Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hrabina Aurelia Plater (z domu Strzelecka) wraca z Indii do kraju i na salony. Nieprzeciętną urodą i fortuną odziedziczoną po zmarłym mężu przyciąga uwagę wielu adoratorów. Niestety ich zamiary nie zawsze są uczciwe. Wdowa zostaje uwikłana w próbę zabójstwa, a następnie w serię niebezpiecznych zdarzeń. Niespodziewanie na jej drodze pojawia się major Edmund Breza – uwodziciel i hazardzista, z którym od lat toczy wojnę…
Czy obecność majora to zwiastun nowych kłopotów? Kto pomoże Aurelii wyplątać się z tarapatów?
Zakochana hrabina to uroczy romans historyczny z cyklu W dolinie Narwi, którego fabuła rozgrywa się na Podlasiu w pierwszej połowie XIX wieku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 440
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
© VJ Dunraven | stock.adobe.com
© yanikap | stock.adobe.com
Redakcja
Marta Jakubowska (Słowa na warsztat)
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Elwira Zapałowska (Słowa na warsztat)
Wioleta Żyłowska (Słowa na warsztat)
Wydanie I, Katowice 2022
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: LIBER SA
ul. Zorzy 4, 05-080 Klaudyn
tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12
www.dystrybucja.liber.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2021
ISBN 978-83-67102-34-6
Obrzeża Warszawy, kwiecień 1817
Edmund Breza – były żołnierz Pierwszego Pułku Szwoleżerów-Lansjerów ze Starej Gwardii walczącej u boku Napoleona, nieprzyzwoicie przystojny uwodziciel, szlachetnie urodzony i świetnie wykształcony, przy tym hulaka, doskonale zapowiadający się w towarzystwie utracjusz i hazardzista – zeskoczył na miękką trawę z grzbietu swojego najlepszego rumaka, którego przywiązał do muru okalającego rezydencję markiza.
Strój wieczorowy uszyty według najnowszej mody i lakierowane buty do tańca zamienił na wygodny kubrak i skórzane botforty. Jedynie koszula pozostała ta sama – śnieżnobiała, sztywno wykrochmalona, tym razem niezapięta pod samą szyję i pozbawiona ozdobnego fularu; eleganckie spodnie wymienił na przylegające do ciała wojskowe bryczesy. Odzienie to, podpatrzone u dawnych francuskich kompanów, idealnie nadawało się do przeprowadzenia planu, jaki układał sobie od wczorajszego wieczoru, kiedy to potajemnie wysłał młodej markizie wiadomość o nocnej wizycie.
Pochylił się, aby przebiec cicho wzdłuż szpaleru drzewek owocowych, i dotarł do brukowanych alejek wyznaczających przydomowy ogród zaprojektowany w angielskim stylu. Starał się unikać odkrytych ścieżek, wybierał te okolone z obu stron wysokim żywopłotem, aż zbliżył się do niewielkiej fontanny. Wyostrzył wszystkie zmysły, aby rozejrzeć się po rozległej, zielonej przestrzeni, i zatrzymał wzrok na zachodnim skrzydle słabo oświetlonego kamiennego dworu położonego malowniczo na lewym brzegu Wisły. Zaschło mu w gardle, gdy próbował odszukać dwa małe płomyki wystawione w jednym z trzech rzędów okien. Zwilżył usta wodą i przyjrzał się uważniej.
Czyżby markiza się rozmyśliła i nie zapaliła świec, które stanowiły umówiony znak, o jaki poprosił w liście? Może zadanie nie było wcale tak banalne, jak mu się wydawało, gdy zawierał zakład?
Znał teren posiadłości markiza, bo miał okazję niejednokrotnie zwiedzić to miejsce kilka lat wcześniej, gdy wędrował do pokojów jego świętej pamięci pierwszej małżonki. Tym razem nie kierował nim zamiar przyprawienia Wąsaczowi rogów. Naprawdę! Chodziło jedynie o zakład i próbę ocalenia swojej miejskiej rezydencji.
Akt własności nieruchomości umieszczony został pod materacem łóżka w pokoju młodej żony, nawiasem mówiąc, zajmowanym dawniej przez starszą córkę markiza, który też było dane Edmundowi pewnej letniej nocy odwiedzić. Skrzywił się z przekąsem na myśl o tym, co mógłby zrobić z nim szanowny ojciec pannicy, gdyby się dowiedział o jego niechlubnych poczynaniach.
