Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Madeline Mackenzie jest młodą wdową, ale po śmierci męża nie może cieszyć się swobodnym, beztroskim życiem. Stary wicehrabia pozostawił jej przede wszystkim długi, więc młoda kobieta musi wziąć swój los we własne ręce. Niestety jej plan się nie udaje i Madeline wpada w jeszcze większe kłopoty, skutkiem czego musi się ukrywać. Cóż może być bardziej obiecującego w jej sytuacji niż wyruszenie na morską wyprawę w poszukiwaniu skarbu? Chyba tylko wyprawa statkiem, którego kapitan wkrótce okazuje się nie być jej obojętny...
Czy uda im się odnaleźć ukryty piracki skarb?
Czy podczas wspólnie przeżywanych przygód i niebezpieczeństw narodzi się między nimi uczucie?
Jakie sekrety z przeszłości jeszcze odkryją?
Co ma z nimi wspólnego mały William, który boi się ciemności?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 372
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
Londyn,marzec 1822 roku
– Zejdź mi z drogi! – krzyknął z pogardą mężczyzna w eleganckim płaszczu, błyszczących butach i wysokim kapeluszu. Odepchnął laską drobne, wychudzone dziecko w podartym ubranku, z burzą czarnych, splątanych loków. – Żebracy! – prychnął.
Chłopiec zatoczył się i upadł na brudny chodnik między przechodniów, przez co rozdarł już i tak postrzępione spodnie i boleśnie stłukł sobie kolano. Zacisnął zęby, próbując nie krzyczeć z bólu i strachu. Spojrzał na mężczyznę, który odwrócił się od niego z niesmakiem i poszedł dalej, nie zwracając uwagi na jego cierpienie. Chłopiec poczuł się samotny i bezbronny. Zimny wiatr ciął mu w twarz, ale krzyki woźniców i odgłosy powozów zagłuszały jego płacz.
– Przesuń się, bo cię rozjadę! – ostrzegł go jegomość ciągnący ciężki i skrzypiący wózek z węglem. – Idź lepiej gdzie indziej – poradził współczującym tonem. – Za rogiem widziałem konstabli. Zaraz cię aresztują.
Dziecko spojrzało na niego, potem na swoje ociekające krwią kolano, kiwnęło główką i pokuśtykało w stronę dziury w bramie między starymi, zniszczonymi kamienicami. Przemknęło na tyły ulicy, a potem wąskimi przejściami między budynkami do swojego domu.
– Wracasz z niczym? – spytała oskarżycielskim tonem wysoka kobieta o pięknej twarzy i srogim spojrzeniu.
Chłopiec nie odpowiedział. Pokręcił delikatnie głową, pochylił ją i wyciągnął przed siebie dłonie w oczekiwaniu na karę.
– I co ja mam z tobą zrobić, Will? Nie stać mnie na to, żeby cię karmić i ubierać – powiedziała ze spokojem, więc dziecko natychmiast zrozumiało, że nie była sama. Do ich domu, czy raczej wynajmowanego pokoju w kamienicy czynszowej, zawitał na kilka dni marynarz, który od kilku lat spotykał się z matką chłopca. Nie był jego ojcem, co mu wielokrotnie wypomniał, ale William wcale się tym nie martwił, bo nigdy nie chciałby mieć takiego ojca. Podejrzewał, że nie był on uczciwie pracującym człowiekiem, lecz parał się piractwem, za które groziła kara śmierci.
– To nie jego wina. – Szczerbaty mężczyzna wstawił się za nim, unosząc złowieszczo brew. – Nie wzbudza już takiej litości, jak powinien. Ile on ma lat?
– Ze trzy albo cztery – odrzekła kobieta.
– Sześć. Mam sześć lat, mamo. Za tydzień są moje urodziny – przypomniał chłopiec.
– Szczeniak umie liczyć – zarechotał mężczyzna. – A to ci dopiero!
– Nauczyłam, żeby nie dał się oszukać na forsę – stwierdziła kobieta, wzruszając ramionami, jakby to była jedyna rzecz, którą zrobiła dla niego. – Rzeczywiście może mieć sześć. Chociaż nie wygląda. – Spojrzała na dziecko, przechylając głowę na bok. – Ależ ten czas leci.
