Zagubiony w mroku - Urszula Gajdowska - ebook + książka

Zagubiony w mroku ebook

Gajdowska Urszula

4,5

Opis

Madeline Mackenzie jest młodą wdową, ale po śmierci męża nie może cieszyć się swobodnym, beztroskim życiem. Stary wicehrabia pozostawił jej przede wszystkim długi, więc młoda kobieta musi wziąć swój los we własne ręce. Niestety jej plan się nie udaje i Madeline wpada w jeszcze większe kłopoty, skutkiem czego musi się ukrywać. Cóż może być bardziej obiecującego w jej sytuacji niż wyruszenie na morską wyprawę w poszukiwaniu skarbu? Chyba tylko wyprawa statkiem, którego kapitan wkrótce okazuje się nie być jej obojętny...
Czy uda im się odnaleźć ukryty piracki skarb?
Czy podczas wspólnie przeżywanych przygód i niebezpieczeństw narodzi się między nimi uczucie?
Jakie sekrety z przeszłości jeszcze odkryją?
Co ma z nimi wspólnego mały William, który boi się ciemności?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (12 ocen)
8
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewelina2611

Dobrze spędzony czas

Każdy kto czytał choć jedną książkę Autorki wie,jak ciekawe historie dostajemy spod jej pióra . Tym razem nie zabrakło podróży statkiem, piratów ,ukrytego skarbu, dziwnych sytuacji w starej posiadłości i wiele innych. Autorka kolejny już raz wciąga czytelnika w wir zaskakujących wydarzeń. Tym razem poznacie kilka historii z życia wziętych ,dodatkowo fabuła została opowiedziana w taki sposób,że chciałoby się więcej . "Owszem, chciała być samodzielna,ale świadomość,że ma wybór,była bezcenna". Madeline Mackenzie po śmierci męża wpada w kłopoty,wierzyciele domagają się spłaty długów. Kobieta miała nadzieję szybko się z  nimi uporać.Niestety los rzuca jej pod nogi przysłowiowe kłody i stawia na jej drodze nie odpowiednie osoby. Wtedy rodzi się plan wyprawy morskiej i poszukiwanie skarbu. Madeline będzie musiała uciec się do małego oszustwa,aby móc uczestniczyć w rejsie. Dodatkowo kapitan okaże się zupełnie innym człowiekiem niż przypuszczała. Czy uda się odnaleźć skarb i wyjść cało z na...
20
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

Zagubiony w Mroku" Urszula Gajdowska Kochani chciałabym zaprosić każdego z was na niezapomnianą, pełną przygód podróż w czasie. Jednak, abyście mogli w niej uczestniczyć musicie usiąść wygodnie i dać się wciągnąć w lekturę książki Urszula Gajdowska autorka „Zagubiony w mroku”. To właśnie ta powieść, o której teraz będę wam opowiadać przenosi swojego czytelnika do Londynu 1824 roku. Miasta wówczas pełnego kontrastów i różnorodności kulturowej, gdzie z jednej strony doświadczyć można luksusu i barwności życia, z drugiej natomiast biedy, brudu, chorób i chaosu. Już na pierwszych stronach powieści poznajemy małego chłopca, któremu niestety przyszło żyć po tej „gorszej stronie” społeczeństwa. William, bo to o nim mowa, choć jest tylko dzieckiem, zdążył już doświadczyć najdotkliwszego okrucieństwa ze strony tych, którzy powinni się nim opiekować i dbać o jego dobro. Tymczasem stał się wyłącznie przedmiotem w rękach dorosłych, którzy nie cofną się przed niczym, aby chłopiec generował dla n...
10
Maria-szafirska8

Nie oderwiesz się od lektury

XI / 24
00
AnnaKaer

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra!
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Ur­szula Gaj­dow­ska Co­py­ri­ght © 2024 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Źró­dło ob­razu: ale­xko­ral, Do­aibu­_PNG (stock.adobe.com)
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Bar­bara Ramza-Ko­ło­dziej­czyk
Wy­da­nie I
Ra­dom 2024
ISBN 978-83-68261-02-8
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Lon­dyn,ma­rzec 1822 roku

– Zejdź mi z drogi! – krzyk­nął z po­gardą męż­czy­zna w ele­ganc­kim płasz­czu, błysz­czą­cych bu­tach i wy­so­kim ka­pe­lu­szu. Ode­pchnął la­ską drobne, wy­chu­dzone dziecko w po­dar­tym ubranku, z bu­rzą czar­nych, splą­ta­nych lo­ków. – Że­bracy! – prych­nął.

Chło­piec za­to­czył się i upadł na brudny chod­nik mię­dzy prze­chod­niów, przez co roz­darł już i tak po­strzę­pione spodnie i bo­le­śnie stłukł so­bie ko­lano. Za­ci­snął zęby, pró­bu­jąc nie krzy­czeć z bólu i stra­chu. Spoj­rzał na męż­czy­znę, który od­wró­cił się od niego z nie­sma­kiem i po­szedł da­lej, nie zwra­ca­jąc uwagi na jego cier­pie­nie. Chło­piec po­czuł się sa­motny i bez­bronny. Zimny wiatr ciął mu w twarz, ale krzyki woź­ni­ców i od­głosy po­wo­zów za­głu­szały jego płacz.

– Prze­suń się, bo cię roz­jadę! – ostrzegł go je­go­mość cią­gnący ciężki i skrzy­piący wó­zek z wę­glem. – Idź le­piej gdzie in­dziej – po­ra­dził współ­czu­ją­cym to­nem. – Za ro­giem wi­dzia­łem kon­sta­bli. Za­raz cię aresz­tują.

Dziecko spoj­rzało na niego, po­tem na swoje ocie­ka­jące krwią ko­lano, kiw­nęło główką i po­kuś­ty­kało w stronę dziury w bra­mie mię­dzy sta­rymi, znisz­czo­nymi ka­mie­ni­cami. Prze­mknęło na tyły ulicy, a po­tem wą­skimi przej­ściami mię­dzy bu­dyn­kami do swo­jego domu.

