Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dziękuję za świńskie oczy to ważny głos w debacie na temat naszego stosunku do innych zwierząt. Autor nie tylko pokazuje, że zwierzęta są niezastąpionym źródłem wiedzy o świecie, w tym o ludziach, ale również jak bardzo potrzebna jest prowegańska polityka rozwoju.
Dariusz Gzyra uważa, że w świecie, w którym zło jest wszechobecne, widać wyraźnie, ile jest możliwości czynienia dobra. Weganizm postrzega jako kontestację systemu manipulującego ludźmi, a rozwijanie krytycznego myślenia jako podstawowy akt oporu
W Polsce każdego roku dla smaku, kaprysu i mody zabija się miliony zwierząt. Codziennie po cichu na fermach przemysłowych i w rzeźniach giną kurczaki, świnie, cielęta, norki oraz wiele innych zdolnych do odczuwania zwierząt. Choć większość Polek i Polaków deklaruje miłość do zwierząt i jest przekonana, że odczuwają one ból tak samo jak ludzie, a połowa z nas ma pod opieką jakiegoś zwierzęcego pupila, to mało kto na poważnie traktuje zwierzęcą krzywdę.
Ponieważ nie chcemy widzieć cierpienia i śmierci zwierząt, większość niezliczonych przypadków przemocy wobec nich to działanie na zlecenie. Zaplanowane, metodyczne i standardowe. Zgadzamy się na stosowanie przemocy przez innych, abyśmy sami mogli się cieszyć smakiem mięsa i innych produktów pochodzących od zwierzęcych. Ale czy to zwalnia nas z odpowiedzialności?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kilka lat temu internet obiegło zdjęcie Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, na którego szczycie wisiał ogromy napis GO VEGAN! Wiele osób gratulowało aktywistom, którzy go zawiesili, bo ryzykowali zatrzymanie, nie mówiąc o życiu, wszak to najwyższy budynek w Polsce. Niektórzy oglądający nie kryli wzruszenia. Dziękowali, przekazywali dalej informację i mówili: „Jest, jest, jest!”. Wreszcie ktoś to wykrzyczał! Zrobiłem ten obrazek na domowym komputerze. Umiem obsługiwać programy graficzne, więc był bardzo realistyczny. Był 1 kwietnia 2011 roku. Przepraszam za ten żart. Ja też marzyłem, żeby to się działo naprawdę. Dziś dzieje się naprawdę. Po kilkunastu latach intensywnej pracy wielu wspaniałych ludzi weganizm przesunął się w kierunku centrum. Przechodząc niedawno jedną z ulic niedaleko miejsca, w którym mieszkam, widziałem prowegański billboard. W tym roku wezmę udział w pierwszym w Polsce seminarium naukowym z zakresu studiów nad weganizmem. „Dżin już wydostał się z butelki i nikt nigdy nie zamknie go tam z powrotem” – powiedział kiedyś Donald Watson, który wymyślił słowo vegan1.
To nie jest książka o weganizmie. Jest w niej obecny, ponieważ jest to książka o zwierzętach, w tym o ludziach. Zwierzęta są znacznie ważniejsze niż weganizm. Wiem, że zaniedbując pozytywny aspekt, bardzo często piszę w niej o tym, że jest źle. Nie opowiedziałem wszystkiego na ten temat. Jest gorzej, niż potrafię to opisać. Trudno inaczej widzieć świat, jeśli próbuje się na niego patrzeć oczami świni lub jakiegokolwiek innego krzywdzonego zwierzęcia. Jednocześnie nigdy w historii naszego kraju nie było tylu osób, które chcą działać na rzecz zwierząt i odmawiają uczestnictwa w eksploatacji zwierząt. Nigdy też ruch prozwierzęcy nie miał takich umiejętności i możliwości, jakie ma dziś. Mam wrażenie, że zwrotnica biegu dziejów nieco drgnęła. Chciałbym móc zobaczyć, czy wygramy, ale pewnie tego nie doczekam. I lepiej nie pytać mnie, czy jestem optymistą, czy pesymistą. Jednak nawet gdyby szanse ruchu prozwierzęcego były znikome, to i tak bym temu poświęcił życie.
Książka jest rozwinięciem artykułów, które od roku 2012 pisałem dla Krytyki Politycznej – dzięki otwartości i wrażliwości redakcji, ale także dzięki jej wyczuciu politycznemu. Mam nadzieję, że zwierzęta pozaludzkie będą coraz ważniejszym elementem i podmiotem polityki, która nie zasługuje na swoje miano, jeśli zajmuje się tylko ludźmi i mówi wyłącznie w ich imieniu. Większość tekstów zachowała oryginalne tytuły, jednak w różnym stopniu zmieniła treść. Uzupełniłem je i uaktualniłem. Wiele z nich prawie nie przypomina oryginałów. Dopisałem także nowe, wcześniej niepublikowane. Książka zawiera również dwa rozdziały będące rozwinięciem artykułów, które pisałem dla kogo innego. Rozdział Miliardy, ale jednostek w okrojonej formie został opublikowany w magazynie „Vege”, a O ludziach bez głowy i suce z Lipnicy na portalu Neurokultura.pl. Dziękuję obu redakcjom za zgodę na publikację tekstów w książce.
Poszczególne podrozdziały raczej sygnalizują problemy, a nie stanowią wyczerpujące opracowania. Wiele z tego, co napisałem, da się i należy sproblematyzować. Pomysł, żeby tego nie robić, pozwolił mi skończyć tę książkę. Przy dzisiejszej różnorodności dyskusji o zwierzętach ambicja kompletności byłaby szaleństwem. W treści wskazuję na kilka moich publikacji, które pogłębiają poszczególne wątki. Z pewnością będę tworzył kolejne. Nie chciałem więc zupełnie zmieniać pierwotnej formuły tekstów. W założeniu miały być niezbyt długie i wygodne do czytania, zrozumiałe również dla niespecjalistów, choć trafiające i do osób bardziej zaangażowanych – tak w aktywizm, jak i w studia nad zwierzętami.
