Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Dla nas, mieszkańców Mühlberga, jest niezrozumiałe, jak taki człowiek może być zbrodniarzem” – napisali jego byli pacjenci do trybunału wojskowego w Hamburgu. Bo to przecież on, ich „dobrodziej ludzkości”, lekarz, który potrafił spędzić noc przy łóżku chorego, który fundował lekarstwa biednym, wspierał ich finansowo. Lekarz intelektualista, czytający Goethego i Schillera, kochający sztukę, pasjonujący się ezoteryką. „Człowiek bez skazy”.
Doktor Alfred Trzebinski był rasy „przeważająco nordyckiej”. Przekonany o wyjątkowości krwi niemieckiej w 1932 roku wstąpił do SS, a rok później został członkiem NSDAP, zapominając o polskim pochodzeniu swojego ojca. W 1941 roku został lekarzem w Auschwitz, potem na Majdanku, w końcu w Neuengamme. W 1946 roku skazano go na karę śmierci przez powieszenie. Trybunałem najbardziej wstrząsnął udział Trzebinskiego w egzekucji dwadzieściorga żydowskich dzieci w wieku od 6 do 12 lat. Dzieci mogły przeżyć, ale powieszono je tuż przed wyzwoleniem obozu, by ukryć, że przez ostatnie miesiące poddawano je okrutnym eksperymentom medycznym.
Natalia Budzyńska w opowieści o Alfredzie Trzebinskim mierzy się z rodzinną tajemnicą. Czytając pamiętnik wuja esesmana, próbuje też zrozumieć, jak to możliwe, że współczujący lekarz robił karierę w kolejnych obozach koncentracyjnych. Autorka w tej trudnej i emocjonalnej podróży pyta o rolę „dobrych ludzi w czasach zła”, o wolność wyboru i łatwość, z jaką z niej rezygnujemy. Przede wszystkim jednak przywraca pamięć o zamordowanych dzieciach, niemych, niemal zapomnianych ofiarach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by AKG IMAGES Gmbh / BEW
Wybór zdjęć Waldemar Gorlewski
Dołożono wszelkich starań, by odszukać właścicieli praw autorskich fotografii wykorzystanych w książce. W przypadku ewentualnych niejasności wydawca zapewnia, że prawa wszystkich właścicieli będą respektowane.
Copyright © by Natalia Budzyńska, 2019
Opieka redakcyjna Łukasz Najder
Redakcja Tomasz Zając
Konsultacja merytoryczna Teresa Wontor-Cichy
Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-858-7
Hm… Krew to osobliwy płyn.
Johann Wolfgang von Goethe, Faust, przeł. Feliks Konopka
Niemcy, z hektycznymi wypiekami na policzkach, znaleźli się wówczas odurzeni na szczycie swych najdzikszych triumfów, zamierzając podbić świat cały mocą jedynego układu, którego zamierzały dotrzymać, a który podpisały własną krwią. Dziś, w uścisku demonów, jedno oko zakrywając ręką, drugim wpatrując się w grozę, z jednej rozpaczy w drugą się pogrążają. Kiedyż osiągną dno czeluści?
Tomasz Mann, Doktor Faustus, przeł. Maria Kurecka, Witold Wirpsza
Nie zapominajcie, że mamy również znacznie ważniejsze zadania wykraczające poza ramy organizacji, jesteśmy narodem, plemieniem, rodem, wspólnotą, zakonem rycerzy, którego nikt, kto na mocy swojej krwi został do niego przyjęty, nie może nigdy opuścić; należy do niej duszą i ciałem tak długo, jak długo trwać będzie jego ziemskie życie.
Heinrich Himmler w Breslau, 19 stycznia 1935, cyt. za: Gudrun Schwarz, Żony SS-manów. Kobiety w elitarnych kręgach Trzeciej Rzeszy, przeł. Bartosz Nowacki
To był dzień pełen wrażeń. Na przełomie sierpnia i września 1944 roku z okazji otwarcia lazaretu SS w Birkenau do Auschwitz zaproszono niemal wszystkich lekarzy czuwających nad zdrowiem załóg obozów koncentracyjnych. Przyjechali tu na dłużej, przynajmniej ci z daleka. Jednego razu zrobiono im niespodziankę – wycieczkę do kopalni w Jawiszowicach, czyli do podobozu Jawischowitz, gdzie więźniowie pracowali na rzecz Reichswerke Hermann Göring. Musieli się przebrać, zdjąć zapięte pod szyję mundury i wysokie oficerki, założyć górnicze kombinezony i ochronne kaski, na szyjach powiesili latarki. Po wyjściu z kopalni oślepiło ich słońce. Rozbawieni, zrobili sobie kilka zdjęć. Otwarcie nowego szpitala dla załogi SS było pretekstem do spotkania integracyjnego pracowników esesmańskiej służby zdrowia. Ówczesne imprezy przeznaczone dla kolegów z pracy odbywały się według takich samych scenariuszy jak dzisiaj. Na przykład organizowano wyjazd do kopalni, czyli zwiedzanie miejsca zupełnie egzotycznego dla lekarzy, dentystów i farmaceutów: wszak wejść w podziemne tunele to przygoda, o której chłopcy marzą. Potem był podwieczorek, przerwa na butelkę zimnego piwa, papieroska, wieczorem obfita kolacja, a może dyskusja, jakieś szkolenie? No i najważniejsze: oficjalne otwarcie szpitala, rozmowy w kuluarach o problemach obozowych lazaretów, braku lekarstw, opóźnieniach w dostawach niezbędnych środków. Nie, nie sądzę, żeby poruszano temat więźniów, po co psuć sobie dobry nastrój, ostatecznie przecież choroby więźniów są zupełnie nieistotne. Świat więźniarski to taka jakby rzeczywistość alternatywna, niby istnieje, ale można udawać, że nie. Po tylu latach praktyki to wcale nie takie trudne.
Z pomocą mojej wyobraźni przychodzą fotografie z albumu oficera SS Karla Höckera, adiutanta ówczesnego komendanta obozu Auschwitz-Birkenau Richarda Baera. Höcker spędził w Auschwitz niewiele czasu, bo tylko pół roku. Przyjechał tu późną wiosną z Majdanka (przedtem był w Neuengamme), a w styczniu stacjonował już w Mittelbau-Dora. W każdym razie pozostawił po sobie bardzo ciekawą pamiątkę: album pełen zdjęć dokumentujących życie towarzyskie oficerów SS w Auschwitz. Takie swoiste „po godzinach”. Losy albumu też są ciekawe, bo światło dzienne ten dokument ujrzał dopiero w 2007 roku, kiedy to do Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie przekazał go anonimowy darczyńca. Wiadomo tylko, że album został znaleziony przez amerykańskiego żołnierza w 1945 roku w zbombardowanym Frankfurcie i wywieziony do Stanów Zjednoczonych. Zawiera ponad sto fotografii, na których rozpoznano personel obozu w Auschwitz i wysokich rangą oficerów SS, stanowi nieocenione źródło dla historyków. Takich zdjęć dotąd nikt nie widział. Roześmiani zbrodniarze, dobre samopoczucie w cieniu kominów, odpoczynek w doborowym towarzystwie. Album Höckera stał się sławny także z tego powodu, że odnaleziono w nim jedyne fotografie doktora Mengele zrobione w Auschwitz. Jest ich osiem, i na każdym Mengele stoi w towarzystwie komendanta Baera, byłego komendanta Rudolfa Hössa i oczywiście Höckera. W albumie wyraźnie lubiącego pozować Höckera znajdują się fotografie z wizyty w Auschwitz Reichsführera SS Heinricha Himmlera i SS-Obergruppenführera Oswalda Pohla, odpowiedzialnego za wszystkie obozy koncentracyjne, zdjęcia ze strzelnicy i polowania, z chwili relaksu oświęcimskiej załogi i wyższych oficerów w domu wypoczynkowym Solahütte w Międzybrodziu Bialskim. Wśród fotografii znajdują się i te z uroczystego otwarcia lazaretu SS i z wycieczki do kopalni.
A wśród lekarzy, aptekarzy i farmaceutów – doktor Alfred Trzebinski.