– Wra­casz z ni­czym? – spy­tała oskar­ży­ciel­skim to­nem wy­soka ko­bieta o pięk­nej twa­rzy i sro­gim spoj­rze­niu.

Chło­piec nie od­po­wie­dział. Po­krę­cił de­li­kat­nie głową, po­chy­lił ją i wy­cią­gnął przed sie­bie dło­nie w ocze­ki­wa­niu na karę.

– I co ja mam z tobą zro­bić, Will? Nie stać mnie na to, żeby cię kar­mić i ubie­rać – po­wie­działa ze spo­ko­jem, więc dziecko na­tych­miast zro­zu­miało, że nie była sama. Do ich domu, czy ra­czej wy­naj­mo­wa­nego po­koju w ka­mie­nicy czyn­szo­wej, za­wi­tał na kilka dni ma­ry­narz, który od kilku lat spo­ty­kał się z matką chłopca. Nie był jego oj­cem, co mu wie­lo­krot­nie wy­po­mniał, ale Wil­liam wcale się tym nie mar­twił, bo ni­gdy nie chciałby mieć ta­kiego ojca. Po­dej­rze­wał, że nie był on uczci­wie pra­cu­ją­cym czło­wie­kiem, lecz pa­rał się pi­rac­twem, za które gro­ziła kara śmierci.

– To nie jego wina. – Szczer­baty męż­czy­zna wsta­wił się za nim, uno­sząc zło­wiesz­czo brew. – Nie wzbu­dza już ta­kiej li­to­ści, jak po­wi­nien. Ile on ma lat?

– Ze trzy albo cztery – od­rze­kła ko­bieta.

– Sześć. Mam sześć lat, mamo. Za ty­dzień są moje uro­dziny – przy­po­mniał chło­piec.

– Szcze­niak umie li­czyć – za­re­cho­tał męż­czy­zna. – A to ci do­piero!

– Na­uczy­łam, żeby nie dał się oszu­kać na forsę – stwier­dziła ko­bieta, wzru­sza­jąc ra­mio­nami, jakby to była je­dyna rzecz, którą zro­biła dla niego. – Rze­czy­wi­ście może mieć sześć. Cho­ciaż nie wy­gląda. – Spoj­rzała na dziecko, prze­chy­la­jąc głowę na bok. – Ależ ten czas leci.

– Wy­gląda. Wy­soki jest, dla­tego nic nie wy­że­brał. Ale ja znam do­bry spo­sób na to, żeby go tro­chę prze­ro­bić – oznaj­mił męż­czy­zna z za­do­wo­le­niem, pa­trząc na chłopca jak na ka­wa­łek mięsa.

Wil­liam za­drżał na te słowa, ale dziel­nie stał w miej­scu i wpa­try­wał się w matkę. Nie miał do­kąd uciec i li­czył na to, że mimo iż ni­gdy nie oka­zy­wała mu czu­ło­ści, jak ro­biły to inne matki, które ob­ser­wo­wał, to nie po­zwoli na to, by jej gach, jak to okre­ślali są­sie­dzi, zro­bił mu aż tak wielką krzywdę. Ow­szem, tłukł go cza­sami i wy­sta­wiał na noc na ze­wnątrz, gdzie mo­gły za­ata­ko­wać go po­twory, ale do tej pory ni­czego mu nie ob­ciął.

– Nie obe­tnę dzie­cia­kowi nóg – za­pew­niła ko­bieta, na co Wil­liam ode­tchnął z ulgą. – Nie to, że­bym ja­koś go spe­cjal­nie ża­ło­wała, ale kto mi bę­dzie po wodę bie­gał?

– No tak – mruk­nął męż­czy­zna i po­dra­pał się w brodę.

– I nie będę go no­sić! Durny po­mysł. I tak mam z nim same kło­poty. Ska­ra­nie bo­skie.

– Do fa­bryki go nie we­zmą. Na to jest za młody.

– Mo­żemy po­wie­dzieć, że ma już dzie­więć lat.

– Aż tacy głupi to nie są. Na tyle nie wy­gląda.

– Nie będę go też sprze­da­wać na go­dziny – za­strze­gła. – Tego mi Bóg nie da­ruje.

– O Bogu mó­wisz? Ty?! Ta­nia dziwka z ta­werny.

– By­łam bar­manką!

– A dzie­ciak to ci się sam zmaj­stro­wał? – za­kpił.

– My­śla­łam, że nie ży­jesz. Nie od­zy­wa­łeś się przez dwa lata, a oj­ciec chło­paka wy­pły­nął, za­nim się spo­strze­głam, i ni­gdy nie wró­cił. Zgi­nął na mo­rzu. Mó­wi­łam to już, Mor­ti­me­rze.

– Ta. Mó­wi­łaś.

– Nie ka­za­łeś mi się go po­zby­wać – przy­po­mniała.

– Nie ka­za­łem – po­twier­dził.

– A może go weź­miesz na sta­tek?

– Za mały jest, na majtka za chudy, do kam­buza za słaby. – Się­gnął po sto­jącą na stole bu­telkę wina, od­kor­ko­wał ją zę­bami, wy­pluł ko­rek i upił tro­chę. – A jakby go tak ośle­pić? – Otarł usta wierz­chem dłoni.

– Nie trafi, gdzie trzeba – od­rze­kła ze spo­ko­jem. – A poza tym na co mi się zda ślepy?

– Na jedno oko tylko.

– Po co?

– Żeby wzbu­dzał li­tość. Jedno ślepe, dru­gie bę­dzie za­le­piał, że niby mu ro­pieje. Ja jed­nego nie mam i żyję – do­dał Mor­ti­mer i wy­szcze­rzył się w dziu­ra­wym uśmie­chu. – I tak się składa, że wiem już, kto mi to zro­bił.

Ko­bieta sku­liła się na te słowa.

– On nie zna chłopca. Nie wie na­wet, że ist­nieje. Za­bro­ni­łeś mi mu po­wie­dzieć.

– Może zmie­ni­łem zda­nie – wy­mru­czał. – Wiesz, co mówi Pi­smo: oko za oko.

