Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Luiza, młoda nauczycielka warszawskiej pensji dla dziewcząt, spędza lato w majątku baronostwa Lubienieckich, sąsiadującym z dworem Horodyńskich. W trakcie pobytu odkrywa, że skłócone od wielu lat rody łączy bolesna tajemnica.
Dlaczego sąsiedzi nagle stali się wrogami? Jaki sekret nosi pod sercem babcia Luizy? Czy owiany złą sławą kobieciarza hrabia Edwin Horodyński jest sprzymierzeńcem dziewczyny, czy stanowi dla niej zagrożenie?
Fabuła Zranionych serc autorki bestsellerowych cyklów „W dolinie Narwi” i „Dworek nad Biebrzą” rozgrywa się na Podlasiu w 1869 r. Miłość, nienawiść, intrygi i owiana tajemnicą historia z przeszłości przenosi nas w trudne czasy bohaterów, którzy mimo utraty majątków i carskich prześladowań po powstaniu styczniowym nie tracą nadziei na odzyskanie przez Polskę niepodległości.
Edycja książki z dużym, wygodnym drukiem do czytania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Projekt okładki i stron tytułowych
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
© LayerAce.com | stock.adobe.com
© New Robot | stock.adobe.com
Redakcja
Agnieszka Luberadzka
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Zespół Wydawnictwa, Agnieszka Luberadzka
Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.
Wydanie I, Katowice 2024
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
www.szaragodzina.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2023
ISBN 978-83-67813-62-4
Podniosła ciężkie powieki i ujrzała nad sobą ciemnobursztynowe oczy, w których tliły się znajome ogniste iskierki. Już miała uśmiechnąć się i podać dłoń mężczyźnie, zachęcona gestem, gdy poczuła drżenie na całym ciele i nie był to dreszcz niosący nadzieję na coś dobrego. Z przerażeniem dostrzegła, że pochyla się nad nią ktoś jeszcze.
– Proszę się odsunąć! – nakazał srogi głos jej męża. – Sam sobie z nią poradzę – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Iskierki w bursztynowych oczach przygasły…
– Proszę zachować ostrożność – powiedział drugi głos. – Nie wiem, czy nie uderzyła się w głowę.
– Nic jej nie będzie. To zwykła kobieca słabość. Sam pan wie, że płeć piękna mdleje z byle powodu. To przez te ich ciasne gorsety i skłonność do dramatyzowania, dlatego zawsze mają przy sobie flakonik soli trzeźwiących. Moja matka też dostawała waporów, kiedy coś jej nie pasowało albo zobaczyła pająka. Czy zobaczyłaś pająka, moja droga? – zwrócił się do półprzytomnej małżonki. Nie czekając na potwierdzenie, dodał szybko: – Sam pan widzi. Nie ma co robić zamieszania.
Mężczyzna skłonił się i oddalił, zerkając jedynie przez ramię w stronę omdlałej.
– Wyjaśnisz mi to w domu – syknął baron, ściskając ramię żony. – A teraz wstań, oprzyj się na moim ramieniu i udawaj przykładną młodą matkę, zanim wezmą nas na języki.
Nie odpowiedziała. Starała się powstrzymać napływające do oczu łzy.
– Czy nic się pani nie stało? – Podbiegła do nich daleka kuzynka, a za jej przykładem podążyły kolejne panie, otaczając małżonków ciasnym wianuszkiem.
– Zakręciło się biedaczce w głowie. Spodziewa się dziecka – wyszeptał konspiracyjnie mężczyzna. – Rozumiecie panie. Musisz na siebie bardziej uważać, baronowo – upomniał ją z wprawnie udawaną czułością. – Upał nie służy brzemiennym kobietom. Zwłaszcza tak delikatnym, jak mój uroczy kwiatuszek. Pozwolą panie, że zostawię je i zaprowadzę żonę do domu. Powinna położyć się i odpocząć.
– Tak, to zrozumiałe, baronie. Jest pan taki opiekuńczy – świergotały jedna przez drugą.
– Psiakrew! – warknął, kiedy zamknął za sobą drzwi małżeńskiej sypialni. Ponownie ścisnął jej ramię, szarpnął i pchnął ją w stronę łóżka. Usiadła na jego skraju. – Chciałaś mnie skompromitować przy wszystkich?!
– Nie.
– Czego on tu szukał?! – zapytał, wykrzywiając twarz w groźnym grymasie.