Oto pamiątkowe zdjęcie numer jeden, panowie ustawili się w dwóch rzędach. Siedzą lub stoją w słońcu, niektórzy się uśmiechają, nonszalancko zadowoleni. Trzebinski siedzi na murku obok doktora Richarda Trommera, naczelnego lekarza obozowego w Ravensbrück, który nabywał doświadczenie medyczne we Flossenbürgu i Neuengamme. Popełnił samobójstwo w maju 1945 roku podczas ucieczki z Ravensbrück. Obok Trommera siedzi bokiem doktor Fritz Klein, lekarz obozowy i lekarz oddziałów SS w Auschwitz I i Auschwitz II-Birkenau. Za trzy miesiące zostanie przeniesiony do Neuengamme, gdzie przez kolejne cztery miesiące będzie podwładnym Trzebinskiego, ale koniec wojny zastanie go w Bergen-Belsen. Więźniowie zeznawali, że był bardzo chętny do przeprowadzania selekcji. Robił to z wyraźnym przekonaniem, a nawet przyjemnością, zwłaszcza kiedy chodziło o Żydów. Na pytanie jednej z więźniarek-lekarek, jak swoją obozową działalność godzi z przysięgą Hipokratesa, odpowiedział: „z szacunku dla ludzkiego życia wycinam ropiejącą ślepą kiszkę, Żydzi są ropiejącą ślepą kiszką Europy”1. Został skazany na karę śmierci w procesie załogi Bergen-Belsen. Jest taka fotografia wykonana po wyzwoleniu obozu w Bergen-Belsen: Fritz Klein stoi wśród morza leżących nagich wychudzonych ciał. Stoi wśród trupów.
Personel medyczny SS obozów koncentracyjnych po wycieczce do kopalni w Jawiszowicach niedaleko Auschwitz. Alfred Trzebinski siedzi trzeci z prawej. Po jego lewej Richard Trommer. Koniec lata 1944 roku
Źródło: United States Holocaust Memorial Museum, courtesy of Anonymous Donor
Na murku przed kopalnią w Jawischowitz siedzi jeszcze Waldemar Wolter, lekarz obozowy w Mauthausen-Gusen, powieszony po procesie w 1947 roku. Za siedzącymi stoją jeszcze inni. Dentysta Willy Frank, który właśnie przenosi się na chwilę z Auschwitz do Dachau, a potem pójdzie na front. Skazany w drugim procesie oświęcimskim na siedem lat więzienia za udział w selekcjach. Dalej Wilhelm Witteler, lekarz obozowy w Dachau, biorący czynny udział w eksperymentach pseudomedycznych, po wojnie skazany na karę śmierci, która to kara zostanie zamieniona na dwadzieścia lat pozbawienia wolności. Witteler wychodzi na wolność w 1954 roku. Obok niego doktor Max Blancke, który swoją karierę rozpoczął w Dachau, potem przeniesiono go do Buchenwaldu, następnie do Majdanka, a kiedy pozuje do zdjęcia po wycieczce do kopalni, jest lekarzem w obozie w Płaszowie, gdzie zajmuje się selekcją do pracy. Niezdolni do niej jadą do Birkenau – wprost do gazu. Po wojnie popełnił samobójstwo razem z żoną. Na samym szczycie tej piramidy, dosłownie w centrum i najwyżej, stoi gościnny gospodarz, czyli Höcker, a obok niego doktor Enno Lolling, esesmański celebryta, naczelny lekarz wszystkich niemieckich obozów koncentracyjnych, przełożony tych tu zebranych panów. To od niego zależy ich los i miejsce pracy. On decyduje: ty do Majdanka, a ty do Bergen-Belsen, ty do Mauthausen, a tamten do Neuengamme.
Rudolf Höss w swoich więziennych notatkach o Lollingu napisał tak: „[…] był zmęczonym i zużytym starszym panem; był morfinistą i chętnie pił. Z własnej inicjatywy przez cały okres służby nie dokonał niczego nadzwyczajnego. Pozwalał sobą kierować wydarzeniom, odbywał wiele podróży inspekcyjnych po wszystkich obozach. Nie zwracał jednak uwagi na potrzeby, nie widział właściwie również istniejącego stanu zdrowotnego w obozach, jak i nie interesował się ich ogólnym stanem sanitarno-higienicznym”. Höss nie pozostawia na nim suchej nitki i dalej wspomina, że wprawdzie chciano pozbawić go tej funkcji, ale w końcu pogodzono się z jego słabościami, lecz „wśród kręgów podległych mu lekarzy nie był on traktowany poważnie. Chętnie starał się przybierać postawę surowego przełożonego, narażał się przez to jedynie na śmieszność. Jego rozkazy wykonywano jedynie na tyle, na ile uznawano je za słuszne. Podczas inspekcji można go było łatwo wprowadzić w błąd, szczególnie wtedy, kiedy go upojono alkoholem, co najczęściej miało miejsce”2.
Lolling wizytował obozy i rozmawiał z naczelnymi lekarzami. Jeden z nich, lekarz obozowy w Buchenwaldzie, Peter Hofer, zeznawał po wojnie, że kiedyś powiedział Lollingowi, że będzie się starał zmniejszyć liczbę zgonów więźniów do minimum. Na to Lolling odparł: „Nie nadaje się pan do pracy w obozie”3 i przeniósł Hofera na front.
Lolling popełnił samobójstwo w czasie procesu.
Zza Lollinga patrzy w obiektyw doktor Eduard Wirths, naczelny lekarz garnizonowy Auschwitz-Birkenau, który z jednej strony prowadził eksperymenty pseudomedyczne nad rakiem szyjki macicy na więźniarkach, a z drugiej strony twierdził, że współpracował z obozową organizacją konspiracyjną[1]. No i pod jego zwierzchnictwem swoją działalność prowadzili w Auschwitz lekarze: Josef Mengele, Carl Clauberg i Horst Schumann. Wirths te doświadczenia obserwował, pozwalał na nie i jako Standortarzt nadzorował. To on zaproponował utworzenie w 1943 roku Hygiene-Institut der Waffen-SS (Instytutu Higieny) w Rajsku, kilka kilometrów od obozu macierzystego Auschwitz, którego szefem był Bruno Weber, także widoczny na tej fotografii wśród zwiedzających kopalnię w Jawiszowicach. Instytut Higieny był specyficznym laboratorium, w którym gromadzono wyniki badań różnych lekarzy SS. Mengele przechowywał w Rajsku słoje z głowami dzieci cygańskich zanurzonymi w formalinie. Prowadzono tam badania nad hodowlą bakterii z ludzkiego mięsa – mięśni ud rozstrzelanych więźniów. Na szklanych naczyniach z pożywką umieszczony był napis: „Menschenboulion” – „ludzki rosół”. Więzień Filip Müller zeznawał, że SS-Obersturmführer Weber razem z lekarzem Brunonem Kittem (który wkrótce zostanie przeniesiony do Neuengamme) obserwowali więźniów przed egzekucją: „Przed uśmierceniem obydwaj lekarze niczym handlarze bydłem obmacywali uda i łydki żyjących jeszcze mężczyzn i kobiet, by wybrać »najlepsze sztuki«. Po rozstrzelaniu ofiary kładziono na stole. Następnie lekarze wycinali kawałki ciepłego jeszcze mięsa z ud i łydek i wrzucali je do stojącego nieopodal pojemnika. Mięśnie dopiero co zastrzelonych poruszały się jeszcze, drgały i trzęsły się w wiadrach, wprawiając je w ruch”4.
Według niektórych źródeł Wirths sam poddał się Brytyjczykom, nawet nie musieli go szukać, ale w celi popełnił samobójstwo.
Obok niego stoi doktor Heinz Baumkötter, naczelny lekarz obozu w Sachsenhausen, który lubił sobie popatrzeć, jak skatowani więźniowie wykonują serię przysiadów: po kilkunastu batach – gimnastyka. Do lat sześćdziesiątych przebywał w więzieniu radzieckim, a potem niemieckim. No i jeszcze tylko dentysta, Willi Schatz, który dosłownie za chwilę stanie się dentystą w obozie w Neuengamme. Dentyści w obozach wyrywają złote zęby zmarłym. Teraz Schatz ma okazję zapoznać się bliżej z Trzebinskim, swoim przyszłym bezpośrednim przełożonym.