– I?

– Co to za róż­nica, czy to bę­dzie jego oko, czy jego bę­karta?

– Nie strasz dzie­ciaka, Mor­ti­me­rze – po­pro­siła ko­bieta. – Jesz­cze mi się zmo­czy i kto to bę­dzie sprzą­tał?

– Nie stra­szę, ale sły­sza­łem, że w ciem­no­ści czają się ślepe stwory, co to lu­bią upo­dab­niać dzieci do sa­mych sie­bie. A dziś zdaje się, wi­dzia­łem jed­nego z nich.

Wil­liam sku­lił się na te słowa. Nie miał po­ję­cia, jak się ko­goś ośle­pia, ale po­dej­rze­wał, że nie jest to przy­jemne. Od za­wsze bał się ciem­no­ści, co i matka, i Mor­ti­mer czę­sto wy­ko­rzy­sty­wali, wy­rzu­ca­jąc go nocą za drzwi za karę.

Czy by­liby jed­nak zdolni do ta­kiego okru­cień­stwa?

2

Port w Lon­dy­nie,luty 1824 roku

Ka­pi­tan Za­dar Fo­glar ro­zej­rzał się po lon­dyń­skim por­cie, do któ­rego wpły­wał i z któ­rego wy­pły­wał wie­lo­krot­nie przez nie­mal dwie de­kady, a i wcze­śniej to stąd wy­ru­szał wraz z matką i braćmi w po­dróże mię­dzy An­glią, miej­scem uro­dze­nia ich matki, a obec­nym Kró­le­stwem Pol­skim, z któ­rego wy­wo­dził się ich oj­ciec.

Port w Lon­dy­nie był jed­nym z naj­więk­szych i naj­bar­dziej ru­chli­wych na świe­cie. Za­dar nie­zmien­nie po­zo­sta­wał pod wra­że­niem wiel­ko­ści i zróż­ni­co­wa­nia tego miej­sca. Z jed­nej strony wi­dział ogromne statki han­dlowe, które przy­wo­ziły to­wary z róż­nych za­kąt­ków globu: przy­prawy z In­dii, her­batę z Chin, ba­wełnę z Ame­ryki, wino z Fran­cji, drewno z Ro­sji. Z dru­giej strony cu­mo­wały tu małe ło­dzie ry­bac­kie, z któ­rych sprze­da­wano świeże ryby na na­brzeżu. Spo­glą­dał też na statki pa­sa­żer­skie, które za­bie­rały lu­dzi do da­le­kich kra­jów lub przy­wo­ziły imi­gran­tów szu­ka­ją­cych lep­szego ży­cia w An­glii.

Port sta­no­wił miej­sce spo­tkań i wy­miany kul­tu­ro­wej. Można było tu usły­szeć różne ję­zyki i ak­centy, zo­ba­czyć barwne stroje i po­znać zwy­czaje od­mienne od ro­dzi­mych, po­czuć roz­ma­ite za­pa­chy i smaki, ofe­ro­wane przez liczne kramy i ta­werny. Był pe­łen ży­cia i ko­lo­rów, ale też ha­łasu i brudu. Ka­pi­tan wie­lo­krot­nie był świad­kiem kra­dzieży i bó­jek, sam też nie­jed­no­krot­nie brał w tra­ko­wych udział, choć zwy­kle nie dla­tego, że je pro­wo­ko­wał, ale po­nie­waż nie po­tra­fił przejść obo­jęt­nie, kiedy ko­muś działa się krzywda. Choć Bo­giem a prawdą, to nie mógł po­wie­dzieć, że ro­bił to bez przy­jem­no­ści... Na­pra­nie ja­kie­goś ło­buza wcale nie było dla niego przy­krym obo­wiąz­kiem, cho­ciaż jego pod­władni uwa­żali go za czło­wieka sta­now­czego, ale nie­zmier­nie ła­god­nego w po­rów­na­niu do in­nych ka­pi­ta­nów stat­ków.

W por­cie nie­trudno było nie­stety o cho­roby, które sze­rzyły się wśród ubo­giej oko­licz­nej lud­no­ści. Miej­sce to było więc fa­scy­nu­jące i prze­ra­ża­jące za­ra­zem, od­zwier­cie­dlało kon­tra­sty i na­pię­cia epoki.

Za­dar wszedł na po­kład statku, który od paru dni cu­mo­wał przy na­brzeżu, po­da­ro­wa­nego mu przed kil­koma mie­sią­cami, tuż przed śmier­cią przez ojca. Obaj byli ludźmi mo­rza i zmarły hra­bia do­sko­nale wie­dział, ja­kiego masz­towca trzeba jego sy­nowi. Po­przedni sta­tek Za­dara był zde­cy­do­wa­nie skrom­niej­szy, choć lata cięż­kiej pracy wresz­cie przy­nio­sły mu do­chody na tyle przy­zwo­ite, by mógł sam za­ku­pić łajbę po­dob­nych roz­mia­rów do tej, którą za­pi­sał mu w te­sta­men­cie oj­ciec.

Nie li­czył na spa­dek, nie spo­dzie­wał się, że stary hra­bia zo­stawi po so­bie co­kol­wiek, poza roz­licz­nym po­tom­stwem, a jed­nak oj­ciec nie za­po­mniał o nim, mało tego, jemu i resz­cie swo­ich dzieci zo­sta­wił wska­zówki, które mo­gły do­pro­wa­dzić ich do skarbu ukry­tego przed laty u wy­brzeży Ame­ryki Po­łu­dnio­wej.

„The Ad­ven­ture” był pięk­nym trzy­masz­tow­cem z dwu­na­stoma dzia­łami na bur­tach. Po­dróż, która ich cze­kała, za­po­wia­dała się nie­bez­piecz­nie i ry­zy­kow­nie, ale ka­pi­tan Fo­glar miał spore do­świad­cze­nie i ochotę na to, by mie­rzyć się z prze­ciw­no­ściami, nie tylko z po­tęgą ży­wio­łów, lecz także z pi­ra­tami, cho­ro­bami, bun­tem za­łogi albo czym­kol­wiek in­nym, co za­ję­łoby mu my­śli po tym, jak ko­bieta, któ­rej się oświad­czył, wy­brała jego star­szego brata.