– Wygląda. Wysoki jest, dlatego nic nie wyżebrał. Ale ja znam dobry sposób na to, żeby go trochę przerobić – oznajmił mężczyzna z zadowoleniem, patrząc na chłopca jak na kawałek mięsa.
William zadrżał na te słowa, ale dzielnie stał w miejscu i wpatrywał się w matkę. Nie miał dokąd uciec i liczył na to, że mimo iż nigdy nie okazywała mu czułości, jak robiły to inne matki, które obserwował, to nie pozwoli na to, by jej gach, jak to określali sąsiedzi, zrobił mu aż tak wielką krzywdę. Owszem, tłukł go czasami i wystawiał na noc na zewnątrz, gdzie mogły zaatakować go potwory, ale do tej pory niczego mu nie obciął.
– Nie obetnę dzieciakowi nóg – zapewniła kobieta, na co William odetchnął z ulgą. – Nie to, żebym jakoś go specjalnie żałowała, ale kto mi będzie po wodę biegał?
– No tak – mruknął mężczyzna i podrapał się w brodę.
– I nie będę go nosić! Durny pomysł. I tak mam z nim same kłopoty. Skaranie boskie.
– Do fabryki go nie wezmą. Na to jest za młody.
– Możemy powiedzieć, że ma już dziewięć lat.
– Aż tacy głupi to nie są. Na tyle nie wygląda.
– Nie będę go też sprzedawać na godziny – zastrzegła. – Tego mi Bóg nie daruje.
– O Bogu mówisz? Ty?! Tania dziwka z tawerny.
– Byłam barmanką!
– A dzieciak to ci się sam zmajstrował? – zakpił.
– Myślałam, że nie żyjesz. Nie odzywałeś się przez dwa lata, a ojciec chłopaka wypłynął, zanim się spostrzegłam, i nigdy nie wrócił. Zginął na morzu. Mówiłam to już, Mortimerze.
– Ta. Mówiłaś.
– Nie kazałeś mi się go pozbywać – przypomniała.
– Nie kazałem – potwierdził.
– A może go weźmiesz na statek?
– Za mały jest, na majtka za chudy, do kambuza za słaby. – Sięgnął po stojącą na stole butelkę wina, odkorkował ją zębami, wypluł korek i upił trochę. – A jakby go tak oślepić? – Otarł usta wierzchem dłoni.
– Nie trafi, gdzie trzeba – odrzekła ze spokojem. – A poza tym na co mi się zda ślepy?
– Na jedno oko tylko.
– Po co?
– Żeby wzbudzał litość. Jedno ślepe, drugie będzie zalepiał, że niby mu ropieje. Ja jednego nie mam i żyję – dodał Mortimer i wyszczerzył się w dziurawym uśmiechu. – I tak się składa, że wiem już, kto mi to zrobił.
Kobieta skuliła się na te słowa.
– On nie zna chłopca. Nie wie nawet, że istnieje. Zabroniłeś mi mu powiedzieć.
– Może zmieniłem zdanie – wymruczał. – Wiesz, co mówi Pismo: oko za oko.
– I?
– Co to za różnica, czy to będzie jego oko, czy jego bękarta?
– Nie strasz dzieciaka, Mortimerze – poprosiła kobieta. – Jeszcze mi się zmoczy i kto to będzie sprzątał?
– Nie straszę, ale słyszałem, że w ciemności czają się ślepe stwory, co to lubią upodabniać dzieci do samych siebie. A dziś zdaje się, widziałem jednego z nich.
William skulił się na te słowa. Nie miał pojęcia, jak się kogoś oślepia, ale podejrzewał, że nie jest to przyjemne. Od zawsze bał się ciemności, co i matka, i Mortimer często wykorzystywali, wyrzucając go nocą za drzwi za karę.
Czy byliby jednak zdolni do takiego okrucieństwa?
2
Port w Londynie,luty 1824 roku
Kapitan Zadar Foglar rozejrzał się po londyńskim porcie, do którego wpływał i z którego wypływał wielokrotnie przez niemal dwie dekady, a i wcześniej to stąd wyruszał wraz z matką i braćmi w podróże między Anglią, miejscem urodzenia ich matki, a obecnym Królestwem Polskim, z którego wywodził się ich ojciec.
