Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na gruzach dawnego świata zdarza się miłość, której nie można się oprzeć... Lato 1939 roku. Warszawskie zoo, stworzone przez Jana i Antoninę Żabińskich, ma swoje chwile triumfu, choć podskórnie czuć w nim niepokój związany z nieuchronnie zbliżającą się wojną. Brutalny czas nie zabija jednak namiętności. Niezwykłe losy trojga ludzi uwikłanych w wielką historię i własne uczucia. Willa pod Zwariowaną Gwiazdą to doskonałe połączenie precyzyjnie skonstruowanej fikcji z poruszającą historią, która wydarzyła się naprawdę. Opowieść o świecie wartości, w którym ideałom jest się wiernym zawsze i pomimo wszystko. |
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Autor: Maria Paszyńska
Redakcja: Małgorzata Taczanowska
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Skład: Robert Kupisz
Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska
Zdjęcia na okładce: Trevillion (Mark Owen), Shutterstock (Palokha Tetiana), Narodowe Archiwum Cyfrowe
Zdjęcie autorki: Michał Bień
Redaktor prowadząca: Barbara Walus
Redaktor projektu: Agnieszka Filas
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
© Copyright by Maria Paszyńska
© Copyright for this edition Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub
przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem
recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2018
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-248-3
Przygotowanie eBooka: Mariusz Kurkowski
Lilli, za to, że przypomniała moim skrzydłom, jak latać…
Mowa bowiem o ludziach, którzy zostali skazani, choć niczego złego nie zrobili. To było przerażające.
Jan Żabiński
Dla psychiki niemieckiej było rzeczą nieprawdopodobną, żeby jakakolwiek konspiracja mogła odbywać się w miejscu tak wystawionyna publiczny widok.
Antonina Żabińska
W dzieciństwie miałem tylko jedno marzenie, chciałem zobaczyć słonia. Było to dziwaczne, wręcz wstydliwe pragnienie, dlatego nikomu nigdy się z niego nie zwierzałem. Bo i po co wystawiać się na pośmiewisko, narażać na kpiny, szturchanie, wyzwiska? Na ulicy trzeba być takim samym jak inni. Starałem się więc ze wszystkich sił być taki jak pozostałe łobuzy z Pragi. Z marnym skutkiem. I oni, i ja czuliśmy, że coś nas dzieli, a tym czymś był mój sekret, moje ukryte marzenie o słoniu.
Moi koledzy z sąsiedztwa śnili o ojcu bez pasa, parze butów, najlepiej niedziurawej i w adekwatnym rozmiarze, o palcie i węglu na zimę, o sienniku, którego nie trzeba dzielić z rodzeństwem lub starym dziadkiem. Nade wszystko zaś – marzyli o jedzeniu. Codziennie spotykaliśmy się z samego rana i rozmawialiśmy o tym, co byśmy zjedli, roztaczając przed sobą nawzajem wspaniałe wizje stołów uginających się pod ciężarem białego chleba, którego jeszcze nigdy żaden z nas nie jadł, kiełbasy, ziemniaków ze smalcem i solą, których można by zjeść do woli. Im dłużej rozmawialiśmy, tym częściej musieliśmy spluwać na ziemię, bo tyle śliny pojawiało się nagle, nie wiadomo skąd, w naszych ustach.
Nie, w rzeczywistości naszego dzieciństwa nie było miejsca na marzenia o słoniu, zbyt wiele było bardziej naglących potrzeb. Milczałem więc.
Mimo wszystko najbliższymi mi ludźmi na początku mego życia byli chłopcy mieszkający po sąsiedzku w naszej murowanej czynszówce, którą nazywaliśmy szumnie „kamienicą”. Bo czyż mieszkanie pod dachem, w domu o suchych, choć krzywych ścianach, ze wspólną kuchnią i ubikacją na każdym piętrze, nie było niemal luksusem w porównaniu z grzybkami drewnianych biedadomków po drugiej stronie ulicy? Albo jamami wykopywanymi w żwirze nasypów kolejowych? Szmulowiznę otaczały z trzech stron torowiska, wzdłuż których wiły się korytarze nor zamieszkiwanych przez najuboższych, niezaradnych, nikomu niepotrzebnych mieszkańców miasta.
W pogodne dni siedzieliśmy z chłopakami na schodach z brodami podpartymi na pięściach albo wałęsaliśmy się po ulicach, pokrzykiwaniem i głośnym śmiechem bez powodu usiłując zagłuszyć burczenie w brzuchach.
Praga, nie licząc może okolic początków Ząbkowskiej, Targowej czy odchodzącej od niej w stronę Jagiellońskiej urokliwej uliczki Kępnej – gdzie chodziliśmy niekiedy poprzyglądać się ładnym panienkom, uczennicom prywatnego gimnazjum żeńskiego Zofii Łabusiewicz – postrzegana była wówczas za schronienie dla wszystkich „odpadów”, jak nazywano niepożądanych mieszkańców stolicy zachodniego państwa, za jakie chciała uchodzić niepodległa Polska. Prawobrzeżna Warszawa jawiła się jako swoisty azyl nędzarzy, sierot, weteranów wojennych, bezdomnych, ulicznic.
Dzielnica, w której granicach zamknięty był cały świat mojego dzieciństwa, uważana była za wylęgarnię złodziei, łajdaków, opryszków, żebraków, włóczęgów i wszelkiej maści rzezimieszków, jednym słowem, za obrzydliwą pleśń na zdrowym organizmie Warszawy. Ówcześni znawcy społeczeństwa z wielką wprawą prześcigali się w wygłaszaniu negatywnych opinii na temat Pragi, uparcie pomijając rozwijający się tu przemysł oraz handel, kwitnący dzięki rozlicznym połączeniom komunikacyjnym ze wschodem i zachodem. Woleli widzieć jedynie to, nad czym mogli wytrząsać się na łamach gazet – zaniedbania, konflikty z prawem i biedę mieszkańców naszej dzielnicy – niż dostrzec robotników, fabrykantów, rzemieślników, przemysłowców czy wielce obrotnych kupców handlujących nawet z zagranicą. Pomstowali na brud i fetor nie do zniesienia, jakby na lewym brzegu Wisły nie widywano gnoju powciskanego pomiędzy pękate kamienie nawierzchni, który latem, w połączeniu ze smrodliwymi rynsztokami, nawet w eleganckich dzielnicach wydzielał straszliwy odór. Pył węglowy i dymy z kominów także nie wdzierały się tu w tynki jakoś intensywniej niż w Śródmieściu, a mimo to wciąż powtarzano opinie, że Praga to miejsce szare, ponure i smutne.
Szmulowizna – dawny majątek Samuela, zwanego Szmulem, Zbytkowera, protegowanego ostatniego króla Polski, o czym wszyscy mieszkańcy dzielnicy mówili zawsze z dumą tak wielką, jakby to była ich osobista zasługa (zdarzali się i tacy, którzy twierdzili, że w prostej linii są potomkami Zbytkowera) – uchodziła za najgłębsze czeluści praskiego piekła, za czarne, smoliste morze zepsucia i zgnilizny moralnej. Świat ludzi żyjących z dnia na dzień, bez planów, bez stałego źródła dochodów, bez jakichkolwiek przymiotów poważanych obywateli.
Ja jednak nie widziałem tego wszystkiego. Dla mnie był to świat, owszem, pełen niedostatków, ale fascynujący, różnorodny, przepełniony zapachami i kolorami, gdzie polski mieszał się z rosyjskim, jidysz, ukraińskim, a nade wszystko z gwarą praską, która zdawała się niekiedy językiem ponadnarodowym, jak francuski na królewskich dworach. Bywałem tam naprawdę szczęśliwy, na przykład wtedy, gdy udawało nam się znaleźć lub ukraść coś do jedzenia. Dzieliliśmy wówczas zdobycz uczciwie między siebie, choćby to był najmniejszy kawałek słoniny czy jedna cebula. Nikt nie najadał się wprawdzie do syta, ale wzrastało nasze poczucie bliskości, wywołane wspólnym znoszeniem niedostatków. Gdy byłem mały, zdawało mi się, że właśnie ten nieustanny niedosyt buduje jedność i dziwną solidarność mieszkańców naszej dzielnicy. Byliśmy my i cała reszta świata. Mieliśmy własny kodeks honorowy, zgodnie z którym swojego broniło się zawsze, choćby się go na co dzień nie lubiło i wśród miejscowych obrzucało najbardziej wyrafinowanymi obelgami. Na cudzej ziemi jednak nawet wróg, ale z dzielnicy, był jak brat.
Gdy było wyjątkowo zimno lub mocno padało, gnieździliśmy się w starej, drewnianej latrynie na tyłach naszego domu. Zaczynał się tam teren, który nazywaliśmy Ciemnością – wielka przestrzeń pozbawiona zabudowań, a w bezksiężycowe noce jakichkolwiek źródeł światła. Pójście „na Ciemność” po zmroku było wielce szanowanym wyczynem, na który mało kogo było stać. Nawet najodważniejsi znajdowali zwykle jakąś wymówkę, by nie poddawać próbie swego męstwa. W ustępie, niepozornym punkcie granicznym między naszym światem a Ciemnością, śmierdziało okropnie. Zapach odchodów wielu pokoleń prażan zamieszkujących te okolice wdzierał się w usta i nos, ale było przynajmniej sucho i mogliśmy być razem, zamiast siedzieć w domu z całą rodziną. Nasze mieszkania, będące zazwyczaj pojedynczą izbą, służyły wyłącznie do spania i jedzenia. Spaliśmy na siennikach, za dnia zrzucanych jeden na drugim pod ścianą, a posiłki przygotowywaliśmy we wspólnej kuchni, o ile w ogóle akurat było co ugotować i zjeść. W brudzie, zaduchu i ciasnocie nie dało się wysiedzieć dłużej, więc bez względu na porę roku wszyscy wychodzili ze swoich mieszkań na podwórko, gdzie toczyło się prawdziwe życie.
