Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Jesień 1823 roku. Izabela Wieczorek, podopieczna wicehrabiego Giełczyńskiego, właściciela dworu nad Biebrzą, pragnie wyjść za mąż. Choć na arystokratycznych balach i rautach wyróżnia się urodą, budzi zgorszenie nieprzystojnym zachowaniem. Na dodatek wszyscy konkurenci do ręki niesfornej awanturnicy przepadają bez wieści. W tajemniczych okolicznościach ginie też cenny rodowy klejnot pewnego szlachcica…
Czy przystojny baron Klemens Krzyżewski odkryje tajemnicę znikającej biżuterii? Czy wuj panny Izabeli jest rzeczywiście tylko zrzędliwym staruszkiem? Którego z adoratorów wybierze młoda dama?
Flirty, romanse i namiętności w XIX-wiecznym sztafażu. Wyzwolone kobiety, niebezpieczne przygody, sekretne śledztwa i alchemiczne eksperymenty.
Zaginione klejnoty to pierwszy z trzech osobnych tomów obyczajowo-historycznego cyklu Dworek nad Biebrzą Urszuli Gajdowskiej, autorki popularnej sagi W dolinie Narwi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Damasiewicz
Zdjęcia na okładce
© Kathryn Servian, Cameron Whitman, Vasya Kobelev, Solentsov Alexander | Depositphotos.com
© Dover Publications Inc.
Redakcja
Agnieszka Luberadzka
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Olga Smolec-Kmoch, Agnieszka Luberadzka
Wydanie I, Katowice 2023
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA
ul. Zorzy 4, 05-080 Klaudyn
tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12
www.dystrybucja.liber.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2022
ISBN 978-83-67102-94-0
Plusk uderzanego o wodę wiosła rozszedł się echem po kotlinie. Mężczyzna w płaszczu z obszernym kapturem przysłaniającym niemal całą jego twarz zatrzymał łódź i odetchnął głęboko. Wielogodzinne wiosłowanie przy mizernej poświacie księżyca wyczerpało go o wiele bardziej, niż mógł przypuszczać, ale cena, jaką oferował kupiec, była zbyt kusząca, by zrezygnować z takiego wysiłku. Treść celtyckich manuskryptów, a raczej wiernych kopii iluminowanych zwojów sprzed wieków, nadal przyciągała wszelkiej maści szaleńców. Świat dawno wkroczył w dziewiętnasty wiek, a ludzie nadal bardziej ufali zapiskom alchemików i szarlatanów niźli nauce. A skoro istniał popyt, to on za odpowiednią opłatą tworzył podaż. Czy dręczyły go wyrzuty sumienia? Czy zdawał sobie sprawę z tego, że do eksperymentów, których formuły zawierały pisma, potrzeba będzie ofiar? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Jego dusza już dawno dławiła się w oparach opium, umysł trawiły zgryzota i poczucie osamotnienia, a żołądek musiał czymś napełnić. Los banity był losem okrutnym i drogim w utrzymaniu.
– To pan? – zapytał przygarbiony człowiek, który wyłonił się z ciemności z bosakiem w ręku.
– Zależy kto pyta – odrzekł.
– Kupiec.
– W takim razie proszę pokazać pieniądze – powiedział mężczyzna w łódce, posługując się elegancką mową, do której był przywykły przed wieloma laty.
– A skąd mam mieć pewność, że dostanę za nie to, po co tu przyszedłem?
W odpowiedzi rzucił zwój przewiązany rzemieniem.
– Proszę zapalić latarnię i samemu się przekonać.
– Tak zrobię – odparł przygarbiony człowiek i wykonał posłusznie polecenie. – Wnioskuję, że to nie wszystko – stwierdził po pobieżnym przejrzeniu zawartości.
– To jedna z siedmiu części. Mam przy sobie pozostałe, proszę się nie obawiać – zapewnił. – Zaznaczam jedynie, że aby z nich skorzystać, potrzebna będzie instrukcja. Znajdzie ją pan w liście. W tym samym miejscu, w którym znalazł pan ogłoszenie.
– Rozumiem. – Kupiec za pomocą bosaka przyciągnął łódź zakapturzonego mężczyzny i sprawnie dokonali wymiany.
– I proszę uważać – ostrzegł sprzedawca. – Wszystko ma swoją cenę. Zanim pan zacznie, proszę się upewnić, czy jest pan gotów ją ponieść.