– Gdzie te cholerne płomyki?! – warknął cicho. Otaczała go wprawdzie typowo wiosenna aura, ale robiło się coraz później i miał wrażenie, że trawę zaczynał pokrywać delikatny szron.
Na cóż mu to było?! Czy nie mógł raz na zawsze odżegnać się od tego kamuflażu przybranego na potrzeby prowadzenia delikatnych spraw na zlecenie ludzi z wyższych sfer? Czy może ten kamuflaż tak bardzo zlał się z jego osobowością, że stał się nieodzowną częścią Edmunda, sprawił, iż mężczyzna nie potrafił się od niego uwolnić? A może wcale nie chciał się go pozbywać? Skąd nagle te wyrzuty sumienia? Chyba się starzeję – pomyślał. Mógłbym w końcu się ustatkować i zacząć prowadzić uczciwe życie zamiast sterczeć po ciemku pod oknami niewiernych małżonek. A może wszystkiemu winna jest informacja o tym, że ona została wdową?
Pamiętał tamten wieczór, gdy z furią napadła na niego podczas jednej z redut karnawałowych. Te chabrowe oczy ciskające gromami, błyszczące spod koronkowej czarnej maski, i krwistoczerwone usta przygryzane z nerwów niemal do krwi… Boże, jak ona wówczas wyglądała! Niczym wcielenie antycznej bogini ruszającej, by zmieść z powierzchni Ziemi swych wrogów. Została narzeczoną jego najlepszego przyjaciela i tylko ta myśl przywoływała go do porządku. Nienawidziła Edmunda, ale od nienawiści do miłości… Mógł przezwyciężyć tę niedogodność, gdyby tylko wszystko potoczyło się inaczej. Okazał się zbyt lojalny wobec swego druha, a potem ona wyszła za mąż… Lecz za żadnego z nich. Teraz znów była wolna… Tylko co go to w ogóle obchodzi?! Nie powinien zajmować nią myśli, jeśli chce nadal mieć w posiadaniu cokolwiek więcej niż to, co nosi akurat na sobie.
– Gdzie te światła? – Denerwował się. – Czyżby markiza nie była już tak rozochocona, jak to wyrażała w liście? Niemożliwe. – Zaczął przestępować z nogi na nogę.
Kobiety zawsze lgnęły do niego tabunami, bo wierzyły rozpowszechnianym w towarzystwie plotkom, jakoby nigdy nie zawodził w sztuce umilania czasu. W zasadzie sam był sobie winien, bo wielokrotnie te komeraże podsycał i nie robił absolutnie nic, by położyć im kres, nawet jeśli okazywały się dalece przesadzone.
– Są – szepnął do siebie z ulgą.
Dostrzegł wreszcie liche światełka w oknie na pierwszym piętrze i podbiegł, nadal pochylony, do ściany budynku. Niestety markiza nie ułatwiła mu w żaden sposób zadania, bo ani nie odnalazł żadnej liny, ani nawet drabinki podtrzymującej bluszcz, że o samym pnączu nie wspomni. Trudno. Musiał wykorzystać to, co miał przy sobie.
Z kieszonki ukrytej w cholewce buta wydobył niewielki sztylet i wbił go w spoinę między kamiennymi bloczkami muru. Kruszyła się! Doskonale – pomyślał, uśmiechnął się pod nosem i rozpoczął mozolną wspinaczkę. Ściana, porośnięta tu i ówdzie mchem, nie była najłatwiejszą, jaką przyszło mu do tej pory pokonywać, zwłaszcza że zaczęło siąpić i buty ślizgały mu się na wilgotnej powierzchni, a zziębnięte mięśnie, odwykłe od długotrwałego wysiłku i – co tu ukrywać – zmęczone wiedzionym ostatnio trybem życia, odmawiały posłuszeństwa.
– Szlag by to! – zaklął pod nosem, gdy wolna dłoń się obsunęła i musiał wypuścić sztylet, by drugą złapać się ściany. Na szczęście nie zostało wiele drogi do przebycia. Wystarczyło podciągnąć się odrobinę wyżej, by móc stanąć na gzymsie, z którego za moment sięgnie parapetu.