Latem kobiety, niemal wszystkie z małymi dziećmi zawiązanymi w chustach przy piersi, wynosiły przed dom stołeczki i siedząc na nich, łuskały fasolę, obierały jarzyny i plotkowały. Czasem urządzały wspólne pranie. Wówczas na podwórzu ustawiano kilka wielkich balii. W jednych moczono brudne ubrania. Do drugich dodawano obierki mydła, gdy ktoś je miał, lub po prostu popiołu czy piasku i rozcierano na tarach co bardziej zabrudzone miejsca, by na końcu wypłukać pieluchy, odzież, pościel czy szmaty w zimnej wodzie. Ciężką pracę kobiety umilały sobie śpiewem. Dni, w których robiono wspólne pranie, nabierały niemal świątecznego charakteru. Małe dzieci z nabożnym zachwytem wpatrywały się w cebry, w napięciu czekając chwili, gdy z którejś balii uniesie się ku niebu kolorowa bańka. Potem wszyscy pomagali rozwieszać pranie na sznurach rozpiętych w oknach lub pomiędzy drzewami. Wówczas cały świat pachniał inaczej, jakby świeżej. Kobiety zaś, choć spocone i z poczerwieniałymi rękoma i twarzami, wydawały się jakieś weselsze.
Zimy były smutniejsze. Mrok gęstniejący co dzień zbyt szybko zdawał się opanowywać także ludzkie dusze. Kobiety, okryte dziurawymi kocami, tuląc się do siebie, cerowały poszarzałą bieliznę. Siedziały wtedy przy jednej lampie, na ławach w sieni kamienicy, całkowicie zagradzając przejście i z rzadka tylko nuciły coś pod nosem. Wszyscy chodzili zziębnięci, a i głód odczuwaliśmy jeszcze silniej, gdy ścisnął mróz. Niedogrzewane mury nie dawały ciepła swoim mieszkańcom, choć niewątpliwie chroniły przed lodowatymi podmuchami wiatru czy zawieją śnieżną. O tej porze roku utyskiwano niemal na wszystko. Złorzeczono władzy i Bogu, mężowie krzyczeli na żony, matki na dzieci. Woda zamarzała w wiadrach, a odchody w ustępach, tak że przy oddawaniu moczu z ich wnętrza wydobywała się cuchnąca para. A jednak nikt nie narzekał na kąt, który zajmował. Wszyscy zgodnie cieszyli się, że w ogóle mają dach nad głową. Wiedzieliśmy bowiem, jak łatwo można go utracić.
Gazety rozpisywały się o coraz liczniejszych przypadkach samobójstw spowodowanych tym, że nagle całe rodziny lądowały na bruku. Ludzie, którzy tracili pracę, mieli wypadek w fabryce lub zapadali na zdrowiu, byli niemal natychmiast, bez uprzedzenia, wyrzucani z zajmowanych dotąd izb i zasilali i tak już liczne szeregi warszawskich bezdomnych. Takie było prawo. Nikt nie mógł zabronić podobnego zachowania właścicielom czynszówek, a jednak wszystkim zdawało się niepokojące, że prawo w wolnej Polsce, które winno chronić obywateli, przyzwalało na wyrzucenie w środku zimy ojca z pięciorgiem dzieci i położnicą, tylko dlatego, że zalegali z komornym dzień czy dwa.
W rozmowach, które dorośli toczyli na podwórzu, często powtarzało się tajemnicze słowo: eksmisja i choć nie jestem pewien, czy oni sami pojmowali w pełni jego znaczenie, gdy padło z czyichkolwiek ust, słuchający zastygali, kurczyli się w sobie, jakby chcieli się przed czymś ukryć. Za każdym razem, gdy ktoś wypowiadał to słowo, zdawało mi się, że w lokatorach naszej kamienicy rodzi się jakiś dziwny zapał. Kobiety zaciskały wargi i wykonywały swoje prace jeszcze energiczniej, a mężczyźni wkładali kraciaste, brudnawe czapki na głowy, papierosy w usta i odchodzili bez słowa. Nie wiadomo dokąd.
O tym, czym się zajmowali, nie mówiło się na podwórzu głośno. Wszyscy jednak zgodnie oddychali z ulgą, gdy ich ojcowie i mężowie znikali w szarudze świtu, by znów wstrzymać powietrze, gdy wracali po zachodzie słońca. W kamienicy wypełnionej za dnia gwarem, krzątaniną, śpiewami, kwileniem niemowląt, piskiem i śmiechem dzieci, wieczorem królowała cisza, odgłos strachu. Od czasu do czasu ktoś krzyczał bełkotliwie grubym, męskim głosem, a zaraz potem rozlegał się kobiecy szloch i wtedy wszyscy wiedzieli, że gdzieś w sąsiedztwie zaczęło się bicie. Pozostałe kobiety sztywniały i spoglądały czujnie na swoich milczących jeszcze mężów o zaczerwienionych twarzach i kwaśnym oddechu, pochylonych nad miską kartofli lub brukwi. Modliły się, by tego dnia bicie je ominęło. Niektóre na wszelki wypadek zakładały na plecy dodatkową koszulę czy kamizelkę, żeby w razie czego mniej bolało. I przez cały czas błagały Boga, by małżonek najadł się tym, co odebrały od ust sobie i dzieciom, i zmorzony snem padł na siennik. Chciały pozostać niezauważone, to było ich jedyne marzenie. My, starsze dzieci, staraliśmy się nie wracać do domu przed zgaszeniem ulicznych latarni. A gdy wreszcie szliśmy ciemną klatką schodową i rozchodziliśmy się każdy ku odrapanym drzwiom swojego mieszkania, ci z nas, którzy mieli matki, łączyli się z nimi w modlitwach. Wszyscy bez wyjątku chcieliśmy zastać ojców śpiących. Czasem się udawało…
Matki nie miały wyboru, ale my wieczory spędzaliśmy zwykle na dworze lub, jak już wspomniałem, w starej latrynie. Kryjówka ta miała jednak pewną wadę, o wiele gorszą od smrodu. Choć w naszej kamienicy na każdym piętrze był ustęp, od czasu do czasu ktoś przychodził do tego na podwórzu i szarpał za drzwi. Działo się to głównie wieczorami, gdy zamroczonym alkoholem mężczyznom ustęp na podwórzu zdawał się łatwiej osiągalny niż ten w kamienicy, do którego mimo wszystko trzeba się było wdrapywać po schodach. Gdy ktoś podchodził do drzwi, momentalnie milkliśmy, nasłuchując w napięciu. Jeśli potrzeba była niewielka, mało kto, napotkawszy zamkniętą zasuwkę, próbował ponownie wejść do środka. Ten i ów szedł pod płot, a kobiety zwykle sikały wprost do wiadra z wodą, którą od czasu do czasu zalewano nieczystości w latrynie. Jednak gdy szarpnięcie się powtórzyło, a zaraz po nim następowała siarczysta salwa przekleństw, oznaczało to, że jesteśmy w kłopocie. Kiedy potrzeba była naprawdę paląca, do obelg szybko dołączało walenie w cienkie, drewniane drzwi. Już przy drugim szarpnięciu rozpoczynaliśmy ewakuację, zwłaszcza gdy po wściekłych wrzaskach osoby, której bulgotało w trzewiach, stojącej w strugach deszczu lub zimowej zawiei, rozpoznawaliśmy kogoś ważnego. Kogoś, kogo należało się bać.
Za ustępem rosły gęsto splątane krzaki, które przyciskały się do tylnej ściany budki. Starsi chłopcy wyryli w nich niewidoczny z zewnątrz tunel, a potem obluzowali dwie deski, by móc podglądać dziewczyny albo spółkujące z zapałem pary. Większość z nas była tak chuda, że po odgięciu luźnych desek bez trudu wślizgiwaliśmy się w szparę i dalej w kłującą ciemność krzaków. Czasem jednak gość czekający na zewnątrz zdążył już z wściekłości szarpnąć tak mocno, że wyrywał skobelek i otwierał drzwi. Tych z nas, którzy nie zdołali do tej pory uciec i zostali rozpoznani, następnego dnia spotykało ciężkie lanie.
Raz Mały Józek od Siwków nie przeżył bicia za zajęcie latryny. Złapał go młody Wronek, potężne, wściekłe i zawsze pijane bydlę z sąsiedniej ulicy. Jego kobieta, którą traktował równie źle jak wszystkich innych, mieszkała w naszej kamienicy. Wronek złapał malca i bez słowa połamał mu żebra, rozbił głowę, rzucił na ziemię jak szmacianą lalkę, a potem spokojnie zsunął gacie i zasiadł załatwić potrzebę, która go tu przywiodła. Mały Józek umarł tymczasem po drugiej stronie zepsutych ponownie drzwi. Zdechł jak pies i nikt po nim nie płakał, bo Siwkowie mieli jeszcze czternaścioro bachorów. Pewnie nawet nie zauważyli jego zniknięcia. Ja jednak nigdy więcej tam nie poszedłem. Nie mogłem i już.
Od tego dnia chłopcy z naszej ulicy zaczęli mówić głośno to, co przeczuwali od dawna. Obwołali mnie dziwakiem i nie marnowali okazji, by uprzykrzyć mi życie. I tak niełatwe.
Nie miałem matki. Ojciec zwykł mawiać, że to ja ją zabiłem.
– Nie pleć bzdur! – ofuknęła go kiedyś babka, słysząc te słowa. – Słaba była. Zabiedzone chuchro takie. Straciła dużo krwi, to i obumarła. Żadna w tym wina chłopaka. Sam wybrałeś sobie mizerną babę, to teraz nieś brzemię, a nie na dzieciaka zrzucaj.