Dwór wicehrabiego Giełczyńskiego, ujście Biebrzy, październik 1823
– Nie miałaś prawa, Izabelo! – wrzasnęła oburzona ciemnowłosa dziewczyna w koronkowej sukni.
– Miałam, moja droga. Jako twoja przyjaciółka i ktoś, kto ma doświadczenie z takimi naciągaczami.
– On nie jest żadnym naciągaczem! – krzyknęła, po czym dodała ciszej: – Ma rozległy majątek i całkiem sprawnie działający folwark pod Lipskiem.
– Możesz mówić swobodnie. Służba ma małe zebranie w kuchni, a ten twój, pożal się Boże, niedoszły narzeczony ma dług karciany przewyższający całe to jego bogactwo. Niby dlaczego tak nagle zapragnął ożenku? – zakpiła blond piękność o rumianych policzkach. – Z całą pewnością nie chodziło mu o ciebie.
– Tego nie wiesz, Izabelo!
– Wiem – odparła stanowczo. – Okłamał cię.
– Nie mógł. To człowiek honoru. Był w Gwardii Cesarskiej w Pułku Lekkokonnym Szwoleżerów. Walczył pod Samosierrą!
– Całe dziesięć minut1. I pewnie sam jeden rozniósł w pył Hiszpanów, a potem opatrzył rannych i powyciągał tych przygniecionych przez konie – zadrwiła.
1 Szarża trzeciego szwadronu 1. Pułku Szwoleżerów Gwardii Cesarskiej przeprowadzona 30 listopada 1808 roku na przełęcz Somosierra w Hiszpanii trwała około dziesięciu minut i zakończyła się zdobyciem wąwozu, co umożliwiło Napoleonowi kontynuację kampanii hiszpańskiej.
– Może lubi się tym przechwalać, przyznam, ale nie ujmuje mu to zasług.
– Stare dzieje i wcale nie czynią go świętym. Wiem, co mówię.
– Nie wiesz! – Czarnowłosa dama zacisnęła pięści, a z jej stalowoszarych oczu popłynęły łzy.
– Nie masz po co płakać – prychnęła druga. – Zdradzałby cię na prawo i lewo.
– Wcale by tak nie było!
– Byłoby! A jeśli koniecznie musisz wiedzieć, to oświadczył ci się tylko po to, by zrobić mi na złość.
– Nienawidzę cię! – krzyknęła brunetka, odwracając się na pięcie, i ruszyła do drzwi.
– To stan przejściowy. Jak skończysz histeryzować, to zrozumiesz, że zrobiłam to dla twojego dobra.
– Nigdy ci nie wybaczę! – Nie czekając na kamerdynera, otworzyła sobie drzwi, następnie z impetem zamknęła je za sobą.
– Jakoś to przeżyję. – Izabela przewróciła oczami i rozejrzała się po obszernej sieni w dworze swego wuja, wicehrabiego Giełczyńskiego, po czym zatrzymała wzrok na podpierającym filar wysokim mężczyźnie.
– Będzie ciąg dalszy czy już mam bić pani brawa? – zapytał baron Krzyżewski z ironią w głosie i wyszczerzył rząd białych zębów.
– To znowu pan?! – odparła z wyrzutem. – Nie przypuszczałam, że mamy widownię. Ale widać pan lubi zakradać się i obserwować niewinne niewiasty.
– Proszę sobie nie schlebiać. Czekałem na pani wuja.
– Akurat tutaj?!
– Miejsce dobre jak każde inne.
– Zaraz… – Zamyśliła się, próbując oderwać wzrok od jego idealnie skrojonych warg. – Czym mam sobie nie schlebiać? Nie uważa mnie pan za niewinną istotę?
– Ani trochę – zaśmiał się niskim głosem i ponownie oparł plecami o filar.
– A może po prostu trafił pan na niewłaściwy moment, by dostrzec moją prawdziwą naturę?
– Coś zbyt wiele tych niewłaściwych momentów, panno Wieczorek.
Miała ochotę pokazać mu język i pewnie by to zrobiła, ale w tym przypadku to on miałby większą satysfakcję.