Kolejne fotografie są zrobione znienacka, zaraz po wyjściu z kopalni. W samym centrum jednej z nich Karl Höcker, prosto w obiektyw patrzy także uśmiechnięty SS-Obersturmführer Gerhard Gerber, asystent kierownika apteki obozowej w Auschwitz-Birkenau, za nim częściowo zasłonięty doktor Enno Lolling. Po prawej stronie, z profilu, widać doktora Eduarda Wirthsa i doktora Alfreda Trzebinskiego. Wszyscy zaaferowani, rozbawieni. Zaraz odpoczną przy piwie. Usiądą przy stole w mniejszym gronie i zrobią sobie minipiknik. I oczywiście również ten moment Höcker uwieczni na fotografiach. Zdjęcia noszą tytuł Nach der Ausfahrt [Po wyjściu], niektórzy nadal mają na głowach kaski, chociaż jesienne popołudniowe słońce przygrzewa. Panowie siedzą na ławkach i krzesłach ustawionych wokół małego stoliczka. Na stoliczku wysmukłe butelki z ciemnego szkła, kilka szklanek. Piją i palą. Obok Trzebinskiego siedzi rozgadany i wyraźnie podchmielony Lolling. Widzieli się niedawno, kilka miesięcy temu, gdy Lolling z doktorem Kurtem Heissmeyerem wizytował obóz w Neuengamme. Po co? Żeby przekonać się, jak obozowy szpital przygotowuje się do doświadczeń z zakresu gruźlicy, na które Heissmeyer otrzymał zgodę od najwyższych władz SS. Na następnej fotografii Lolling zniknął, naprzeciw Trzebinskiego siedzą Wirths i Klein. O czym tak sobie rozmawiają przy stole? O nowym szpitalu garnizonowym? A może o Armii Czerwonej, która w lipcu wkroczyła do Lublina? Może o nieudanym zamachu na Hitlera sprzed dwóch miesięcy? Z pewnością nie, są ostrożni w wyrażaniu sądów. Może wciąż udają przed sobą, że wszystko gra, nic się nie dzieje, nadal mają szansę na zwycięstwo, istnieje przecież ta cudowna broń? Mogą też rozmawiać o trudnościach w ciężkiej pracy tutaj, w Auschwitz-Birkenau. Wirths może opowiadać, jak trudno było sobie poradzić zaledwie kilka miesięcy temu, kiedy ogrom masowych transportów przerósł możliwości załogi medycznej. Biorąc pod uwagę skargi zapracowanych lekarzy obozowych, musiał zatrudnić nowych, a i to nie wystarczyło. Od wiosny 1944 roku na rampę doktor Wirths kieruje nie tylko lekarzy, ale także dentystów i aptekarzy.
Grupa oficerów SS, wśród nich lekarze, relaksuje się po wycieczce do kopalni w Jawiszowicach niedaleko Auschwitz. Alfred Trzebinski piąty z prawej, po jego lewej stronie Enno Lolling. Koniec lata 1944 roku
Źródło: United States Holocaust Memorial Museum, courtesy of Anonymous Donor
A może rozmawiają o doświadczeniach medycznych prowadzonych we wszystkich obozach, z których przyjechali. Wprawdzie o tym rozmawiać się nie powinno, a nawet nie wolno, ale oni wszyscy są przecież wtajemniczeni w te sprawy. W Ravensbrück skończyły się właśnie badania nad przeszczepami kości, a zaraz zaczną się próby masowej sterylizacji nadzorowane przez Clauberga i Schumanna, którzy tam się przeniosą z Auschwitz. W Dachau od początku wojny eksperymenty na więźniach przeprowadza Wehrmacht, ale lekarze obozowi są tego świadomi, co więcej, wielu z nich staje się biernymi widzami cierpienia ofiar. Przyglądają się eksperymentom w komorze niskich ciśnień, próbom z wytrzymałością na ekstremalnie niskie temperatury, interesują się eksperymentami z meskaliną. W Sachsenhausen trwają próby z akonityną i z lekami na oparzenia fosforem. Nie mówiąc o Auschwitz.
Oni tu tak siedzą w słońcu, a tymczasem na rampie w Birkenau cały czas trwają kolejne selekcje. Do gazu pędzeni są Żydzi z getta łódzkiego. Likwidowane są „ostatnie resztki Żydów polskich” – zapisuje w kalendarium oświęcimskim Danuta Czech. Więzień-lekarz Stanisław Kłodziński w grypsie do Teresy Lasockiej pod koniec sierpnia 1944 roku napisał: „Gazowanie odbywa się w dalszym ciągu. Dziś np. przyjechało 40 wagonów z Żydami z Łodzi – wszystko bez reszty na gaz”5. To również czas pierwszych transportów z powstańczej Warszawy i okres, kiedy więźniarska organizacja ruchu oporu wysłała zrobione z ukrycia przez członków Sonderkommando fotografie Birkenau, na których widać palenie zwłok i nagie Żydówki pędzone do komory gazowej. Może i 5 września Trzebinski był jeszcze w Auschwitz, gdy w transporcie z Holandii przyjechała do obozu Anna Frank z rodzicami i siostrą? W Neuengamme zimą tego roku umrze dentysta Fritz Pfeffer, człowiek, który ukrywał się razem z Anną i jej rodziną. Umrze z głodu pod okiem lekarza, jak tysiące innych.
Trzebinski, który ostatni raz był w Auschwitz niemal trzy lata wcześniej, może być zaskoczony rozbudową obozu. Przyjeżdża tu jako główny lekarz obozu w Neuengamme, a nie jako podrzędny zwykły niedoświadczony Lagerarzt. Pewnie się rozgląda. Podziwia dopiero co wybudowaną rampę w samym środku obozu Birkenau, tory kolejowe, które prowadzą niemal wprost do komór gazowych, zapoznaje się z działaniem nowoczesnych krematoriów, chwali pomysłowość i tempo przeprowadzania akcji selekcyjnych. Mówi się o rekordach, o tym, że te nowoczesne krematoria dają radę spalić dziewięć tysięcy ciał w ciągu dwudziestu czterech godzin. Okazało się to całkiem niedawno, tego lata, podczas tak zwanej akcji węgierskiej. Esesmani w procesach zeznawali, że płomienie wtedy buchały z kominów na pięć metrów. Dym czarny jak smoła i odór („nie do zniesienia”6 – zeznawał Pery Broad, członek oświęcimskiego Gestapo) wyczuwalny był z odległości kilku kilometrów. Ale nawet na co dzień nie było zbyt przyjemnie. Pewien rezerwista z 65 Batalionu Policji, który odpoczywał w pobliskiej restauracji po odprowadzeniu transportu Żydów do Auschwitz, zauważył, że trudno było wytrzymać, bo „wokół roznosił się straszny smród”7.
Z okazji otwarcia lazaretu SS doktor Josef Mengele przygotował konferencję naukową, o czym wiemy z pamiętników jego żony Irene. Przyjechała do Auschwitz odwiedzić męża w sierpniu 1944 roku. Opisywała małżeńską idyllę, kąpiele w Sole, zbieranie jeżyn, smażenie konfitur. Nie narzekała na smród i pracę męża, nie pisała nic o widoku wychudzonych więźniów, choć mieszkała tuż za drutami obozu macierzystego Auschwitz I, w koszarach. Była za to dumna z dokonań swego męża i zapisała, że był na konferencji najważniejszym prelegentem, a tytuł jego wystąpienia brzmiał: Przykłady prac z zakresu antropologii i biologii dziedziczenia w KL Auschwitz8.