Port w Londynie był jednym z największych i najbardziej ruchliwych na świecie. Zadar niezmiennie pozostawał pod wrażeniem wielkości i zróżnicowania tego miejsca. Z jednej strony widział ogromne statki handlowe, które przywoziły towary z różnych zakątków globu: przyprawy z Indii, herbatę z Chin, bawełnę z Ameryki, wino z Francji, drewno z Rosji. Z drugiej strony cumowały tu małe łodzie rybackie, z których sprzedawano świeże ryby na nabrzeżu. Spoglądał też na statki pasażerskie, które zabierały ludzi do dalekich krajów lub przywoziły imigrantów szukających lepszego życia w Anglii.
Port stanowił miejsce spotkań i wymiany kulturowej. Można było tu usłyszeć różne języki i akcenty, zobaczyć barwne stroje i poznać zwyczaje odmienne od rodzimych, poczuć rozmaite zapachy i smaki, oferowane przez liczne kramy i tawerny. Był pełen życia i kolorów, ale też hałasu i brudu. Kapitan wielokrotnie był świadkiem kradzieży i bójek, sam też niejednokrotnie brał w trakowych udział, choć zwykle nie dlatego, że je prowokował, ale ponieważ nie potrafił przejść obojętnie, kiedy komuś działa się krzywda. Choć Bogiem a prawdą, to nie mógł powiedzieć, że robił to bez przyjemności... Napranie jakiegoś łobuza wcale nie było dla niego przykrym obowiązkiem, chociaż jego podwładni uważali go za człowieka stanowczego, ale niezmiernie łagodnego w porównaniu do innych kapitanów statków.
W porcie nietrudno było niestety o choroby, które szerzyły się wśród ubogiej okolicznej ludności. Miejsce to było więc fascynujące i przerażające zarazem, odzwierciedlało kontrasty i napięcia epoki.
Zadar wszedł na pokład statku, który od paru dni cumował przy nabrzeżu, podarowanego mu przed kilkoma miesiącami, tuż przed śmiercią przez ojca. Obaj byli ludźmi morza i zmarły hrabia doskonale wiedział, jakiego masztowca trzeba jego synowi. Poprzedni statek Zadara był zdecydowanie skromniejszy, choć lata ciężkiej pracy wreszcie przyniosły mu dochody na tyle przyzwoite, by mógł sam zakupić łajbę podobnych rozmiarów do tej, którą zapisał mu w testamencie ojciec.
Nie liczył na spadek, nie spodziewał się, że stary hrabia zostawi po sobie cokolwiek, poza rozlicznym potomstwem, a jednak ojciec nie zapomniał o nim, mało tego, jemu i reszcie swoich dzieci zostawił wskazówki, które mogły doprowadzić ich do skarbu ukrytego przed laty u wybrzeży Ameryki Południowej.
„The Adventure” był pięknym trzymasztowcem z dwunastoma działami na burtach. Podróż, która ich czekała, zapowiadała się niebezpiecznie i ryzykownie, ale kapitan Foglar miał spore doświadczenie i ochotę na to, by mierzyć się z przeciwnościami, nie tylko z potęgą żywiołów, lecz także z piratami, chorobami, buntem załogi albo czymkolwiek innym, co zajęłoby mu myśli po tym, jak kobieta, której się oświadczył, wybrała jego starszego brata.
Przed oczami nadal miał obraz Fryderyka i panny Thompson przytulonych przed kominkiem zaraz po tym, jak Zadar wręczył kobiecie pierścionek i dał jej czas do namysłu.
Może nie był do szaleństwa zakochany we Florence Thompson, ale ubodło go do żywego to, iż nie wspomniała słowem, że kocha innego. Jego starszego brata, eleganckiego, przystojnego, zadbanego, umiejącego odnaleźć się na salonach hrabiego. Nie było to może zaskakujące, bo Fryderyk był zdecydowanie lepszą partią od brodatego, nieokrzesanego marynarza, ale i tak spowodowało, że Zadar nie potrafił zachować spokoju.
– Cholera! – zaklął pod nosem tego wieczoru, kiedy nakrył ich w bibliotece. Fryderyk i panna Thompson nie robili nic zdrożnego, ale głupi by się nie domyślił, że do siebie lgną. Zadar widział, jak kobieta wzdychała, kiedy jego brat obejmował ją z czułością i całował w czubek głowy.