Nagle okno w sypialni markizy otworzyło się z hukiem i ujrzał wyciągnięte w jego stronę ostro zakończone paznokcie. Przed oczami stanął mu obraz, w którym ich właścicielka wypycha go na zewnątrz, a on spada oderwany od muru i ląduje z rozbitą głową na jakimś kamieniu albo jeszcze gorzej – na własnym sztylecie, który jakimś trafem sterczy ostrzem do góry.
Przełknął głośno ślinę, gdy kobiece palce dosięgły jego gęstych, jasnych włosów, ale zorientował się, że próbują go wciągnąć, a nie strącić, dlatego odetchnął z ulgą i skwapliwie skorzystał z nadarzającej się okazji, by wdrapać się do środka.
– Och, kwiatuszku – zwracał się w ten sposób do większości kobiet, aby przypadkiem nie pomylić ich imion – dzięki Bogu, że wyjrzałaś w ostatnim momencie, w przeciwnym razie rano trzeba by było zbierać moje szczątki z bruku.
– O ile się orientuję, na dole mamy trawę i nie jest tu tak znowu wysoko – zaszczebiotała.
– Wolałbym jednak nie sprawdzać tego na własnej skórze. – Zeskoczył z parapetu i z galanterią ujął jej dłoń, po czym zbliżył do swoich ust.
– Och, nie bawmy się w te ceregiele – pisnęła i zaczęła niemal wyrywać guziki z jego kubraka, by dobrać się do koszuli.
W normalnych okolicznościach zapewne nie stawiałby większego oporu. Towarzystwo widziało w nim kobieciarza nieomijającego nawet zamężnych dam i było w tym sporo prawdy. Kryjący się jednak gdzieś w pobliżu mąż markizy, z pewnością uzbrojony po zęby, nie stanowił odpowiednio nastrojowego tła do tego typu poczynań. Wąsacz to doskonały strzelec, o czym Edmund miał już okazję się wielokrotnie przekonać.
– Chyba źle zrozumiała pani moje intencje co do swojej osoby – zaczął niepewnie. Starał się przy tym odsunąć ją od własnego rozporka.
– Udajemy niedostępnego?
– Ależ nie! – zaprzeczył gorąco.
Mimo swojego nonszalanckiego podejścia do konwenansów zawsze trzymał się z góry ustalonych reguł zakładów. Nie mógł wspomnieć kobiecie o obecności jej męża, o ukrytych pod materacem jej łóżka dokumentach, o tym, że w żadnym wypadku nie wolno mu jej tknąć ani też – rzecz jasna – o samym zakładzie.
Odsunął się krok w tył, by dać sobie czas na wymyślenie dobrej wymówki. Zanim tu wszedł, miał ich co najmniej tuzin, lecz wtedy nie brał pod uwagę jednego – że roznegliżowana i nieco wstawiona młoda mężatka nabierze na niego tak wielkiej ochoty.
Kobieta kusząco rozchyliła peniuar – ukazała jedynie częściowo zakryty gorsetem biust imponującej wielkości i z kocim spojrzeniem ruszyła w kierunku przybysza. Potem wszystko potoczyło się jakby poza jego świadomością: przepychanki, kłótnia, kapitulacja, przyzwolenie i wreszcie podstęp.
Mógł przewidzieć, że była do tego zdolna, ale uświadomił to sobie dopiero wówczas, kiedy leżał pod nią z rękoma uwięzionymi pod materacem. Zdołał wyrwać się w ostatniej chwili, gdy do pokoju wpadł markiz z pistoletem w dłoni po tym, jak nie doczekał się od niego umówionego sygnału, a odgłosy zza drzwi zaczęły go niepokoić.
Nawet po upływie godziny od dramatycznych zdarzeń Edmund nie potrafił w pełni zorientować się we własnym położeniu. Wiedział, że cudem uszedł z życiem, ale dokumenty własności jego domu przepadły raz na zawsze. Na domiar złego deszcz rozpadał się na dobre, a koń albo sam się uwolnił, albo ktoś mu w tym pomógł. Ludzie markiza? Złodziej? Mógł się jedynie domyślać.
Pozbawiony broni i sakiewki musiał pieszo dotrzeć do Warszawy i – jakby mało mu było upokorzeń – powiadomić służbę swojej miejskiej rezydencji o rychłej wyprowadzce.