Przed oczami na­dal miał ob­raz Fry­de­ryka i panny Thomp­son przy­tu­lo­nych przed ko­min­kiem za­raz po tym, jak Za­dar wrę­czył ko­bie­cie pier­ścio­nek i dał jej czas do na­my­słu.

Może nie był do sza­leń­stwa za­ko­chany we Flo­rence Thomp­son, ale ubo­dło go do ży­wego to, iż nie wspo­mniała sło­wem, że ko­cha in­nego. Jego star­szego brata, ele­ganc­kiego, przy­stoj­nego, za­dba­nego, umie­ją­cego od­na­leźć się na sa­lo­nach hra­biego. Nie było to może za­ska­ku­jące, bo Fry­de­ryk był zde­cy­do­wa­nie lep­szą par­tią od bro­da­tego, nie­okrze­sa­nego ma­ry­na­rza, ale i tak spo­wo­do­wało, że Za­dar nie po­tra­fił za­cho­wać spo­koju.

* * *

– Cho­lera! – za­klął pod no­sem tego wie­czoru, kiedy na­krył ich w bi­blio­tece. Fry­de­ryk i panna Thomp­son nie ro­bili nic zdroż­nego, ale głupi by się nie do­my­ślił, że do sie­bie lgną. Za­dar wi­dział, jak ko­bieta wzdy­chała, kiedy jego brat obej­mo­wał ją z czu­ło­ścią i ca­ło­wał w czu­bek głowy.

Bez na­my­słu, wie­dziony in­stynk­tem, pod­biegł do brata, szarp­nął go za ra­mię, a kiedy ten się od­wró­cił, wy­pro­wa­dził mu cios pro­sto w szczękę.

Flo­rence od­sko­czyła prze­ra­żona.

Hra­bia zwie­sił ręce po bo­kach i nad­sta­wił drugi po­li­czek.

Ka­pi­tan nie oka­zał li­to­ści. Wy­mie­rzył mu drugi cios, tym ra­zem od dołu. A po­tem po­pra­wił sier­po­wym pro­sto w nos.

– Niech pan prze­sta­nie! – krzyk­nęła Flo­rence, pró­bu­jąc wejść po­mię­dzy męż­czyzn.

– Za­słu­ży­łem – przy­znał Fry­de­ryk, się­ga­jąc po chu­s­teczkę, aby wy­trzeć stróżkę krwi wy­cie­ka­ją­cej z nosa. – Niech się pani od­su­nie.

Za­dar spoj­rzał na nich oboje i wark­nął ze zło­ści.

– Cho­lera! – po­wtó­rzył prze­kleń­stwo. – Mo­gli­ście mi po­wie­dzieć. Nie ro­bił­bym z sie­bie po­śmie­wi­ska!

– Prze­pra­szam – wy­du­kała panna Thomp­son. – Ja nie...

– Niech się pani od­su­nie, to sprawa mię­dzy nami – syk­nął młod­szy z braci, a hra­bia wy­pro­sto­wał się i na­sta­wił na ko­lejne ude­rze­nia.

– Nie mogę po­zwo­lić na to, by pan go bił! On się na­wet nie pró­buje bro­nić – do­dała prze­ra­żona i po­now­nie sta­nęła mię­dzy nimi.

– Jak długo to trwa? – spy­tał Za­dar.

– Co trwa? – od­po­wie­dział py­ta­niem Fry­de­ryk. – Wiesz, że... To moja wina. Wró­ci­łem pod­pity, a ona tak pięk­nie wy­glą­dała, sto­jąc w pół­mroku. To miało być... Wła­ści­wie nie wiem, co to miało być. – Spoj­rzał na pannę Thomp­son.

Za­dar przyj­rzał się im obojgu i z bó­lem stwier­dził, że pa­trzą na sie­bie tak, jak pa­trzeć po­winni za­ko­chani w so­bie lu­dzie. Nie tak jak Flo­rence Thomp­son pa­trzyła na niego. Opu­ścił ręce i wes­tchnął.

– Dla­czego nie wi­dzia­łem tego wcze­śniej? – spy­tał sie­bie sa­mego.

– Ale my... To nie­moż­liwe, pan prze­cież wie, ka­pi­ta­nie.

– Dla­tego nie po­tra­fiła pani od­po­wie­dzieć na moje py­ta­nie – stwier­dził Za­dar, pa­trząc na pier­ścio­nek, który na­dal trzy­mała w dłoni.

Flo­rence na­tych­miast wy­cią­gnęła w jego stronę rękę. Ka­pi­tan wziął pier­ścio­nek i wes­tchnął po­now­nie.

– Prze­pra­szam – po­wtó­rzyła Flo­rence.

– Ro­zu­miem – od­parł. – Boli mnie tylko, że tak długo mnie pani zwo­dziła, choć jak się nad tym za­sta­no­wić, to nie da­wała mi pani nad­mier­nych na­dziei. To ja so­bie wy­obra­zi­łem zbyt wiele.

– Przy­kro mi.

– Chciał­bym po­roz­ma­wiać z bra­tem na osob­no­ści – stwier­dził chłod­nym to­nem.

– Na­tu­ral­nie – od­parła za­wsty­dzona. Po­tem szybko do­dała: – Ale nie po­bije go pan bar­dziej?

– Obie­cuję, że już go nie do­tknę. Ra­chu­nek wy­rów­nany.

Tylko Bóg je­den wie, jak wiele go kosz­to­wało za­cho­wa­nie spo­koju. Miał ochotę sprać brata na kwa­śne jabłko, ale prze­cież to nie Fry­de­ryk był wi­nien temu, że Flo­rence po­ko­chała jego, a nie Za­dara. Ka­pi­tan mu­siał za­ci­snąć zęby i po­stą­pić tak, jak na­leży. To, że on cier­piał, nie mu­siało wcale ozna­czać, że inni mu­szą cier­pieć ra­zem z nim.

