolacji odbywały się próby. Wieczorem były przedstawienia.
Zanim zaczęłam występy solowe i zaczęto co wieczór zapraszać mnie w różne miejsca, zdarzało się, że tygodniami nie wychodziłam z budynku. Teatr był całym moim życiem.
Więźniem? Co też pan opowiada! Nigdy wcześniej ani potem nie czułam się tak wolna jak wtedy, gdy mieszkałam w Pawim piórku. Nie musiałam zaspokajać niczyich potrzeb, robić rzeczy, na które nie miałam ochoty. Niemal wszystkie decyzje należały do mnie i tylko do mnie. Mogłam dać z siebie wszystko albo zrezygnować. To był prosty wybór, pełna wolność, choć przecież w zasadzie nie miałam nic: majątku, rodziny… Czasem mi się wydaje, że im więcej człowiek posiada, tym bardziej jest zniewolony. Co go zniewala? On sam, szanowny panie, i jego własne lęki przed utratą tego, na co tak ciężko pracował.
Jedynym, czego bałam się w tamtych dniach, była perspektywa, że ktoś pozbawi mnie tej wolności. Dlatego tak bałam się płaczu panny Aliny i ćwiczyłam ponad siły, żeby ją zadowolić.
Po miesiącu coś się zmieniło. Podczas jednej z przerw w próbach panna Alina nie zeszła do dyrektora. Po następnej przesunęła mnie z ostatniego rzędu do trzeciego. Po kolejnych sześciu tygodniach tańczyłam już w pierwszej linii. Panna Alina była surowa, wymagająca i złośliwa. Nie znosiła dziewcząt znikąd, jak nazywała niektóre z artystek przyprowadzonych do teatru przez Blausteina. Jej reakcje były zwykle nadmiernie gwałtowne, osądy często niesprawiedliwe. Należy jej jednak przyznać, że gdy dostrzegała w artystce potencjał, potrafiła przyznać się do błędu, wycofać, schować uprzedzenia do kieszeni i rozpocząć szlifowanie talentu.
Kiedy to dostrzegłam, zaczęłam jeszcze więcej ćwiczyć. Już bez desperacji, nie po to, by nie zatonąć, lecz aby utwierdzić pannę Alinę w słuszności jej postępowania, poniekąd podziękować za to, że mimo wszystko dała mi szansę. Nigdy nie zapałała do mnie sympatią, ale z czasem osiągnęłyśmy milczące porozumienie. Obie chciałyśmy bowiem tylko jednego: bycia uczestniczkami magicznego życia kabaretu.
Pod koniec pierwszego roku mojego pobytu w Pawim piórku przyjęto mnie do grona dublerek solistek. Sama nie dowierzałam w tak wielką przychylność losu. Oczywiście jak każda z dziewcząt marzyłam o tym, by pewnego dnia stać się drugą Wierą Gran, śpiewać w warszawskim Paradiso, jeździć po świecie i nagrywać płyty. Tak, wyszły dwie pod jej przybranym nazwiskiem: Sylvia Green. Przyzna pan, że to ładnie brzmiący pseudonim, tchnący światowością. Obie jej płyty zarejestrowano w wytwórni założonej przez Juliusza Feigenbauma, pierwotnie noszącej nazwę Syrena Rekord. Dekadę przed wojną, w związku z wprowadzeniem nowych technik nagrywania… Widzę ten błysk w pana oku, ale muszę pana rozczarować, nie, nie mam pojęcia jakich, nie wytłumaczę panu, przykro mi… firmę przemianowano na Syrena-Electro, i pod tym szyldem wydano utwory Wiery. Wie pan, że była to pierwsza wytwórnia płytowa w Polsce i jeśli mnie pamięć nie myli, czwarta na świecie? Każda z nas marzyła, by nagrać tam choć jedną jedyną piosenkę – jak Wiera vel Sylvia!
Lecz już to, że miałam zastępować Motylka, było ogromnym wyróżnieniem. Zdawało mi się, że nie mogę być szczęśliwsza. Widzi pan, moja matka zawsze powtarzała, że o szczęściu nie można mówić głośno, bo tak się przyciąga zły los. Właśnie wtedy, gdy czułam, że nic piękniejszego nie może mnie spotkać, zdarzył się wypadek. Jesienią podczas wieczornego przedstawienia, gdy wykonywałyśmy wyjątkowo trudny numer gimnastyczny, w czasie którego Motylek huśtająca się na drążku ponad głowami widzów śpiewała pełną słodyczy piosenkę, jedna z lin pękła z trzaskiem. Motylek nie zdążyła nawet krzyknąć. W ciszy, która zapadła, gdy muzycy skamienieli, a publiczność wstrzymała oddechy, usłyszałam tylko głuche westchnienie, gdy Motylek uderzyła o deski. Śnieżnobiała pelerynka z drobnych piórek zawirowała w powietrzu i opadła miękko na jej nieruchome ciało. Wszystko odbyło się tak płynnie, spokojnie i lekko, jakby ktoś wyreżyserował tę dramatyczną scenę. Było tak pięknie i przerażająco zarazem.