Babka mieszkała z nami. Gdy kładła się do snu, jej stopy sięgały jednej ściany, a głowa drugiej. Była postawną kobietą, mimo tuszy zwinną i szybką. Jej muskularne ramiona porastał ciemny meszek wystający spod rękawów podkasanych o każdej porze roku. Ciężki los wyrył na jej twarzy liczne bruzdy, poznaczył ciało brązowymi plamami, wysuszył skórę, pozbawił miękkości dłonie. Nigdy się nie uśmiechała, a zrośnięte nad nasadą nosa krzaczaste brwi czyniły ją jeszcze groźniejszą. Babka była stanowcza i na wskroś sprawiedliwa, choć przez całe dzieciństwo nie zdołałem pojąć zasad, którymi kierowała się w swoich wyrokach. Jednak nikt, nawet mój ojciec, jedyny mężczyzna w domu, nie ośmielał się jej sprzeciwić. Nie lubiłem jej i ona także mnie nie lubiła. Nie jestem pewien, czy w ogóle kiedykolwiek kogokolwiek darzyła sympatią. Miałem wrażenie, że jej serce było niezdolne do odczuwania dobrych uczuć, nie potrafiło kochać, wzruszać się, współczuć, okazywać serdeczności czy czułości. Zdawało się równie wyschnięte jak skóra oblegająca bujną pierś, w której wnętrzu się kryło. Sam nie wiem, czego bałem się w owych dniach bardziej – ciężkiej ręki ojca czy okrutnych słów i chłodnego spojrzenia babki.
Jednak to właśnie ona uczyniła dla mnie coś, za co pozostanę jej na zawsze wdzięczny. To ona otworzyła przede mną świat, dała mi szansę wyrwania się z nurtu nieuchronności losu, z wiru dziedzictwa nędzy. To przez nią zrodziły się w moim sercu inne pragnienia, dzięki niej zacząłem marzyć o zobaczeniu słonia.
Babka bowiem przypadkiem nauczyła mnie czytać.
W naszym domu nie było książek, jeśli nie liczyć niewielkiego mszalika, który ojciec otrzymał w dniu pierwszej komunii świętej. Dedykacja wewnątrz książeczki była jedynym dowodem na to, że w ogóle kiedykolwiek przestąpił próg kościoła. Być może była to także pamiątka ostatnich chwil nadziei, kiedy ojciec wierzył, że może być dobrym człowiekiem, uczciwie pracować, kochać gorąco i szczerze. Chwil, w których miał nadzieję, że wszystko się ułoży, że Bóg czuwa i ma przygotowany jakiś piękny scenariusz na jego życie. Są to jednak wyłącznie moje domysły. Nie wiem, co myślał i czuł ten mały chłopiec, który później miał zostać moim ojcem, stojąc tamtego dnia przed ołtarzem, w białej, zapewne przykusej albie, i wpatrując się w blask trzymanej w dłoniach świecy. Nie wiem i nigdy się nie dowiem. Gdy żył, nie miałem odwagi go o to zapytać, teraz już nie będę miał okazji.
Ojciec zginął niedługo przed moimi siódmymi urodzinami. Zasztyletowano go w środku dnia na rogu ulic, zaledwie sto kroków od naszej kamienicy. Leżał w powiększającej się kałuży krwi i patrzył w niebo szeroko otwartymi oczami, w których prędko zgasło życie. Tak zapłacił za wódkę, na której zakup zaciągnął zbyt wiele pożyczek u niewłaściwych ludzi, w dodatku nie z naszej dzielnicy. Nie mieli więc wobec niego żadnych skrupułów. Potraktowali go jako przestrogę dla innych. Wszyscy wiedzieli, kto go zabił, ale nie szukano zemsty. Kara była wprawdzie zbyt surowa, ale mojego ojca nikt nie kochał, nikt zatem nie wystąpił w imieniu zmarłego.
Ojciec był złodziejem, choć i to chyba przesadne określenie. Był niezbyt wprawnym kieszonkowcem. Jego dość przyjemna aparycja umożliwiała mu dokonywanie drobnych kradzieży w lepszych dzielnicach. Zresztą mieszkańcom naszej dzielnicy i tak nie było specjalnie co kraść. Wszyscy mieli po równo, czyli nic.
Co rano przechodził przez most Kierbedzia i znikał na lewym brzegu Wisły. Kilka razy widziałem, jak szedł tym ciężkim krokiem człowieka niezdolnego dostrzec żadnego sensu i celu swoich działań. Marmurowe promienie słońca odbitego w tafli rzeki przeciskały się pomiędzy stalowymi oczkami ażurowej bariery mostu. Wszystko wokół migotało od światła, ale oczy ojca były przesłonięte, zaciemnione poczuciem beznadziei.
Nieraz, gdy wracał i kładł na stole kilka monet, by babka mogła odłożyć na komorne, a za to, co zostanie, kupić coś do jedzenia, zdawało mi się, że po jego twarzy zsuwał się cień wstydu. Trwało to krócej niż mrugnięcie, a jednak jest to moje jedyne cieplejsze wspomnienie o ojcu. W tych rzadkich chwilach wydawał mi się bardzo nieszczęśliwy i samotny, a przez to jakby nieco bardziej ludzki i mniej groźny niż wówczas, gdy ledwo trzymając się na nogach, krzyczał i bił mnie pasem za oddychanie w jego obecności. Może w głębi duszy wcale nie chciał tak żyć, ale nie potrafił inaczej? Może był zawsze taki rozsierdzony, bo zawiódł samego siebie?
Podobno parę razy próbował zahaczyć się do uczciwej pracy. Pamiętam, że gdy byłem mały, ktoś załatwił mu posadę w Fabryce Cukrów i Czekolady „Franboli” mieszczącej się przy Śnieżnej. Przez kilka dni ojciec chodził z wysoko podniesioną głową. Zamiast wódki kupił żyletkę i golił się co rano. Jako że nie robił tego zbyt wprawnie, jego broda i szyja pokryte były drobnymi rankami, ale zdawał się na to nie zważać. Choć wymyślna nazwa firmy była niczym więcej jak skrótem imion jej założycieli – Franciszka, Bolesława i Ignacego – mieszkańcom Szmulowizny brzmiała niezwykle egzotycznie.
– Z włoska – mówili jedni.
– Trochę z łacińska – zgadywali drudzy.
– A mię germańsko jednakowoż brzmi.
– To po francusku, panowie, po francusku.
Jakkolwiek było, nazwa „Franboli” szybko stała się symbolem jaśniejszej przyszłości, dobrobytu, nadziei na poprawę losu mieszkańców najciemniejszych zakątków prawobrzeżnej Warszawy. Jako dzieci biegaliśmy na Śnieżną, by wdychać zapach niedostępnego dla nas kakao, zapach dalekiego świata, powiew luksusu. Nie pamiętam już dziś, czy ulica rzeczywiście pachniała czekoladą, czy ta magiczna woń żyła tylko w naszej wyobraźni. Faktem było, że i dorosłym, i dzieciom Śnieżna wydawała się ulicą wybranych. Nadzieje rodziców wiążących swoje losy z tą niewielką fabryką podsycali umiejętnie jej właściciele. Chcąc zapewnić sobie tanią siłę roboczą, obiecywali pracownikom złote góry, w tym także dwuizbowe mieszkania w usytuowanym naprzeciwko fabryki szarym budyneczku.
– Nie musielibyśmy płacić czynszu – emocjonował się ojciec, gdy po raz pierwszy usłyszał o możliwości uzyskania służbowego lokum. Tego wieczoru nie pił wódki.
Jednak sam entuzjazm nie wystarczy, zwłaszcza gdy trzeba stoczyć nierówną walkę z samym sobą i wszechwładnym nałogiem, a tym bardziej znaleźć siłę, by wyrwać się z ciasnych sideł rezygnacji i bezsilności więżących duszę i umysł niemal od pierwszych dni życia. Ojciec nigdy nie nauczył się wymagać od siebie czegokolwiek, spoglądać w przyszłość dalej niż do kolejnej butelki bimbru, a nade wszystko nigdy nie nauczył się ciężko pracować. Prędzej czy później zawsze się poddawał, bo nie potrafił przewalczyć własnej słabości.
Tak było i tym razem. Przyszło pierwsze zmęczenie i entuzjazm zgasł jak wątły płomień świecy zdmuchnięty przez wichurę. Sen o lepszej przyszłości skończył się kilka dni później, gdy ojciec po raz wtóry przyszedł do pracy spóźniony i wyraźnie pijany. Wyrzucono go bez żalu, nie wypłaciwszy nawet zaległej dniówki.
– Na twoje miejsce jest piętnastu chętnych! – zdążył jeszcze krzyknąć kierownik zmiany, nim nakazał wyprowadzić awanturującego się ojca poza teren fabryki.
Ojciec próbował później szczęścia w Wytwórni Wódek na Ząbkowskiej i w fabryce obrabiarek precyzyjnych Avia na Siedleckiej, ale za każdym razem kończyło się to niepowodzeniem. Wieści roznosiły się szybko. Chętnych do pracy było bardzo wielu. Nikt nie chciał go więcej zatrudnić.
Może okradając wracającego z fabryki robotnika, który ciężko zapracował na te parę groszy, czuł żal, że on sam nie potrafi zarobkować w inny sposób? Może odczuwał smutek, że praska ulica nigdy nie dała mu szansy na trzeźwe życie i lepszy los, że nikt nie pokazał mu zawczasu, że można żyć inaczej? Ojciec nie potrafił czytać, pisać ani liczyć. Nie był postawny ani odważny. Nie był też typem cwaniaka, człowiekiem sprytnym i zaradnym. Nie budził więc niczyjego szacunku ani tężyzną fizyczną, ani rozumem czy siłą charakteru. Nie miał nic, za co mógłby szanować samego siebie. Miał tylko alkohol i barwne wizje nadchodzące pod jego wpływem. W wizjach tych zawsze był wszechmocny.