Baron Klemens Krzyżewski od lat przyjaźnił się (choć słowo „przyjaźń” nie jest może najlepszym określeniem ich stosunków) z jej wujem, a zarazem prawnym opiekunem od śmierci rodziców, wicehrabią Benedyktem Giełczyńskim. W każdym razie ten około trzydziestopięcio-, czterdziestoletni mężczyzna bywał regularnym gościem w jego dworze i zrządzeniem losu zwykle wtedy, gdy Izabela miała gorszy dzień. Jej dość często zdarzały się gorsze dni. Choć opiekun zatroszczył się o wszelkie jej potrzeby materialne, zapewnił odpowiednie wykształcenie i pokazał kawałek świata, to przy tym haniebnie ją rozpuścił.
Niezależnie od tego, czy Izabela lubiła barona Krzyżewskiego, czy nie, musiała przyznać, że nie spotkała dotąd wielu równie przystojnych i inteligentnych mężczyzn. Niestety w jego przypadku w parze z tymi zacnymi przymiotami szły jeszcze zarozumiałość, arogancja i wrogie w stosunku do niej nastawienie. Cóż z tego, że uzasadnione (co musiała przyznać, przypominając sobie ich poprzednie starcia)? Mógł jednak udawać uprzejmego, jak inni.
– Robi pani wszystko, by zyskać miano najpiękniejszej i zarazem najbardziej złośliwej i wyrachowanej panny w tej części kraju?
– Dziękuję za komplement. Co do urody, nie miałam na nią zbyt wielkiego wpływu. Co do charakteru, zbyt pochopnie mnie pan ocenia, baronie. Równie dobrze mogłabym pana nazywać złośliwym, starym zrzędą albo ponurym, zgryźliwym nudziarzem. Ale przecież tego nie uczynię. – Zatrzepotała niewinnie rzęsami. – Młodej damie nie wypada mówić takich rzeczy – westchnęła.
– Już to pani uczyniła – odparł powoli, zastanawiając się nad ripostą. – Ale może nie jest pani tak bystra, za jaką chce uchodzić, skoro to pani przeoczyła.
– Nie przeoczyłam – wycedziła. Niestety dała się znów sprowokować. – A pan też nie jest taki święty, skoro podsłuchuje rozmowy młodych kobiet.
– Gdybym chciał posłuchać rozmów, to wybrałbym się gdzieś, gdzie poruszane są ambitniejsze tematy. Kobiety w pani wieku próbują walczyć ze światem nie po to, by wywołać kolejny skandal towarzyski, ale by pomagać niższym klasom, edukować dzieci, kształcić się na uczelniach dostępnych jedynie dla mężczyzn albo dyskutować o polityce i rosnącym ucisku. To, czego byłem świadkiem, było raczej pełnym emocji przedstawieniem.
– Nie nazwałabym tego przedstawieniem, skoro nie miałyśmy publiczności. Skrywających się w cieniu nie liczę. – Odwróciła się i bez pożegnania z uniesioną brodą ruszyła ku drzwiom, w których akurat pojawił się jej wuj. – Zresztą, co pan może wiedzieć o moich poglądach i ambicjach? Jedne zachowania i zainteresowania nie wykluczają innych – burknęła pod nosem.
– Tu się pan podziewa! – Wicehrabia Giełczyński, utykając, wszedł do sieni i z uwagą przyjrzał się zarówno swojej podopiecznej, jak i stojącemu mężczyźnie.
– Tak jak się umówiliśmy – przypomniał obojętnym tonem baron Krzyżewski.
– Mam nadzieję, że nie znudził się pan tym czekaniem.
– Bynajmniej.
– Widziałem twoją przyjaciółkę – zwrócił się tym razem do Izabeli. – Czy nie miała zostać do kolacji?
– Plany uległy zmianie.
– Wszystko w porządku?
– W jak najlepszym. – Uśmiechnęła się i zaczęła powoli odwracać się w kierunku schodów.
– W takim razie posiłek zjemy w nieco okrojonym gronie. – Wicehrabia zatrzymał ją wzrokiem, po czym zwrócił się do barona: – Będzie nam pan towarzyszył?
– Och, niech wuj nie zatrzymuje gościa – wtrąciła się Izabela. – Z pewnością ma zbyt wiele obowiązków, by mitrężyć czas na uprzejmości towarzyskie. W końcu to taki filantrop, społecznik i ogólnie zapracowany człowiek.