– Dla­czego włó­czysz się po tych wszyst­kich przy­ję­ciach i uma­wiasz z róż­nymi ko­bie­tami – zwró­cił się Za­dar do star­szego brata – a te­raz ob­no­sisz się ze zna­jo­mo­ścią z wi­ceh­ra­biną, skoro ty i ona...

– Prze­cież wiesz, że szu­kam dla Evie matki i ko­biety, która ją wpro­wa­dzi do to­wa­rzy­stwa.

Evie, nie­ślubne dziecko ich ojca, o któ­rym do nie­dawna nie wie­dzieli, tra­fiła do nich z pen­sji dla dziew­cząt, gdzie do­znała okrut­nego trak­to­wa­nia. Dziew­czynka była chuda, za­nie­dbana, za­lęk­niona i nie była w sta­nie mó­wić przy ob­cych. To dzięki gu­wer­nantce, wła­śnie pan­nie Thomp­son, udało się ją uspo­koić i za­cząć oswa­jać z nową sy­tu­acją. Za­dar po­dzi­wiał Flo­rence, jej cier­pli­wość i do­bre serce. To dla­tego chciał ją po­jąć za żonę. Ona jed­nak zwle­kała z od­po­wie­dzią. W tam­tej chwili zro­zu­miał, co, a ra­czej kto był tego po­wo­dem.

– A panna Thomp­son nie mo­głaby tego uczy­nić? – drą­żył Za­dar. To, że ko­bieta od­dała pier­ścio­nek, nie mu­siało ozna­czać, że pra­gnie być sama.

– Ba­ro­nowa... – Fry­de­ryk za­czął po­wo­ły­wać się na ich kon­ser­wa­tywną ciotkę, która nie tyle po­ma­gała im w opiece nad Evan­ge­line, ile za­cho­wy­wała po­zory pa­no­wa­nia nad sy­tu­acją i pró­bo­wała swa­tać Fry­de­ryka.

– Ba­ro­nowa?! Sły­szysz sam sie­bie?! Je­żeli wy­pu­ścisz Flo­rence z rąk, to bę­dziesz skoń­czo­nym głup­cem.

– Co?! Przed chwilą roz­kwa­si­łeś mi nos.

– Za­słu­ży­łeś.

– Wiem – przy­znał po­kor­nie Fry­de­ryk i znów się­gnął po chustkę. – A co z tobą? Mia­łeś wo­bec niej po­ważne plany.

– Mia­łem. By­łem nią za­uro­czony. Je­stem – po­pra­wił się. – I mam ochotę cię stłuc jesz­cze raz.

Star­szy brat od­su­nął się na wszelki wy­pa­dek.

– Nie zro­bię tego – wy­ce­dził Za­dar, mie­rząc go groź­nym spoj­rze­niem. – Chcę tylko po­wie­dzieć, że lu­bię ją, sza­nuję i po­zo­staję pod jej uro­kiem, ale od po­czątku czuję, że nie od­wza­jem­nia mo­jego za­in­te­re­so­wa­nia.

– Tak?

– Ślepy nie je­stem. I wy­liżę się. Nie przej­muj się. Nie pierw­szy raz zo­sta­łem od­rzu­cony – po­wie­dział, choć te słowa z tru­dem prze­szły mu przez gar­dło.

Do bi­blio­teki wszedł ich młod­szy brat, Oskar, i wspól­nie z Za­da­rem za­częli prze­ko­ny­wać Fry­de­ryka, by po­biegł za Flo­rence, choć wcale nie było to ła­twe, dla­tego, że Za­dar ro­bił do­brą minę do złej gry a tam­ten był uparty jak osioł.

– Po­bi­li­ście się? O pannę Thomp­son?! – Oskar od razu od­na­lazł się w sy­tu­acji.

Spoj­rzeli na niego z za­cie­ka­wie­niem.

– No co? Prze­cież sami mó­wi­li­ście, że plot­kuję z po­ko­jów­kami. Ro­zu­miem, że Za­dar wy­grał po­je­dy­nek, ale chyba pier­ścionka nie przy­jęła?

– Chcesz i ty obe­rwać po no­sie? – spy­tał Za­dar.

– Nie, ale co te­raz?

– Ten idiota są­dzi, że nie może się z nią oże­nić, a wi­dać, że mają się ku so­bie – po­wie­dział ka­pi­tan i po­dał star­szemu bratu swoją chustkę.

Fry­de­ryk przy­jął ją i przy­ło­żył so­bie do nosa, który na­dal krwa­wił.

– Jak to nie może? – zdzi­wił się Oskar. – A kto ci za­broni? – rzu­cił do Fry­de­ryka ze zło­ścią.

– Znasz za­sady? No tak – zre­flek­to­wał się hra­bia. – Ty i za­sady...

– A ty mu­sisz się wszyst­kich trzy­mać?

– Nie mu­szę, ale...

– Sam mu za­raz przy­łożę – po­wie­dział Oskar, pa­trząc na Za­dara.

– Nie krę­puj się. Przyda mu się jesz­cze. A ja obie­ca­łem, że go nie tknę.

– Wła­ści­wie – stwier­dził Fry­de­ryk, który już ich nie słu­chał, za­my­ślony nad wła­snym po­ło­że­niem. – Wła­ści­wie to mogę. Prze­cież za­nim Evie za­cznie by­wać w to­wa­rzy­stwie, to Flo­rence i ja zdą­żymy... – Za­ci­snął usta, stwier­dziw­szy, że się za­ga­lo­po­wał.

– Idź do niej, dur­niu! – wy­krzyk­nął Oskar. – Prze­cież ci na niej za­leży. Co może być lep­szym po­wo­dem do ślubu?

– Po­trze­bu­jesz pier­ścionka? – do­dał Za­dar, zer­ka­jąc po­dejrz­liwe na Oskara. – Ro­man­tyzm w twoim wy­ko­na­niu?

Naj­młod­szy z braci tylko wzru­szył ra­mio­nami.