Na stole, obok monet, które babka natychmiast chowała do kieszeni fartucha, ojciec kładł zwykle jeszcze kilka butelek bezbarwnego samogonu domowej roboty pędzonego na ziemniakach, kupowanego u sąsiada z parteru. Co dzień budził się i zasypiał z myślą o przybrudzonych butelkach stojących na parapecie w mieszkaniu Stacha. Bimber i wódka były jedyną radością życia mojego ojca, drogą do szczęścia, którym było chwilowe zapomnienie o sobie samym.
Powiedziałem, że babka nauczyła mnie czytać przypadkiem i choć to może wydawać się dziwne, tak w istocie było. Babka nigdy nie przejawiała choćby najmniejszej troski o moje wykształcenie, a jakiekolwiek pedagogiczne odruchy były sprzeczne z jej niecierpliwą naturą. Nie nauczyła czytać nawet swojego jedynego syna. Nigdy nie dowiedziałem się o jej przeszłości więcej, niż wiedzieli wszyscy na naszej ulicy, nie wiedziałem więc, kto i kiedy ją tego nauczył. Babka jednak czytała. Uwielbiała książki. Gdy pogrążała się w lekturze, jej rysy łagodniały, oddech uspokajał się i zdawała się niczego i nikogo nie dostrzegać. Myślę, że w tych nieczęstych chwilach była naprawdę szczęśliwa.
Od dziecka przyglądałem się, jak czytała. Ciekawiła mnie zmiana, jaka w niej zachodziła, którą swoim dziecięcym umysłem szybko powiązałem z tajemniczym przedmiotem trzymanym przez nią w dłoniach. Z czasem zacząłem siadywać obok i długi czas patrzyłem na pożółkłe strony gęsto usiane czarnymi znaczkami. Patrzyłem i patrzyłem, i nigdy mi się nie nudziło, choć w książkach czytanych przez babkę z rzadka pojawiały się ilustracje. Gdy trochę podrosłem, zacząłem pokazywać pojedyncze wyrazy i pytać, co oznaczają. Babka cmokała zniecierpliwiona, machała ręką, jakbym był natrętną muchą, po wielokroć raczyła mnie ciągiem przekleństw, lecz gdy nie ustępowałem, gdy pytałem po raz drugi i trzeci, nie zważając na obelgi i kuksańce, w końcu poddawała się i odpowiadała. Sam nie wiem, kiedy zacząłem rozróżniać litery i pojąłem, że układają się w słowa, te zaś w zdania tworzące opowieści. Zdało mi się wówczas, że odkryłem ważną tajemnicę świata dorosłych, wydarłem im skarb, który chcieli za wszelką cenę zachować dla siebie. Od tamtej pory już na zawsze niewiele rzeczy miało dla mnie większe znaczenie niż książki.
W czasach mojego dzieciństwa szczególną popularnością cieszyły się biblioteki zakładane przez osoby prywatne, bez reszty oddane idei oświaty społecznej. Na szczęście znalazło się też parę takich, które nie bały się krzewić czytelnictwa także i u nas, na Szmulkach. Były również czytelnie dziecięce, ale zapisać się do nich można było jedynie z rodzicem. Mój ojciec jednak stanowczo odmówił, gdy go o to poprosiłem. Pomyślałem, że pewnie boi się konieczności podpisania jakiegoś regulaminu czy kwitu, którego treści nie zrozumie. Zaproponowałem więc, że ja przeczytam mu wszystkie niezbędne dokumenty, jeśli tylko to go powstrzymuje. Sprał mnie wtedy tak dotkliwie, że po raz pierwszy w życiu z powodu bicia musiałem leżeć przez kilka dni w łóżku. Nigdy więcej nie poruszaliśmy tego tematu.
Babka często chodziła do biblioteki zorganizowanej w jednym z mieszkań ogromnej kamienicy mieszczącej się pod numerem czwartym przy ulicy Kawęczyńskiej.
Nie było zbyt wiele książek i babka często wypożyczała te, które już czytała. Nigdy nie zaproponowała, żebym poszedł z nią, a na moje prośby odpowiadała kategoryczną odmową, że nie chce mnie tam zabierać. Broniła się przed tym tak, jakby biblioteka była jej prywatnym skarbem, miejscem, w którym mogła uchodzić za kogoś innego, niż była w rzeczywistości. Może pozowała na ubogą, lecz żądną wiedzy mieszczankę, by choć przez chwilę, przy nieznajomej bibliotekarce zapomnieć, że jest tylko byłą ulicznicą, której jedyny syn nigdy nie poznał ojca, bo i ona nie była pewna, który z klientów zrobił jej bachora.
Na wyjście do biblioteki babka szykowała się niemal jak na uroczystość kościelną. Poprzedniego wieczoru myła swoje długie włosy w kolorze miedzi, gęsto poprzetykane siwizną, a potem zaplatała je w grube warkocze. Po przebudzeniu z poskręcanych kosmyków układała fryzurę, tyleż przedziwną, co twarzową. Zakładała swoją najlepszą czarną sukienkę, która opinała ciasno jej ogromne ciało, a z nadgryzionego zębem czasu pudełka wydobywała koronkowe rękawiczki, niegdyś białe, teraz poszarzałe od zbyt wielu lat użytkowania. Sam nie wiem czemu, ale tak wystrojona babka budziła we mnie jeszcze większy strach. Nieodmiennie przywodziła mi na myśl okryty żałobnym całunem katafalk w Bazylice Najświętszego Serca Jezusowego, na którym niekiedy podczas uroczystości pogrzebowych co znamienitszych osób wystawiano otwartą trumnę z nieboszczykiem. To skojarzenie sprawiało, że zaczynałem bać się śmierci.
Od czasu do czasu udawało mi się jednak przełamać opór babki i wejść do biblioteki. Szedłem w pewnej odległości za nią przez całą drogę, starając się pozostać niezauważonym. Gdy stawała w progu, w momencie, w którym pchnęła już drzwi, wpuszczając do środka światło i powiew wiatru, wprawiając w ruch maleńki dzwoneczek zawieszony na ościeżnicy, wyrastałem jak spod ziemi i wsuwałem swoją rączkę w jej szorstką dłoń, przyobleczoną w zesztywniałe koronki. Czułem jej złość, ale wiedziałem, że nie odważy się złajać mnie i odepchnąć przy uczonych i kulturalnych paniach bibliotekarkach, zwłaszcza że wyglądałem na dużo młodszego, niż byłem w rzeczywistości. Bibliotekarki zgodnie twierdziły, że jestem prześlicznym i wielce miłym chłopcem. Pewnego dnia posunąłem się o krok dalej i słodkim głosikiem spytałem, czy babcia nie wypożyczyłaby książki także dla mnie. Gdy babka spojrzała w moją stronę, zobaczyłem w jej oczach iskry prawdziwej nienawiści, ale starsza, elegancka pani o pomarszczonej, prawie przeźroczystej skórze, która tego dnia pełniła dyżur w wypożyczalni, zmierzwiła moją jasną czuprynę i powiedziała życzliwie:
– Musi być pani bardzo dumna z wnuka. Taki malec, a potrafi czytać. Pięknie, że tak się garnie do książek – pochwaliła. – Jak to dobrze, jak to dobrze – westchnęła cicho, po czym odwróciła się, nie pytając o nic więcej.
Odeszła w stronę sąsiedniego pokoju, gdzie pod ścianami ustawiono rzędy regałów. Każdy z nich miał witrynkę z ciosanego szkła, w której odbite światło słonecznego dnia rozszczepiało się w wąziutkie, kolorowe wstęgi. Drobinki kurzu tańczyły w opalizujących promieniach, okrywając całe wnętrze barwną poświatą. Był to duży, jasny pokój. W oknach wisiały nieskazitelnie białe zasłonki, wydymające się od powiewu letniego wietrzyka. Na podłodze leżał wielki, miękki dywan, a na nim ustawiono kilka stolików z krzesłami. Stoliki nakryte były obrusami uszytymi z tego samego materiału, co zasłonki. Na jednym ze stołów, na którym leżał rozłożony wielki zeszyt, czyjaś ręka ustawiła kryształowy wazon i włożyła doń polne kwiaty. Całość prezentowała się nadzwyczaj miło, schludnie i czysto. Lubiłem wyobrażać sobie, że przychodzę tu i czytam wśród zapachu kwiatów i książek, ale po chwili piękne marzenia zasnuwała mgła strachu. Bałem się, że mógłbym coś pobrudzić, zniszczyć albo potłuc, zburzyć spokój i piękno tego miejsca. Byłem intruzem, nie pasowałem do świata, w którym można było sobie pozwalać na podobne marzenia. Dlatego, choć nikt mi nie zakazał, jako dziecko nigdy nie odważyłem się wejść do środka czytelni.
Tamtego dnia zresztą stojąca przy drewnianym pulpicie babka była i tak wystarczająco zdenerwowana. Przez cały czas nieobecności bibliotekarki nie odezwała się do mnie ani słowem, nawet na mnie nie spojrzała. Wyraźnie wyczuwałem jej złość i byłem pewien, że gdyby tylko mogła, powiedziałaby mi parę niezbyt czułych słów. Nic sobie z tego jednak nie robiłem. Opętała mnie myśl o tym, by choć przez chwilę mieć książkę tylko dla siebie i móc wyobrażać sobie, że jest zupełnie moja.
Starsza pani wróciła po chwili, niosąc niewielki tomik obleczony płótnem w kolorze skisłej serwatki.
– To powinno ci się spodobać, młody kawalerze – rzekła, wręczając mi książkę.