– Mam swoje obowiązki, to prawda, jednak posiłku w tak doborowym towarzystwie nie odmówię – zapewnił baron z wyraźnym sarkazmem w głosie. – Chyba że pani ma coś przeciwko?
– Skądże – odpowiedziała w tym samym tonie, nawet nie próbując udawać uprzejmej. – A teraz przepraszam panów. Muszę przekazać dyspozycje służbie.
Wolałaby go nie spotkać, a tym bardziej jeść wspólnie posiłku i zabawiać uprzejmą rozmową. Tak naprawdę nie zrobił jej nic złego, ale czuła się przy nim niezmiernie skrępowana przez to, w jakich okolicznościach widziała go po raz pierwszy, drugi, trzeci… Właściwie to przy każdym spotkaniu. Chyba miał jakiś magiczny dar zjawiania się akurat wtedy, gdy jej się powijała noga. Ruszyła w głąb domu do części przeznaczonej dla służby.
Była pewna, że uważał ją za zbuntowaną smarkulę, ograniczoną swoim położeniem i marnym wykształceniem pustogłową piękność, która co jakiś czas daje upust własnym fanaberiom. Być może częściowo miał rację, ale to tylko jedno z jej oblicz. Może miałaby ambitniejsze plany, może mogłaby bardziej zaangażować się w coś, co przysłuży się nie tylko przyszłości jej najbliższego otoczenia, ale wielu innych potrzebujących osób? Niby dlaczego przyłapał ją ze stajennym? Przecież gdyby nie pomagała wiejskim dzieciom i nie bratała się z tymi, którzy nie mieli szczęścia urodzić się w zamożnej rodzinie, to nie doszłoby do tamtego incydentu. Może to nie najlepszy przykład, pomyślała i ruszyła w kierunku kuchni.
– Przepraszam za nią – odezwał się wicehrabia tonem stroskanego ojca, kiedy Izabela zniknęła z pola widzenia. – Chyba na zbyt wiele jej pozwalałem, chcąc wynagrodzić wczesną stratę rodziców.
– Mam trzy młodsze siostry i wiem, co to znaczy rozkapryszone dziewczę w domu. Proszę się zupełnie nie przejmować – powiedział baron gładko, nie zdradzając żadnych emocji. – To urocze stworzenie jeszcze najwidoczniej nie trafiło na kogoś, kto by jej utarł nosa, ale z pewnością wkrótce to nastąpi.
– Ma pan na myśli siebie? – zapytał podejrzliwie wicehrabia, a w jego głosie dało się wyczuć nutkę niepokoju.
– Absolutnie nie! Nie mam czasu ani ochoty uczyć życia jakiegoś podlotka, choćby i najurodziwszego w okolicy. Za przeproszeniem, wicehrabio, mnie pańska podopieczna zupełnie nie interesuje.
– Zdaję sobie sprawę z tego, że wie pan, iż Izabela została oskarżona przed laty o kradzież srebrnych kolczyków, pocięcie nowej sukni przyjaciółce, schadzki ze stajennym, przyjmowanie pieniężnych zakładów, sekundowanie w pojedynku i udział w wyścigu dwukółek.
– A to jedynie początek długiej listy. I jestem zobowiązany przypomnieć, że w większości nie były to czcze pomówienia, bo sam byłem świadkiem przynajmniej trzech wybryków tej dziewczyny. Ja na pana miejscu pomyślałbym o powrocie do tradycyjnych metod wychowawczych, przełożyłbym smarkulę przez kolano i sprawił porządne lanie. – Mówiąc to, puścił oko i pokręcił z pobłażliwością głową, by wicehrabia zrozumiał, że był to jedynie żart.
Izabela stojąca za rogiem nie mogła widzieć jego miny, ale słowa do jej uszu dotarły. Zacisnęła bezwiednie szczęki i zmrużyła oczy.
– Lanie! Dobre sobie! – prychnęła cichutko. – Wychowawca się znalazł.