– Nie po­trze­buję – wy­mru­czał Fry­de­ryk, po czym pod­szedł do skrytki w biurku, w któ­rej trzy­mał dość skromny pier­ścio­nek ich matki.

Za­dar we­pchnął pu­de­łeczko z pier­ścion­kiem prze­zna­czo­nym dla Flo­rence jesz­cze głę­biej do kie­szeni, po­dob­nie jak swoją dumę, i kiw­nął bratu na znak, żeby się po­śpie­szył.

* * *

Może z boku wy­glą­dało to tak, jakby zwy­czaj­nie zro­zu­miał, że on i panna Thomp­son nie są so­bie pi­sani, od­pu­ścił i po­mógł bratu w od­kry­ciu jego prze­zna­cze­nia, ale choć Za­dar po­wta­rzał so­bie, że za­cho­wał się jak na­leży, że tak na­prawdę nic strasz­nego się nie stało, bo prze­cież nie zdą­żył się za­an­ga­żo­wać, to gdzieś na skraju świa­do­mo­ści ma­ja­czyła mu myśl o zbyt ła­twym pod­da­niu się. Już raz kie­dyś ła­two zre­zy­gno­wał z ko­biety, w któ­rej się za­ko­chał, a po­tem przy­pła­cił to la­tami sa­mot­no­ści. Nie chciał po­paść w ma­razm, ale czarne my­śli ata­ko­wały go ze wszyst­kich stron i choć uda­wał, że cie­szy się szczę­ściem brata, to gdzieś w środku wcale nie ży­czył mu szczę­ścia, a to jesz­cze bar­dziej go przy­gnę­biało, bo jak za­czął my­śleć, ta odro­bina zła, którą po­noć każdy w so­bie po­sia­dał, u niego wcale nie była taka mała...

Naj­głup­szym, ale jed­no­cze­śnie naj­prost­szym spo­so­bem, aby choć przez chwilę prze­stać o tym my­śleć, było pój­ście do por­to­wej karczmy i spi­cie się do nie­przy­tom­no­ści. Kie­dyś już wpadł w pu­łapkę tych do­raź­nych, po­zor­nych ulg. Ży­cie po al­ko­holu sta­wało się przez chwilę lep­sze, zno­śniej­sze, ale po­tem, gdy trzeź­wiał, ro­biło się znów tak samo uciąż­liwe i pił jesz­cze wię­cej.

Nie, nie mógł znów wpaść w tę samą pu­łapkę! Po­sta­no­wił zna­leźć inny spo­sób.

Rejs mógł być do­brą me­todą na prze­wie­trze­nie umy­słu, uwol­nie­nie my­śli od za­mar­twia­nia się tym, że nie był wy­star­cza­jąco do­brym kan­dy­da­tem na męża, i po­go­dze­nie się z wy­bo­rem panny Thomp­son. Wcze­śniej nie za­le­żało mu na za­ło­że­niu ro­dziny i po­sia­da­niu miej­sca, do któ­rego mógłby wra­cać z da­le­kich po­dróży. Kiedy przed wie­loma laty zo­stał zra­niony i od­rzu­cony bez po­da­nia przy­czyny, uko­je­nie zna­lazł naj­pierw w kie­liszku, póź­niej w cięż­kiej pracy i wy­da­wało mu się, że ni­czego wię­cej mu już nie po­trzeba. Gdy jed­nak po­znał Flo­rence Thomp­son i zo­ba­czył, jak opie­kuje się jego młod­szą sio­strą, zro­zu­miał, iż pra­gnie wresz­cie się ustat­ko­wać, a przy­naj­mniej zna­leźć ko­goś, z kim mógłby dzie­lić ży­cie, stwo­rzyć praw­dziwą ro­dzinę, czuć przy­na­leż­ność do ma­łej, ko­cha­ją­cej się wspól­noty, za­pu­ścić ko­rze­nie.

W skry­to­ści du­cha był do­ma­to­rem, a nie po­dróż­ni­kiem, choć mo­rze i ułudę wol­no­ści, którą mu da­wało, po­ko­chał ca­łym ser­cem. Nie wy­ma­gał od swo­jej przy­szłej żony, aby da­rzyła go ja­kimś głę­bo­kim uczu­ciem, bo i sam nie był pe­wien, czy po­trafi ta­kie z sie­bie wy­krze­sać, ale wza­jemny sza­cu­nek, od­da­nie i wspie­ra­nie się w co­dzien­nych obo­wiąz­kach nie było jego zda­niem czymś nie­moż­li­wym do osią­gnię­cia.

Nie­stety oka­zał się ostat­nim głup­cem, są­dząc, że wy­kształ­cona, piękna i miła ko­bieta wy­bie­rze ko­goś ta­kiego jak on, kiedy do wy­boru miała jesz­cze jego star­szego brata. Fry­de­ryk był zde­cy­do­wa­nie bar­dziej ele­gancki, po­tra­fił za­cho­wy­wać się, jak na dżen­tel­mena przy­stało, ni­gdy nie pi­jał, jak on, pro­sto z beczki na czas, przy aplau­zie za­łogi. Za­dar był nie­okrze­saną, mniej uło­żoną, zde­cy­do­wa­nie bar­dziej dziką wer­sją brata. W dzie­ciń­stwie brano ich za bliź­nia­ków i na­wet te­raz było wi­dać ro­dzinne po­do­bień­stwo, ale Za­dar był nieco wyż­szy, po­tęż­niej zbu­do­wany, nie tyle ze względu na spo­sób od­ży­wia­nia się, ile ciężką pracę na mo­rzu. Nie ubie­rał się z taką ele­gan­cją i klasą jak Fry­de­ryk, nie po­sia­dał w swo­jej skrom­nej gar­de­ro­bie ni­czego na­wet w po­ło­wie tak kosz­tow­nego, jak fraki, sur­duty i ka­pe­lu­sze brata. Nie strzygł się zbyt re­gu­lar­nie, a brodę po pro­stu za­cze­sy­wał dło­nią i pod­ci­nał, kiedy za­czy­nała za­cze­piać o liny lub wplą­ty­wać się w gu­ziki płasz­cza. Wy­glą­dał jak nie­po­korny wilk mor­ski, nie jak dżen­tel­men.