Pamiętam, że się zawahałem. Cała odwaga nagle mnie opuściła. Ręce mi drżały, a serce waliło wściekle wewnątrz mojej chudej piersi. Nie pamiętam już, czy bardziej poruszyło mnie jej zaufanie i prostota, z jaką dawała mi cenną rzecz, jakby to było coś zupełnie zwykłego, czy uprzejmość i szacunek, z jakim się do mnie odnosiła. Nie byłem przyzwyczajony do takiego traktowania, nie wiedziałem więc, jak się zachować.
– Weź, proszę – zachęciła, uśmiechając się przy tym miło. – A gdy już przeczytasz, może znalazłbyś chwilę, by zajrzeć tu do mnie i opowiedzieć, czy była to interesująca lektura?
Gdy zbyt długo milczałem, nie wiedząc, co odpowiedzieć, babka położyła dłoń na moim ramieniu i mocno zacisnęła swoje długie palce o krzywych i twardych paznokciach. Ostry ból przywrócił mnie do rzeczywistości. Skinąłem głową, wziąłem książkę, podziękowałem przez zaciśnięte gardło i nie oglądając się za siebie, wyszedłem przed budynek. Przykucnąłem na jednym z zaokrąglonych pachołków ochronnych przy wejściu do bramy. Skryty w cieniu widziałem oślepiającą jasność dnia i chmurę kurzu unoszącą się nad ulicą. Było ciepłe, letnie popołudnie. Słońce świeciło jaskrawym blaskiem, o wiele jaśniej niż zwykle.
A może to mnie po latach wydaje się, że świeciło jaśniej, bo tamten dzień na zawsze odmienił moje życie, w przedziwny sposób zadecydował o dalszych kolejach mojego losu.
Książką, którą wówczas wybrała dla mnie bibliotekarka, było W osiemdziesiąt dni dookoła świata Juliusza Verne’a. Czytałem powoli, z trudem składając wyrazy i odgadując znaczenie nieznanych słów, usiłowałem pojąć sens kolejnych fraz. Nie miałem kogo spytać, poprosić o wyjaśnienie. Może babka mogłaby mi pomóc, ale jej starałem się w owych dniach unikać. Obawiałem się, że w przypływie złości zechce zabrać książkę, żeby bardziej mi dokuczyć, odegrać się za zuchwalstwo, którego się dopuściłem. Wolałem zatem schodzić jej z drogi i o nic nie pytać. Wędrowałem w Ciemność, nagle nieczuły na czające się w niej strachy, siadałem, opierając się o pień starej lipy, i czytałem od świtu do zmierzchu, zapominając o wszystkim. Nie czułem upływu czasu. Cienie drzew robiły się coraz dłuższe, upał dnia łagodniał, a ja czytałem, aż zgasły ostatnie promienie słońca. Na noc owijałem książkę w szmaty i ukrywałem w rozpadlinie drzewa. W półmroku wracałem do domu i aż do zaśnięcia modliłem się do nienazwanego boga, by nikt jej stamtąd nie zabrał. Wówczas też pękły ostatnie więzi łączące mnie z niedawnymi towarzyszami zabaw. Przez kilka pierwszych dni przychodzili, zawsze całą gromadą, zagadywali, obrażali mnie, wyzywali na pojedynki, robili wszystko, żebym zwrócił na nich uwagę i przyłączył się do beztroskich, wakacyjnych harców, żebym znów stał się dziwakiem, z którego można pożartować, ale ja pozostawałem niewzruszony, obojętny na ich zaczepki, co dziwiło nawet mnie samego. Czytałem i praski świat przestał mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Pojawiło się bowiem marzenie, które uczyniło mnie wolnym. Zapragnąłem zobaczyć słonia i odtąd liczyło się tylko to absurdalne dążenie.
Przeczytałem książkę jeszcze trzy razy, a fragment o zakupie słonia w Indiach i przejażdżce na nim tylokrotnie, że potrafiłem go wyrecytować z pamięci.
W listopadzie stało się to, co nieuchronne. Babka odkryła, że nadal nie zwróciłem książki. Złoiła mi skórę, co nie zdarzało się często i świadczyło o wielkim wzburzeniu. Gdy się zmęczyła, zwyzywała mnie jeszcze okropnie, a następnie rozkazała czym prędzej zwrócić zapis przygód Fileasa Fogga, gdzie jego miejsce.
– Podobała ci się? – zagadnęła staruszka, gdy stanąłem w progu biblioteki z uszami zaczerwienionymi od wstydu. Nie czyniła mi wyrzutów. Ani jednym słowem nie wspomniała, że przetrzymywałem książkę kilka miesięcy, po prostu spytała, czy mi się podobała.
Gdy minął pierwszy wstrząs, skinąłem mokrą od deszczu głową. Było mi tak smutno, że nie zdołałem wykrztusić z siebie ani słowa. Bałem się, że się rozpłaczę. Zacisnąłem dłonie w pięści. Trząsłem się z zimna i powstrzymywanych emocji. Czułem się bardzo nieszczęśliwy.
Bibliotekarka przyglądała mi się z uwagą. Nic nie mówiła, tylko patrzyła i patrzyła.
– Zaczekaj chwilę – powiedziała wreszcie, po czym wolno, chwiejąc się lekko na boki, ruszyła przed siebie i zniknęła za regałami, jakby weszła do innego świata. W bibliotece zrobiło się nagle pusto i cicho.
Nie wiem, celowo czy przypadkiem, zostawiła książkę na ladzie przede mną. Miałem ochotę schować ją za poły koszuli, wybiec z biblioteki, uciec w strugach deszczu daleko, daleko i nigdy więcej się tam nie pokazać. Kradłem już wcześniej wiele razy, nie byłaby to dla mnie nowość. Uczciwość była w moim świecie jednoznaczna ze słabością i niezaradnością życiową. Spryt i zdolność do wykorzystywania nadarzających się okazji były wysoko cenionymi cnotami. Byłem sam w bibliotece. Nikt mnie nie pilnował. Nie bałem się kary, staruszka pewnie nawet babce nie doniosłaby o moim postępku. Mimo to nie tknąłem książki, po prostu nie mogłem tego zrobić. Sam nie wiem, jak długo wpatrywałem się bezmyślnie w doskonale mi znaną okładkę bez ilustracji, nim wreszcie znów usłyszałem ciche stąpanie zwiastujące powrót bibliotekarki. Miałem żałosną świadomość, że oto minęła moja szansa.
– Proszę, to dla ciebie – powiedziała, podając mi lekko podartą, pozbawioną obwoluty książeczkę z pozaginanymi rogami, noszącą ślady wielokrotnego czytania.
Spojrzałem na tytuł i głośno wciągnąłem powietrze.
– Józef Grajnert był przyjacielem mojego męża nieboszczyka. To pierwsze wydanie jego tłumaczenia przygód Fileasa Fogga – wyjaśniła. – Mnie się już nie przyda – dodała i zaśmiała się cicho. Gdy się śmiała, jej twarz zdawała się młodsza i ładniejsza. – Oczy mnie bolą od czytania, a poza tym znam już tę historię na pamięć.
– Będzie ją pani mogła opowiedzieć Bogu w niebie – odpowiedziałem zamiast podziękowania.
Sam nie wiem, skąd przyszło mi do głowy takie zdanie, nie byłem wszak wierzący ani wychowany religijnie. Staruszce jednak moje słowa wyraźnie się spodobały. Skinęła swą bialutką głową. Nie wyśmiała mnie, nie oburzyła się. Była poważna i uroczysta.
– Masz rację. Opowiem Mu, gdy wkrótce się spotkamy.
Wymieniliśmy uśmiechy, stojąc naprzeciwko siebie. Ja byłem obdarty i chudy, lecz pełen życia, które ona miała już za sobą, a mimo to przez tę jedną chwilę łączyła nas serdeczna nić porozumienia, właściwa marzycielom.
Już miałem wychodzić, unosząc swój największy skarb w dłoniach, lecz w progu zatrzymałem się tknięty nagłą myślą.
– Proszę pani… – zacząłem nieśmiało.
– Słucham, moje dziecko?
– Czy… czy widziała pani kiedyś prawdziwego słonia? – wyrzuciłem z siebie.
Ku mojemu bezbrzeżnemu zdumieniu bibliotekarka przytaknęła.
– Widziałam. Raz jeden, w Wiedniu. Wiesz, gdzie to jest?
Pokręciłem przecząco głową. Staruszka odwróciła się w stronę sąsiedniej półki i wyciągnęła dużą, płaską książkę. Wewnątrz były mapy.
– Gdy byłam młoda, tu było cesarstwo austro-węgierskie, obecnie Austria, o, tu jest stolica – tłumaczyła, wodząc po mapie chudym, powykręcanym palcem.
Słuchałem z grzeczności, bo położenie Wiednia wcale mnie w tym momencie nie interesowało. Oto miałem przed sobą człowieka, który widział słonia, i chciałem dowiedzieć się wszystkiego. Parę razy kiwnąłem niedbale, licząc, że bibliotekarka uzna, że pojąłem, co pojąć miałem, zakończy lekcję i opowie mi o słoniu.
– Byłam w Wiedniu jeden jedyny raz, na długo przed twoim narodzeniem, kawalerze – staruszka uśmiechnęła się do swoich wspomnień. – Polska była wówczas pod zaborami, a ja byłam młodziutką panienką mieszkającą z rodzicami w ówczesnej Galicji…
– I widziała pani słonia, tak? – wpadłem jej w słowo, upominając się o odpowiedź na nurtujące mnie pytanie.
– Tak, widziałam – odparła nieco zaskoczona, jak człowiek wyrwany nagle ze snu. – Tak, tak, w ogrodzie zoologicznym na terenie Schönbrunn.