Bez namysłu, wiedziony instynktem, podbiegł do brata, szarpnął go za ramię, a kiedy ten się odwrócił, wyprowadził mu cios prosto w szczękę.
Florence odskoczyła przerażona.
Hrabia zwiesił ręce po bokach i nadstawił drugi policzek.
Kapitan nie okazał litości. Wymierzył mu drugi cios, tym razem od dołu. A potem poprawił sierpowym prosto w nos.
– Niech pan przestanie! – krzyknęła Florence, próbując wejść pomiędzy mężczyzn.
– Zasłużyłem – przyznał Fryderyk, sięgając po chusteczkę, aby wytrzeć stróżkę krwi wyciekającej z nosa. – Niech się pani odsunie.
Zadar spojrzał na nich oboje i warknął ze złości.
– Cholera! – powtórzył przekleństwo. – Mogliście mi powiedzieć. Nie robiłbym z siebie pośmiewiska!
– Przepraszam – wydukała panna Thompson. – Ja nie...
– Niech się pani odsunie, to sprawa między nami – syknął młodszy z braci, a hrabia wyprostował się i nastawił na kolejne uderzenia.
– Nie mogę pozwolić na to, by pan go bił! On się nawet nie próbuje bronić – dodała przerażona i ponownie stanęła między nimi.
– Jak długo to trwa? – spytał Zadar.
– Co trwa? – odpowiedział pytaniem Fryderyk. – Wiesz, że... To moja wina. Wróciłem podpity, a ona tak pięknie wyglądała, stojąc w półmroku. To miało być... Właściwie nie wiem, co to miało być. – Spojrzał na pannę Thompson.
Zadar przyjrzał się im obojgu i z bólem stwierdził, że patrzą na siebie tak, jak patrzeć powinni zakochani w sobie ludzie. Nie tak jak Florence Thompson patrzyła na niego. Opuścił ręce i westchnął.
– Dlaczego nie widziałem tego wcześniej? – spytał siebie samego.
– Ale my... To niemożliwe, pan przecież wie, kapitanie.
– Dlatego nie potrafiła pani odpowiedzieć na moje pytanie – stwierdził Zadar, patrząc na pierścionek, który nadal trzymała w dłoni.
Florence natychmiast wyciągnęła w jego stronę rękę. Kapitan wziął pierścionek i westchnął ponownie.
– Przepraszam – powtórzyła Florence.
– Rozumiem – odparł. – Boli mnie tylko, że tak długo mnie pani zwodziła, choć jak się nad tym zastanowić, to nie dawała mi pani nadmiernych nadziei. To ja sobie wyobraziłem zbyt wiele.
– Przykro mi.
– Chciałbym porozmawiać z bratem na osobności – stwierdził chłodnym tonem.
– Naturalnie – odparła zawstydzona. Potem szybko dodała: – Ale nie pobije go pan bardziej?
– Obiecuję, że już go nie dotknę. Rachunek wyrównany.
Tylko Bóg jeden wie, jak wiele go kosztowało zachowanie spokoju. Miał ochotę sprać brata na kwaśne jabłko, ale przecież to nie Fryderyk był winien temu, że Florence pokochała jego, a nie Zadara. Kapitan musiał zacisnąć zęby i postąpić tak, jak należy. To, że on cierpiał, nie musiało wcale oznaczać, że inni muszą cierpieć razem z nim.
– Dlaczego włóczysz się po tych wszystkich przyjęciach i umawiasz z różnymi kobietami – zwrócił się Zadar do starszego brata – a teraz obnosisz się ze znajomością z wicehrabiną, skoro ty i ona...
– Przecież wiesz, że szukam dla Evie matki i kobiety, która ją wprowadzi do towarzystwa.
Evie, nieślubne dziecko ich ojca, o którym do niedawna nie wiedzieli, trafiła do nich z pensji dla dziewcząt, gdzie doznała okrutnego traktowania. Dziewczynka była chuda, zaniedbana, zalękniona i nie była w stanie mówić przy obcych. To dzięki guwernantce, właśnie pannie Thompson, udało się ją uspokoić i zacząć oswajać z nową sytuacją. Zadar podziwiał Florence, jej cierpliwość i dobre serce. To dlatego chciał ją pojąć za żonę. Ona jednak zwlekała z odpowiedzią. W tamtej chwili zrozumiał, co, a raczej kto był tego powodem.