Do nie­dawna zu­peł­nie mu to nie prze­szka­dzało, ale kiedy zdał so­bie sprawę z tego, że pra­gnie wresz­cie się ustat­ko­wać, a przy­naj­mniej zna­leźć ko­goś, z kim mógłby dzie­lić ży­cie, to uznał swój wy­gląd bar­ba­rzyńcy za po­ten­cjal­nie od­stra­sza­jący dla dam. Dla­tego przy­strzygł brodę, ucze­sał wiecz­nie roz­czo­chrane włosy i sta­rał się za­cho­wy­wać jak na­leży. Nie­stety wszystko wzięło w łeb, więc na ja­kiś czas mu­siał po­rzu­cić my­śli o żo­nie i ro­dzi­nie i za­jąć się czymś, co spra­wiało mu naj­więk­szą ra­dość, by nie po­paść w me­lan­cho­lię. Za­nim jed­nak do­szedł do tego wnio­sku, naj­zwy­czaj­niej w świe­cie spił się do nie­przy­tom­no­ści, z czego wcale te­raz nie był dumny.

Za­dar spoj­rzał na swój ze­ga­rek kie­szon­kowy i za­uwa­żył, że było już pra­wie po­łu­dnie. Miał jesz­cze kilka go­dzin, za­nim sta­tek wy­pły­nie z portu. Po­sta­no­wił więc spraw­dzić, czy wszystko jest go­towe do po­dróży. Skie­ro­wał się do ka­biny pierw­szego ofi­cera, który był jego prawą ręką i za­ufa­nym przy­ja­cie­lem. Za­pu­kał do drzwi i usły­szał głos z wnę­trza.

– Kto tam?

– To ja. Mogę wejść?

– Oczy­wi­ście, pro­szę bar­dzo – po­wie­dział pierw­szy ofi­cer i otwo­rzył drzwi.

Ka­pi­tan wszedł do ka­biny. Wil­liam Joh­nes sie­dział przy biurku, na któ­rym le­żały różne do­ku­menty i mapy. Pierw­szy ofi­cer był mło­dym, przy­stoj­nym męż­czy­zną o blond wło­sach i nie­bie­skich oczach. Słu­żył pod roz­ka­zami Za­dara od kilku lat. Był lo­jalny, in­te­li­gentny i od­ważny, za co ten bar­dzo go ce­nił.

– Wi­taj, Wil­lia­mie. Jak się masz?

– Do­brze, dzię­kuję, Za­da­rze. A ty? – od­po­wie­dział ofi­cer z nie­zwy­kłą ga­lan­te­rią. Wil­liam sta­no­wił dla ka­pi­tana po­most mię­dzy świa­tem ele­ganc­kich sa­lo­nów a świa­tem por­to­wych karczm, przed któ­rymi bie­gały szczury. To dzięki jego obec­no­ści Za­dar na­dal po­tra­fił za­cho­wać się jak dżen­tel­men, choć czuł się z tym nieco sztucz­nie.

– Też do­brze – od­rzekł. – Je­steś go­towy na przy­godę?

– Tak, oczy­wi­ście. Nie mogę się do­cze­kać, by zo­ba­czyć, co nas czeka na tych ta­jem­ni­czych wy­brze­żach. Za­wsze pły­wa­li­śmy po to­wary albo z to­wa­rami, które pla­no­wa­li­śmy sprze­dać z zy­skiem. Tym ra­zem to coś zu­peł­nie in­nego.

– To prawda – wy­mam­ro­tał Za­dar. – Tak czy siak naj­pierw mu­simy się upew­nić, że wszystko jest w po­rządku. Czy masz dla mnie li­stę za­łogi, za­ła­dunku i in­for­ma­cję o sta­nie statku?

– Tak, mam. Oto ona – po­twier­dził pierw­szy ofi­cer i po­dał ka­pi­ta­nowi kilka kar­tek pa­pieru.

Za­dar wziął do­ku­menty i za­czął je prze­glą­dać. Na pierw­szej kartce wid­niały na­zwi­ska człon­ków za­łogi, która li­czyła czter­dzie­ści osób, w tym ofi­ce­rów, ma­ry­na­rzy, ku­cha­rzy, le­ka­rza, ka­pe­lana i kilku pa­sa­że­rów. Na dru­giej kartce znaj­do­wała się li­sta za­ła­dunku, obej­mu­jąca żyw­ność, wodę, broń, amu­ni­cję, na­rzę­dzia, ubra­nia, le­kar­stwa, al­ko­hol, to­wary han­dlowe i inne przed­mioty nie­zbędne do po­dróży. Na trze­ciej kartce był opis stanu statku, oce­niony jako do­bry, choć wy­ma­gał kilku drob­nych po­pra­wek. „The Ad­ven­ture” był stat­kiem z trzema masz­tami, dwoma oża­glo­wa­nymi kwa­dra­towo, a trze­cim – re­jowo. Miał za sobą tylko je­den krótki rejs, a wy­ko­nany był bar­dzo so­lid­nie.

Ka­pi­tan był za­do­wo­lony z tego, co zo­ba­czył.

– Świetna ro­bota, Wil­lia­mie. Wy­gląda na to, że je­ste­śmy go­towi do wy­pły­nię­cia.

– Dzię­kuję. Cie­szę się, że tak uwa­żasz.

– Nie ma za co. Te­raz mu­simy tylko po­cze­kać na od­po­wiedni wiatr i pływ.

– Tak jest. Mam na­dzieję, że nie bę­dziemy mu­sieli cze­kać zbyt długo.

– Ja też. A te­raz, je­śli po­zwo­lisz, mu­szę się za­jąć jesz­cze kil­koma spra­wami. Do zo­ba­cze­nia na po­kła­dzie – po­że­gnał się Za­dar.

– Oczy­wi­ście. Do zo­ba­cze­nia – od­rzekł pierw­szy ofi­cer.