Potem, w kuluarach, może mówił o „swoich” bliźniętach, a może o nomie, niezwykle rzadkim przypadku raka, który z niespotykaną częstotliwością występował w obozie wśród dzieci cygańskich. Dla kolegów lekarzy z pewnością było to interesujące, nomy nie mieli okazji widzieć na własne oczy nigdzie indziej. Willy Frank, naczelny dentysta z Auschwitz, w zeznaniach wspomniał, że Mengele wiele razy organizował wykłady na temat badań nad bliźniętami, a jego doświadczenia nie były żadną tajemnicą. Tak samo jak doświadczenia nad sterylizacją, które przeprowadzał profesor Carl Clauberg. W ogóle Clauberg bryluje podczas tych oficjalnych uroczystości w Birkenau, na zdjęciach stoi w pierwszym rzędzie, rzuca się w oczy ze względu na brak munduru – jest przecież lekarzem cywilnym – i ze względu na bardzo niski wzrost.
Po części oficjalnej grupa oficerów zwiedza szpital dla załogi SS. To właściwie całe osiedle szpitalne: kilka parterowych drewnianych baraków, alejki, drzewa. Wewnątrz wysoki standard, błyszczące kafelki, nowoczesne łóżka szpitalne, lśniące sanitariaty. Oddział chorób zakaźnych, chirurgia, interna, szpital położniczy. Jest się czym chwalić. To dlatego zaproszono tak wielu gości. Dzień słoneczny, ale chmury co chwila przesłaniają słońce. Wiem to stąd, że na niektórych zdjęciach postaci rzucają cienie, a na innych nie. Idą dużą grupą, rozglądają się, rozmawiają ze sobą, czasami przystaną. Trzebinskiego nie widzę, pewnie jest gdzieś tam z tyłu, w tłumie. Są też kobiety, kilka w białych uniformach, to niemieckie pielęgniarki. Inne ubrane po prostu w sukienki, pewnie żony, może urzędniczki. Widzę Marię Mandl, władczynię obozu kobiecego w Auschwitz II, nazywaną przez więźniarki „Bestią”. Miała na swoim sumieniu tysiące wyselekcjonowanych do gazu, w tym dzieci i noworodki, które kazała palić żywcem w krematoryjnych piecach. Być może „pomagała” więźniarkom podjąć decyzję o pracy w obozowym burdelu, który działał na piętrze bloku 24 obozu macierzystego – teraz jest tam archiwum, w którym siedzę i czytam relacje więźniów.
Za kilka godzin spotkają się wszyscy w kantynie, przy suto zastawionym stole. Na zdjęciach scenki zza stołu: Rudolf Höss mówi o czymś zabawnym, doktor Wirths się uśmiecha – jest bohaterem tego dnia, bo otrzymał awans i Krzyż Zasługi Wojennej I klasy, a Vincenz Schöttl patrzy na byłego komendanta z wyraźnym zainteresowaniem. Schöttl jest w tym czasie kierownikiem obozu w Monowicach, czyli Auschwitz III-Monowitz. Wybitnie okrutny w stosunku do więźniów. Po wojnie osądzony w procesie załogi Dachau i stracony w 1946 roku. Inne ujęcie: Baer, Clauberg i Höcker. O czym rozmawiają? Nie daje mi to spokoju. Co ich tak bawi? Zdjęcia z tego albumu są tak przerażające, bo zaskakująco zwykłe. Ot, wojskowi, ale z poczuciem humoru.
Jacqueline Morgenstern, bracia Eduard i Alexander Hornemann, Sergio de Simone, Ruchla Zylberberg, Lea Klygerman i kilkoro innych dzieci, których los połączy niedługo z doktorem Trzebinskim, w tym samym czasie są już w Auschwitz-Birkenau. Niektórzy, jak Edward Reichenbaum i Marek Steinbaum, przyjadą wkrótce. Trzebinski jeszcze nie wie, że dla dwadzieściorga żydowskich dzieci będzie ostatnią osobą, jakiej spojrzą przed śmiercią w oczy. Na razie zdaje sobie tylko sprawę z tego, że w Auschwitz przygotowuje się mały transport dziecięcy do Neuengamme.
Kolejne fakty można przedstawić w kilku zdaniach. Późną jesienią 1944 roku do Neuengamme przyjedzie transport dwadzieściorga żydowskich dzieci. Przez następne tygodnie będą na nich przeprowadzane doświadczenia z użyciem prątków gruźlicy. W kwietniu 1945 roku, w dzień urodzin Hitlera, do obozu nadejdzie rozkaz zabicia dzieci, aby alianci nie natrafili na żaden ślad po badaniach, jakim były poddawane. Za egzekucję miał być odpowiedzialny doktor Alfred Trzebinski. Dzieci odwieziono do Hamburga, do podobozu Bullenhuser Damm, gdzie w piwnicach zrujnowanej szkoły zostały uśpione i powieszone. Ubrania spalono w szkolnym piecu, zwłoki zaginęły. O tej zbrodni nikt nie miał wiedzieć. W 1946 roku Trzebinski został aresztowany, a sprawa dzieci była omawiana podczas procesu załogi Neuengamme. Potem nastała cisza, szkoła rozbrzmiała dziecięcym szkolnym hałasem, na terenie obozu w Neuengamme wybudowano więzienie i wydawało się, że wszyscy zapomnieli. Tylko rodziny, a przynajmniej ci, którym z rodzin tych dzieci udało się przeżyć, usiłowali szukać i dowiadywać się o ich losie. W końcu i oni zrezygnowali.
Günther Schwarberg
Źródło: Barbara Hüsing / Vereinigung Kinder vom Bullenhuser Damm e.V.
Aż kiedyś na murze więziennym w Neuengamme pojawił się duży namalowany napis: „Tu był kiedyś obóz koncentracyjny”, a dziennikarz Günther Schwarberg opublikował w „Sternie” serię artykułów na temat doświadczeń paramedycznych w Neuengamme i mordu dokonanego na dzieciach w Bullenhuser Damm. To był początek procesu odzyskiwania pamięci o ofiarach.
Najpierw było drzewo genealogiczne rodziny Trzebińskich wyrysowane starannie przez mojego pradziadka Mikołaja. Oraz zeszyt, w którym pradziadek zamaszystym pismem wypisał wszystkich Trzebińskich, jakich znalazł podczas swoich poszukiwań genealogicznych w poznańskim archiwum i wielkopolskich księgach parafialnych. Tę listę prowadził w języku łacińskim. Zeszyt razem z drzewem schowany był w czarnym pudełku i został przekazany przez pradziadka mojemu ojcu jako ostatniemu męskiemu spadkobiercy noszącemu nazwisko rodowe Trzebiński. Ojciec otrzymał również stempel z herbem do laku oraz sam herb wymalowany kolorami i umieszczony w złotej owalnej ramce. Był jeszcze niewielki stosik ekslibrisów mojego dziadka, widniało na nich nazwisko i oczywiście herb. Tata nie miał do pochodzenia szlacheckiego naszej rodziny nazbyt poważnego stosunku i herb Szeliga wisiał wprawdzie na ścianie, ale w miejscu raczej niewidocznym. Myślał o nim bardziej jako o pamiątce rodzinnej niż oznace wyższości. O ile pamiętam, to raczej mawiał: a jaka tam z nas szlachta, sami plenipotenci cudzych majątków, zubożała warstwa. Ale czarny zeszyt w czarnym pudełku zawsze budził moją ciekawość, był trzymany w szafce, schowany i tylko w obecności ojca mogłam go przeglądać. Aż dorosłam i pewnego dnia znalazłam wśród zbieranych przez pradziadka metryk i wypisów z ksiąg parafialnych list.
Kwilcz, 15.6.1938.
Wielmożny Pan M. Trzebiński, Poznań
Na pismo z dnia 7 b.m. w sprawie dokumentów Jakuba Trzebińskiego donoszę uprzejmie, co następuje:
Przeszukałem wszystkie możliwe księgi kościelne między rokiem 1750 a 1800, by wpaść na ślady pochodzenia Jakuba Trzebińskiego, jednakże nic konkretnego nie znalazłem. W księdze ślubów w tych latach nie zapisywano imion rodziców. Nie istnieje też z tych lat księga zapowiedzi. W każdym razie nazwisko Trzebiński jest miarodajne, gdyż w księdze ślubu wyraźnie jest zapisane. Tak samo w dokumencie śmierci (w którym niestety rodzice również nie są podani) nazwisko wyraźnie jest podane. Jest jeszcze adnotacja w księdze śmierci, że Jakub Trzebiński osobiście był znany ówczesnemu proboszczowi w Kwilczu. Dzieci Jakuba, które rodziły się w tutejszej parafii, również wyraźnie zapisane są pod tym nazwiskiem.