Proszę się aż tak nie przejmować! Motylek przeżyła, choć jestem pewna, że gdyby ktoś zapytał ją wówczas o zdanie, wolałaby umrzeć.
Od tamtej pory nie mogła chodzić. Z początku lekarze pocieszali ją, że być może nie doszło do przerwania rdzenia, że paraliż jest chwilowy, a brak czucia ustąpi, gdy krwiaki się wchłoną, ale tak się nie stało. Tamtego wieczoru w świetle reflektorów Motylek ostatni raz zamachała odzianą w jedwabną pończoszkę nogą i posłała swoim wielbicielom całusa dłonią w ażurowej rękawiczce.
Nie odważyłam się odwiedzić jej w szpitalu. Nie znałyśmy się zbyt dobrze. Ona była słońcem, wokół którego kręciło się wszystko, ja co najwyżej maleńkim fragmentem orbitującej wokół niej planety. Ostatnim, co pamiętam, były jej wielkie błękitne oczy, szeroko otwarte, gdy spoglądała w niebo niesiona przez sanitariuszy do karetki zaraz po wypadku. Więcej jej nie spotkałam. Pewien bogaty przemysłowiec, który od dawna się w niej kochał, zasponsorował Motylkowi wyjazd do uzdrowiska w austriackich Alpach. Krążyły pogłoski, że niedługo potem się jej oświadczył, a ona go przyjęła. Cóż innego miała zrobić? Nie, nie wiem, co się z nią dalej stało. Jak pan widzi, moje życie obfituje w niewiadome. Ludzie pojawiają się i znikają…
Przez wiele tygodni snuto domysły, co dokładnie wydarzyło się tamtego wieczoru. Cały zespół Pawiego piórka, policja, a nawet wielbiciele Motylka, wszyscy starali się ustalić, jak doszło do tej tragedii. Szukano wyjaśnienia, rozwiązania zagadki, klucza do tajemnicy wypadku, wreszcie kogoś, kogo można by obarczyć winą za tę tragedię. Byłam łatwym celem. Młoda dziewczyna znikąd, która niespodziewanie pojawia się w zespole odnaleziona przez samego Blausteina i szybko pokonuje, wręcz przeskakuje, kolejne stopnie artystycznej kariery. Nikt nie zważał na to, że miałam ogromny talent i urodę, a nade wszystko pracowałam o wiele ciężej niż pozostałe dziewczęta.
Mieszkałyśmy razem, więc pozostałe tancerki wiedziały, że wstaję wcześniej od innych i kładę się ostatnia, ćwicząc bez ustanku, gdy one już od dawna nie miały sił. Zazdroszczono mi i mnie podziwiano. Niesłychane, jak często te dwa uczucia idą ze sobą w parze, nie sądzi pan? Teraz zaś natrafiła się doskonała okazja, by dać upust negatywnym emocjom. Początkowo nikt nie odważył się oskarżyć mnie wprost, nie było na to dowodów, padł na mnie jednak cień podejrzeń, który z dnia na dzień zmienił się w gradową chmurę wiszącą nad moją głową.
Chyba nie byłam specjalnie lubiana, ale do wypadku nie zdawałam sobie z tego sprawy. Tańczyłam i śpiewałam, żyłam w prawdziwym teatrze, nie potrzebowałam niczego więcej. Nigdy nie miałam przyjaciółek, nie byłam zbyt zżyta z rodziną, nauczyłam się nie potrzebować bliskości innych. Po co zabiegać o relacje, skoro prędzej czy później i tak mają się skończyć? Po prawdzie nie wiedziałam nawet, że powinnam liczyć się ze zdaniem koleżanek z zespołu, próbować zyskać sobie ich sympatię, bo inaczej kiedyś może się to obrócić przeciwko mnie.
Żyłyśmy obok siebie, a mnie to zupełnie nie przeszkadzało. Widziałam swój cel i byłam skupiona wyłącznie na tym, by go osiągnąć.
Do czasu wypadku. Mimo braku dowodów, ktoś rozpuścił wówczas plotkę, że lina nie pękła, ale została nacięta, że to nie był wypadek, tylko próba zabójstwa, główne podejrzenia padły zaś na osobę, w której obronie nikt nie stanął. Na tę, której zniknięcie Motylka mogło przynieść najwięcej korzyści. Na mnie.
Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale skoro pan pyta… Cóż, nie, chyba nie. Wcale mnie to nie zdziwiło. Wydawało mi się nawet logiczne. Byłam najmłodsza i najzdolniejsza. Byłam nowa. Przeczuwałam też zapewne otaczającą mnie niechęć. Nie, nie mogłam, nadal nie mogę odmówić słuszności ich rozumowaniu. Pewnie gdyby nie chodziło o mnie samą, moje myśli także pobiegłyby w podobnym kierunku. Ludzie lubią zrozumiałe, klarowne sytuacje, w których wiedzą, jak się zachować. Już zanim coś się wydarzy, zanim zostanie postawione pytanie, znają odpowiedź, bo tak właśnie mówi ustalony od wieków porządek rzeczy.
Gdy po raz pierwszy znalazłam na poduszce karteczkę z pogróżkami, roześmiałam się w głos. Tak, dokładnie tak było, potraktowałam to wszystko jak żart.
„Nie ujdzie ci to na sucho. Wkrótce podzielisz jej los”.
Minęło tyle lat, a mimo to jestem niemal pewna, że wszędzie rozpoznałabym ten charakter pisma. Zgniotłam liścik, zbagatelizowałam groźbę i nadal robiłam swoje. Ćwiczyłam dykcję, jeszcze ciężej pracowałam nad głosem, starałam się nadrobić zaległości w wiedzy o kabaretowych sztuczkach.
Nie miałam intuicji, która zdołałaby mnie ostrzec, podpowiedzieć, że ten liścik jest zapowiedzią niebezpieczeństwa, dlatego zbyt późno zorientowałam się w sytuacji.
Tamtego ranka przed budynek teatru zajechały dwa wozy policyjne. Było jeszcze bardzo wcześnie, więc drzwi Pawiego piórka pozostawały zamknięte na głucho. Wszyscy, nie wyłączając dozorcy, spali jeszcze, odpoczywając po wyjątkowo udanym i hucznie oklaskiwanym wieczornym spektaklu, po którym ważni goście zaprosili dyrekcję i solistki na wspólne świętowanie do Adrii. Dozorca musiał czekać, aż wszyscy wrócą, by zamknąć bramę. Ostatnia z tancerek pojawiła się w domu przed czwartą rano, odprowadzana przez wysokiego rangą oficera. Tak przynajmniej dozorca tłumaczył to, że spał, gdy nadjechała policja.
Mundurowi zaczęli krzyczeć i dobijać się do drzwi teatru. Hałas rozniósł się echem po uliczce i wkrótce wokół wejścia zrobiło się zbiegowisko. Dyrektor czym prędzej zszedł na dół, po drodze krzywo zapinając guziki surduta, my stałyśmy w oknach, mając na sobie jedynie kuse koszulki nocne i narzucone naprędce peniuary. Zasłaniając piersi rękoma, wyglądałyśmy na ulicę, usiłując wyłapać jakieś strzępki rozmowy dyrektora z policją. Nie bardzo nam się to udawało ze względu na odległość, a przede wszystkim z powodu nieopisanego szumu, który robili ludzie tłoczący się w uliczce w poszukiwaniu sensacji.
Dyrektor kiwał głową coraz bardziej nerwowo. Wreszcie ruchem dłoni przywołał wciąż zaspanego dozorcę, szepnął mu coś do ucha, po czym niemal popchnął go w stronę wejścia, wyraźnie nakazując pośpiech. Po chwili usłyszałyśmy człapanie na schodach. Zamarłyśmy, wpatrując się w drzwi naszej sypialni.
– Panno Saro, proszę natychmiast ubrać się i zejść na dół – wysapał zdyszany.
Dziewczęta natychmiast przeniosły wzrok na mnie. W ich oczach nie dostrzegłam jednak niepokoju czy troski, raczej zwykłą, niepodsyconą innymi emocjami ciekawość.
Natychmiast włożyłam ubranie, wsunęłam pantofelki, związałam włosy w luźny kok i nie czekając na dozorcę, zbiegłam na dół. Czułam nieprzyjemną suchość w ustach i dudnienie krwi w skroniach.
Pyta pan, czy się bałam? Nie wiem. Prawdę mówiąc, nie podejrzewałam nawet, że mogą mnie o coś oskarżyć. Zapewne przypuszczałam, że ktoś z moich bliskich uległ jakiemuś tragicznemu w skutkach wypadkowi i policjanci przybyli mnie o tym zawiadomić.
– Sara Kemnitz? – spytał funkcjonariusz, który był chyba naszym posterunkowym, bo nieraz widywałam go z okna, patrolującego ulice.