Podstawowy podział książki to osiem części, każda zawierająca kilka rozdziałów, jednak ostatecznie wydaje się on umowny. Tak jak w życiu trudno oddzielić jedzenie od polityki, kulturę od zabijania i prawo od relacji, tak jest i w książce. Poszczególne rozdziały można czytać w dowolnej kolejności. Jeśli uważny Czytelnik lub uważna Czytelniczka znajdą w Dziękuję za świńskie oczy sprzeczności, to zapewne dlatego, że je w sobie noszę lub waham się, jaką pozycję zająć. W książce znalazły się odniesienia również do dziś już trochę zapomnianych polskich autorów, piszących w latach 80. i 90. ubiegłego wieku. Niektóre ich myśli były pionierskie, a być może okażą się prorocze. Jest chyba moją obsesją zachęcanie do pamiętania o tych, którzy działali i teoretyzowali przed nami.
Książka powstała dlatego, że ktoś kiedyś w odpowiedni sposób i w dobrym momencie mnie pouczał. Powstała więc dzięki innym ludziom, bez których mógłbym przeoczyć zwierzęta. Jestem za to wdzięczny. Czasem bolało, ale warto było wytrzymać. Mam nadzieję, że i ta książka czasami wywoła ból, chociaż nie chciałbym, żeby niosła posmak kaznodziejstwa i moralizatorstwa. Za książkę biorę, co oczywiste, pełną odpowiedzialność – wspominam o tym, ponieważ chcę podkreślić, że reprezentuje mój i tylko mój punkt widzenia. Jest mi jednocześnie bardzo miło, że tak wiele i tak różnych organizacji działających na rzecz zwierząt zechciało objąć patronat nad książką. Oprócz wartości praktycznej ma to wartość symboliczną. Traktuję je jako patronaty nad rzeczową dyskusją, którą, mam nadzieję, książka wzbudzi. Nie oczekiwałem od patronów, że będą zgadzać się z każdą myślą, którą sformułowałem. Pozostawiam sobie również podobne prawo w przypadku ich działań.
Jeśli chodzi o język, którego używam w kontekście zwierząt, jest on wyrazem kompromisu uwzględniającego wymóg zrozumiałości. Wielokrotnie piszę o zwierzętach i ludziach, jak gdyby były to odrębne grupy. Człowiek jest oczywiście zwierzęciem, ale język maskuje ten fakt. Zdecydowałem się jednak używać zwykle określenia „zwierzę” jako tego nieodnoszącego się do człowieka. Żeby osłabić kompromis, używałem również określenia „zwierzęta pozaludzkie” i zastosowałem podobne zabiegi przywracające człowiekowi jego zwierzęcość. Kiedy piszę o zwierzętach, rozumiem przez to te z nich, które są co najmniej zdolne do odczuwania, a więc przede wszystkim kręgowce. Pojęcie „zwierzęcia” jest jednym z bardziej kłopotliwych. Kiedy więc piszę o zwierzętach, piszę w rezultacie o mniejszości z nich (nie na przykład o owadach), choć o wszystkich, o których wiemy, że są krzywdząco wykorzystywane przez ludzi. Starałem się też dystansować od szowinistycznych określeń związanych ze zwierzętami, stosując formę „tak zwane zwierzęta gospodarskie” lub „tak zwane kury nioski”.
Mam przywilej znać osobiście większość najbardziej wpływowych aktywistów prozwierzęcych, a także wiele znamienitych postaci rozwijających się studiów nad zwierzętami w Polsce. Myślę o sobie jako o postaci granicznej między tymi dwoma środowiskami, i podoba mi się ta myśl. To moja książka, więc pewnie i ona też ma charakter pograniczny. Mam nadzieję, że przeczytają ją aktywiści, badacze i badaczki z kręgu animal studies, ale także wiele osób spoza tych środowisk. Miałem w życiu okazję napisać posłowie i słowo wstępne do polskich wydań dwóch książek, które w skali światowej znajdują się w ścisłej czołówce najbardziej znanych i wpływowych pozycji: do Wyzwolenia zwierząt Petera Singera i Zjadania zwierząt Jonathana Safrana Foera. Tytuł mojej książki zaczerpnąłem zresztą z fragmentu tej drugiej. Wymowa tytułów książek Singera i Foera jest dobrą klamrą dla tego, o czym piszę w Dziękuję za świńskie oczy. Nie uważam ich za doskonałe, ale jest faktem, że zmieniły one życie milionów ludzi. Mam nadzieję, że – toutes proportions gardées – moja książka również wywoła pozytywny wpływ. Być może, i jej pomoże niedoskonałość.
Dariusz Gzyra
Kiedy myślę o zaangażowaniu w obronę zwierząt, myślę o trosce o miliardy krzywdzonych – teraz i w przyszłości. Większości nigdy nie zobaczę, nie dotknę, nie zdołam rozpoznać pośród miliardów im podobnych. Moja troska jest pojemna i dalekosiężna. Reaguję na przykład na krzywdę fok umierających tysiące kilometrów ode mnie, w miejscu, którego nie znam i pewnie nie poznam. Co roku zabija się ich wiele tysięcy, ponieważ mają ładne futro. Ludziom nie wystarcza podziwianie go, chcą je posiadać. Potrafię więc poświęcić mój czas, nawet dużo czasu, żeby się upomnieć o te zwierzęta, choć jest ich tak wiele i są tak daleko. Ale to widok jednego bezradnego zwierzęcia krwawiącego od uderzenia w głowę pałką kanadyjskiego, rosyjskiego, namibijskiego myśliwego wystarcza, żeby odczuwać wściekłość, smutek i sprzeciw. Ta jedna istota, pokazana na zdjęciu w zbliżeniu, nawet jeśli w moich ułomnych oczach wydaje się prawie identyczna z innymi, jest zupełnie wystarczająca. Nie zapomnę obrazu foczego szczenięcia, które po uderzeniu miało krwotok, ale wciąż żyło. Przy jego dziurce od nosa pojawiła się krwista bańka utworzona przez gasnący oddech. Każdy mój kolejny odruch współczucia wobec następnych dziesięciu, stu, dziesiątek tysięcy fok jest już tylko pogłosem pierwszego zdarzenia. Nikt nie wytrzymałby wściekłości i smutku zwielokrotnionego w tym samym stopniu, jak zwielokrotnione jest cierpienie poszczególnych istot. Z konieczności więc i dla mojego własnego dobra coś dzieje się z moją empatią. Znieczulam się, moja empatia próbuje stać się hurtownikiem. Jak to dobrze, że mogę skorzystać z protezy mojej racjonalności, sięgając po zasady i pojęcia, na przykład po sprawiedliwość i bezstronność. Chłodne i mechaniczne, w pomocny sposób bezosobowe, dbają o stałość moich uczuć, które nie gasną, kiedy sięgam za ich pomocą do odległego tłumu ofiar.
Zanim jeszcze Peter Singer stał się rozpoznawalnym filozofem, napisał artykuł zatytułowany Famine, Affluence, and Morality. Był 1971 rok. Dziś tekst uważa się już za kanoniczny dla rozważań etycznych. Nie ma w nim mowy o zwierzętach innych niż ludzie, ale to ważny i uniwersalny tekst, a Singer do dziś kontynuuje dociekania, które w nim zawarł. Artykuł był reakcją na kryzys humanitarny spowodowany prowadzoną przez Bengalczyków wojną o niepodległość Bangladeszu. Miliony ludzi głodowały, były pozbawione opieki medycznej i schronienia. W tym samym czasie ludzie Zachodu spędzali czas w sklepach, kupując rzeczy, które trudno uznać za produkty pierwszej potrzeby. Teoretycznie dałoby się pomóc uchodźcom wojennym umierającym z głodu i chorób. „Niestety, ludzie nie podjęli odpowiednich decyzji” – stwierdził Singer1. Nie wpłacili odpowiednich sum pieniędzy na rzecz organizacji pomocowych, nie wyszli na ulice, nie wymusili na rządzących humanitarnej interwencji na dużą skalę. Oficjalna pomoc rządów państw Zachodu była nieefektywna, zbyt mała, szczególnie w porównaniu z wydatkami, które państwa przeznaczają na zaspokojenie drugorzędnych potrzeb swoich obywateli. Singer argumentował, że wszyscy w podobnych sytuacjach mamy obowiązek pomóc. Tak jakbyśmy pomogli tonącemu na naszych oczach dziecku. Nie ma tu decydującego znaczenia, czy ofiara cierpi i umiera po drugiej stronie globu, czy też mamy z nią bezpośredni kontakt. Dystans nie usprawiedliwia braku działania. Z obowiązku nie zwalnia nas również to, że nie jesteśmy jedynymi, którzy mogą pomóc. Przekonanie, że nie muszę się angażować w pomoc, bo wielu innych może to zrobić, to „idealna wymówka dla bezczynności” – stwierdził Singer2. Jeśli jest w naszej mocy zapobiec czemuś bardzo złemu, bez poświęcania przy tym czegokolwiek moralnie znaczącego, a więc bez prowokowania czegoś porównywalnie złego, mamy moralny obowiązek pomóc – taki był wniosek Singera3. Miliardy zwierząt cierpią i umierają. Bylibyśmy w stanie im pomóc. Niestety, ludzie nie podjęli odpowiednich decyzji.
Przemysł bazujący na krzywdzącym wykorzystaniu zwierząt robi wiele, aby jego ofiary nie stały się indywiduami: nie mają imion, przebywają w standardowych warunkach. Mają być odizolowane od innych lub stłoczone, co upośledza relacje, a przecież to w relacjach rozwijają się indywidualności. Przemysł dba też o dystans, jeśli nie przepaść, między zwierzętami, z których robi produkt, a klientami. Nie ma zwierząt, nie ma problemu, nie ma troski. Wszyscy znamy przypadki, które zdarzają się na całym świecie – ucieczki z drogi do rzeźni. Tacy desperaci, buntowniczki, szczęściarze mogą stać się maskotką mediów. Wtedy otrzymują imię, certyfikat osobowości, a czasem i emeryturę. Uciekinierzy mogliby stać się ambasadorami miliardów niezauważonych, niepoznanych, anonimowych. Jednak ich wpływ na funkcjonowanie rozpędzonego mechanizmu opresji jest zbyt mały. Być może, szczęśliwy przebieg ich historii działa odwrotnie – rodzi się poczucie, że sprawiedliwości już stało się zadość. Że skoro jest szansa uciec, to nie jest tak źle. Czasem zdarzy się też, że jedno z przeznaczonych do zabicia zwierząt przełamie automatyzm rzezi, zburzy rutynę, zakłóci swoim nietypowym zachowaniem lub wyglądem działanie mechanizmu. Słyszało się o przypadkach, kiedy rzeźnicy czynili swoim pupilem zwierzę w jakiś sposób odmienne od reszty. Rzadko taka inność ratowała życie, częściej wystarczała tylko na niewielkie jego przedłużenie, bo przecież atrakcyjność inności gaśnie z każdą minutą jej poznawania. Wyjątek ostatecznie potwierdzał regułę. Odmienność, podobieństwo – myśląc o etyce, bez przerwy wraca się do tych kryteriów.
Moment konfrontacji z obrazem indywidualnego cierpienia lub śmierci to najsilniejszy bodziec, a parametry odmienności i podobieństwa są wskaźnikami w drodze od jednostkowej reakcji na krzywdę do porządku przekonań i zachowań. Nie zawsze wystarczy jednak wynikająca z tego porządku zdolność do reakcji na krzywdę nieprzeliczonych i nieznanych zwierząt w nieznanej części świata. Nie każdemu wystarcza wyjście dla nich na ulicę, próba wymuszenia na rządzących zmiany polityki w ich sprawie, przekazanie odpowiedniej sumy organizacji działającej na ich rzecz. Doskonale rozumiem potrzebę uratowania kogoś tu i teraz. Myślę nawet, że cały ten porządek zasad i wartości byłby niewiarygodny, gdyby nie ta potrzeba. I satysfakcja, kiedy się uda. Poczuć ich dotyk, spojrzeć w oczy to coś jak weryfikacja fundamentów zasady, poświadczenie słuszności. Ludzie w kominiarkach fotografujący się z przytulonymi zwierzętami, które – łamiąc prawo – wyrwali z łap kolejnego instytucjonalnego, przemysłowego, zawodowego kata, wydawali się naprawdę szczęśliwi. I bez wątpienia byli.
Niewyobrażalnie wiele zwierząt potrzebuje pomocy. Przegrywa z człowiekiem – silniejszym, gdy chce krzywdzić, i zbyt słabym, kiedy nie potrafi pomóc. Być może, musimy nauczyć się tłumaczyć tragedię miliarda na miliard tragedii. Może stanie się wtedy nie do zniesienia dla naprawdę wielu.
Siedział w ciemnym, brudnym kącie dziedzińca kamienicy, pod zaparkowanym skuterem. Wracaliśmy właśnie do domu. Pospiesznie wystukałem kod na domofonie, bo marzyliśmy już o ciepłej herbacie, kolacji i łóżku. Wtedy się poruszył. Ten ruch, prawdopodobnie ze strachu, uratował mu życie. Spojrzeliśmy w stronę, skąd dochodził szelest, ale niewiele było widać. Poświeciliśmy telefonem komórkowym. To gołąb! Chyba gołąb. Wyglądał okropnie. Był cały oblepiony tłustą mazią, miał posklejane pióra i był przeraźliwie chudy. Decyzja zapadła natychmiast: herbata, kolacja i łóżko później. Teraz gołąb. Trzeba go delikatnie złapać, zanieść na górę i przyjrzeć się, co się z nim dzieje. Nie było łatwo, ale w końcu się udało. Później nocny gabinet weterynaryjny, zastrzyk na wzmocnienie i przegląd, czy nie jest ranny i połamany. Nie był. Pierwszy raz w życiu słyszałem, że gołąb kwili.
Skuter, bo tak go nazwaliśmy, okazał się młodziakiem, podlotem. Kiedy wysechł po podwójnej kąpieli, zaczął przypominać gołębia. Takiego jak tysiące innych, które mieszkają w naszych miastach. Powoli zaczął jeść i pić. I robić kupy. Takie, jakich niezliczona ilość jest w miastach. Naszych miastach. Nie lubimy, jak ktoś brudzi odchodami nasze miasta. Za kupę psa odpowiada opiekun, odpowiedzialność nieco się rozmywa. Za brudy gołębi odpowiadają one same, są całkowicie winne. Nie są u siebie w naszych miastach. Nie są częścią naszej wspólnoty. Przez wielu postrzegane są jak obcy, najeźdźcy, szkodniki. Cudzoziemcy, tyle że bez własnej ziemi. Żeby jeszcze były kolorowe, ale one uparcie mnożą się, powielając kolory naszych fasad i chodników. Zero egzotyki. Najzwyklejsze gołębie, dolne rejony hierarchii stworzeń. Rzadko który dostępuje zaszczytu opieki weterynaryjnej. Umierają od chorób, braku wody, kiepskiego jedzenia, upolowane przez inne zwierzęta lub rozjechane przez samochód. Czasem specjalnie rozjechane, jak ten, którego szybką śmierć kiedyś obserwowałem. Autobus na pętli w sekundę zrobił z niego miazgę. Był czas, żeby zahamować i było miejsce, żeby go ominąć. Podszedłem do kierowcy, żeby spojrzeć mu w oczy i zapytać po co. Miał na twarzy głupkowaty uśmiech. Powiedział: jak zechcę, jeszcze raz to zrobię. Gówniane brudasy. Śmiecie.
Żyją wśród nas tak licznie i od tak dawna, ale większość z nas jest ignorantami w kwestii ich natury. Nie wiemy, kim tak naprawdę są. Przez ponad tydzień mieszkania ze Skuterem dowiedziałem się o gołębiach więcej niż przez całe wcześniejsze życie. Poznałem mapę jego ciała. Często siadał koło mojej dłoni, kiedy pracowałem przy komputerze. To miejsce, gdzie jest wylot ciepłego powietrza z laptopa. Lubił ciepło. Zasypiał na termoforze, który wkładaliśmy mu do pudła. Kiedy go drapałem i głaskałem po głowie, zamykał oczy i uspokajał się. Cierpliwie pozwalał wyciągać sobie śpiochy z oczu. Źle, że się nas nie bał. Powinien być ostrożny i unikać bliskiego kontaktu z ludźmi. Szary ptak, o którym Sue Donaldson i Will Kymlicka, autorzy książki Zoopolis: A Political Theory of Animal Rights, powiedzieliby: rezydent. Zwierzę graniczne. Nazywanie ich granicznymi ma wskazywać na pośredni status – pomiędzy tak zwanymi zwierzętami dzikimi a udomowionymi. To bardzo zróżnicowana grupa, jednak zdaniem autorów można mówić o dwóch kluczowych wspólnych cechach takich zwierząt. Po pierwsze, nie istnieje inne miejsce, do którego należą jako jednostki. Mieszkają w naszych miastach od urodzenia do śmierci. Znikąd nie przybywają i nie mają dokąd się przeprowadzić. Według Donaldson i Kymlicki odbiera to ludziom prawo do wykluczenia ich z międzygatunkowej wspólnoty. Po drugie, nie spełniają warunków potrzebnych do funkcjonowania jako jej obywatele, jak na przykład psy1. Gołębie nie są zwierzętami w aż tak dużym stopniu zależnymi od ludzi i potrzebującymi bliskiego kontaktu z nami. Zwierzęta graniczne to zarówno te, które klasyfikowane są jako szkodniki, jak i te, których obecność ludzie akceptują, a czasem celebrują. Szczury, gołębie, ale i łabędzie. „Postawy ludzkie wobec zwierząt granicznych są często nacechowane intensywnością, ale rzadko są proste i konsekwentne”2 – piszą autorzy Zoopolis.
Zaadaptowały się do życia wśród ludzi, chociaż większość trzyma się na dystans od nas. Mają własną organizację społeczną i mechanizmy samoregulacyjne. Gdybyśmy próbowali wtłoczyć je w schemat obywatelstwa, związanego tak z prawami, jak i obowiązkami wobec wspólnoty, stalibyśmy się ich zarządcami. Donaldson i Kymlicka piszą, że oznaczałoby to „drastyczne ograniczenie ich wolności i autonomii”, ponieważ nie da się wdrożyć pełnej ochrony związanej z obywatelstwem bez „systematycznego i przymusowego interweniowania we wszystkich obszarach ich życia, narażając przy tym inne ważne interesy”3. Są i powinny pozostać w luźniejszych relacjach z ludźmi, co nie oznacza, że nie należą się im prawa, chroniące ich interesy. Powinny stanowić ograniczenie sposobu, w jaki realizowane jest nasze dobro wspólne. Tymczasem zwierzęta te są rutynowo krzywdzone, zarówno bezpośrednio, jak i za sprawą norm i zasad życia ludzkiej społeczności. Stygmatyzacja jako obcych, szkodników to ułatwia. Ich eliminacja „jest odpowiednikiem czystek etnicznych” – czytamy w Zoopolis4.
Jak jednak ułożyć nasze relacje z rezydentami innych gatunków, skoro mamy problem nawet z akceptacją odmienności ludzi? Mechanizmy relacji z innymi, w tym wykluczania ze wspólnoty, są w obu przypadkach podobne. Donaldson i Kymlicka piszą także o konieczności „równoważenia ryzyka i korzyści relacji między obywatelami i rezydentami” i o tym, że jest uprawniona nieinwazyjna regulacja imigracji w przypadku „intensywnie ruchliwych oportunistów”5. Czytanie Zoopolis w momencie, kiedy Europa boryka się z problemem masowej imigracji i dowiaduje się, jak niedoskonałe są dotychczasowe modele „zarządzania odmiennością”, jest szczególnym przeżyciem. Wiele zwierząt staje się rezydentami, emigrując do nas na przykład w poszukiwaniu pożywienia. Wielu z nich się boimy, nie znając ich i nie rozumiejąc. Są wśród nich również takie, które naprawdę bywają dla nas niebezpieczne.
Narzędzia regulacji intensywnej imigracji zwierząt do miast, które wymieniają Donaldson i Kymlicka, to między innymi bariery, środki odstraszające i zniechęcające, ograniczenie zasobów żywności, korytarze siedliskowe, strefy bezpieczeństwa. Wszystko to w połączeniu z zabiegami na rzecz uatrakcyjnienia dla zwierząt środowiska naturalnego, z którego uciekły, na przykład przez powstrzymanie jego kolonizacji przez ludzi6. Jedną z głównych myśli Zoopolis jest przekonanie, że „nie ma czegoś takiego jak «nasz świat», który nie zawiera zwierząt”7, nie jest możliwy gatunkowy apartheid, jak pisał Ralph Acampora8. Jest jeden świat i jest to miejsce zróżnicowanych, pozytywnych i negatywnych, relacji międzygatunkowych. Podobnie: nie jest możliwa sterylna segregacja świata ludzi na oazy dobrobytu i spokoju oraz resztę, która ogarnięta jest chaosem. Segregacja nie leczy choroby i nie leczy objawów. Nic nie leczy. Wyleczyć mogą jedynie odpowiednie relacje.
Po pewnym czasie Skuter przytył i zaczął latać coraz sprawniej. Pewnego dnia, gdy uznaliśmy, że może wrócić do samodzielnego życia, zawieźliśmy go do parku i wypuściliśmy. Zrobiliśmy to w miejscu, w którym miał szansę dołączyć do innych ptaków. Kiedy otworzyliśmy pudełko, wcale nie odleciał daleko. Usiadł na moim ramieniu. Dopiero po jakimś czasie dołączył do grupy innych gołębi. Mam nadzieję, że tym razem dał sobie radę i nauczył się żyć w środowisku, które z założenia jest funkcjonalnie podporządkowane niemal wyłącznie potrzebom ludzi. W miejscu, w którym do końca życia będzie istotą podrzędnej kategorii.
Psy. Dzięki ich istnieniu możemy zobaczyć meandry naszych relacji ze zwierzętami. W naszym kręgu kulturowym często bywają obiektem zachwytów, pasji i troski. Mają swoich fryzjerów, swoje ubrania, kosmetyki i konkursy piękności. Mają psychologów, zabawki i prawo do spania w naszych łóżkach. Mieszczą się w kadrze na rodzinnych zdjęciach. Zasługują na oficjalny status tak zwanego zwierzęcia domowego, co daje im ochronę prawną, o jakiej świnia może tylko marzyć. Zasługują też na lekarzy, którzy leczą ich z uwagi na nie same. I pochówek na cmentarzu. Ich krzywda może wyprowadzić tysiące oburzonych ludzi na ulice miast i rozpalić żądzę zemsty. Często są pupilami i są hołubione. Są kimś, nie czymś. Inne jednak wegetują uwięzione na krótkim łańcuchu lub cierpią w laboratorium jako obiekt doświadczalny. Zdradza się je bez mrugnięcia okiem i porzuca, chociaż są esencją ufności i przywiązania. Tysiące niechcianych psów umiera w tak zwanych schroniskach. Ile dostaje bolesne razy w zaciszu domowego ogniska, możemy się tylko domyślać. Projektuje się je, modeluje i rozmnaża z myślą o zaspokajaniu ludzkich potrzeb. W przypadku wielu ras psów kończy się to problemami zdrowotnymi związanymi z budową ciała. Nieważne, pies ma wyglądać, a nawet zachowywać się wzorcowo. Ma spełniać wymagania. O tym, co jest prawidłowe i wartościowe, decyduje człowiek. A właściwie bardzo specyficzny człowiek – hodowca i jego klient.
W styczniu 2018 roku British Veterinary Association (BVA) wydało alarmujące opinię publiczną oficjalne oświadczenie1, w którym wyraziło zaniepokojenie rosnącą popularnością psów brachycefalicznych. To te psy, które mają krótką czaszkę, na przykład mopsy lub buldogi francuskie. Płaski pysk, fałdy skóry, wyłupiaste oczy, świszczący oddech. Ludziom miękną nogi na widok ich min, które tak wielu osobom wydają się przeurocze. Ten wygląd wiąże się z patologiczną budową ciała. Okupiony jest trudnościami z oddychaniem, powodującymi choćby przegrzewanie i niedotlenienie organizmu, z cofaniem się treści pokarmowej, powodującym stany zapalne, oczami wypadającymi z oczodołów, bakteriami i grzybami zbierającymi się w zakamarkach pofałdowanej skóry, problemami z zębami, nadmiernym ślinieniem, wymiotami. Te zwierzęta muszą walczyć o powietrze. Są kalekie na zamówienie człowieka. Trudno pojąć, dlaczego ludzie poświęcili tyle czasu i energii, żeby doprowadzić zwierzęta tych ras do takiego stanu, a teraz kontynuują ich rozmnażanie, z pełną świadomością problemów zdrowotnych, a więc i etycznych, jakie się z tym wiążą. BVA zaapelowało do branży reklamowej, żeby unikała promowania wizerunku takich ras w innym kontekście niż ostrzeżenie o tych problemach.
Historia psa wcale nie jest pasmem obopólnie dobroczynnej przyjaźni z człowiekiem. Pies wykonywał wiele ciężkich prac: był siłą pociągową, stróżem, tragarzem (psy niektórych ras mogły nosić na grzbiecie ciężary równe połowie masy swego ciała), towarzyszył w polowaniach, był tresowany do walk. Nie tylko dla ludzkiej rozrywki – z innymi psami i innymi zwierzętami. Również w ramach wojen. Był zabijany jako zwierzę ofiarne, ale także dla mięsa. W neolicie szczególną wartość kulinarną stanowił psi mózg, co potwierdzają znalezione czaszki, najczęściej z charakterystycznymi śladami otwierania części mózgowej2. Niektórych może zdziwić fakt, że w połowie XIX wieku w zachodnich Sudetach w licznych niemieckich wsiach znajdowały się jatki z psim mięsem3. Psie mięso jedzono także w sytuacji niedostatku pożywienia, na przykład w czasie wojen. W 1916 roku gazeta prawobrzeżnej Warszawy, „Echo Pragi”, donosiła o powstaniu psiej rzeźni: „Wobec coraz większego zastosowywania mięsa psiego, jako codziennego pokarmu dla mieszkańców naszego miasta, postanowiono zorganizować stały nadzór nad biciem tego mięsa i w tym celu wyznaczono specjalną rzeźnię na Pradze, gdzie mięso zaopatrywane będzie w pieczęć urzędu weterynaryjnego”4. Podobne informacje mogą się przydać każdemu, kto na wieść o jedzeniu psów we współczesnych Chinach lub Korei reaguje mówieniem o „dzikusach ze Wschodu, co własną matkę by zjedli”. Mamy własną tradycję. Nie należy przy tym zapominać o istniejących krajowych amatorach smalcu z psów, no i podróżnikach oraz podróżniczkach, którzy nie omieszkali skosztować psiego mięsa tam, gdzie mieli taką możliwość.
Udomowiony od co najmniej kilkunastu tysięcy lat, pies jest częścią ludzkiego świata. Jednocześnie błogosławioną i kłopotliwą jego częścią. James Serpell pisał: „W kategoriach symbolicznych pies domowy egzystuje niepewnie na ziemi niczyjej między światami ludzkim i nie-ludzkim. Jest to stworzenie pośrednie, ani człowiek, ani zwierzę, zawsze niewygodnie oscylujące między rolą zwierzęcia o wysokim statusie a osobą o niskim statusie”5. Nie jest ani naturą, ani kulturą, a raczej naturokulturą, jak chciała Donna Haraway6. Bytem, który jest jednocześnie inny i podobny do nas samych. Możemy się z nim porozumieć, chociaż wydaje się, że to on uważniej nas słucha i obserwuje. Nie powinno to dziwić – jest od nas zależny. Umiejętność znakomitego odczytywania sygnałów wysyłanych przez ludzi dziedziczą nawet szczeniaki wychowywane w izolacji od człowieka. „Historia spotkań z psami jest zapisana nie tylko w kolektywnej pamięci kulturowej, ale też w molekułach, z których zbudowane są nasze organizmy” – pisała Julia Fiedorczuk7. Niektórzy mówią: to nie jest zależność, to jest zniewolenie. „Który niewolnik jest bardziej przywiązany do swojego pana?” – pytał autor najobszerniejszego rzymskiego traktatu agronomicznego8. Alec MacLeod nazwał kiedyś psy „niewolnikami, którzy nie pragną wyzwolenia”9. Twierdził, że ich istnienie jest związane z ludzkim poszukiwaniem usprawiedliwienia procesu dominacji nad „innymi”, ich marginalizacji, niesprawiedliwego podziału władzy i bogactwa i odbierania go jako czegoś naturalnego, a więc dobrego, właściwego. Jakbyśmy, powołując te zwierzęta, z ich wiernością w subordynacji, mówili: „Spójrzcie na psy, są nie tylko szczęśliwe w swoich podrzędnych rolach, ale i należycie wdzięczne za nie. Gdybyż tylko inni Inni rozumieli swoje miejsce tak dobrze jak psy, zobaczyliby, że status quo naprawdę jest najlepsze dla wszystkich”10. Żyją więc z nami – rehabilitując poddaństwo – jako istoty podatne na krzywdę, często w środowisku, którego nie rozumieją i którego się boją. Powoływanie do życia zwierząt, które „nie pasują do tego świata”11, jest czymś złym, pisał amerykański teoretyk praw zwierząt Gary Francione. Twierdził także, że usprawiedliwianie rozmnażania takich zwierząt faktem, że dzieci też muszą na nas polegać i są wrażliwe na skrzywdzenie, nie ma sensu. W przeciwieństwie do ludzkich dzieci psy nigdy nie staną się autonomicznymi jednostkami. Pozostaną uzależnione od człowieka w podstawowych aspektach swojego życia, takich jak to, „gdzie i kiedy jedzą i piją, gdzie i kiedy śpią i odpoczywają, do kogo się przywiązują”12.
Wychodzę na spacer z jednym z nich – yorkiem, którym przyszło mi się opiekować. Z psem, który panicznie boi się nie tylko burzy, ale i lekkiego deszczu. Który robi uniki przed mijanymi budkami telefonicznymi, najwidoczniej widząc w nich zagrożenie. Jego autonomia ma zasięg pięciu metrów. Tyle, ile rozwijana smycz, na której musi chodzić, bo mieszka teraz w wielkim mieście, którego nie zna i które nie zamierza zmieniać swojego sposobu funkcjonowania ze względu na yorki. Smycz zresztą wyraźnie wzmacnia jego pewność siebie, czyżby więc rzeczywiście niewola była lepsza niż wolność? Kiedy idziemy razem na spacer, mijani po drodze ludzie śmieją się pod nosem i mówią: „O, jaki mały! Mniejszy niż kot!” lub „Ale słodziak! Normalnie maskoteczka!”. Szczerze, to nie da się traktować go bez paternalizmu. Ma oczy jak guziki i czasem niewinnie wystaje mu z buzi końcówka różowego języka. Z buzi, nie z pyska, naprawdę. Donna Haraway może sobie pisać swoje manifesty i mówić, że nie powinniśmy traktować psów jak „owłosionych dzieci”13, ale głos sam robi się wyższy, kiedy mówi się do takiego psa. Pieska. Poza tym człowiek od razu zaczyna o sobie lepiej myśleć, kiedy taki ktoś liże mu na przywitanie dłoń. I wszystko wskazuje na to, że naprawdę bardzo się cieszy, że cię widzi.
Kontakt z tą pośrednią istotą, której nie pozwalamy być w pełni pozaludzkim zwierzęciem, to prawdziwe wyzwanie. Szczególnie po latach poważnych lektur o tym, że powinniśmy szanować podmiotowość zwierząt. Mniejszy od kota piesek dostarcza tu kilku cennych nauk. Na przykład spacer – ma być głównie dla niego. Trzeba dać mu możliwość decydowania o tempie i kierunku marszu. Jednak tylko w pewnych granicach, dopóki jego wybór nie zagraża jemu samemu. Trzeba cierpliwie czekać, aż przestanie wąchać kępkę trawy, jakkolwiek standardowa i nieatrakcyjna by się wydawała. Nie zmuszać go, żeby przestał, nie ciągnąć za sobą. Piesek prawdopodobnie wie o jej wyjątkowości znacznie więcej. No i nie dzwonić do osoby, która idzie z nim na spacer, bo ta, odbierając, ma prawo powiedzieć: „Później, jestem na spacerze z pieskiem. Nie mogę robić dwóch rzeczy naraz”. I jeszcze – słuchać uważnie i zapamiętać, kiedy ta sama osoba mówi do pieska: „Możesz warczeć na tego psa, masz prawo go nie lubić”. Oto zakres autonomii podmiotu mniejszego od kota, jego punkt widzenia, który się liczy.
Zastanawiam się, w jaki sposób i od kogo moglibyśmy odbierać takie nauki, gdybyśmy zrealizowali scenariusz całkowitego odejścia od udomowienia zwierząt. Musielibyśmy przerobić niektóre ulotki i hasła. Nie znając bliskości i uczuć, które się z niej rodzą, trudno by było pytać: „Jedne kochasz, drugie zjadasz. Dlaczego?”.
Dziś nie da się już obronić tezy, że można określić naturę człowieka, przyjmując wyłącznie ludzki punkt widzenia. Samopoznanie i samookreślenie nie wystarczą. Niemożliwe jest już ignorowanie istnienia subiektywności innych niż ludzkie. Są już zbyt dobrze poznane. Nie chodzi oczywiście o to, by uznać, że antropologia jest partnerskim dziełem międzygatunkowym. Nawet największy przeciwnik antropocentryzmu1 i egalitarysta musi przyznać, że ludzka świadomość refleksyjna jest wyjątkowa w przyrodzie. Tylko ona jest zdolna do takiego stopnia sublimacji rozważań, jakie znajdujemy w nauce lub sztuce. Zwierzęta co prawda bywały podawane jako współautorzy dzieł sztuki2, a nawet publikacji w czasopismach naukowych3, ale były nimi nieświadomie, a czasem w ramach żartu.
Nie ma też podstaw, by oczekiwać, że relacje człowieka z innymi zwierzętami mogą powielać wymiar relacji międzyludzkich. To nie są tylko relacje międzyludzkie. Na tym polega ich szczególna wartość. Próba traktowania ich w analogiczny sposób byłaby spłaszczeniem i niewykorzystaniem ich potencjału. To, co świadome i zdolne do odczuwania na sposób pozaludzki, tworzy inny wymiar doświadczenia. Dzięki niemu świat może być odczuty, zobaczony, wysłuchany, posmakowany i powąchany pełniej. Może być uświadomiony w szerszym zakresie, którego nasze zmysły i nasza świadomość doświadczają tylko po części. Maria Grodecka pisała, że „wąski zakres ludzkiej percepcji […] musi niewątpliwie ograniczać i deformować obraz poznawanej rzeczywistości”. Rzeczywiście znamy tylko „okaleczony ułomnym poznawaniem wycinek świata”, doświadczamy jedynie „smużki poznania”4. Wraz z rosnącym rozpoznaniem różnorodności form życia, coraz lepiej wiemy również, że ludzki sposób w a r t o ś c i o w a n i a świata jest tylko jednym z wielu. Obraz wyłaniający się z doświadczeń i obserwacji, których źródłem są zwierzęta inne niż ludzie, mógłby więc dopełniać nie tylko naszą samowiedzę, ale i obraz świata w ogóle. Mógłby, gdybyśmy potrafili, a przede wszystkim chcieli uczyć się w ten sposób.