– Dlatego pora, bym wreszcie poszukał jej męża – westchnął wicehrabia. – Powinienem był wziąć się za to już dawno temu, ale pozwoliłem jej pokazać się na salonach i samej zadecydować, kiedy przyjdzie pora na opuszczenie mego dworu. Rozumie pan, nie chciałem, by pomyślała, że opieka nad nią w jakiś sposób mi ciąży. Zresztą, nie ukrywam, lubię jej towarzystwo, mimo że dziewczyna ma trudny charakter. Wyprawiłem jej bal z okazji piętnastych urodzin, potem jeszcze trzy po dwudziestych urodzinach. Jeśli będzie trzeba, wyprawię i sześć po dwudziestych piątych2. Stać mnie na ich organizację i to nie tylko tutaj, ale i w stolicy. Jednakowoż uważam, że nie zdadzą się na zbyt wiele, a to biedne dziewczę dozna kolejnego zawodu. Powinienem poszukać raczej kogoś odpowiedniego w naszej okolicy.
2 Taką częstotliwość wyprawiania bali dla niezamężnej arystokratki zalecano w pierwszej połowie XIX wieku, M. i J. Łozińscy, Życie codzienne arystokracji, Warszawa 2013, s. 52.
– Mnie w to proszę nie mieszać.
– Chyba już został pan wmieszany.
– Co pan ma na myśli?
– Zdaje się, że pańska matka upatrzyła sobie Izabelę na przyszłą synową albo synową którejś przyjaciółki, bo od jakiegoś czasu śle nam zaproszenia do swojego pałacyku na te jej spędy zapoznawcze.
– Ciekawie pan to ujął, ale ja w nich nie biorę udziału, więc jeśli już, to chodzi jej o któregoś z moich braci albo jakiegoś innego nieszczęśnika.
– Tak pan sądzi? – Wicehrabia zmrużył oczy, a następnie spojrzał w bok, jakby się nad czymś zastanawiał. – Mnie się jednak wydaje, że mógłby pan mi odrobinę pomóc.
– Nie pojmuję, w jaki sposób, ale proszę mówić. Posłucham.
– Mógłby pan przyjrzeć się z bliska ewentualnym kandydatom, wykluczając tych, którzy niegodni są ręki mojej podopiecznej. Sam przecież niczego wybadać nie mogę, bo od razu zwietrzą podstęp.
– Mam być rajkiem, swatką?
– Raczej nie o to pana proszę. Izabela nie potrzebuje nikogo takiego, bo kandydaci sami, bez obstawy, uderzają licznie w konkury.
– W takim razie?
– Mógłby pan wybadać ich intencje.
– A co na to panna Wieczorek? Czy ona w ogóle ma zamiar wyjść za mąż i uszczęśliwić – mówiąc to, odchrząknął i uniósł ironicznie lewą brew – któregoś z okolicznych kawalerów?
– Oczywiście. Niestety biedaczka zawiodła się na kilku i nie chciałbym, by kolejny raz ją to spotkało.
Klemens obiecał dowiedzieć się czegoś więcej o tych nieszczęśnikach, którzy zostaną zwiedzeni słodkim głosikiem i urodą tej małej awanturnicy. Miał okazję spotkać ją wcześniej kilkukrotnie i w żadnej z tych sytuacji nie wyglądała na skrzywdzone biedactwo. Wicehrabia najwyraźniej miał do niej słabość. Owinęła go wokół palca już jako mała dziewczynka i ślepo wierzył w jej niewinność i dobre intencje. Klemensa jednak nie była w stanie nabrać. Ba, nawet nie starała się tego robić. Za każdym razem była dla niego zwyczajnie niemiła. Cóż, może i nie zrobił nic, aby poprawić jej stosunek do siebie, a wprost przeciwnie, zwykle zaostrzał jej wybuchy złości, ale (co tu kryć) całkiem dobrze się przy tych potyczkach słownych bawił. Poza tym była jeszcze jedna sprawa, o której nie miała pojęcia ani panna Wieczorek, ani jej wuj. Klemens częściej pojawiał się w ich dworze, bo było to ostatnie miejsce, w którym widziano zaginionego Gniewomira Guzowskiego, poszukiwanego przez jego rodzinę. Wraz z mężczyzną (co być może było dalece bardziej palącą sprawą dla jego krewnych) przepadł również rodowy pierścień. Bardzo drogi rodowy pierścień. Przekazywano go kolejnym narzeczonym dziedziców. Misternie zdobiony ornamentami winorośli złoty pierścień z różowym diamentem w kształcie poduszki, otoczony malutkimi białymi diamencikami i z wygrawerowanym herbem rodu wewnątrz. Czy znajdował się teraz w posiadaniu panny Wieczorek?