Zaznaczam jednak, że posiadany przez Pana, a mnie w odpisie przesłany, wyciąg z księgi chrztów parafii Goraj jest wystarczającym dokumentem stwierdzającym pochodzenie Jakuba. Z tego bowiem odpisu wynika wyraźnie, że Jakub jest synem Antoniego Trzebińskiego i Anny Przychodniej. To przecież wyraźnie w odpisie jest zawarte. A że trudno jest znaleźć w Goraju dzisiaj metrykę chrztu Jakuba, to stąd pochodzi, że w owych latach często nie zapisywano do księgi chrztów nazwiska ojca, pisano natomiast np. „Antoniego z Goraja i prawowitej jego małżonki Anny Przychodniej syn”. Nieraz nawet opuszczano jeszcze słowa „z Goraja”. Przy dawnym słabym zaludnieniu wystarczyło takie zapisanie. Proboszcz tego Antoniego znał, parafianie także wiedzieli, o kogo chodzi, i dlatego zapisywano w ten sposób. Tak samo prowadzone są w większej liczbie wypadku księgi tutejszego kościoła w latach przed 1800 rokiem. A przecież nikt nie przypuszczał, że po 170 latach będzie żył Hitler, który takie będzie kazał czynić poszukiwania.
Herb Szeliga ze zbiorów mojego pradziadka Mikołaja Trzebińskiego
Źródło: Z archiwum autorki
Ja radzę Panu posłać swoim krewnym uwierzytelniony odpis z wyciągu posiadanego przez Pana. Mogę panu według życzenia taki odpis sporządzić i uwierzytelnić, a po drugie dołączyć jeszcze poświadczenie, że rodzina Trzebińskich mieszkała na terenie parafii Kwilcz i była zawsze wyznania rzymsko-katolickiego. Takie poświadczenia muszą władzom niemieckim wystarczyć, a często już tak sprawy załatwiałem. Jeżeli więc Pan takie poświadczenia życzyłby sobie, to proszę napisać i przesłać 2,50 zł tytułem opłat.
Zaś za uciążliwą pracę szukania bliższych danych o Jakubie proszę uprzejmie przekazać na kościół mój zł. pięć.
Z poważaniem
ks. Kowalski
Przedostatni akapit listu powiązałam z otoczonymi tajemnicą i rodzinnym wstydem losami Alfreda Trzebinskiego, który – będąc obywatelem Rzeszy – nie uznawał już polskiego „ń” w nazwisku. List wskazywał wprost, kto odpowiada za zainteresowania genealogiczne mojego pradziadka – jego bratanek Alfred. Oczywiście pozostaje kwestia tego, co było pierwsze: hobby pradziadka czy potrzeba wujka, w każdym razie pewne jest, że kontaktowali się ze sobą w tych sprawach, rozmawiali, wymieniali listami. Kiedy w archiwum obozu koncentracyjnego w Neuengamme przeglądałam pozostawione przez Alfreda Trzebinskiego notatki, nagle doznałam dziwnego poruszenia. Na jednej z kartek zobaczyłam wyrysowany starannie i – muszę przyznać – z widocznym talentem, herb Szeliga. Ten widok uderzył mnie. Nie mogłam się uspokoić, bo ikonografia tego herbu tak mocno wrosła we mnie, towarzysząc mi od najwcześniejszego dzieciństwa, że wydawał mi się on niemal moją własnością. Być może dopiero wtedy, gdy zobaczyłam ów herb wyrysowany ręką mojego wujka, podpisany i przeznaczony dla jego córki, dotarło do mnie, że on naprawdę jest moim krewnym. Natomiast miejsce, w którym się to stało, w poobozowym baraku, uzmysłowiło mi namacalnie jego udział w tej najgorszej z historii ludzkości.
Książkę, w której znalazłam opis zbrodni w Bullenhuser Damm, wypożyczyłam kilkanaście lat temu w osiedlowej bibliotece. Była to jedyna na półce książka o obozie w Neuengamme, takim niepopularnym w obozowej literaturze i wspomnieniach. Nie to co Auschwitz, Ravensbrück czy Treblinka. W książce było zdjęcie Alfreda Trzebinskiego. Mój ojciec jeszcze żył, ale nie pokazałam mu tej fotografii. Nie wiem dlaczego. Czasem przecież rozmawialiśmy na ten temat, choć traktował moją ciekawość z niecierpliwością. Raczej nie ciągnął tematu. Bo o czym tu mówić. Wstyd. „Po co ci te upiory” – mówił z kolei mój wujek, cioteczny brat taty. Kiedy go pytałam, czy ma jakieś fotografie Alfreda, odpowiadał, że miał, ale teraz nie ma. Nie będzie trzymał upiorów w domu. „A wiesz, że on był trochę podobny do twojego dziadka, a nawet do twojego ojca?” – powiedział wujek, a ja pomyślałam, że faktycznie, coś w tym jest, choć kiedy wpatruję się uważniej, to widzę podobieństwo ich wszystkich do prapradziadka Felicjana. Jakby te same oczy.
Felicjan i Agnieszka Trzebińscy ze swoimi dziećmi, wśród nich mój pradziadek Mikołaj i jego brat Stefan, ojciec Alfreda. 1892 rok
Źródło: Z archiwum autorki
Zdjęcie Felicjana Trzebińskiego jest najstarsze w naszej rodzinie i pochodzi z 1892 roku. Atelier Rivoli et Cie w Poznaniu na Rue de Berlin 4, fotografia opisana po francusku, ale oczywiście to była Berlinerstrasse, samo centrum miasta – dziś to ulica 27 Grudnia. To zdjęcie rodzinne, wokół prapradziadka Felicjana i praprababki Agnieszki stoją ich dzieci.
Moi przodkowie to dowód na to, jak w Wielkopolsce pod zaborem pruskim mieszały się narodowości. Niemal każde małżeństwo mojej szlacheckiej rodziny z herbem było mieszane. Ojciec Felicjana, Piotr Paweł Trzebiński, plenipotent majątku ziemskiego gdzieś w powiecie obornickim, ożenił się z Wilhelminą Russ z Murowanej Gośliny. Z kolei Felicjan, urodzony w powiecie czarnkowskim, ożenił się z Agnieszką Hielscher z Breslau (która także wcale nie była stuprocentową Niemką: matka nazywała się Julianna Kręglewska). Ich dzieci również nie wybierały sobie drugiej połowy, kierując się narodowością. Ale wróćmy do zdjęcia.
Ślub odbył się w Poznaniu, Felicjan był zecerem i mieszkał z żoną w tym czasie przy ulicy Fischerei (obecnie Rybaki). Na zachowanej fotografii on ma czterdzieści osiem lat, ona czterdzieści dwa, a wokół nich stoją ich dzieci. Zacznę od najmłodszej: w ślicznej jasnej sukience i krótkiej grzywce tuli się do mamy sześcioletnia Melania. Wyjdzie za mąż za Niemca, Artura Grimma, i zamieszka w Swinemünde (Świnoujściu), urodzi dwoje dzieci i umrze w 1936 roku. Za swoim ojcem stoi trzynastoletni Leon. Ożeni się z Miną Scheil, bardzo szybko owdowieje, pozna Marię Latosińską i przeprowadzi się do miejscowości Lissa, czyli Leszna. Będą mieli czworo dzieci. Obok niego Mikołaj, mój pradziadek, ma szesnaście lat, za osiem lat ożeni się z Marią Zglińską z Poznania, będzie pracował jako zecer w drukarni, potem zostanie jej kierownikiem i zainteresuje się genealogią. Dalej osiemnastoletnia Kazimira, ładna dziewczyna o pełnych ustach i ciemnych oczach, która poślubi Roberta Lorenza, no i Stefan. Ciekawe, historycy twierdzą, że kiedy polityka germanizacyjna w zaborze pruskim doszła do szczytów, Wielkopolanie ostentacyjnie zrywali stosunki z Niemcami, a w Poznaniu istniały jakby dwa odrębne światy: niemiecki i polski. Przeglądam różne źródła historyczne i co rusz natykam się na zdania typu: „W istocie Niemcy i Polacy w ciasnym obszarze dzisiejszego Poznania przechodzą jako obcy obok siebie”9 (napisał Moritz Jaffé na przełomie XIX i XX wieku). W książce państwa Trzeciakowskich czytam: „To istnienie dwóch społeczności, oddzielonych od siebie nie tylko mową, zwyczajami i niewidoczną barierą nieufności, o innych zamierzeniach i marzeniach o przeszłości. Jedni wracali myślami ku coraz odleglejszej przeszłości, gdy Poznań był ozdobą Korony Polskiej, i spoglądali w bliżej nieokreśloną przyszłość, […] drudzy starali się ugruntować w swej świadomości przekonanie, iż Poznań jest na wieki miastem niemieckim”10.
Tymczasem, jak widać, dzieci Felicjana musiały wciąż w tym środowisku przebywać i dobrze się w nim czuć, skoro aż na czterech weselach jedli przy stole i tańczyli na parkiecie Polacy z Niemcami. No bo jeszcze Stefan wyszedł za Niemkę.
Stefan na tym zdjęciu ma lat dziewiętnaście, jest już uczniem seminarium nauczycielskiego w Rawiczu. Świetnie mówi po niemiecku. Wśród jego kolegów szkolnych właściwie są sami Niemcy: Bruno, Leo, Emil, Herman, Karl, Rudolf, Franz, Max i Otto. Za sześć lat ożeni się z o trzy lata młodszą Marią Marianną Elisabeth Lepke, Niemką z Adelnau (Odolanowa). Właściwie nie wiadomo, skąd pochodziła dokładnie, bo w notatkach pradziadka Mikołaja oraz w urzędowych metrykach jest trochę bałaganu. W każdym razie według pradziadka Elisabeth urodziła się w Liebenthal, czyli w Lubomierzu na Dolnym Śląsku, według innych dokumentów w Lissa, czyli w Lesznie, a ślub wzięli w Adelnau. Wiadomo za to, że jej rodzice to Paulina (z domu Gallert) i Joseph, i że miała siostrę Annę Berthę, która wyszła za mąż za Stanisława Chrzana. I że wszyscy z tej niemieckiej rodziny Lepke byli katolikami, a Niemcy katolicy byli jak gdyby mniej niemieccy.
Stefan i Lisa zamieszkali w Jutrosinie. On był nauczycielem w gimnazjum, ona rok po ślubie urodziła syna Leona, który od razu, tego samego dnia zmarł. W 1901 roku na świecie pojawiła się dziewczynka, Irena, która dożyła stu dwóch lat i którą w związku z tym doskonale pamiętam. Rok później, 29 sierpnia 1902 – Alfred. O Irenie myślę: ciocia. Z Alfredem mam problem, trudno przychodzi mi myśleć o nim jako o wujku.
Oto zwykła wielkopolska rodzina. W domu Felicjana i Agnieszki mówiło się po polsku, ale niemiecki też był dobrze znany, szczególnie, że sprawy urzędowe załatwiało się w tym języku, no i uczono go obowiązkowo w szkołach. Nie wiem, czy dzieci wychowywano w duchu patriotycznym. Sądzę, że pamiętano i mówiono o Franciszku Trzebińskim, który poległ w powstaniu styczniowym, skoro pradziadek Mikołaj umieścił tę informację w drzewie genealogicznym. Ciekawe jednak, że te dzieci Felicjana, które za współmałżonków miały Niemców, wybrały kulturę niemiecką, a nie polską. Kazimira nazwała swoją córkę Gertruda, a dzieci Melanii miały na imię Waldtraut i Günther. Czytam u Normana Daviesa w Mikrokosmosie, że „niemieckość niosła ze sobą wielki prestiż. Była powiązana z bogactwem, wpływami, nowoczesnością, kulturą wysoką i władzą”11.
Stefan na przykład wychowywał swoje dzieci: Irenę i Alfreda, „po niemiecku”, jak to potem określił jego syn. Mikołaj swoje – po polsku. Żona Mikołaja, Maria, była zagorzałą patriotką, niektóre z ich dzieci, na przykład mój dziadek, sympatyzowały z ugrupowaniami skrajnie narodowymi.
Najczęstszy kontakt Stefan miał z rodziną swojego brata Mikołaja, który był świadkiem na jego ślubie, a ich dzieci były w podobnym wieku. Całkiem niezła gromadka kuzynów i kuzynek, stryjecznych braci i sióstr. Od Stefana: Irena i Alfred, a od Mikołaja: Janina, Jerzy (mój dziadek), Izabela, Melania, może jeszcze Franciszek Henryk, choć był najmłodszy, więc chyba nie zwracano na niego uwagi. Zastanawiam się, czy Alfred miał szansę zetrzeć się politycznie z moim dziadkiem Jerzym. Wyobrażam sobie, że to możliwe. Więc spotykali się: Alfred zapatrzony w wielkie Niemcy, Jerzy zapatrzony w wielką Polskę. Łączyło ich jedno: antysemityzm.
Nie tylko to. Także fakt, że obaj nie doczekali starości oraz rodzaj nagłej, nienaturalnej, tragicznej śmierci: umarli przez powieszenie. Mój dziadek powiesił się sam, jego żona była w ciąży i dokładnie miesiąc później urodził się mój ojciec. Alfred został powieszony przez brytyjskiego kata, słynnego Pierrepointa, po ogłoszeniu wyroku w procesie załogi KL Neuengamme.
W rodzinie nie mówiło się głośno ani o jednym, ani o drugim: ani o ich śmierci, ani o ich życiu.
Skąd się zatem dowiedziałam?
Mama mówi, że to był „Przekrój”, a w nim artykuł na dwie strony o obozie Neuengamme, o zbrodni na żydowskich dzieciach i udziale w tej zbrodni doktora Alfreda Trzebinskiego. Rozdzwoniły się telefony: tata do wujka, wujek do cioci, ciocia do taty. Najbliższe kuzynostwo z rodziny Trzebińskich podniosło alarm i planowało działania mające na celu uchronienie siostry Alfreda, cioci Ireny, przed lekturą artykułu. Kiedy to było? Może w 1978 roku, po serii publikacji w „Sternie”? Przeglądam kolejne roczniki „Przekroju” i nie mogę nic znaleźć. To było raczej później, bo zbyt dobrze pamiętam tę sytuację. Pewnie coś usłyszałam w domu, jakieś strzępy rozmów telefonicznych albo między rodzicami. Musiałam być też na tyle dorosła, że rozumiałam, o co chodzi, tylko za bardzo mnie to jeszcze nie interesowało. Pamiętam, że powstał pomysł wykupienia wszystkich numerów „Przekroju” z gdańskich kiosków, a przynajmniej tych okolicznych. Ciocia była już wiekowa i raczej nikt nie obawiał się, że zapuści się gdzieś dalej. Tyle że przecież mógł gazetę przeczytać jakiś sąsiad, pokazać, zapytać, czy to rodzina. Nie wiem ostatecznie, jak wybrnięto z tej sytuacji i czy ciocia Irena artykuł przeczytała. Ojciec na pewno w tej sprawie do Gdańska nie jeździł. Skoro później, to może w 1987 roku, w związku z polskim przekładem książki niemieckiego dziennikarza, który walczył o upamiętnienie tej zbrodni, przez Niemców i mieszkańców Hamburga zupełnie zapomnianej?
Zabieram się do wertowania cyfrowych egzemplarzy „Przekroju” i w kwietniowym numerze z 1987 roku natykam się na tekst o ostatnich dniach obozu w Neuengamme, a właściwie o więźniach z obozu satelickiego. Pod koniec artykułu w ramce zamieszczono informację, że dzień przed wyzwoleniem, a w ten sam dzień, którego dotyczy opowieść, zostało w podobozie Bullenhuser Damm zamordowanych dwadzieścioro żydowskich dzieci. Ale to nie może chodzić o ten tekst. Nikt w nim nie wymienia żadnego nazwiska. Wyobrażałam sobie, że to artykuł opisujący dokładnie tę zbrodnię i wskazujący wprost na winnych. Tymczasem o Trzebinskim ani słowa, o doświadczeniach medycznych przeprowadzanych w tym obozie również.
Zaczynam analizować, co pamiętam naprawdę, co mogłam usłyszeć, a co sobie dopowiedziałam. Sądziłam, że ciocia Irka nie wiedziała o tym, gdzie służył jej brat, ale teraz myślę, że akurat to musiała wiedzieć. Z pewnością pisali do siebie listy, więc adresowała je do Neuengamme. Nawet jeśli w czasie wojny do końca nie zdawała sobie sprawy z charakteru jego pracy, to po wojnie dowiedziała się, co oznaczało bycie oficerem SS w obozie koncentracyjnym. Z pewnością wiązała jego pracę w obozie z powodem wykonania wyroku. Mogła jednak żyć w iluzji, że to pomyłka, że przecież był lekarzem, że z pewnością pomagał więźniom, szczególnie polskim – przecież połowa jego rodziny to Polacy. Jego bliscy kuzyni, wujkowie, ciocie, ojciec, dziadek. O żydowskich dzieciach i doświadczeniach medycznych mogła nic nie wiedzieć, tak jak nie chcieli o tym wiedzieć Niemcy. Taki artykuł opisujący wydarzenia, za które Trzebinski został skazany w procesie, wstrząsnąłby nią, mógł zaszkodzić jej zdrowiu.
Ale w tym znalezionym artykule o Neuengamme z 1987 roku autor nie wymienia nazwiska, a moja mama mówi, że ono było na pewno.
Poddaję się. Nie będę szukać dalej. Artykuł sprzed lat odegrał swoją rolę, zagnieździł się w pamięci, może ją trochę przeinaczył, zakrzywił, pozmieniał. Najważniejsze, że zainspirował i skłonił do poszukiwań niechcianych historii mojej rodziny. Przy niektórych krewnych w opracowaniach genealogicznych pradziadka, później uzupełnianych przez mojego tatę i jego kuzyna, oprócz dat widnieją opisy. Na przykład, że Trzebiński taki a taki działał w AK. Przy Alfredzie tylko to, że był lekarzem i umarł w Neuengamme. To oczywiście pomyłka, ale gdyby prawda nie wyszła na jaw, można by pomyśleć, że skoro nazywał się Trzebiński i umarł w takim miejscu, to z pewnością przebywał w obozie jako więzień i zginął tam zamęczony.
Alfred Trzebinski wspominał w którymś liście, że w dzieciństwie nie bardzo wiedział, z kim się identyfikować: z Polakami czy z Niemcami. Dla polskich dzieci był zbyt niemiecki, a dzieci niemieckie odrzucały go ze względu na polskie nazwisko. Jego ojciec jako nauczyciel był urzędnikiem, a urzędnikami w zaborze pruskim nie bywali Polacy. Poza tym polskich nauczycieli raczej usuwano ze szkół. Czy Stefanowi pomogło niemieckie pochodzenie matki? Wygląda na to, że germanizował się sam, a swoje dzieci wysłał do szkół i środowisk niemieckich. Irena uczyła się najprawdopodobniej w prywatnej szkole dentystycznej. Została technikiem, ale po kilkuletniej praktyce przyjmowała chorych jako dentystka, co było ogólnie przyjęte, musiała tylko zdać egzamin uzupełniający. Od 1928 roku mieszkała w Gdańsku i miała gabinet przy Breitgasse (dzisiejsza Szeroka), najważniejszej ulicy Głównego Miasta. W książce adresowej figurowała jako „Trzebinski Irene, Dentistin”, pacjentów przyjmowała od 9.00 do 18.00, z godzinną przerwą o 13.00 na obiad. Ciocia Irena była panną i niewiele o niej wiem poza tym, że mój tata leczył u niej zęby, kiedy służył w latach pięćdziesiątych w Marynarce Wojennej, że rozmawiała ze swoją służącą Kaszubką po niemiecku i że w styczniu 1942 roku zmieniła nazwisko na Trenk. Potem, po wojnie, w 1949 roku, „na mocy decyzji Urzędu Wojewódzkiego Gdańskiego” zostało przywrócone jej polskie nazwisko.
Za to jej brata Alfreda wysłano na studia medyczne. Wcale nie na uniwersytet w Poznaniu, w wolnej Polsce, ale do Niemiec. Najpierw do Breslau. Polityką się nie interesował, nauką za bardzo też nie. Miał dwadzieścia lat i chciał się bawić, do domu rodzinnego było niedaleko, bo tylko sto kilometrów, ale niezbyt blisko, tak, że nie trzeba się było obawiać zbyt częstych odwiedzin mamy. Słynne korporacje studenckie umożliwiały intensywne życie towarzyskie, którego wir pochłonął Alfreda całkowicie. Nie wiedziałabym o tym nic, gdyby nie pamiętnik, który napisał drobnym pismem, oczekując w więzieniu w Hamburgu na wykonanie wyroku. Pamiętnik, jak i listy wypożyczyła niemieckiemu dziennikarzowi Güntherowi Schwarbergowi w latach siedemdziesiątych Ulrike, córka Alfreda. Za pozwolenie na skopiowanie i publikację pobrała honorarium, a on odbił je na kiepskim ksero (niektóre strony są trudne do odszyfrowania) i w ten sposób ja mogę je teraz przeczytać. Kiedy Schwarberg zmarł, całe jego archiwum zostało przekazane do Neuengamme. Na pierwszej stronie tytuł Ich [Ja] oraz zasuszony kwiatek, zerwany podczas jednego ze spacerów. A może przyniesiony przez żonę? Stanie się moim głównym źródłem informacji o wujku, choć wybór podjętych przez niego tematów trochę zaskakuje12.
W pamiętniku tym z sentymentem wspomina zakrapiane imprezy do białego rana, nieprzespane noce, wspólne śpiewy i studencką brać. W jakiej był korporacji, nie wiem, z pewnością zrzeszającej niemieckich studentów, a w latach dwudziestych najsłynniejsze i największe były Germania i Arminia. Obie o nacjonalistycznym charakterze, żeby do nich należeć trzeba było wykazać się niemiecką czystą krwią i pochodzeniem, jakie zapewniała Alfredowi rodzina jego matki. Oprócz tego, że noszono czapki i szarfy w odpowiednich barwach, toasty wznoszono po łacinie na przykład w Schweidnitzer Keller (Piwnicy Świdnickiej) oraz urządzano pojedynki na przyśpiewki, to również broniono honoru ze szpadą w dłoni. Pojedynki, obok tajemniczych ceremonii, działały na młodzieńczą wyobraźnię. Paradowanie z zabandażowaną głową, a później obnoszenie się z blizną na twarzy, tak zwanym Schmissem, oznaczało jedno: to jednostka odważna i honorowa, gotowa do czynów chwalebnych. Alfred w pamiętniku pisze tylko o tym, że się między sobą bili, ale na zdjęciu z Auschwitz w albumie Höckera widać na jego lewym policzku bardzo wyraźny Schmiss.