– Co to jest ogród zoologiczny? – spytałem zaraz, bo nigdy wcześniej nie słyszałem podobnego określenia.
– To takie miejsce, w którym umieszcza się dzikie zwierzęta schwytane w różnych zakątkach świata, żeby ludzie mogli je oglądać – wytłumaczyła.
– A w Warszawie…? – wykrztusiłem przejęty. – Czy w Warszawie jest takie miejsce?
Pokręciła głową.
– Nie ma, kawalerze. Pągowski, wiesz, ten słynny cukiernik, urządził na Koszykowej zwierzyniec. Było tam za mało miejsca, a chętnych, jak się okazało, nie brakło, toteż prędko przeniósł go na większą parcelę na Solcu, nieopodal mostu Poniatowskiego. Powiadają, że są tam małpy i kangury, a nawet pingwiny.
– A słonie? – szepnąłem, czując, że brak mi tchu. – Czy są tam słonie?
Blade, wąskie usta staruszki rozciągnęły się w smutnym uśmiechu.
– Niestety, nie. Słonie potrzebują dużo miejsca i szczególnej opieki. Są też bardzo kosztowne. Nawet Pągowskiego nie stać na zakup słonia – wyjaśniła. – Ale doszły mnie słuchy, że mają tam aligatory – dodała zachęcająco, widząc moją zawiedzioną minę.
Wzruszyłem ramionami. Być może w innych okolicznościach zapaliłbym się do pomysłu odwiedzenia zwierzyńca Pągowskiego, ale teraz byłem zbyt zawiedziony nieobecnością słonia, by zaciekawić się innymi okazami dzikich zwierząt.
Nie będę przecież przeprawiał się na nieznane ziemie, na lewy brzeg Wisły, na którym nigdy dotąd nie byłem, tylko po to, by zobaczyć jakiegoś tam aligatora – pomyślałem ze wzgardą, ale nie wypowiedziałem moich myśli na głos. Nie chciałem sprawiać przykrości poczciwej kobiecie.
– Ale to nie jedyny zwierzyniec warszawski – po chwili przerwy bibliotekarka podjęła swoją opowieść. – Z inicjatywy nauczycieli przyrody założono też Studium Biologiczne, taką specjalną menażerię służącą przede wszystkim celom naukowym. Niestety, w rok po otwarciu wybuchł tam straszny pożar. Niektórzy mówili, że to ktoś nasłany przez Pągowskiego zaprószył ogień w budynku z najciekawszymi okazami studium, by w ten sposób pozbyć się konkurencji. Przez kilka dni temat pożaru nie schodził z pierwszych stron gazet. Studium Biologiczne nadal funkcjonuje, choć jego kolekcja została znacznie uszczuplona.
– Domyślam się, że i tam nie ma słonia… – burknąłem.
– Ech, niestety nie, kawalerze. Ani zwierzyniec Pągowskiego, ani Studium Biologiczne to wciąż nie są ogrody zoologiczne z prawdziwego zdarzenia – westchnęła smutno. Najwyraźniej i jej udzielił się mój ponury nastrój. – Choć kto wie, kto wie… Powiadają, że w planach magistratu znajduje się zorganizowanie podręcznikowego zoo. Ma być bardzo nowoczesne, urządzone na światowym poziomie. Słyszałam nawet, że wybrano już dlań lokalizację. Jeśli wierzyć słowom naszych czytelników pracujących w zarządzie miejskim, ogród ma zostać umiejscowiony na terenie parku Aleksandryjskiego, to jest, przepraszam, człowiek tak się jakoś przyzwyczaja do nazw wyuczonych w młodości, parku Praskiego oczywiście.
– U nas? Na Pradze? – pytałem rozemocjonowany. Moje niedawne zniechęcenie zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – Nie w Warszawie, a u nas na Pradze ma powstać prawdziwe zoo?
– Najprawdziwsze – przytaknęła bibliotekarka.
Stosowną uchwałę podjęto w czerwcu tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku. Wkrótce na podmokłych terenach Pragi, nad brzegiem Wisły rozpoczęto budowę Miejskiego Ogrodu Zoologicznego. Skończyłem właśnie siedem lat. Tamtego lata każdego ranka udawałem się piechotą na Ratuszową, by sprawdzić, co zmieniło się od dnia poprzedniego. Niekiedy któryś z robotników posyłał mnie po paczkę papierosów, a w zamian pozwalał na chwilę przejść przez ogrodzenie. W nabożnym zachwycie stąpałem po nierównym, grząskim po deszczu gruncie. Wokół panował chaos i nieporządek, zwykle towarzyszący budowom, jednak ja oczami wyobraźni widziałem wspaniały wybieg dla słoni i stado majestatycznych zwierząt z długimi trąbami i lśniącymi bielą kłami. A robotnicy śmiali się ze mnie, ach, jak bardzo się śmiali, gdy opowiadałem im, że kiedyś z pewnością będę tu pracować.
– Spójrz, pędraku, to dyrektor zoo Wenanty Burdziński – powiedział do mnie jeden z nich, gdy pewnego listopadowego poranka, mimo chłodu i niepogody, przyszedłem z tradycyjną już wizytą na plac budowy. – Wcześniej zorganizował taki ogród w Kijowie, a teraz przyjechał do nas.
Ujrzałem wysokiego, szczupłego mężczyznę z dużymi uszami, jajowatą głową i intrygującą twarzą. Patrzyłem na przyprószone siwizną wąsy i bródkę, których ufryzowanie kojarzyło mi się z ilustracjami powieści o hiszpańskich awanturnikach czy francuskich muszkieterach, na prosty, prawie płaski nos, niewidoczne spośród zarostu usta. Jednak to wszystko zdawało się jedynie tłem dla oczu mężczyzny. Kącik lewego oka opadał mu lekko w kierunku policzka, nadając mu kształt łzy, za nim miękko opadała brew. W połączeniu z prawym, całkowicie normalnym okiem, całość nadawała twarzy tajemniczy, smutno-ironiczny wyraz. Była to z całą pewnością twarz uważana przez niewiasty za przystojną i intrygującą. Gustownie ubrany Burdziński, w rozpiętym mimo chłodu płaszczu do ziemi i kapeluszu na głowie, kopał łopatą kanał wodny, ramię w ramię z najętymi robotnikami.
– Tacy ludzie będą tu pracować. Eleganccy, wykształceni, obeznani we świecie, a i od roboty niestroniący – w tonie wypowiedzi czuć było, że dyrektor cieszy się sympatią swoich pracowników. – Obawiam się, smarkaczu, że dla ciebie nie będzie tu miejsca.
Patrzyłem na wysokie czoło i rysy dyrektora, w których znać było człowieka zdyscyplinowanego i surowego, wymagającego najwięcej od samego siebie i miałem nadzieję, że mimo wszystko kiedyś uda mi się spełnić marzenie o zostaniu kornakiem, czyli opiekunem słoni.
Minęła zima, a potem nadszedł długo wyczekiwany przeze mnie dzień. Jedenastego marca tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku odbyło się uroczyste otwarcie Miejskiego Ogrodu Zoologicznego w Warszawie, do którego sprowadzono zwierzęta z obu prywatnych zwierzyńców stołecznych.
Śledziłem wszystkie wzmianki na temat ogrodu ukazujące się w prasie. Zaprzyjaźniony kioskarz z budki przy Ząbkowskiej, widząc mój zapał, przeglądał codzienne gazety, zwracając szczególną uwagę na wszelkie artykuły dotyczące warszawskiego zoo, by następnie zrelacjonować mi je przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Pół roku później Wenanty Burdziński zmarł. Mówiono, że zachorował na ciężkie zapalenie płuc, którego nabawił się, pomagając zwierzętom przetrwać zimę we wciąż nieukończonym zoo. Wkrótce przeczytałem, że warszawski magistrat urządził konkurs na stanowisko dyrektora, a został nim adiunkt Katedry Zoologii i Fizjologii Zwierząt Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, doktor Jan Żabiński.
Pamiętam, że w pierwszej chwili rozśmieszyło mnie jego nazwisko, a zaraz potem rozdziawiłem usta ze zdumienia. W dalszej bowiem części noty, po wyliczance niezrozumiałych dla mnie tytułów, podano, że nowy dyrektor był wielokrotnym mistrzem stolicy w sprincie z czasem 11,1 sekundy na sto metrów i nie dość, że bił się z bolszewikami, to jeszcze odznaczono go Krzyżem Walecznych. To było moje pierwsze spotkanie z Janem Żabińskim.
Chwat – pomyślałem wówczas.
Przez długi czas podkradałem babce pieniądze, by uzbierać na bilet wstępu. Cena, jaką trzeba było zań zapłacić, wydawała mi się oszałamiająca, więc czekałem na dzień, w którym w gazetach ogłoszą, że do warszawskiego zoo sprowadzono słonia.
Kiedy po raz pierwszy przekroczyłem okazałą, pięknie zdobioną bramę przy Ratuszowej, wydawało mi się, że wszedłem do raju. Była wiosna. Zakręciło mi się w głowie od barw, zapachów, dźwięków, doznań, które nigdy wcześniej nie były moim udziałem. To był inny świat. Słońce mieniło się złotem i miedzią w futrach zwierząt. Ptaszarnia wibrowała skrzekiem, gwizdaniem, pohukiwaniem i trelem. Małpiarnię wypełniały odgłosy do złudzenia przypominające ludzki śmiech. Miałem wrażenie, jakbym znalazł się na placu zabaw, na którym figlują radośnie dzieci. W basenie dla fok trwał pokaz odbijania piłek. Po każdym numerze treser dawał foce małą rybkę, po czym bił jej brawo, a ona odpłacała mu tym samym, głośno klaszcząc mokrymi płetwami, ku uciesze gawiedzi. Wszystko to chłonąłem jakby mimochodem, nieuważnie, jak ktoś, kto ogląda świat, kręcąc się na karuzeli. Obrazy nakładały się jeden na drugi, wirując mi przed oczyma, a ja szedłem dalej, nie zatrzymując się nigdzie na dłużej, zniewolony myślą o tym, co miało się zaraz wydarzyć.