Za­dar wy­szedł z ka­biny. Wró­cił na po­kład i spoj­rzał na ho­ry­zont. Czuł, że zbliża się coś wiel­kiego. Był go­towy na przy­godę, ale nie po­tra­fił wy­zbyć się wra­że­nia, że ta wy­prawa nie bę­dzie ani ła­twa, ani nudna. Nie mu­siał cze­kać długo na po­twier­dze­nie tych prze­czuć.

– Mamy pro­blem, ka­pi­ta­nie. – Pod­szedł do niego drugi ofi­cer, Jack Smith, ciem­no­włosy, wy­soki mło­dzie­niec, z któ­rym pły­wał od kilku mie­sięcy.

– Spo­dzie­wa­łem się.

– Me­dyk zre­zy­gno­wał w ostat­niej chwili. Chyba nie znaj­dziemy na dziś ni­kogo, a bez niego nie mo­żemy pły­nąć.

– Po­ślij kilku lu­dzi do mia­sta, może jed­nak uda im się ko­goś wy­na­jąć. Po­wiedz, że za­płacę po­dwójną stawkę – po­le­cił Za­dar.

* * *

Nie­stety po­słańcy dru­giego ofi­cera wró­cili ze złymi wia­do­mo­ściami. W por­cie ani w ca­łym mie­ście nie zna­lazł się kon­sy­liarz go­towy do wy­pły­nię­cia w rejs, a je­dyny, który się do tego zgło­sił, był tak pi­jany, że nie był w sta­nie utrzy­mać się na no­gach.

Za­dar wes­tchnął z za­wo­dem. Nie pla­no­wał opóź­nień. Chciał jak naj­szyb­ciej ru­szyć w rejs, by jesz­cze la­tem wró­cić do kraju. Wie­dział, że zbyt dłu­gie roz­sta­nie z nie­dawno po­znaną sio­strą nie wpły­nie szcze­gól­nie do­brze na ich re­la­cje, a dziew­czynka i tak miała pro­blemy z oswa­ja­niem się z ludźmi. Te­raz kiedy Flo­rence i Fry­de­ryk pla­no­wali ci­chy ślub i stwo­rze­nie dla Evie ro­dziny, obec­ność po­zo­sta­łych braci nie była może nie­zbędna, ale nie­ba­wem dziew­czynka znów bę­dzie po­trze­bo­wać wspar­cia, zwłasz­cza je­śli mło­dzi mał­żon­ko­wie po­sta­rają się o wła­sne po­tom­stwo, my­ślał Za­dar, choć na­dal spra­wiało mu to ból. Wy­obra­ża­nie so­bie ko­biety, którą sam za­mie­rzał po­ślu­bić, w ra­mio­nach star­szego brata, było co naj­mniej nie­kom­for­towe.

– Ka­pi­tan Za­dar? – usły­szał na­gle. Spoj­rzał, obok niego stał dziw­nie wy­glą­da­jący, drob­nej bu­dowy młody męż­czy­zna.

– To ja. O co cho­dzi? – spy­tał tak ostrym to­nem, że tam­ten nie­omal się sku­lił.

– Dzień do­bry, ka­pi­ta­nie. Na­zy­wam się Mad... Mad­dox McPher­son – za­jąk­nął się, co spra­wiło, że Za­dar po­sta­rał się o ła­god­niej­szy wy­raz twa­rzy. – Sły­sza­łem, że po­szu­ku­je­cie me­dyka?

– Ow­szem. Zna pan ko­goś ta­kiego? – spy­tał ka­pi­tan, przy­glą­da­jąc mu się z uwagą.

– Ja mogę pły­nąć.

– Pan? Jest pan le­ka­rzem?

– Nie­zu­peł­nie.

– Po­trze­bu­jemy le­ka­rza – stwier­dził, nie si­ląc się na uprzej­mość. Może i współ­czuł bie­da­kowi, ale nie miał czasu na roz­mowę z ni­kim in­nym poza le­ka­rzem.

– Stu­dio­wa­łem me­dy­cynę, ale nie mam jesz­cze sto­sow­nych do­ku­men­tów. Za­pew­niam jed­nak, że po­tra­fię za­dbać o za­łogę i pa­sa­że­rów.

– Tak? A gdzie pań­skie na­rzę­dzia do pracy, me­dy­ka­menty?

– Po­dobno ma­cie całe wy­po­sa­że­nie, a ja nie po­cho­dzę z za­moż­nej ro­dziny i chcę uczci­wie na wszystko za­pra­co­wać.

Za­dar nie był prze­ko­nany ani co do kwa­li­fi­ka­cji, ani sa­mego me­dyka, jed­nak fakt, że mło­dzie­niec po­cho­dził z ubo­giego domu, chwy­cił go za serce. Mimo swej szorst­ko­ści ka­pi­tan za­wsze miał sła­bość do po­krzyw­dzo­nych, co nie­stety wie­lo­krot­nie od­biło mu się czkawką.

– Do­brze. Mam na­dzieję, że nie do­pad­nie nas fe­bra i nie po­urywa nam rąk pod­czas sztormu. Miał pan do czy­nie­nia z cho­ro­bami ty­po­wymi dla lu­dzi mo­rza?

– Ow­szem.

– Po­trafi pan zszy­wać rany, wy­cią­gać kule i le­czyć go­rączkę?

– Jak naj­bar­dziej – od­parł młody męż­czy­zna pew­nym to­nem.

– W ta­kim ra­zie wi­tam na po­kła­dzie, pa­nie McPher­son. – Za­dar wy­cią­gnął doń rękę, ale ten, za­miast po­dać mu swoją rów­no­le­gle do jego dłoni, po­ło­żył ją jak do po­ca­łunku.

Za­dara coś tknęło, jed­nak nie dał nic po so­bie po­znać, bo męż­czy­zna szybko na­pra­wił swój błąd, ale kiedy od­cho­dził, do­kład­nie przyj­rzał się jego bio­drom i spo­so­bowi cho­dze­nia. Coś mu tu nie pa­so­wało...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki