Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka jest fantastyczna. Takie prezenty lubię. Piękna polszczyzna, poczucie humoru – same delicje.
Teresa Torańska
Dykteryjki przeczytałem od deski do deski. Mają one niezwykły ton, łączą mówienie o podstawowych sprawach egzystencjonalnych i historycznych z żartem i ironią.
Michał Głowiński
W ostatecznym rozrachunku jest to bowiem piękna książka o pięknej miłości.
Ludwik Stomma
Niedawno skończyłam genialną książkę Jana Kulmy „Dykteryjki przedśmiertne”. Miałam z czytania wielką radość, bo to coś wspaniałego.
Danuta Szaflarska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 504
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Jan Kulma
DYKTERYJKI PRZEDŚMIERTNE
poprawione!
wydawnictwo Nowy świat
warszawa 2015
© Copyright by Jan Kulma, 2015
© Copyright by Wydawnictwo Nowy Świat, 2015
Obraz na okładce: Jerzy Duda-Gracz
Imprimatur: JOANNA KULMOWA
druk ISBN 978-83-7386-587-7
ebook ISBN 978-83-7386-856-4
Wydanie IWarszawa 2015
Wydawnictwo Nowy Świat
ul. Kopernika 30, 00-336 Warszawa
tel. 22 826 25 43
www.nowy-swiat.pl
Nigdy w życiu nie zamierzałem opowiadać o moim życiu. Co to kogo obchodzi? Ale zdarzyło się coś, co złamało moje zasady. A działo się to w lipcu 2006 roku. Umierałem wtedy kategorycznie i nieodwołalnie. Kiedy ma się osiemdziesiąt dwa lata, śmierć przychodzi w swoim czasie i jest całkiem na miejscu. To prawda, że głupio mi było odchodzić, ale nie czułem się nieszczęśliwy. Zresztą, w moim przekonaniu, człowiek nieszczęśliwy grzeszy, a gdy umiera nieszczęśliwy – umiera w grzechu śmiertelnym. Podobnie mniemał Leibniz.
Zaczęliśmy solidarnie, ja i Joanna, robić dobrą minę do tej eschatologicznej gry. Życie jest pożyczką, którą oczywiście należy wykorzystać na ile się da, ale potem trzeba być uczciwym wierzycielem i pożyczkę zwrócić bez matactw i bez chandryczenia. Przez cztery tygodnie było coraz lepiej, czyli pogodnie przyjmowaliśmy to, że było coraz gorzej.
Codziennie brałem środki przeciwbólowe i nasenne. Trzeciego sierpnia 2006 zasypiam mocno i śni mi się, że ktoś mnie torturuje. To Joanna szarpie mnie za ramię. Budzę się, a nade mną stoi dwuosobowy patrol policyjny. Środek nocy. Jedenasta godzina. Na dodatek policjanci nie chcą rozmawiać z Joanną, tylko koniecznie ze mną. Mają donos, że jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale nie mogą powiedzieć od kogo ten donos i jaka jest jego treść. I zaraz zaczynają zadawać mi podchwytliwe pytania: kiedy był lekarz? jakie zapisał lekarstwa? czy jadłem dzisiaj obiad? czy żona o mnie dba? Więc mówię, że mam dobrą żonę, i że dba o mnie od rana do wieczora. A policja podchwytliwie, jak to policja: „A co pan dostał dzisiaj na obiad?”. Więc tłumaczę: wszystko, czego tylko dusza zapragnie (a dusza miała różne ciągoty, tylko ciało nic nie przyjmowało, ale policji nic do tego). A lekarz? Więc mówię, że lekarze byli (a kiedy? a jacy? – pytają). Ach, cały czas jestem pod dobrą opieką!
Tak sobie łagodnie pogwarzyliśmy, choć we mnie wszystko się gotowało: przecież oni bezprawnie wdarli się w środku nocy. Dlaczego? Bo ktoś tam im coś tam nagadał! Skandal! Ale oni nie czują swego bezprawia. Spokojnie stoją przy moim łóżku i sumiennie spisują wyniki śledztwa, bo muszą opisać, jak ratowali mnie przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Wreszcie o północy wychodzą.
A my z Joanną kombinujemy, kto na nas nasłał tych policjantów? Podejrzewamy, że to nasza siostrzenica (mamy pięćdziesięcioro takich przybranych dzieci). Odwiedziła nas rano i bardzo była oburzona, że nie chcę iść do szpitala. Nie rozumiała tego, jak mówiłem, gdzie będzie msza żałobna i kto powie kazanie. Ona chciała mnie ratować, a ja jej mówiłem, jak przygotowałem swój pogrzeb i że wszystko jest zapięte na ostatni guzik.
Następnego dnia, 4 sierpnia, Joanna odebrała telefon od jakiegoś Andrzeja Barana, który pyta, jak się pan Janek czuje. W porządku, mówi Joanna, ale skąd pan wie o chorobie Jana? A pan Baran wyłożył kawę na ławę: była u niego nasza siostrzenica i powiedziała, że pan Jan chce popełnić samobójstwo, co jest grzechem śmiertelnym, więc natychmiast pan Baran razem ze swoim duszpasterzem zawiadomił policję. Tyle powiedział pan Baran, a Joanna nawymyślała panu Baranowi, że jest baranem, idiotą, kretynem. Tyle powiedziała Joanna, która bardzo nie lubi mówić komuś takich przykrych rzeczy, chociażby były one bardzo na rzeczy!
Po tym telefonie wszystko stało się jasne. Skoro sam ksiądz brał w tym udział, to policja musiała natychmiast w środku nocy wedrzeć się do nas, aby ratować mnie przed popełnieniem śmiertelnego grzechu. Umieranie to bagatela, ale ten grzech! ten grzech śmiertelny postawił policję na nogi! Ciąg dalszy tej absurdalnej historyjki był zupełnie nieoczekiwany. Nie było precyzyjnie zaplanowanego pogrzebu, bo nagle cudownie wyzdrowiałem. Po prostu 6 sierpnia wstałem z łoża boleści i zacząłem błyskawicznie wracać do zdrowia. Gdy dwudziestego czwartego sierpnia pojechałem do dentysty, nawiedza nas policjant, nasz dzielnicowy, i czule pyta: „Jak czuje się pan Jasio?”. Zdenerwowana Joanna: „Dlaczego tak nas nękacie?”. A on wyjaśnia: „Było doniesienie, że pan Jasio (!) chce popełnić samobójstwo”. Zaraz, zaraz – Joanna wybucha – co wy do tego macie? A on: „Wszyscy jesteśmy katolikami, a samobójstwo to grzech śmiertelny!” A więc to tak: mamy już w Polsce policję religijną, działającą zgodnie z Magisterium Kościoła Katolickiego. Dziwne, co?
A dziwniejsze jeszcze, że tydzień potem, o ósmej wieczór, dzwonek, a za drzwiami nasz policjant: „Czy mogę wejść?” Tym razem ja stoję w drzwiach i twardo odpowiadam: „Nie! Porozmawiamy przez próg, niech wszyscy słyszą jak mnie policja nachodzi”. A dzielnicowy: „Przed tygodniem pana nie było, więc mnie polecono, abym osobiście z panem porozmawiał”. „Rozumiem – mówię – skoro mnie w domu nie było, to mogło znaczyć, że popełniłem samobójstwo, a żona w tym współdziałała, więc trzeba ją oskarżyć, ukarać, a może nawet skazać na śmierć, a przynajmniej na dożywocie”. Policjant usiłuje mnie ułagodzić. Mówi: „Ależ panie Jasiu” i takie różne dyrdymały. Żegnamy się z obłudną przyjaźnią, jak katolik z katolikiem.
A tak na serio: co policja ma do spraw mojej wiary i moich grzechów? Że my wszyscy katolicy, więc i policja pilnuje katolickiej poprawności? A może żyjemy już w państwie teokratycznym, tylko nie bardzo jeszcze o tym wiemy? Wkurzyła mnie ta katolicka policja i pomyślałem, że trzeba o tym opowiedzieć. Nasz kuzyn przyniósł dyktafon i ja to wszystko nagrałem. A tak się rozkręciłem, że zacząłem opowiadać inne historyjki z życia wzięte. Mówiłem, mówiłem, mówiłem i z tego mówienia powstały „Dykteryjki pośmiertne”.
To zabawna książeczka, choć całkiem nie przystająca do naszych czasów. Oczywiście Rzymianie nauczali, że czasy się zmieniają i my się w tych czasach zmieniamy. Godzę się pokornie na zmianę czasów i obyczajów, ale proszę uprzejmie, aby nie zmieniano historii moich zaprzeszłych czasów i moich zaprzeszłych obyczajów.
A ponieważ zakłamanie historii stało się dziś obowiązującą prawdą, więc pomyślałem, że warto raz jeszcze wydać tę książeczkę (i nawet ją uzupełnić), aby upomnieć się o prawdę, którą osobiście przeżyłem.
Ale teraz, dziewięć lat później, to są dykteryjki jeszcze przedśmiertne.
Gdy miałem siedem, a może osiem lat, ojciec zabrał mnie na kraniec ogrodu sejmowego. Była tam stroma skarpa, a tuż za nią długi, wielo klatkowy budynek dla pracowników parlamentu. Na wąskim, brukowanym podwórku bawiła się cała chmara dzieci. „Widzisz – powiedział do mnie ojciec – ty masz do zabawy park sejmowy i jeszcze dodatkowo park senacki. A tym dzieciom, biegającym między śmietnikami i trzepakami, nie wolno tu wchodzić. One nie mają tego przywileju”.
I wtedy poczułem wstyd, że ja jestem uprzywilejowany, że ja jestem kimś lepszym. Wtedy, po raz pierwszy, pomyślałem: „Jak te dzieci pod skarpą patrzą na mnie?” Zacząłem inaczej widzieć świat, życie. Bo moja szkoła była w pałacyku na rogu Szucha. Klasy były w salach o wielkich oknach, każde dziecko, a było nas w klasie kilkanaścioro, miało oddzielny stolik. Na spacery chodziliśmy na południowy stok Belwederu, zbieraliśmy tam kwiatki i zanosili je na górę, na taras, gdzie można było spotkać Piłsudskiego.
A wuj Bronek zabrał mnie kiedyś na wielki, międzynarodowy zjazd Ymki w Spale (wuj był Honorowym Prezesem polskiej sekcji YMCA, Międzynarodowego Stowarzyszenia Młodzieży Chrześcijańskiej). Było tam wiele spotkań, a potem wszyscy defilowali przed wujem, który trzymał mnie za rękę. Cała masa chłopców paradowała przede mną! Ze wstydu chciało mi się zapaść pod ziemię!
Na imieniny Wandzi (córki Piłsudskiego) wuj Julek zabrał mnie do Sulejówka. Wszyscy zebrali się w wielkim salonie, tuż za frontowym gankiem. Wuj podniósł mnie w górę i widziałem jak przez drzwi z prawej strony, w głębi, wszedł ON. I wtedy wszystko przestało istnieć, jakby nikogo nie było, choć był tłum. Piłsudski miał tak silną osobowość, że jego pojawienie się mogę przyrównać do wejścia Osterwy w „Fantazym” w Teatrze Słowackiego w Krakowie w 1946 roku. Widownia wówczas zamarła, wszyscy z zapartym tchem patrzyli na Hrabiego, idącego wolno z głębi na pierwszy plan. Nagle przestawała istnieć cała wspaniała scenografia (chyba Stopki?). A najdziwniejsze, że Osterwa nic nie robił, tylko po prostu BYŁ, a to jest największym mistrzostwem.
Wracając do chłopięcych cierpień: ojciec rozumiał moje rozterki (on sam je we mnie rozbudził), przeniósł mnie do piątej klasy zwykłej szkoły dla zwykłych dzieci. To była szkoła powszechna nr 96 przy ulicy Szucha 5. Pierwszy raz poszedłem z Basią, która mieszkała niedaleko sejmu na Górnośląskiej. Byłem przerażony ciasnymi korytarzami, dzikim wrzaskiem, małą klasą z wąskimi, dwuosobowymi ławkami. A przede wszystkim stanąłem jak wryty przed tablicą, na której zobaczyłem niezrozumiały, wielki napis: „HUJ”. Basia szybko mnie odciągnęła: „Nie gap się! Potem ci wytłumaczę!”.
Stałem się zwykłym chłopcem, bez żadnych przywilejów. Ale gdy w czasie ferii wyjeżdżałem z rodzicami w góry, to znowu odżywało we mnie to przykre uczucie, gdy bose dzieci wiejskie dotykały moich sportowych butów, albo sprawdzały realność mojej wiatrówki.
Dopiero wojna stała się walcem, który wszystko wyrównał: zacząłem być „ tym gorszym”. Zaraz w październiku Niemcy wyrzucili mamę i mnie (ojciec był w niewoli sowieckiej) z pałacyku senackiego, gdzie mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Dostaliśmy dwa pokoiki w tych blokach, które ojciec mi pokazał za skarpą ogrodu sejmowego. A potem i stamtąd kazano nam wyjść w ciągu jednej godziny. Wtedy z walizkami pojechaliśmy do brata mamy, wuja Bronka, na ulicę Czackiego 14.
A jednak wciąż należałem do uprzywilejowanych. Przekonałem się o tym w warsztatach na Woli, gdzie w 1941 organizacja zapewniła mi fikcyjną pracę, ale za to prawdziwe zaświadczenie Wermachtu: żółty kartonik z fotografią. Raz na tydzień pracowałem tam kilka godzin jako pomocnik stelmacha, a mój majster nazywał się chyba Świerczyński. Przy pierwszej okazji, gdy jedliśmy drugie śniadanie, taką usłyszałem orację: „Ty, Jasiu, zrobisz maturę, pójdziesz na studia, będziesz miał pracę, stanowisko. A ja po wojnie będę klepał biedę, jak przed wojną. Moja córka z głodu umarła na suchoty. Kiedyś to miałem dobrze za czasów austriackich. Wtedy to było życie, nie powiem”.
Bardzo mi było głupio. No, bo co ja mogłem powiedzieć? Jak się wytłumaczyć? Ale jednak odniosłem wtedy sukces: nauczyłem się wbijać ośmiocalowe, czyli dwudziesto centymetrowe gwoździe: pierwsze lekkie uderzenie wczepiające, następne potężne, wbijające prawie całość, i trzecie dobijające. Inaczej „nie szło”, gwóźdź się wyginał.
Po wojnie prawie zapomniałem o swoim wstydzie. Zresztą zdecydowanie stałem się gorszym. Żyłem na fałszywych dowodach i różne tajne służby obmacywały mnie, dopadały, szarpały – z trudnością się wywijałem. A na życiorysie wisiał ojciec (oficer, w Anglii), wuj Julek (marszałek przedwojennego senatu) i chyba najgorszy wuj Bronek, bo nie tylko Honorowy Prezes Polskiej YMCA, ale i przyjaciel Brzezińskich w Ameryce (wuj Bronek za te powiązania siedział po wojnie w więzieniu dwa lata). Na pewno więc po 45 roku należałem, chwalić Boga, do „gorszych” i pozbyłem się wszelkich wstydów.
Ale po roku 1989, gdy moja Solidarność wygrała, zapanowała nie moja rzeczywistość. Narodziły się nowe elity, a my (już z Joanną) zostaliśmy w tyle o całe lata świetlne. Wróciła przedwojenna wolność, a z nią niestety przedwojenna bieda i bezrobocie. Żyliśmy na zapadłej wsi, widzieliśmy to, współczuli i nawet zaczęliśmy myśleć, że może nam jest za dobrze? Że trzeba na nowo się wstydzić?
Nastały zupełnie nowe obyczaje, inne czasy, inne wstydy. Ludzie zaczęli się wstydzić, że nie mają nowego samochodu, że nie mają pięknej willi, że mało zarabiają. Dziś nikt się nie wstydzi, że tylu rodaków jest bez pracy i że kiepsko im się żyje.
Żyjemy w obcym, bezwstydnym kraju. No i wstyd...
Tak się jakoś ułożyło, że w szkole powszechnej nie należałem do harcerstwa. Ale gdy w roku trzydziestym ósmym zdałem do gimnazjum Batorego, to natychmiast chciałem się do ZHP zapisać. Wszyscy w mojej klasie byli harcerzami, więc jasne, że i ja musiałem być, bo jak tu żyć nie-harcerzowi między harcerzami? Ale rodzice zgłosili zdecydowany protest. Wtedy ja, po raz pierwszy, powiedziałem rodzicom NIE. Bo ja się zapiszę i nikt nie może mi zabronić. No i w domu odbyła się wielka narada. Dopuszczono mnie do tajemnicy. Zostałem uświadomiony! Mama była członkiem Rady Naczelnej ZHP, co miesiąc chodziła do rezydencji Prezydenta RP, czyli do Zamku, na zebrania. I Rada coraz bardziej była zaniepokojona narastającą falą faszyzmu w kadrze harcmistrzów. „No więc, Jasiu – usłyszałem – nie chcesz chyba być zamieszany w coś takiego?”
Wiedziałem dobrze, co znaczy ta ideologia. A wiedziałem, bo Leszek, narzeczony Dusi, mojej siostry ciotecznej, był szefem lwowskiej Falangi, faszystowskiego odłamu Obozu Radykalno-Narodowego. I Leszek kilka razy próbował wbić mi do głowy podstawowe prawdy życiowe: „Przecież – mówił – chcesz być dobrym Polakiem, a nie jakimś żydowskim pachołkiem!”. Bo dla Leszka wszystko sprowadzało się do Żydów: należało odżydzić handel, odżydzić miasteczka, odżydzić kulturę, odżydzić banki i sądownictwo, i adwokaturę. Odżydzić wszystko po kolei, nawet park w Zakopanem, gdzie wisiała tabliczka: „Psom i żydom wstęp wzbroniony”.
Idee prawicy były całkowicie sprzeczne z moim wychowaniem. Większość spraw rodzice załatwiali u Żydów. Na Nalewkach ojciec szył sobie nowy mundur wojskowy. U tego samego żydowskiego krawca, z bramy schodami na prawo, pierwsze piętro, uszyty miałem mundurek szkolny. Do hurtowni żydowskiej jeździliśmy dorożką po wielką skrzynię pomarańczy na zimę. Żydzi byli sumienni, uczciwi, terminowi. Takie wpojono mi przekonania i na Leszka patrzyłem jak na szaleńca.
Więc nie wstąpiłem do harcerstwa. Ale przyszła wojna i wszystkich w klasie wciągnięto do harcerstwa podziemnego. Mnie oczywiście też, choć wiadomo, jak ze mną było, a raczej jak nie było. Pierwsze zajęcia konspiracyjne miałem na Moniuszki. Nie udało mi się długo zabawić w harcerstwie, bo ciotka Zocha zrobiła wielki raban: „Jak możesz, Helenko – krzyczała do mojej mamy – pozwolić Jasiowi kumać się z faszystami!”. Więc oderwano mnie od kolegów i wsadzono do syndykalistów, gdzie działała Zosia z wujem Szwedowskim, twórcą i szefem tego skrajnie lewicowego ugrupowania. Wtedy pojawiła się ciocia Kazia, żona marszałka senatu: „Jasio nie może być u bolszewików – mówiła – przecież Szwedowskich po wojnie powiesimy na latarni”. Ostatecznie w kwietniu 1941 roku złożyłem przysięgę w normalnym podziemiu, w wojsku podległym Rządowi w Londynie.
Tak więc znalazłem się wreszcie w „słusznej” formacji wojskowej, lecz ciągle miałem jakieś styki z nielubianą prawicą. Brat cioteczny, Julek, był szefem finansowym NSZ-u (Szymańscy na zawsze wyrzucili z domu swego syna!). Spotkałem się z nim kilka razy i zawsze obdarowywał mnie nacjonalistyczna gadką. A znowu z Lalą Zakrzewską urządzaliśmy seanse spirytystyczne (Lala była fenomenalnym medium), a jej rodzina działała w NSZ-cie. Zakrzewscy mieli w Zalesiu Górnym letni domek w środku lasu, niedaleko rzeki. Czasami Zakrzewscy pozwalali skorzystać z tej Arkadii i wtedy całą paczką jechaliśmy w sobotę wieczór, spaliśmy pokotem na podłodze, opalaliśmy się, kąpali, grali w brydża.
Pewnej soboty wieczorem jedziemy do Zalesia, a zaraz po nas przyjeżdżają ci od Zakrzewskich, ci z NSZ! Konsternacja jak diabli. Oni rozwalili się pod jedną ścianą, nogi rozstawione (żebyśmy lepiej zobaczyli ich buty z cholewami), włosy na krótkiego jeża. Pokazują nam nachalnie swoje chojractwo, swoją siłę. A dziewczyny bezczelnie do nich przytulone. No, więc tak siedzimy naprzeciwko siebie i wreszcie zabralibyśmy się do spania, gdyby nie słowa, które są środkiem nieporozumienia.
Te byczki z NSZ przekonują nas, tych z AK, że wysługujemy się Londynowi, masonom i Żydom. Delegatura rządu? To zdrajcy. Tylko oni, z prawicy narodowej walczą o wolną, wielką Polskę. I walczą naprawdę, z bronią w ręku, bo my tylko do gadania zdolni, banda tchórzy! Nieomal pobiliśmy się, ale nagle usłyszeliśmy terkot pistoletów maszynowych i to nam przypomniało, że jest wojna i że mamy wspólnego wroga. Wojna domowa, która wisiała w powietrzu, rozeszła się po kościach.
Po wojnie, na Uniwersytecie Jagiellońskim, nie było narodowców. Ale nie należy mówić „hop” zbyt wcześnie. Bo nagle, w 46 roku, po korytarzach II Domu Akademickiego zaczęły biegać hordy młodych osiłków: „Bić Żydów!” Może niewielu ich było, ale głośniej wrzeszczeli, niż wielki tłum. Miałem pokój od dziedzińca, więc poszedłem naprzeciwko, aby zobaczyć od frontu co się dzieje. To był pokój Kazika Sułowskiego, starszego kolegi z Batorego: był opiekunem na obozie integracyjnym mojej klasy w lipcu 1939 roku.
Stanęliśmy przy oknie i patrzyliśmy na tę krzykliwą grupkę, która gnała przez Błonia w kierunku Plant, aby załapać się jeszcze na pogrom, który właśnie rozszalał się na krakowskim Kazimierzu. I nagle Kazik mówi: „Jaki ja byłem głupi, jaki głupi!” I wtedy szczegółowo opowiedział, jak to harcmistrze jeździli przed wojną na szkolenia oenerowskie. Uczono ich, jak organizować pogromy: jak bić Żydów, żeby nie było tego widać. Ćwiczyli, jak wchodzić do sklepów na czworakach, tyłem, żeby niby to przypadkiem rozwalać lady. Uczono przede wszystkim, jak Żydów skutecznie straszyć, bo panika lepiej żydostwo zniszczy, niż fizyczna przemoc.
A więc to tak! Więc jednak chyba mieli rację moi rodzice, że trzymali mnie z daleka od harcerstwa! I rację miała ciocia Zosia, że wyrwała mnie z Szarych Szeregów. Lewica, gdy dorywa się do nadmiernej władzy, staje się groźna i nawet zbrodnicza. Jednak prawica nie tylko jest tak samo groźna i równie zbrodnicza, ale zaledwie dorwie się do władzy to już marzy, aby gnać przez Błonia na krakowski Kazimierz i bić, bić, bić Żyda!
Moja wielka, życiowa przygoda filozoficzna zaczęła się na łóżku gipsowym, choć skąpo było tego gipsu, który wtedy – tuż po wkroczeniu Niemców do Warszawy– był na wagę złota. Stwierdzono wówczas, że mam gruźlicę płuc i kręgosłupa, więc leżałem unieruchomiony trzy miesiące (do Świąt Bożego Narodzenia) i czytałem, czytałem, czytałem. Pochłonąłem Adlera, Locke’a, Freuda, Eddingtona, Bergsona. Poznawałem filozofię, fizykę, astronomię, chemię. W tym bezmiernym chaosie znalazła się książeczka Kartezjusza „Poszukiwanie prawdy przy pomocy światła naturalnego” („La recherche de la verite par la lumière naturelle”) i ta mała książeczka otworzyła mi umysł i napełniła mnie światłem naturalnym.
Czytałem Kartezjusza jak Biblię, jak Słowo Objawione. Zrozumiałem, że trzeba się wypowiadać prostymi słowami. Że prawda nie lubi napuszonego języka i nie lubi bełkotliwych dywagacji, które często kryją nieuctwo pod nadętym słownictwem. Dowiedziałem się też od Kartezjusza, że wątpię i myślę. I zacząłem myśleć o tym myśleniu. A myślenie rodziło nowe wątpliwości, które domagały się nowego myślenia na nowe tematy. Ale wojna nie sprzyjała rozmyślaniom.
Wyzdrowiałem, wróciłem do szkoły, wciągnięto mnie do podziemnego harcerstwa, potem do podziemnej podchorążówki. No i były jeszcze codzienne ćwiczenia na pianinie, bo wtedy poszerzałem repertuar o scherzo B-moll Chopina i sonatę C-dur Beethovena. Rok 1942, na głowie mam mały sabotaż i małą maturę, i wielki codzienny strach. A ja – w środku tego paroksyzmu Wojny Światowej – zadręczam się pytaniem o sens życia. Gnębię się, jak ludzie się tym gnębili od wieków i jak od wieków wiedzieli, że nie ma odpowiedzi na to pytanie.
Kiedyś naszło mnie przeżycie całkiem nieoczekiwane.
Oto siedzę przy stole i patrzę na lampę. Całkiem zwykłą lampę. Nagłe olśnienie! Zaraz! Zaraz! Ta paląca się żarówka, to drgające w spiralach fale elektryczne. A moje myśli, to fale elektryczne w neuronach i w komórkach kory mózgowej. Więc może te fale w żarówce, to po prostu myślenie żarówki! Pomysł głupi, ale włosy mi się zjeżyły na głowie! Ta lampa myśli, choć to myślenie na poziomie lampy. I pióro, które trzymam w ręku, też myśli jako pióro. Każda rzecz myśli na swoją miarę. Cały świat koło mnie jest myślą! I co za radość, że ja to sam z siebie odkryłem. Więc zaraz w natchnieniu spisałem to wszystko piórem wiecznym (myślącym), aby na wieki zostało moje odkrycie.
Niewiele mi to dało. Próbowałem na upartego ciągnąć to i powiedziałem sobie, że cały świat jest myślą Boga. No i co z tego? Teologia mnie nie pociągała. Wiedziałem już, że z tego wszech myślącego absolutu nie urodzi się moja filozofia. Zresztą filozofia została brutalnie pobita przez historię: do naszego mieszkania na Czackiego 14 (stała tam na stole moje myśląca lampa) wpadli Niemcy, zaaresztowali wuja. To było straszne przeżycie, cudem wyszedłem żywy i musiałem się ukrywać u Zmartwychstańców w Radziwiłłowie, gdzie dostałem celę zakonną.
Tu zabawny przypis: po latach, w roku 1991, kręciłem film o Siostrach Jezusa Miłosiernego. Rzecz działa się w Wilnie, gdzie wisi cudowny obraz Jezusa, a ja musiałem oczywiście przeczytać cały Dzienniczek siostry Faustyny. A ten Dzienniczek został przygotowany do druku przez ks. Jerzego Mrówczyńskiego. A gdzie nad tym pracował ks. Mrówczyński? W Radziwiłłowie. I bardzo możliwe, że mieszkał w tej samej celi, co ja. Przypadek, ale ja lubię przypadki...
A w Radziwiłłowie odleciałem od filozofii. Zrobili ze mnie organistę, żeby lepiej mnie ukryć. Dawałem korepetycje okolicznym dzieciom i tak jakoś minęło kilka miesięcy. O lampie przestałem myśleć, ale jedno mi zostało na całe życie: pamięć o tym uczuciu odkrycia, gdy włosy się człowiekowi jeżą na głowie!
Moja ciotka, Zosia, szalała w konspiracji. Miała różne „skrzynki kontaktowe”, a jedna mieściła się w naszym mieszkaniu na Czackiego 14 i tam pojawiały z przesyłkami łączniczki: młode, śliczne dziewczyny. Kilka razy posyłany byłem do Lasek i zawoziłem jakąś paczuszkę dla Zofii Morawskiej. To były cudowne wycieczki, bo w Laskach nie widziało się Niemców. Tam panowała cisza, spokój, zieleń. I zawsze pani Zofia częstowała mnie herbatą i ciasteczkami. Jakby wojny nie było.
Wiedziałem, że to konspiracja, choć nie wiedziałem co to za konspiracja, podobnie jak nikt nie wiedział, gdzie ja działam i co ja konkretnie robię. Takie były zasady. Z panią Zofią spotkałem się ponownie dopiero po 60-ciu latach i wtedy wszystko sobie opowiedzieliśmy.
W roku 2001 podarowaliśmy (ja i Joanna) Laskom pianino elektroniczne, a niewidome dzieci zrobiły w podzięce koncert na naszą cześć. Zabraliśmy ze sobą kwiaty, aby złożyć na grobie pani Zofii (bo założyłem, że ludzie są śmiertelni), ale okazało się, że pani Zofia żyje i jest w świetnej kondycji, choć ma sto dwa lata! Pukamy do drzwi domku przy kościele, przedstawiamy się i zostajemy poproszeni. Pani Zofia pamięta wszystko: „Jasio? Siostrzeniec Zosi! Syn Helenki!” Umysł ma jasny, młody, niezmącony stuletnim balastem. Pani Zofia jest żywą historią Lasek, które były w Polsce czymś jedynym, niepowtarzalnym, i które – niestety – odchodzą razem z odchodzącymi od nas ludźmi.
Moje Laski to czasy wojenne. Pan Marylski, jeszcze nie ksiądz, wciągnął do Lasek swego przyjaciela, a mojego wuja, Szwedowskiego, który ulokował tam placówkę delegatury Rządu Londyńskiego o kryptonimie „Zachód” albo „Kopalnia”. Zadaniem placówki było utworzenie trwałych łączy z Polakami za granicą. Podziemny rząd chciał wiedzieć gdzie może mieć swoje wtyczki, a Kościół chciał zapewnić Polakom za granicą opiekę duszpasterską.
I kto w tej placówce działał razem, zgodnie, harmonijnie? A więc Antoni Marylski, który dla Lasek był tym, czym Zygmunt Hertz dla „Kultury” Paryskiej. Szefem „Kopalni” był wuj Stefan, syndykalista, zagorzały materialista, ateista. Kapelanem był ksiądz Wyszyński, późniejszy Prymas Tysiąclecia, a sprawy kościoła prowadziła Zofia Morawska, która swój udział w podziemiu konsultowała z Sapiehą w Krakowie. Duszą tego towarzystwa była zwariowana, lecz przez wszystkich kochana moja ciocia Zosia, która po wojnie miała być powieszona na latarni (tak obiecywała jej siostra, czyli ciocia Kazia).
A Zosia, poza tym że była „bolszewiczką”, to jeszcze miała niewyparzony język. Nie tylko niewierząca, ale na dodatek pyskująca. Potrafiła sobie kpić ze wszystkiego i wszystkich, ale robiła to jakby miłośnie, bez śladu złośliwości. Dodatkową osobliwością tej kompanii była pani Stefa Kotarbińska, łączniczka Zosi, siostra Michała Szuldenfreia, szefa przedwojennego Bundu, żydowskiej socjalistycznej partii robotniczej.
Gdy tak mówię o tej wspólnie działającej grupie podziemnej, to myślę, że jest ona symbolem Lasek. Tu żyli, działali, przyjaźnili się ludzie o skrajnie różnych poglądach. Tu liczyła się sprawa, a nie ideologie. Tu ludzie nieustannie przekazywali sobie znak pokoju, jak przystoi ludziom dobrej woli. Czuję uduchowienie Lasek bardzo wyraźnie, choć to jest niewyrażalne. A może ta niewyrażalność, ten brak pojęciowego uściślenia, był magicznym magnesem Lasek? Wystarczy pójść na tamtejszy cmentarz, aby zobaczyć, jak wielu zapragnęło znaleźć się tutaj przynajmniej po śmierci.
Gdy przypominaliśmy sobie z panią Morawską czasy wojny, zapytałem ją, czy wie o tym, jak po wojnie ksiądz Marylski, bo wtedy był już księdzem, uzdrowił ciocię Zosię. Nie znała tej historii, a ja przy tym byłem, więc opowiedziałem ze szczegółami. W styczniu 1973 roku dostaliśmy wiadomość, że Zosia umiera, więc natychmiast pojechałem do Warszawy. Ciocia leżała w szpitalu Przemienienia Pańskiego, na drugim piętrze, oddzielona od sali białym parawanem. Po ciężkim zawale przyplątało się obustronne ropne zapalenie płuc z wysiękiem, a potem zapalenie całego przewodu pokarmowego. Organizm przestał pracować, totalnie zastrajkował. Pani ordynator (miała gabinet na wprost schodów) powiedziała mi, że agonia nie będzie trwała długo.
Do cioci przychodziły siostry zakonne i pytały, czy poprosić księdza. A Zosia jak to Zosia: „O czym, siostro, mam mówić z obcym człowiekiem?” I wtedy przyjechał do niej ksiądz Marylski. Sam był już śmiertelnie chory, dwóch księży wniosło go do szpitala. Zakonnice poznały go, klękały, całowały po rękach – Marylskiego otaczał nimb świętości. Przy łóżku Zosi siedziała moja matka, a Marylski: „Pani Helenko, proszę nas zostawić na chwilę samych”. I mama z młodymi księżmi została pod drzwiami. Po kilkunastu minutach ksiądz Marylski odjechał.
Więc mama do Zosi, jak to było? A Zosia: „Nic nie było. Marylski powiedział, że przyjaźnimy się od lat, że chce przy mnie chwilę posiedzieć, i że każde z nas pomyśli o swoim życiu. I tyle”. Nic więcej nie było! Marylski ucałował Zosię, która po dwóch tygodniach wyszła ze szpitala. Zdrowa! Poszedłem do pani ordynator, bo chciałem usłyszeć jakieś racjonalne uzasadnienie. A lekarka: „Pana ciotka umierała, cały organizm był w rozkładzie; to była agonia; nagle chora przeżyła jakiś szok i ciotka wyzdrowiała”. No tak, tym wstrząsem była wizyta Marylskiego. Widziałem cudowność tego uzdrowienia i musiałem to pani Morawskiej opowiedzieć.
I pomyśleć, jak różni ludzie tworzyli wspólnotę Lasek. Tych starych Lasek, tych cudownie jednoczących wszystkich. Historia przemija, ludzie przemijają. W miejscu, gdzie mieszkał pan (potem ksiądz) Marylski, zamieszkała pani Zofia Morawska, a stało tam jeszcze przy wejściu siodło kawaleryjskie Marylskiego z czasów Pierwszej Wojny Światowej. Potem po siodle (jest teraz u Zanussich) zostało puste miejsce. I puste miejsce po pani Zofii. Mija to wszystko, odchodzi.
Jest puste miejsce po tych Laskach, które były.
Na Czackiego 14, co pewien czas, wielki gabinet wuja zamieniał się w klub brydżowy. Rozstawiało się 6 składanych stolików. Na każdym układało się karty tak, jakby właśnie rozgrywano konkretną grę, a z boku leżały kartki z zapisami tych gier. Na oknach były ciężkie kotary w kolorze bordo. To wszystko było dekoracją (gdyby wpadli Niemcy) dla zebrań delegatury rządu – konkretnie tu spotykała się delegatura Ministerstwa Odbudowy Kraju.
Ale 10 listopada 1942 nie było rozłożonych stolików, tylko przez całe popołudnie krążył samotnie po gabinecie mecenas Tylbor. Już dwa dni czekał na papiery, przy pomocy których miał wyjść z getta. Spał u nas w małym schowku, który kiedyś był spiżarnią przy kuchni. Drzwi były zastawione kredensem gdańskim, wielkim, gęsto rzeźbionym. Powinien stać dumnie w jadalni, ale w kuchni był bardziej użyteczny, bo strasznie ciężki i dobrze maskujący schowek.
Dopiero gdzieś około szóstej popołudniu wuj Bronek przyniósł wszystkie fałszywe kenkarty i różne zaświadczenia – równie fałszywe. Tylbor był wniebowzięty: jutro, razem z żoną i dwiema córkami przejdzie na „stronę aryjską”, gdzie wszystko było dla nich przygotowane. Zbliżała się właśnie godzina policyjna, więc on mówi, że jeszcze jedną noc przenocuje. A wuj: „Nie. Nie możesz.” Bo to mieszkanie z powodu tajnych zebrań było pod specjalną ochroną podziemia i Tylbor dostał prawo tylko na dwie noce. Więc żegnamy się, całujemy. Cała rodzina Tylborów bardzo była zaprzyjaźniona z moją rodziną.
Wyprawiliśmy naszego gościa, zabraliśmy ze schowka łóżko składane, zlikwidowaliśmy wszelkie ślady ludzkiej obecności. A wuj Bronek poszedł na autentycznego brydża do sąsiadów na pierwszym piętrze. „Wrócę o dziesiątej”. W kancelarii wrzała praca: Walunia (siostra cioteczna) i pani Halinka (po studiach prawniczych aplikowała u wuja) pisały na maszynie materiały z „białego wywiadu”, które przynosił codziennie pan Zieleniewski. Miał przezabawną przygodę w swojej pracy, która nie była tak bardzo zabawna. Jego zadaniem było wyławianie z prasy niemieckiej różnych wiadomości. Każdego dnia był to inny temat. Nekrologi, reklamy, ceny, nazwy z walk frontowych itp. Pan Zieleniewski codziennie kupował „Völkischer Beobachter”, „Der Stürmer”, „Das Reich” i szedł z tymi gazetami do pracy, a był urzędnikiem w Dyrekcji Gazowniczej przy ulicy Kredytowej 1. I nagle...
„Pan dyrektor wzywa pana”. Niedobrze. Jeszcze gorzej u pana dyrektora, który pyta (oczywiście po niemiecku): „Dlaczego pan tak pilnie wczytuje się w gazety niemieckie?” No to koniec! Pan Zieleniewski czuje, że został zdekonspirowany. Że wszystko się wyda, że więzienie, że śledztwo, że tortury. Ale jeszcze próbuje zagadać, że czyta gazety aby wiedzieć, co dzieje się na świecie. Lecz dyrektor: „Aż trzech gazet do tego panu potrzeba?” Trzeba się jakoś bronić: „Bo każda gazeta inaczej wszystko przedstawia”. I wtedy puenta: „Herr Zieleniewski, czy nie lepiej byłoby poczytać Schillera?”. Więc pan Zieleniewski mógł dalej zbierać materiały dla „białego wywiadu”, ale co się on wtedy najadł strachu!
I te materiały od pana Zieleniewskiego Walunia razem z Halinką przepisują w kancelarii na Czackiego 14. Przed dziesiątą skończyły, porządkują przepisane kopie, a do drzwi dzwoni wuj, który wrócił z brydża (była punktualnie dziesiąta, a wtedy punktualności nikt nie naruszał). Idę otworzyć drzwi i czuję karabin wbity w brzuch i krzyk: „Hände hoch! Polizei!” Wpadło ich kilku, natychmiast rozbiegli się po całym domu. I ten nieustanny, paraliżujący wrzask. A ja tylko myślę o jednym: w lewej kieszeni kurtki mam podręcznik podchorążówki pod tytułem „Walka w mieście”. I cały jestem zdrętwiały. Wrzask dochodzi z kuchni: odsunęli kredens (choć taki ciężki), znaleźli pustą skrytkę. Dlaczego drzwi są zastawione? Słyszę mamę, która tłumaczy, że dla tego kredensu nie było innego miejsca. W kancelarii znaleźli wydrukowane strony i zaraz zaczęli dochodzenie. W tym całym zamieszaniu nie zauważyłem nawet, że wuja od razu zabrali. Właściwie to niczego nie widziałem: stałem pod lufą karabinu z rękami do góry i z tym ciężarem w lewej kieszeni kurtki.
Spędzili nas do salonu i wtedy przystąpił do akcji ten główny, w czarnym mundurze oficera Sicherheitsamtu. Czule na mnie popatrzał i powiedział piękną polszczyzną: „My bardzo lubimy takich młodych inteligentów”. I każe mi opróżnić wszystkie kieszenie i położyć wszystko na stole. Robię to, omijając lewą kieszeń. Ale on czujnie pokazuje: „Jeszcze ta kieszeń”. Ta lewa kieszeń. Sięgam po śmierć, a kieszeń jest pusta! I kiedy przeżywam cud przedziwny, do domu wpada ktoś jeszcze ważniejszy, bo wszyscy Niemcy stają przed nim na baczność. Boże! Jak on im wymyśla! I wrzeszczy na nich, że są idiotami! Przecież mają listę i do piątej rano muszą zaaresztować kilkanaście osób. A oni tracą czas i siedzą tu dwie godziny!
Więc mój „czarny” zaczyna mówić o znalezionych materiałach (tych od pana Zieleniewskiego), ale ten główny przerywa i ryczy, że nie mają w planie śledzenia i badania, ale listę aresztowań. Nie wolno zawalać planu. Ordnung muss sein. I zgodnie z porządkiem wszyscy migiem znikają. Po prostu nie ma ich. Poszli robić to, co było zaplanowane. Walunia i Halinka zostają całe. Prawda, że je trochę pobito, ale są wolne! Poza wujem (zabrali go zgodnie z planem) wszyscy jesteśmy wolni! No i wolny jest mecenas Tylbor (jeszcze jeden dziwny, cudowny przypadek).
A co się stało z tą moją książeczką z lewej kieszeni? Tego popołudnia przyszedł kolega i powiedział do mamy, która go wpuściła, że Jasio miał mu dać pewne materiały. Mnie akurat nie było, ale w przedpokoju wisiała moja kurtka. Kolega sięgnął do niej i znalazł w lewej kieszeni to, o co mu chodziło.
A ja nic o tym nie wiedziałem.
I dlatego namacalnie zetknąłem się ze zjawiskiem cudownego zniknięcia. Tak na rozsądek: za dużo cudów w tej historii, ale nie mam na to wpływu, skoro opisuję wszystko tak, jak było.