– Nie wiem. Nie przypuszczałam, że przyjdzie. Wysłałam zaproszenia zgodnie z twoim poleceniem.
– Do niego?!
– Nie. Ogólnie do całej jego rodziny – próbowała tłumaczyć, choć wiedziała, że nie ma to najmniejszego sensu. – Nie wiedziałam, że wrócił. Nie było go tu od trzech lat.
– Liczyłaś?! – zadrwił, szczerząc zęby w kpiącym uśmiechu. Po czym przysunął się, pochylił, chwycił jej brodę i uniósł tak, by móc przyjrzeć się twarzy.
– Nie musiałam liczyć.
– Oj, liczyłaś, liczyłaś. Dobrze wiem, że tylko szukasz sposobu, jak przyprawić mi rogi, ale niedoczekanie twoje! Nie pozwolę robić z siebie głupca. – Wymierzył jej siarczysty policzek. Nie uchyliła się. Wiedziała, że jej łzy i błagania o litość tylko wzmagają furię. Sprawiają mu jakiś chory rodzaj satysfakcji. Kiedy udawała obojętną, rezygnował z dalszych tortur, jakby zawiedziony brakiem odpowiedniej reakcji. Wiedziała również, że wyjeżdżał do lupanarów i folgował sobie, biczując pracujące tam dziewczyny, albo tłukł bezlitośnie konie, które nie wykonywały jego poleceń.
– Nie jestem brzemienna – powiedziała, siląc się na obojętny ton.
– Jeszcze. – Uśmiechnął się w taki sposób, że domyślała się, co zaraz nastąpi.
Podszedł do drzwi, zamknął je na klucz, następnie wrócił, przeniósł ją do okna i kazał wypatrywać domniemanego kochanka. Kiedy ujrzała go spacerującego w ogrodzie pośród innych gości, otworzył okno na całą jego szerokość, zaczekał, aż mężczyzna z ogrodu zauważy baronową, i ponownie rzucił małżonkę na łóżko.
– Od ciebie teraz zależy, czy twój kochanek usłyszy, jak staramy się o kolejnego potomka, czy nie.
– Nie zrobisz mi tego – wystraszyła się.
– Zrobię – odparł bez żadnych emocji. – I może w końcu będę miał z tego jakąś przyjemność – wyszeptał jej w twarz. – Jesteś moją żoną i przysięgałaś mi przed ołtarzem. Nie jemu – przypomniał.
Wszystko, co działo się przez następny kwadrans, wolałaby wyrzucić z pamięci. Ból, upokorzenie, rosnąca nienawiść. Nie pisnęła słowa, nie wydała żadnego dźwięku i modliła się, by mąż zachował się na tyle cicho, by nie wzbudzić zainteresowania gości. Nie zachował się. Porwał jej bieliznę, podrapał do krwi uda i dekolt, a potem jęczał i stękał z satysfakcją, widząc płynące po jej policzkach łzy. Na koniec wstał, poprawił ubranie, zamknął z hukiem okno i najzwyczajniej w świecie wyszedł. Nawet się nie obejrzał.
Bursztynooki wyjechał na kolejne trzy długie lata…
Dwór Lubienieckich nad Narwią, nieopodal Tykocina, maj 1869 roku
Obudziwszy się w wygodnym drewnianym łożu, pod cienką pierzyną obleczoną świeżo wykrochmaloną haftowaną poszwą, Luiza przeciągnęła się, przetarła oczy i spróbowała dostrzec coś w ciemności. Zasłony w oknach nie były zaciągnięte, zatem musiało być jeszcze bardzo wcześnie bądź późno. Zależy, jak na to spojrzeć.
Do dworu dziadków, baronostwa Longina i Liwii Lubienieckich, przyjechała poprzedniego wieczoru i nie zdążyła przywyknąć do sypialni urządzonej specjalnie dla niej. Odrzuciła nakrycie i wysunęła bose stopy na podłogę w poszukiwaniu pantofli, kiedy do jej uszu dotarło ciche zawodzenie. Nie było podobne do odgłosów, jakie wydają wałęsające się koty, ani do skrzypnięć starych zawiasów poruszanych wiatrem. Żaden ze znanych jej instrumentów również nie wydawał podobnych dźwięków. Te przypominały kwilenie dziecka, ale po uważniejszym wsłuchaniu doszła do wniosku, że i tym być nie mogły.