– A panna Thompson nie mogłaby tego uczynić? – drążył Zadar. To, że kobieta oddała pierścionek, nie musiało oznaczać, że pragnie być sama.
– Baronowa... – Fryderyk zaczął powoływać się na ich konserwatywną ciotkę, która nie tyle pomagała im w opiece nad Evangeline, ile zachowywała pozory panowania nad sytuacją i próbowała swatać Fryderyka.
– Baronowa?! Słyszysz sam siebie?! Jeżeli wypuścisz Florence z rąk, to będziesz skończonym głupcem.
– Co?! Przed chwilą rozkwasiłeś mi nos.
– Zasłużyłeś.
– Wiem – przyznał pokornie Fryderyk i znów sięgnął po chustkę. – A co z tobą? Miałeś wobec niej poważne plany.
– Miałem. Byłem nią zauroczony. Jestem – poprawił się. – I mam ochotę cię stłuc jeszcze raz.
Starszy brat odsunął się na wszelki wypadek.
– Nie zrobię tego – wycedził Zadar, mierząc go groźnym spojrzeniem. – Chcę tylko powiedzieć, że lubię ją, szanuję i pozostaję pod jej urokiem, ale od początku czuję, że nie odwzajemnia mojego zainteresowania.
– Tak?
– Ślepy nie jestem. I wyliżę się. Nie przejmuj się. Nie pierwszy raz zostałem odrzucony – powiedział, choć te słowa z trudem przeszły mu przez gardło.
Do biblioteki wszedł ich młodszy brat, Oskar, i wspólnie z Zadarem zaczęli przekonywać Fryderyka, by pobiegł za Florence, choć wcale nie było to łatwe, dlatego, że Zadar robił dobrą minę do złej gry a tamten był uparty jak osioł.
– Pobiliście się? O pannę Thompson?! – Oskar od razu odnalazł się w sytuacji.
Spojrzeli na niego z zaciekawieniem.
– No co? Przecież sami mówiliście, że plotkuję z pokojówkami. Rozumiem, że Zadar wygrał pojedynek, ale chyba pierścionka nie przyjęła?
– Chcesz i ty oberwać po nosie? – spytał Zadar.
– Nie, ale co teraz?
– Ten idiota sądzi, że nie może się z nią ożenić, a widać, że mają się ku sobie – powiedział kapitan i podał starszemu bratu swoją chustkę.
Fryderyk przyjął ją i przyłożył sobie do nosa, który nadal krwawił.
– Jak to nie może? – zdziwił się Oskar. – A kto ci zabroni? – rzucił do Fryderyka ze złością.
– Znasz zasady? No tak – zreflektował się hrabia. – Ty i zasady...
– A ty musisz się wszystkich trzymać?
– Nie muszę, ale...
– Sam mu zaraz przyłożę – powiedział Oskar, patrząc na Zadara.
– Nie krępuj się. Przyda mu się jeszcze. A ja obiecałem, że go nie tknę.
– Właściwie – stwierdził Fryderyk, który już ich nie słuchał, zamyślony nad własnym położeniem. – Właściwie to mogę. Przecież zanim Evie zacznie bywać w towarzystwie, to Florence i ja zdążymy... – Zacisnął usta, stwierdziwszy, że się zagalopował.
– Idź do niej, durniu! – wykrzyknął Oskar. – Przecież ci na niej zależy. Co może być lepszym powodem do ślubu?
– Potrzebujesz pierścionka? – dodał Zadar, zerkając podejrzliwe na Oskara. – Romantyzm w twoim wykonaniu?
Najmłodszy z braci tylko wzruszył ramionami.
– Nie potrzebuję – wymruczał Fryderyk, po czym podszedł do skrytki w biurku, w której trzymał dość skromny pierścionek ich matki.
Zadar wepchnął pudełeczko z pierścionkiem przeznaczonym dla Florence jeszcze głębiej do kieszeni, podobnie jak swoją dumę, i kiwnął bratu na znak, żeby się pośpieszył.