Naraz zobaczyłem przestronny wybieg, okolony płytkim rowem. Natychmiast spuściłem wzrok. Moje serce zabiło mocno, niemal boleśnie. Nie zważając na kuksańce i utyskiwania eleganckich zwiedzających, na cisnące się dzieci dzierżące w dłoniach baloniki, wiatraczki i pluszowe słoniki, przecisnąłem się pomiędzy nimi wszystkimi, tak że w końcu od spełnienia marzenia oddzielała mnie jedynie barierka. Przez cały czas wpatrywałem się w ścieżkę. Choć ledwo mogłem wytrzymać z napięcia, ani razu nie spojrzałem w górę. Wiedziałem, że moment, w którym spełnia się największe marzenie życia musi być szczególny. Tłum napierał na mnie coraz bardziej, ale ja nie czułem bólu. Zacisnąłem mocniej powieki, wziąłem wdech i otworzyłem je.
Ujrzałem piaszczysty wybieg i rozciągający się nad nim błękit nieba, na którego tle, oświetlane od tyłu przez blade wiosenne słońce, stały dwa słonie. Serce tłukło mi się w piersi jak ptak szamoczący się w klatce, krew napłynęła mi do policzków, oczy zapiekły ze wzruszenia. Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Nadal byłem głodnym, obdartym, pozbawionym miłości, samotnym dzieckiem, a jednak w tej cudownej chwili po raz pierwszy w życiu poczułem w sobie siłę, doznałem wszechmocy, jaką daje spełnione marzenie.
Skąd mogłem wiedzieć, że to dopiero początek. Że dziewięć lat później słonica, którą pokochałem od pierwszego wejrzenia, wyda na świat swoje jedyne dziecko, a ja będę wtedy przy niej? Że to właśnie ja, chudy, jasnowłosy chłopiec, sierota bez przyszłości, będę tym, który pomoże odnaleźć małemu słoniątku drogę do piersi matki? Że to ja będę mu godzinami kroił na cząstki jabłka, choć mógłby je spokojnie połknąć w całości, tylko dlatego, że słoniątko tak lubi? Że wiosną będę dla niego rwał nad Wisłą świeże gałązki obsypane młodymi pędami, bo są smaczniejsze niż te rosnące na wybiegu dla słoni? Że będę przynosił mu dziesiątki kilogramów przysmaków na plecach jedynie po to, by patrzeć, jak owoc moich katorżniczych wysiłków w kilka minut znika w pysku zwierzęcia? Że będę je nacierał maściami, opatrywał, odrobaczał, leczył opryszczkę, czuwał przy nim w gorączce? Że to ja będę się z nim bawił? Że mnie pierwszemu poda trąbę, a potem łapę? Że będziemy razem dosłownie pokładać się ze śmiechu, gdy uda nam się opanować jakąś nową sztuczkę? Że nauczę się rozpoznawać jego nastroje i emocje, tak jak ono będzie potrafiło rozpoznać moje? Że w zwierzęciu, którego masa urodzeniowa wynosiła niemal trzykrotność mojej wagi w tamtym czasie, znajdę upragnionego towarzysza zabaw, a w jego majestatycznej matce najlepszego przyjaciela?
Skąd mogłem wiedzieć, że to właśnie mnie zostanie powierzona opieka nad pierwszym słoniątkiem urodzonym w Polsce?
Nie, nie mogłem tego wszystkiego przewidzieć. Nawet najśmielsze z moich marzeń nie zdołały zawędrować aż tak daleko. To, co miało się wydarzyć naprawdę, było wówczas poza zasięgiem mojej wyobraźni.
Było też zupełnie nieważne. W tamtej chwili, gdy pierwszy raz stanąłem w cieniu ogromnego zwierzęcia, trzęsąc się z przejęcia i ze strachu, gdy słonica Kasia pierwszy raz musnęła moją dłoń, chwytając bułkę, gdy patrzyłem, jak wygina trąbę w zgrabne kółeczko i wkłada sobie przysmak do pyska, nie pragnąłem niczego więcej. Czas i przestrzeń zniknęły, a ja byłem po prostu absolutnie szczęśliwy.
Od wielu godzin Kasia spacerowała po wybiegu dla słoni, tam i z powrotem. Zwykle poruszała się cicho, chodząc, jak wszystkie słonie, na czubkach palców, który to fakt, zważywszy na masę tych zwierząt, nie przestawał zadziwiać Piotra. Matka Natura wyposażyła bowiem stopy największych spośród swoich dzieci żyjących na lądzie w specjalne tkanki amortyzujące wstrząsy, które dodatkowo pomagają im utrzymać równowagę. Dziś jednak i one na nic się zdały. Samica stąpała tak ciężko, że jej kroki niemal dudniły w uszach Piotra. Widać było, że zwierzę się z czymś zmaga, lecz poza ospałością i przyciężkawym krokiem Kaśka nie zdradzała żadnych objawów niepokoju. Najwyraźniej to, co miało się za chwilę wydarzyć, było dla niej czymś zwyczajnym, zupełnie prostym i naturalnym, a nie cudem, na który z niecierpliwością oczekiwał jej opiekun. Kaśka milczała. Tego dnia ani razu nie zatrąbiła. Od czasu do czasu tylko sapała mocno z wysiłkiem, machając na boki głową, wprawiając w kołysanie długą trąbę albo uderzała ogonem w podbrzusze, mocnym, szybkim ruchem, jakby chciała pacnąć muchę.
Piotr od świtu nie opuszczał słonicy nawet na chwilę. Podczas porannego karmienia zauważył, że brzuch jego podopiecznej jest bardzo napięty, a genitalia dziwnie opuchnięte.
– Teraz trzeba czekać – stwierdziła dyrektorowa Żabińska, która zaalarmowana przez chłopaka, przyszła wraz z weterynarzem około południa, by obejrzeć Kaśkę.
Czekał więc. Czuł, że musi być przy słonicy, choć tak naprawdę nie miał pojęcia, na co mógłby się jej przydać w tej sytuacji. Podsuwał więc tylko pod trąbę zwierzęcia ulubione smakołyki – chrupiące trawy, liście i owoce. Po południu przyniósł wiadro sfermentowanych jabłek uwielbianych przez słonicę, którą niekiedy nazywał czule „opojem”, szalenie lubiła bowiem wszystko, z czego ludzie wytwarzali trunki. Przez cały dzień podawał Kasi wodę, a raz, gdy wydało mu się, że zadrżała z zimna, narzucił jej na grzbiet ogromny pled. Większość czasu jednak siedział w rogu wybiegu i tylko wodził oczami za słonicą przechadzającą się tam i z powrotem. Mimo wszystko ta dziwna wspólnota człowieka i zwierzęcia zdawała się działać na oboje kojąco.
Nagle Kaśka przystanęła. Pochyliła głowę i mocno zaparła się na przednich nogach. Jej narządy rodne, od rana nabrzmiałe, zdawały się jeszcze bardziej spuchnięte. Piotr zerwał się na równe nogi i podbiegł do ogrodzenia.
– Jędrek! Szybko! Biegnij po panią dyrektorową! – zawołał do przechodzącego obok stajennego. Po czym, tknięty nagłą myślą, że jego krzyk mógłby przestraszyć słonicę, dodał, ściszając głos: – Powiedz jej, że chyba się zaczęło.
Dzień był chłodny i pochmurny, a mimo to Piotr czuł, że zaczyna się pocić z emocji. Serce biło mu mocno w piersi.
– Spokojnie, Kasia, spokojnie – powtarzał, choć zwierzę nie mogło go usłyszeć i miał wrażenie, że tak naprawdę uspokaja samego siebie.
Słonie wprawdzie się nie pocą, ale gdy jest gorąco, krew napływa im do uszu. Kaśka musiała zatem czuć się podobnie jak jej opiekun, bo nagle zaczęła intensywnie wachlować uszami. Powstały w ten sposób podmuch wiatru chłodził krew, która następnie wracała do krwiobiegu, by obniżyć temperaturę ciała zwierzęcia.
Wkrótce Antonina stanęła tuż obok Piotra. Czuł bijące od niej ciepło, słyszał przyspieszony oddech, musiała biec.
Nagle pomiędzy tylnymi nogami słonicy ukazało się coś, co przypominało mu błoniasty, biały balon, który rósł z każdą chwilą. Kaśka otworzyła szeroko usta, ale nie wydała żadnego dźwięku, który dałoby się usłyszeć ludzkim uchem. Piotr wstrzymał oddech. Jej milczenie, to, że nie mógł usłyszeć odgłosów skargi ukochanego zwierzęcia, powodowało niemal fizyczny ból i nadawało sytuacji jeszcze bardziej dramatycznego wymiaru. Nie miał jednak czasu dłużej zastanawiać się nad własną niemocą. W następnej sekundzie spomiędzy warg sromowych Kaśki chlusnęła krwistoczerwona ciecz. Biały balon pękł, plasnąwszy o ziemię. W kałuży krwawego błota leżało małe słoniątko. Nie poruszało się.
– Brawo Kaśka! – Piotr nie zdołał powstrzymać zalewającej go fali radości. – Zuch dziewczyna!
Dyrektorowa Żabińska skarciła go wzrokiem i choć także na jej ustach wyraźnie drgał powstrzymywany uśmiech, szybkim ruchem dłoni nakazała młodzieńcowi milczenie. Kaśce i dziecku potrzebny był teraz spokój.