Zwierzęta są oczywiście rutynowo wykorzystywane dla zdobywania wiedzy – w ramach doświadczeń i testów naukowych, a także w edukacji. Dopóki jednak są przy tym krzywdzone, można mówić, używając nieco archaicznego wyrażenia, o skażonym owocu poznania. Wzbogacanie się cudzym kosztem to gra nie fair. To zupełnie co innego niż uważne przyjmowanie perspektywy innego, aby wyjść poza własne doświadczenie. Jest przy tym dyskusyjne, na ile dzisiaj jesteśmy zdolni do intersubiektywnego, międzygatunkowego poznania świata i siebie samych. Zróżnicowanie natury aktorów tego typu relacji utrudnia komunikację i tworzy mniejszą lub większą niewspółmierność doświadczenia. Widać ją już na poziomie zdolności odbierania bodźców zewnętrznych. Zbiór wrażeń zmysłowych zwierząt, które nie mają odpowiedników u ludzi, obejmuje między innymi echolokację, elektrorecepcję, magnetorecepcję i zdolność postrzegania polaryzacji światła. Brak możliwości dostępu do wiedzy o świecie i człowieku jako obiekcie wykrywanym i określanym za pomocą echa akustycznego lub jako specyficznym źródle bodźców elektrycznych, w takiej postaci, w jakiej są sposobami zwierzęcej percepcji świata, nie wyczerpuje katalogu naszych niezdolności. Niestety nie wiemy nawet dokładnie, czego nie wiemy o bogactwie zwierzęcego świata doznań. Niektóre badania potwierdzają, że psy są w stanie wywąchać komórki rakowe w ciele człowieka. Z zaskakującą precyzją wykrywają nawet wczesne stadia niektórych nowotworów5. O ilu zdolnościach pozaludzkiego doświadczania świata nie wiemy, ponieważ z naszej pozycji nie jesteśmy sobie w stanie ich wyobrazić lub domniemywać?
Często pomijamy wiedzę, której świadkami jesteśmy na co dzień. Przecież wiele z tego, co bada zoopsychologia tak zwanych zwierząt towarzyszących, ma związek z wiedzą na temat człowieka. Nie przypadkiem poradnictwo zoopsychologiczne to w dużej części zalecenia dotyczące zmian przekonań i zachowania opiekuna. Problemy zwierząt towarzyszących mówią nam coś ważnego o naszych problemach, o tym, jacy jesteśmy. Często jest to niewygodna wiedza, stawiająca nas w złym świetle – dowód trudności z wchodzeniem w międzygatunkowe relacje. W dużej mierze problem ten spowodowany jest brakiem edukacji o naturze i potrzebach zwierząt i niemal analfabetyzmem w dziedzinie pozaludzkich sposobów komunikacji.
Mam wrażenie, że jedyny w swoim rodzaju moment intersubiektywnego i międzygatunkowego doświadczenia świata, za każdym razem, gdy zostaje osiągnięty, przypomina chwilę, kiedy po wysiłku wpatrywania się w bezładny układ kształtów i kolorów stereogramu, wyłania się trójwymiarowy obraz. To coś jak olśnienie. Coś jak otwarcie nowych drzwi percepcji, ale bez środków halucynogennych. Fińska filozofka Elisa Aaltola, autorka Animal Suffering: Philosophy and Culture, napisała, że intersubiektywność „przekracza empatię, ponieważ zamiast podchodzić do dwóch stworzeń jako oddzielnych, postrzega je jako kontinuum, jako całość”6. Tworzy coś nowego i coś więcej, jednocześnie nie negując indywidualności uczestników.
Jako ludzie jesteśmy, zarówno teoretycznie, jak i w rzeczywistym świecie, wobec reszty zwierząt, na ich tle. Napięcie między szukaniem różnic i podobieństw do innych wydaje się stałym elementem procesu budowania tożsamości człowieka. Inny był i jest istotnym punktem odniesienia, a określanie siebie przez analogię lub odrębność są dowodem na naszą względność, nieuchronność bycia wobec świata. Nie tylko bycia jego elementem, ale tą jego składową, która konstytuuje się w relacjach. Jonathan Safran Foer wspomina w książce Zjadanie zwierząt, że na jednej z notek pozostawionych po wizycie w rzeźni któreś z odwiedzających ją dzieci napisało: „Dziękuję za świńskie oczy”7. Te oczy były pamiątkowym upominkiem ze szkolnej wycieczki. W posłowiu do książki Foera napisałem, że bardzo przydałyby się nam oczy zwierząt, bo ludzkie najwyraźniej nam nie wystarczają. Jednak nie tylko dlatego, że zamknięci we własnym punkcie widzenia, nie jesteśmy w stanie rzeczywiście zobaczyć, na czym polega dramat losu zwierząt, który powodujemy. Również dlatego, że lekceważąc inne punkty widzenia, tracimy nieprzeliczone źródła wiedzy o świecie i o nas samych.
Dariusz Gzyra, Dziękuję za świńskie oczy. Jak krzywdzimy zwierzęta
Warszawa 2018
Copyright © by Dariusz Gzyra, 2018
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2018
Wydanie I
ISBN 978-83-65853-71-4
Redakcja i korekta: Paulina Bieniek
Recenzenci: dr hab. Justyna Tymieniecka-Suchanek,
dr Magdalena Krysińska-Kałużna
Projekt okładki: Sara Czyż
Układ typograficzny i łamanie: Katarzyna Błahuta
Redaktor prowadzący: Jaś Kapela
Wydawnictwo Krytyki Politycznej
ul. Jasna 10, lok. 3
00-013 Warszawa
www.krytykapolityczna.pl
Książki Wydawnictwa Krytyki Politycznej dostępne są w redakcji Krytyki Politycznej (ul. Jasna 10, Warszawa), Świetlicy KP w Trójmieście (ul. Nowe Ogrody 35, Gdańsk), Świetlicy KP w Cieszynie (al. Jana Łyska 3) oraz w księgarni internetowej KP (wydawnictwo.krytykapolityczna.pl), a także w dobrych księgarniach na terenie całej Polski.
Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta
konwersja.virtualo.pl