Może z boku wyglądało to tak, jakby zwyczajnie zrozumiał, że on i panna Thompson nie są sobie pisani, odpuścił i pomógł bratu w odkryciu jego przeznaczenia, ale choć Zadar powtarzał sobie, że zachował się jak należy, że tak naprawdę nic strasznego się nie stało, bo przecież nie zdążył się zaangażować, to gdzieś na skraju świadomości majaczyła mu myśl o zbyt łatwym poddaniu się. Już raz kiedyś łatwo zrezygnował z kobiety, w której się zakochał, a potem przypłacił to latami samotności. Nie chciał popaść w marazm, ale czarne myśli atakowały go ze wszystkich stron i choć udawał, że cieszy się szczęściem brata, to gdzieś w środku wcale nie życzył mu szczęścia, a to jeszcze bardziej go przygnębiało, bo jak zaczął myśleć, ta odrobina zła, którą ponoć każdy w sobie posiadał, u niego wcale nie była taka mała...
Najgłupszym, ale jednocześnie najprostszym sposobem, aby choć przez chwilę przestać o tym myśleć, było pójście do portowej karczmy i spicie się do nieprzytomności. Kiedyś już wpadł w pułapkę tych doraźnych, pozornych ulg. Życie po alkoholu stawało się przez chwilę lepsze, znośniejsze, ale potem, gdy trzeźwiał, robiło się znów tak samo uciążliwe i pił jeszcze więcej.
Nie, nie mógł znów wpaść w tę samą pułapkę! Postanowił znaleźć inny sposób.
Rejs mógł być dobrą metodą na przewietrzenie umysłu, uwolnienie myśli od zamartwiania się tym, że nie był wystarczająco dobrym kandydatem na męża, i pogodzenie się z wyborem panny Thompson. Wcześniej nie zależało mu na założeniu rodziny i posiadaniu miejsca, do którego mógłby wracać z dalekich podróży. Kiedy przed wieloma laty został zraniony i odrzucony bez podania przyczyny, ukojenie znalazł najpierw w kieliszku, później w ciężkiej pracy i wydawało mu się, że niczego więcej mu już nie potrzeba. Gdy jednak poznał Florence Thompson i zobaczył, jak opiekuje się jego młodszą siostrą, zrozumiał, iż pragnie wreszcie się ustatkować, a przynajmniej znaleźć kogoś, z kim mógłby dzielić życie, stworzyć prawdziwą rodzinę, czuć przynależność do małej, kochającej się wspólnoty, zapuścić korzenie.
W skrytości ducha był domatorem, a nie podróżnikiem, choć morze i ułudę wolności, którą mu dawało, pokochał całym sercem. Nie wymagał od swojej przyszłej żony, aby darzyła go jakimś głębokim uczuciem, bo i sam nie był pewien, czy potrafi takie z siebie wykrzesać, ale wzajemny szacunek, oddanie i wspieranie się w codziennych obowiązkach nie było jego zdaniem czymś niemożliwym do osiągnięcia.
Niestety okazał się ostatnim głupcem, sądząc, że wykształcona, piękna i miła kobieta wybierze kogoś takiego jak on, kiedy do wyboru miała jeszcze jego starszego brata. Fryderyk był zdecydowanie bardziej elegancki, potrafił zachowywać się, jak na dżentelmena przystało, nigdy nie pijał, jak on, prosto z beczki na czas, przy aplauzie załogi. Zadar był nieokrzesaną, mniej ułożoną, zdecydowanie bardziej dziką wersją brata. W dzieciństwie brano ich za bliźniaków i nawet teraz było widać rodzinne podobieństwo, ale Zadar był nieco wyższy, potężniej zbudowany, nie tyle ze względu na sposób odżywiania się, ile ciężką pracę na morzu. Nie ubierał się z taką elegancją i klasą jak Fryderyk, nie posiadał w swojej skromnej garderobie niczego nawet w połowie tak kosztownego, jak fraki, surduty i kapelusze brata. Nie strzygł się zbyt regularnie, a brodę po prostu zaczesywał dłonią i podcinał, kiedy zaczynała zaczepiać o liny lub wplątywać się w guziki płaszcza. Wyglądał jak niepokorny wilk morski, nie jak dżentelmen.