Piotr zamilkł, ale cała jego twarz się śmiała. Miał ochotę skakać, biegać, krzyczeć na całe gardło. Narodziny słoniątka były najpiękniejszą chwilą jego życia. Nigdy dotąd nie odczuwał tak silnych emocji, nie był tak szczęśliwy. Przepełniała go duma. Czuł się niemal ojcem tego małego zwierzątka, co nie było aż tak wielkim rozminięciem się z prawdą.
Był wszak naocznym świadkiem zalotów Jaśka. Widział, jak zaczepia Kasię, jak muska ją trąbą po podbrzuszu, a potem podchodzi z boku, by pogładzić ją palczastymi wyrostkami po grzbiecie, w miejscu, gdzie jej grubą skórę porastały rzadkie, zadziwiająco delikatne włoski, nieco krótsze niż te na zakończeniu ogona. Piotr sprzątał wówczas odchody swoich podopiecznych, wielkimi grabiami przewalając śmierdzące stosy. Była to niewątpliwie praca zupełnie niesprzyjająca romantycznym uniesieniom, a mimo to, gdy zaczął się przyglądać czułości, jaką obdarzały się słonie, poczuł w sercu tęsknotę za czymś nieokreślonym, czego sam nigdy dotąd nie doświadczył. Patrzył, jak Kasia ociera się o Jaśka, by już po chwili lekko się od niego odsunąć. Wtedy samiec objął trąbą jej prawą nogę i przyciągnął ją do siebie. Wszystkie ruchy tych olbrzymich zwierząt były spowolnione, pełne subtelności i wdzięku, niczym taniec. Piotr stał z brodą opartą o grabie i przyglądał się temu z zachwytem. Nagle Jasiek stanął za samicą, przeniósł ciężar ciała na tylnie nogi, położył Kaśce trąbę na szyi, a potem szybkim, energicznym ruchem przycisnął się do niej, opierając przednie łapy na jej plecach. Piotr opuścił wzrok zawstydzony, jakby zamiast kopulacji zwierząt podglądał chwile bliskości swych najlepszych przyjaciół. Nawet przez chwilę nie pomyślał wówczas o tym, że tego dnia w łonie Kasi może powstać nowe życie.
Pewnego jednak dnia pani Punia, zarumieniona z radości i przejęcia, oznajmiła, że Kasia jest w ciąży. Dyrektorostwo Żabińscy uświadomili mu całą podniosłość tego faktu. Słonie bardzo rzadko rozmnażają się w warunkach hodowlanych. Gdyby Kaśce udało się donosić ciążę i wydać na świat słoniątko, byłoby to niewątpliwie wielkie wydarzenie w świecie zoologicznym, które zwiększyłoby renomę Miejskiego Ogrodu Zoologicznego w Warszawie. Słoniątko oznaczało więc nie tylko nową atrakcję dla zwiedzających, lecz także podniesienie prestiżu samego zoo i stolicy odrodzonej Polski.
Te wszystkie ważkie perspektywy nie miały jednak dla chłopaka aż takiego znaczenia. Od tego dnia opiekował się słonicą, najczulej jak potrafił, bynajmniej nie z powodu splendoru, jaki mógłby spłynąć na nich wszystkich, gdyby ten niezamierzony rozród słoni azjatyckich się powiódł. Dla Piotra najważniejsze było to, że w łonie słonicy, na którą przelał całą swoją miłość, rozwijało się nowe życie, rósł maleńki słonik. Było to coś tak wspaniałego i tak niepojętego, że codziennie oglądał brzuch Kaśki, szukając śladów potwierdzających, że ów cud wydarza się naprawdę.
Przez dwadzieścia jeden dłużących się niemiłosiernie miesięcy czekał na tę jedną chwilę i teraz, gdy się wydarzyła, był niemal pewien, że nigdy nie spotka go już nic piękniejszego.
Nagle Piotr spoważniał, a wspomnienia miłych chwil rozpłynęły się w chłodnym powietrzu jak poranna mgła. Coś było nie tak. Nigdy wcześniej nie widział wprawdzie narodzin słonia, ale odkąd pracował w zoo, niejednokrotnie asystował źrebiącym się klaczom. Małe koniki niemal natychmiast po opuszczeniu łona matki usiłowały stawać samodzielnie na nogi. Poruszały się, parskały, szukały pokarmu. Słoniątko za długo leżało na ziemi spokojnie, zbyt spokojnie. Coś było nie w porządku.
– Pani Puniu, dlaczego ono się nie rusza? – zapytał z wyraźnym niepokojem.
Żabińska nic nie odpowiedziała, tylko wpatrywała się w nowo narodzone zwierzątko szeroko otwartymi oczami. Dopiero teraz zauważył, że Antonina mocno zaciska palce na żerdzi ogrodzenia.
– Pani Puniu, coś trzeba zrobić? Można jej jakoś pomóc? – Spanikowany Piotr przenosił szybko wzrok ze swojej przełożonej na słoniątko, a potem na Kaśkę, sapiącą ciężko po wysiłku, którego dokonała.
Słonica odwróciła się powoli, ostrożnie, by nie nadepnąć na dziecko. Przez chwilę badała je, wodząc trąbą po ciałku, które przy niej wydawało się maleńkie. Okrążyła leżące bezwładnie słoniątko, raz po raz trącając je trąbą, przewracając z boku na bok. Noworodek był bezwładny. Jego brzuch także się nie poruszał. Malec nie oddychał. Miał szeroko otwarte usta i zamknięte powieki. Kaśka kopnęła słoniątko raz i drugi, wiedziona tym samym odruchem, który nakazuje ludzkim matkom klepać dzieci po plecach. Nie było jednak żadnej reakcji. Słonica wyprostowała się i zatrąbiła żałośnie. Ze słoniarni odpowiedział jej Jasiek.
– Pani Puniu… – jęknął błagalnie Piotr.
– Poczekajmy – głos pobladłej na twarzy Żabińskiej drżał. – Daj Kaśce szansę. Jeśli ona go nie uratuje, nasza pomoc na nic się nie zda.
Słonica zatrzymała się obok ciała słoniątka, owinęła trąbę wokół maleńkiej trąby swego dziecka, uniosła jego główkę delikatnie ku górze i puściła na ziemię z niedużej wysokości. Oszalała z rozpaczy Kaśka powtórzyła tę czynność kilka razy. Gdy nie przyniosła rezultatu, zaczęła rozpaczliwie trąbić.
Łzy spływały ciurkiem po twarzy Piotra. Nie mógł na to patrzeć.
– Pani Puniu, proszę…
Żabińska nie odezwała się. W jej oczach także lśniły łzy.
– Nie poddawaj się – powtarzała raz za razem, szepcząc przez zaciśnięte zęby. – Nie poddawaj się.
Kasia opuściła głowę i znów splotła obie trąby. Uniosła wiotkie ciałko maleństwa i znów upuściła. Główka plasnęła w kałuży błota. W tej samej sekundzie błękitne oczka otworzyły się, usta zaczęły nabierać wielkie hausty powietrza.
– Żyje! Żyje! – wrzeszczał Piotr, który zupełnie stracił już nad sobą panowanie.
Antonina przyłożyła obie dłonie do twarzy, zakrywając usta i nos. Wielkie łzy płynęły jej pomiędzy palcami, a z piersi wydobył się szloch. Piotr nigdy wcześniej nie widział dyrektorowej tak poruszonej. Zwykle wesoła i pogodna, nawet w trudnych sytuacjach opanowana i rzeczowa, teraz płakała i nie było to ciche pochlipywanie, a gwałtowne łkanie, w którym zawarła całą trwogę ostatnich minut.
Kaśka dotykała wciąż leżącego dziecka, głaszcząc je uspokajająco. Pozwoliła malcowi odpocząć jeszcze chwilę, poprzyglądać się światu, na który przyszedł, po czym podtrzymując go trąbą i nogami, pomogła słoniątku wstać. Na śliskim podłożu niepewne nóżki malca rozjeżdżały się na wszystkie strony. Nie mógł złapać równowagi. Antonina, która najwyraźniej doznała pierwszego rozstroju nerwowego w swoim życiu, na ten widok zaczęła się szaleńczo śmiać, choć z jej oczu nadal płynęły łzy. Piotr jej zawtórował.
Kaśka jednak, jak na matkę przystało, nie ustępowała. Wciąż na nowo usiłowała postawić malca do pionu, mrucząc przy tym, jakby od tego, czy słoniątko stanie samodzielnie, miało zależeć jego zdrowie. Trykała go w boki, podpierała, podnosiła po kolejnym upadku.
Po chwili słoniątko zrobiło swój pierwszy krok.
– Wygląda zupełnie jak pruski żołnierz – wykrztusiła Antonina, nadal śmiejąc się i płacząc jednocześnie.
Rzeczywiście. Słoniątko, niepewne, co ma robić, wysuwało nogę przed siebie w powietrzu, niemal poziomo, by następnie opuścić ją znów na ziemię i dociągnąć do przedniej nogi całą resztę ciała. Kaśka szła obok niego, spokojnie i powoli, z całą cierpliwością wszystkich matek tego świata.
Piotr nie chciał psuć im tego momentu bliskości. Przeszedł jednak przez ogrodzenie i powoli zbliżył się do zwierząt. Kaśka natychmiast odwróciła głowę w stroną intruza, ale on tylko uśmiechnął się do niej i uniósł ręce ku górze, dając znać, że nie będzie się bardziej zbliżał. Następnie przykląkł w pewnej odległości, by znaleźć odpowiedź na ostatnie ważne pytanie tego dnia.
– To samiczka – oznajmił chwilę później Antoninie, która zdążyła już opanować emocje i przywrócić twarzy dobrotliwy, lekko kpiący wyraz. – Mamy dziewczynkę, pani Puniu! Mamy dziewczynkę!
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Dedykacja
Piotr
1937
1939
Ada
1942
Daniel
1944
Posłowie