Oficerowie SS po wycieczce do kopalni w Jawiszowicach niedaleko Auschwitz. Alfred Trzebinski pierwszy z prawej. Za nim, również z profilu, widać Eduarda Wirthsa, wówczas naczelnego lekarza obozu w Auschwitz-Birkenau. Koniec lata 1944 roku
Źródło: United States Holocaust Memorial Museum, courtesy of Anonymous Donor
Intensywność życia towarzyskiego we Wrocławiu w pewnym momencie tak dała się mojemu wujkowi we znaki, że wycieńczony (dokładnie tym słowem określa swój stan) przeniósł się do Greifswaldu, miasta Caspara Davida Friedricha, w którym działał jeden z najstarszych uniwersytetów w Rzeszy, a w nim wydział medyczny z własną kliniką. Okoliczności tej przeprowadzki były następujące – kiedy Alfred powrócił pijany z Stiftungsfestu, podczas którego z kolegami z korporacji świętował rocznicę jej powstania, lekarz stwierdził u niego „halucynacje na skraju wyczerpania fizycznego spowodowane wycieńczeniem i zmęczeniem”. „Myślałem – pisze w pamiętniku Trzebinski – że w małym nadbałtyckim miasteczku uniwersyteckim [Greifswaldzie] będę mógł robić to, co pominąłem tutaj. Ale gdy tylko tam przyjechałem, zostałem przejęty przez Kartelkorps, w którym pielęgnowano kult Bachusa […]. Szybko stałem się jednym z »najpilniejszych« jego członków, zawsze pierwszy przy beczce z piwem”. Dalej opisuje, ile pił (mnóstwo), zwykle na kredyt, który musieli spłacać jego rodzice, i dopiero po kolejnym epizodzie halucynacji (teraz lekarz mówił wprost o delirium) zaczął się uczyć na serio. Ostatecznie okres młodzieńczy zakończył praktykami i od stycznia 1928 roku mógł wykonywać zawód lekarza. W maju zdał egzamin ustny i obronił pracę doktorską zatytułowaną Fazialislähmung bei frischer unbehandelter Syphilis [Paraliż twarzy z powodu świeżej nieleczonej kiły], co oznacza, że zajmował się powikłaniami po chorobie niezwykle rozpowszechnionej po 1918 roku, kiedy to pozarażani żołnierze wracali do domu i przekazywali swoje wojenne zdobycze żonom.
Skąd się wziął w Mühlbergu nad Łabą, czterysta kilometrów od Greifswaldu, nie wiem. Może skierowano go do pracy odgórnie, może akurat tam był wolny etat? Zamieszkał w samym centrum starego średniowiecznego miasteczka położonego nad rzeką Łabą, wśród sztucznych jezior. Domy przy Altstädter Markt są niskie, jednopiętrowe, z obszernymi strychami. Po drugiej stronie ulicy, dosłownie kilka kroków dalej, widać ogromny klasztor pocysterski z XIII wieku. Imponujący budynek z czerwonej cegły robi wrażenie. W każdym razie miasteczko jest małe, ciche i położone w ładnej okolicy. Nie mam pojęcia, czy mojego młodego wujka ten krajobraz cieszył, czy martwił. Może wolał układać sobie życie w centrum świata, a nie na głuchej prowincji wśród wieśniaków? Otrzymał bowiem stanowisko lekarza okręgu i odpowiedzialny był za mieszkańców okolicznych dwudziestu kilku wiosek. Praca nie była ciężka – jak sam zaznacza w swoich wspomnieniach. Siedział kilka godzin w gabinecie i czekał na pacjentów, wypisywał recepty i inkasował zapłatę, dzięki której mógł spłacić kredyt. „Pierwsza przychodzi stara kobieta, oczywiście tylko z ciekawości, ale tego młody lekarz nie wie. Była już u wszystkich lekarzy w okolicy, ale kiedy jest naprawdę chora, idzie do jakiegoś znachora i on ją uzdrawia. Ale młody lekarz przejmuje się, bada ją bardzo dokładnie i z bijącym sercem wypisuje pierwszą receptę. Zapytany o zapłatę, zaczerwieniony mówi, że wystarczy kilka fenigów albo jedna marka – młodzi lekarze są bardzo nieśmiali” – tak ten czas wspominał u progu śmierci. W wolnych chwilach dużo czyta Goethego, Schillera, Strindberga, zajmuje się sztuką i filozofią oraz astrologią. Niemal od razu zgłasza się do niego przedstawiciel komunizującej organizacji robotniczej z prośbą o pomoc. Alfred miałby być związkowym lekarzem: „Zapytałem go wówczas, czy ta organizacja ma jakieś cele polityczne, i powiedziano mi, że nie, że jest to coś w rodzaju organizacji dobroczynnej jak Czerwony Krzyż, ale tylko dla robotników” – wspomniał o tym Trzebinski na procesie. Chodziło o Arbeiter-Samariter-Bund powstałą w 1888 roku z inicjatywy robotników, którzy organizowali kursy samarytańskie. To było takie pogotowie ratunkowe dla robotniczych środowisk, które w następnych latach rozbudowało się i objęło swoją działalnością także pomoc w różnych dziedzinach życia. Troszczono się o dzieci i starców, dostarczano żywność i odzież ubogim. Trzebinski został głównym lekarzem tej organizacji, a potem zaangażował się do tego stopnia, że wybrano go na przewodniczącego okręgu. Po wojnie jego adwokat otrzymał list od byłych członków Arbeiter-Samariter-Bund z Mühlberga, w którym wystawiali mojemu wujkowi pełne pochwał świadectwo. Pisali, że mieszkańcy miasteczka są bardzo zaskoczeni procesem i udziałem doktora Alfreda Trzebinskiego w nazistowskich zbrodniach. Zupełnie to bowiem nie pasuje do wizerunku, jaki pozostawił po sobie w okolicy. Nazywali go „dobrodziejem ludzkości”. Podkreślili, że wspierał finansowo ubogich, fundował leki chorym, których nie było stać na ich zakup, był oddanym lekarzem i nieraz siedział przy chorym całą noc, ratując mu życie – „dlatego dla nas, mieszkańców Mühlberga, jest to niezrozumiałe, jak taki człowiek może być zbrodniarzem”13. Na koniec jeszcze zaznaczyli, że dla nich Trzebinski był człowiekiem bez skazy, a fakt, że przyznaje się do winy, jest niezrozumiały i z pewnością stało się to z powodu jakichś nacisków „z góry”. Tak dosłownie napisali.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
I Album Höckera
1 Ernst Klee, Auschwitz. Medycyna III Rzeszy i jej ofiary, przeł. Elżbieta Kalinowska-Styczeń, Kraków 2014.
2Autobiografia Rudolfa Hössa komendanta obozu oświęcimskiego, przeł. Wiesław Grzymski, Kraków 2006.
3 Cyt. za: Stanisław Sterkowicz, Nieludzka medycyna. Lekarze w służbie nazizmu, Warszawa 2007.
4 Stanisław Sterkowicz, dz. cyt.
5 Cyt. za: Danuta Czech, Kalendarz wydarzeń w KL Auschwitz, Oświęcim 1992.
6 Cyt. za: Gudrun Schwarz, Żony SS-manów. Kobiety w elitarnych kręgach Trzeciej Rzeszy, przeł. Bartosz Nowacki, Warszawa 2016.
7 Cyt. za: Daniel Jonah Goldhagen, Gorliwi kaci Hitlera. Zwyczajni Niemcy i Holocaust, przeł. Wiesław Horabik, Warszawa 1999.
8 Gudrun Schwarz, dz. cyt.
II Przodkowie
9 Moritz Jaffé, Poznań pod panowaniem pruskim, przeł. Joanna Baron-Grzesiak, Poznań 2012.
10 Maria i Lech Trzeciakowscy, W dziewiętnastowiecznym Poznaniu. Życie codzienne miasta 1815–1914, Poznań 1987.
11 Norman Davies, Roger Moorhouse, Mikrokosmos. Portret miasta środkowoeuropejskiego, przeł. Andrzej Pawelec, Kraków 2011.
12 Wszystkie cytaty z Alfreda Trzebinskiego, które nie posiadają innego źródła, pochodzą z tego właśnie rękopisu: SGS 9.2.1-149, archiwum KZ-Gedenkstätte Neuengamme (dalej: ANg), oraz z jego zeznań podczas procesu Neuengamme, WO 235/165, The National Archives (kopia akt dostępna w ANg, dalej: THA).
III Von
13SGS 9.1.104, ANg.
[1] Stanisław Sterkowicz w książce Nieludzka medycyna wspomina, że Wirths pozostawił po sobie raport, w którym opisał między innymi, w jaki sposób chronił więźniów, szczególnie po 1944 roku. Podobne informacje podaje Robert J. Lifton w książce The Nazi Doctors. Medical Killing and the Psychology of Genocide, New York 1986.
Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]@czarne.com.pl, [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I