Do niedawna zupełnie mu to nie przeszkadzało, ale kiedy zdał sobie sprawę z tego, że pragnie wreszcie się ustatkować, a przynajmniej znaleźć kogoś, z kim mógłby dzielić życie, to uznał swój wygląd barbarzyńcy za potencjalnie odstraszający dla dam. Dlatego przystrzygł brodę, uczesał wiecznie rozczochrane włosy i starał się zachowywać jak należy. Niestety wszystko wzięło w łeb, więc na jakiś czas musiał porzucić myśli o żonie i rodzinie i zająć się czymś, co sprawiało mu największą radość, by nie popaść w melancholię. Zanim jednak doszedł do tego wniosku, najzwyczajniej w świecie spił się do nieprzytomności, z czego wcale teraz nie był dumny.
Zadar spojrzał na swój zegarek kieszonkowy i zauważył, że było już prawie południe. Miał jeszcze kilka godzin, zanim statek wypłynie z portu. Postanowił więc sprawdzić, czy wszystko jest gotowe do podróży. Skierował się do kabiny pierwszego oficera, który był jego prawą ręką i zaufanym przyjacielem. Zapukał do drzwi i usłyszał głos z wnętrza.
– Kto tam?
– To ja. Mogę wejść?
– Oczywiście, proszę bardzo – powiedział pierwszy oficer i otworzył drzwi.
Kapitan wszedł do kabiny. William Johnes siedział przy biurku, na którym leżały różne dokumenty i mapy. Pierwszy oficer był młodym, przystojnym mężczyzną o blond włosach i niebieskich oczach. Służył pod rozkazami Zadara od kilku lat. Był lojalny, inteligentny i odważny, za co ten bardzo go cenił.
– Witaj, Williamie. Jak się masz?
– Dobrze, dziękuję, Zadarze. A ty? – odpowiedział oficer z niezwykłą galanterią. William stanowił dla kapitana pomost między światem eleganckich salonów a światem portowych karczm, przed którymi biegały szczury. To dzięki jego obecności Zadar nadal potrafił zachować się jak dżentelmen, choć czuł się z tym nieco sztucznie.
– Też dobrze – odrzekł. – Jesteś gotowy na przygodę?
– Tak, oczywiście. Nie mogę się doczekać, by zobaczyć, co nas czeka na tych tajemniczych wybrzeżach. Zawsze pływaliśmy po towary albo z towarami, które planowaliśmy sprzedać z zyskiem. Tym razem to coś zupełnie innego.
– To prawda – wymamrotał Zadar. – Tak czy siak najpierw musimy się upewnić, że wszystko jest w porządku. Czy masz dla mnie listę załogi, załadunku i informację o stanie statku?
– Tak, mam. Oto ona – potwierdził pierwszy oficer i podał kapitanowi kilka kartek papieru.
Zadar wziął dokumenty i zaczął je przeglądać. Na pierwszej kartce widniały nazwiska członków załogi, która liczyła czterdzieści osób, w tym oficerów, marynarzy, kucharzy, lekarza, kapelana i kilku pasażerów. Na drugiej kartce znajdowała się lista załadunku, obejmująca żywność, wodę, broń, amunicję, narzędzia, ubrania, lekarstwa, alkohol, towary handlowe i inne przedmioty niezbędne do podróży. Na trzeciej kartce był opis stanu statku, oceniony jako dobry, choć wymagał kilku drobnych poprawek. „The Adventure” był statkiem z trzema masztami, dwoma ożaglowanymi kwadratowo, a trzecim – rejowo. Miał za sobą tylko jeden krótki rejs, a wykonany był bardzo solidnie.
Kapitan był zadowolony z tego, co zobaczył.
– Świetna robota, Williamie. Wygląda na to, że jesteśmy gotowi do wypłynięcia.
– Dziękuję. Cieszę się, że tak uważasz.
– Nie ma za co. Teraz musimy tylko poczekać na odpowiedni wiatr i pływ.
– Tak jest. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli czekać zbyt długo.
– Ja też. A teraz, jeśli pozwolisz, muszę się zająć jeszcze kilkoma sprawami. Do zobaczenia na pokładzie – pożegnał się Zadar.
– Oczywiście. Do zobaczenia – odrzekł pierwszy oficer.
Zadar wyszedł z kabiny. Wrócił na pokład i spojrzał na horyzont. Czuł, że zbliża się coś wielkiego. Był gotowy na przygodę, ale nie potrafił wyzbyć się wrażenia, że ta wyprawa nie będzie ani łatwa, ani nudna. Nie musiał czekać długo na potwierdzenie tych przeczuć.