Wrodzona ciekawość kazała jej wstać i sprawdzić źródło osobliwego brzmienia. Nie była może szczególnie odważna, ale uważała siebie za osobę bez wybujałej wyobraźni, wręcz nudną. Taką, która oporna jest na przesądy i zabobony, dlatego szybko wykluczyła wszelkiego rodzaju zjawy, duchy, strzygi i wróżki, które ponoć zamieszkiwały okoliczne mokradła. Zarzuciła na ramiona szlafrok i podeszła do okna. W nikłej poświacie księżyca dostrzegła w oddali postać mężczyzny. Z pewnością nie któregoś z czeladników ani służby dworskiej. Nie wyglądał też na chłopa z pobliskiej wsi. Poruszał się płynnie i elegancko. Czyżby jakiś oficer albo arystokrata? Tylko co robiłby tutaj ktoś taki nocą?, myślała. Nie zdążyła się nad tym dobrze zastanowić, bo do jej uszu ponownie dobiegło zawodzenie i mimo że rozum podpowiadał jej, że bezpieczniej byłoby wrócić do przytulnego łóżka, to nogi same poniosły ją na korytarz i klatkę schodową prowadzącą na parter.
Może nie powinna była szukać źródła dźwięku, ale ciekawość była zdecydowanie silniejsza niż rozsądek. Zeszła wolno po schodach i przywarłszy plecami do ściany, zaczęła przesuwać się w stronę kuchni, z której dochodziło przerywane, jak gdyby tłumione łkanie. Zatrzymała się. Żałowała, że nie wzięła ze sobą niczego do obrony, choćby jakiegoś świecznika albo pogrzebacza. Wciągnęła powietrze nosem i cichutko wypuściła ustami, po czym ruszyła dalej. Dźwięk był coraz wyraźniejszy, a jej przedramiona, nogi i plecy zaczynała pokrywać gęsia skórka. Nie zaprzestała jednak wędrówki i już po chwili mogła zajrzeć przez niedomknięte drzwi do wnętrza.
Bladoniebieskie światło wpadające ukośnie przez szerokie okna tworzyło jasną aureolę wokół głowy smukłej postaci pochylającej się nad kuchennym paleniskiem. Wiatr docierający przez uchylony lufcik rozwiewał długie srebrne włosy, a blask padający od ognia na szczupłe palce, zaciśnięte na niewielkiej kartce, nadawał ich właścicielce tajemniczy, wręcz magiczny charakter.
Luiza wstrzymała oddech i wytężyła wzrok. Postać westchnęła, spojrzała po raz kolejny na papier i przymierzyła się, by wrzucić go w ogień. W ostatniej chwili wycofała się jednak i przytuliła go do piersi, następnie wyprostowała się, skręciła włosy w prowizoryczny kok, narzuciła na nie czepiec, który leżał na zydelku obok, i spojrzała w stronę drzwi.
Babcia?, zapytała dziewczyna w myślach.
Mogłaby podejść i zapytać, cóż takiego się wydarzyło i dlaczego starsza dama zachowuje się w ten zupełnie do niej niepodobny sposób. Kobieta jednak nie zauważyła jej, a zbolały wyraz twarzy utwierdził Luizę w tym, że powinna zostawić ją samą, zwłaszcza że zjawiła się tu jeszcze przed letnią przerwą z powodu wesela ciotki dwóch jej wychowanek i za kilka dni musiała wrócić z nimi na pensję dla dziewcząt, gdzie w ubiegłym roku otrzymała posadę nauczycielki.
Liwia Lubieniecka westchnęła z żalem. W dłoni trzymała kolejny list, wyczekiwany z taką tęsknotą, który rozerwał jej posklejane serce na tysiące kawałków, a w duszy zrobił wyrwę, której nie będzie w stanie niczym wypełnić. Wiedziała, że ma tylko chwilę, by zapoznać się z jego treścią, nim wrzuci go w ogień. Nikt nigdy nie może poznać jego treści. Nikt nigdy nie powinien dowiedzieć się o sekrecie skrywanym latami. Wiedziała także, że nie zdoła zapamiętać szczegółów i tym razem na zawsze przepadnie to, co zostało spisane ręką człowieka, który nieprzerwanie od ponad pół wieku zaprzątał jej myśli. Nie mogła jednak zachować ani skrawka listu pokrytego rozmazanym od jej łez drobnym, pochyłym pismem. Już kiedyś zaryzykowała i omal nie przypłaciła tego życiem…