– Mamy problem, kapitanie. – Podszedł do niego drugi oficer, Jack Smith, ciemnowłosy, wysoki młodzieniec, z którym pływał od kilku miesięcy.
– Spodziewałem się.
– Medyk zrezygnował w ostatniej chwili. Chyba nie znajdziemy na dziś nikogo, a bez niego nie możemy płynąć.
– Poślij kilku ludzi do miasta, może jednak uda im się kogoś wynająć. Powiedz, że zapłacę podwójną stawkę – polecił Zadar.
Niestety posłańcy drugiego oficera wrócili ze złymi wiadomościami. W porcie ani w całym mieście nie znalazł się konsyliarz gotowy do wypłynięcia w rejs, a jedyny, który się do tego zgłosił, był tak pijany, że nie był w stanie utrzymać się na nogach.
Zadar westchnął z zawodem. Nie planował opóźnień. Chciał jak najszybciej ruszyć w rejs, by jeszcze latem wrócić do kraju. Wiedział, że zbyt długie rozstanie z niedawno poznaną siostrą nie wpłynie szczególnie dobrze na ich relacje, a dziewczynka i tak miała problemy z oswajaniem się z ludźmi. Teraz kiedy Florence i Fryderyk planowali cichy ślub i stworzenie dla Evie rodziny, obecność pozostałych braci nie była może niezbędna, ale niebawem dziewczynka znów będzie potrzebować wsparcia, zwłaszcza jeśli młodzi małżonkowie postarają się o własne potomstwo, myślał Zadar, choć nadal sprawiało mu to ból. Wyobrażanie sobie kobiety, którą sam zamierzał poślubić, w ramionach starszego brata, było co najmniej niekomfortowe.
– Kapitan Zadar? – usłyszał nagle. Spojrzał, obok niego stał dziwnie wyglądający, drobnej budowy młody mężczyzna.
– To ja. O co chodzi? – spytał tak ostrym tonem, że tamten nieomal się skulił.
– Dzień dobry, kapitanie. Nazywam się Mad... Maddox McPherson – zająknął się, co sprawiło, że Zadar postarał się o łagodniejszy wyraz twarzy. – Słyszałem, że poszukujecie medyka?
– Owszem. Zna pan kogoś takiego? – spytał kapitan, przyglądając mu się z uwagą.
– Ja mogę płynąć.
– Pan? Jest pan lekarzem?
– Niezupełnie.
– Potrzebujemy lekarza – stwierdził, nie siląc się na uprzejmość. Może i współczuł biedakowi, ale nie miał czasu na rozmowę z nikim innym poza lekarzem.
– Studiowałem medycynę, ale nie mam jeszcze stosownych dokumentów. Zapewniam jednak, że potrafię zadbać o załogę i pasażerów.
– Tak? A gdzie pańskie narzędzia do pracy, medykamenty?
– Podobno macie całe wyposażenie, a ja nie pochodzę z zamożnej rodziny i chcę uczciwie na wszystko zapracować.
Zadar nie był przekonany ani co do kwalifikacji, ani samego medyka, jednak fakt, że młodzieniec pochodził z ubogiego domu, chwycił go za serce. Mimo swej szorstkości kapitan zawsze miał słabość do pokrzywdzonych, co niestety wielokrotnie odbiło mu się czkawką.
– Dobrze. Mam nadzieję, że nie dopadnie nas febra i nie pourywa nam rąk podczas sztormu. Miał pan do czynienia z chorobami typowymi dla ludzi morza?
– Owszem.
– Potrafi pan zszywać rany, wyciągać kule i leczyć gorączkę?
– Jak najbardziej – odparł młody mężczyzna pewnym tonem.
– W takim razie witam na pokładzie, panie McPherson. – Zadar wyciągnął doń rękę, ale ten, zamiast podać mu swoją równolegle do jego dłoni, położył ją jak do pocałunku.
Zadara coś tknęło, jednak nie dał nic po sobie poznać, bo mężczyzna szybko naprawił swój błąd, ale kiedy odchodził, dokładnie przyjrzał się jego biodrom i sposobowi chodzenia. Coś mu tu nie pasowało...